Niewidzialni. La Guerre des vampires - Gustave Le Rouge - ebook

Niewidzialni. La Guerre des vampires ebook

Gustave Le Rouge

4,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et français. Oto dalszy ciąg „Więźnia na Marsie”. Ralph Pitcher i Miss Alberte upewnili się, że ich przyjaciel Robert Darvel znajduje się na planecie Mars. Z pomocą kapitana Wada, astronoma Bolenskiego i Georgesa Darvela (młodszego brata Roberta), założyli laboratorium w Tunezji, aby śledzić wiadomości płynące z Marsa i próbować znaleźć sposób na sprowadzenie przyjaciela z powrotem na Ziemię. Ale pewnego wieczoru, podczas gwałtownej i ciekawej burzy, kula ognia spadła na laboratorium … A co było dalej, czytelnik dowie się, po przeczytaniu książki. W polskim przekładzie imiona bohaterów powieści zostały przetłumaczone na nasz język.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 587

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gustave Le Rouge

Niewidzialni

La Guerre des vampires

Kazimiera Wołyńska

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej.

Version bilingue: polonaise et français.

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Henry Thiriet (1873-1946), La Guerre des vampires (1913),

licencja: public domain, źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Plik:La_Guerre_des_vampires_by_Henri_Thiriet_07.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekstpolski wg edycji:

Gustave Le Rouge

Niewidzialni

Powieść fantastyczna

Warszawa 1913 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

Tekst francuski wg edycji:

Gustave Le Rouge

La Guerre des vampires

Paris1909 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-123-6 

 

 

 

I. Zaruk.

– Ach, panie Jerzy Darvel! Nie może pan sobie wyobrazić, ile radości przyjazd pański sprawi moim przyjaciołom: kapitanowi Wad i inżynierowi Boleńskiemu! Czekają na pana z najżywszą niecierpliwością... A ileśmy mieli kłopotu z odszukaniem pana! 

– Rzeczywiście, nie mogę sobie tego wytłomaczyć, jakim sposobem znaleźliście mnie państwo?

– Przeglądając papiery pańskiego brata po katastrofie w Kelambrum, znaleźliśmy dawny list pana, pisany do niego i on to naprowadził nas na ślad...

– To był ostatni mój list – szepnął młody człowiek – odtąd nic nie wiem o losach Roberta...

– Nie rozpaczaj pan: niema jeszcze nic straconego! Co tylko wiedza ludzka i złoto zdziałać mogą dla jego ocalenia, wszystko będzie zrobionem – jeśli tylko nie jest zapóźno!

– Ale wracając do tego listu – mówił Ralf, chcąc rozproszyć ogarniające go głębokie wzruszenie – był on datowanym z Paryża, lecz nie zawierał pańskiego adresu, tylko dość luźne wiadomości o studjach naukowych. Lecz miss Alberta chciała koniecznie poznać pana, a gdy raz sobie coś postanowi, musi dokazać swego! To też na jej rozkaz ajenci przeszukali wszystkie szkoły, licea, uniwersytety, zasypywali dzienniki ogłoszeniami...

– To wszystko nie osiągnęłoby celu, gdyby nie szczególny zbieg okoliczności. Po ukończeniu Szkoły Centralnej chciałem, jako inżynier, znaleźć miejsce za granicą...

– I dostałeś je pan, wiem! Ale muszę panu opowiedzieć o sprawie brata coś więcej nad to, co głosiły gazety.

– Wiem o ustaleniu komunikacji międzyplanetarnej, wiem, że miss Alberta żyje w zupełnem odosobnieniu od świata...

– Tak jest... Gdy sygnały świetlne zostały przerwane, wezwała kapitana Wad, inżyniera Boleńskiego i mnie – i rzekła:

– Moi przyjaciele! Choć nie mam już nadziei lecz odwagi nie straciłam. Jeżeli Robert Darvel znalazł sposób dostania się na Marsa, dlaczego nie mielibyśmy go także wynaleźć? I znajdziemy go – choćbym miała na to poświęcić cały mój majątek! Rachuję na was, panowie, że mi w tem dopomożecie...

Po wielu pochlebnych dla nas wyrazach, oświadczyła, że nigdzie nie znalazłaby ludzi bardziej oddanych nauce a życzliwszych dla siebie i – otworzyła w swym banku kredyt nieograniczony na nasze rozkazy. Ma się rozumieć, że przyjęliśmy jej propozycję z zapałem – niewielu uczonym dano jest pracować w takich warunkach! Teraz i pan wchodzisz do naszego kółka...

A gdy Jerzy, zarumieniony z radości, chciał dziękować, rzekł:

– Podaj mi pan rękę – to wystarczy... Rzecz skończona! Przypuszczając pana do naszych prac, spłacamy święty dług przyjaźni dla pańskiego brata, którego odnajdziemy – jestem tego pewnym!

Umilkli obaj, jakby przytłoczeni ciężarem myśli i przechadzali się, milcząc, pod cieniem wspaniałych palm i dębów korkowych.

Aby rozweselić swego nowego przyjaciela, Ralf zaproponował mu małą wycieczkę dla poznania okolicy.

Ten zakątek, zielony, jak świeża oaza, położony w skwarnym Tunisie, był jednem z najpiękniejszych miejsc na świecie. Droga leśna wiła się wśród urozmaiconego, pysznego krajobrazu przez pagórki i doliny, to przechodząc przez zarośla różowych laurów i dzikich mirtów, to gubiąc się w kolczastych kaktusach, których kwiaty wydawały woń odurzającą. Gdzieniegdzie, drzewa dźwigające na sobie wiele stuleci, ocieniały jakąś ruinę, pozostałą z czasów rzymskich. Różne pnące rośliny zwieszały się z gałęzi do samej ziemi, a w ich gęstwinie poruszały się stada krzykliwych ptaków.

– Powiedz mi pan – rzekł nagle Jerzy – jakim sposobem znajduję pana tutaj, w Tunisie? Myślałem, że będziesz pan w Anglji lub w Indjach!

– Miss Alberta dlatego wybrała ten uroczy zakątek, aby zmylić ślad za sobą i w spokoju, zdala od ludzkich ciekawych oczu, znaleźć spokój w tym cudnym klimacie. Nie trafi tu żaden turysta! Tu możemy być pewni, że prac naszych nie zamąci niczyja ciekawość: niema tu ani reporterów, ani fotografów, ani tych eleganckich próżniaków, których nazywam «złodziejami czasu»!

Nasze laboratorjum chemiczne jest tu tak zaciszne, jak gdyby w jakiem opactwie średniowiecznem; przytem jest po królewsku zaopatrzone we wszystko, czem nauka ułatwia uczonym ich pracę i badania.

– Zkądże miss Alberta znała tę okolicę?

– Przepływała kiedyś wzdłuż tych brzegów, podróżując na swym jachcie «Conqueror» i została niemi zachwyconą.

– Czy oddawna tu mieszka?

– Nie; przed kilku miesiącami sprzedawano ten pałac po śmierci pewnego sycylijskiego bankiera, który go zbudował i miss Alberta kazała kupić go dla siebie. Patrz pan, jak cudnie stąd wygląda! Istotnie, to cacko architektury arabskiej, zbudowane z białego marmuru, robiło wrażenie czarodziejskiego pałacu z Tysiąca i jednej nocy, rysującego się na tle ciemnej zieleni.

– Poznam miss Albertę! – zawołał z uniesieniem Jerzy – będę nakoniec mógł podziękować za bohaterskie starania, czynione w celu odszukania biednego Roberta!

– Tak, ale nie ujrzysz jej pan dziś, ani jutro – nie miałem czasu powiedzieć panu, iż wróci dopiero za kilka dni. Interesy kopalni złota wymagały koniecznie jej bytności w Londynie.

– To szkoda – szepnął młody człowiek, nieco zakłopotany.

– Czy panu wiadomo – spytał Ralf – że bajeczna wydajność tych kopalni, odkrytych przez pańskiego brata, dotąd się nie zmniejszyła? Istny złoty potok przelewa się stamtąd do kas ogniotrwałych miss Alberty! Koszty naszych doświadczeń są zaledwie drobną kropelką w tym oceanie bogactwa!

Zdławiony krzyk przerwał mowę Ralfa i w tejże chwili pobiegłszy nieco na prawo, zobaczyli murzyna jakby skamieniałego ze strachu.

Po chwili gromada wystraszonych ptaków zerwała się, jakby szukając lepszego schronienia.

– To krzyk Zaruka, mego murzyna – rzekł Ralf – musiał się czegoś przestraszyć, co mu się trafia dość często!

Pobiegłszy nieco na prawo, zobaczyli murzyna jakby skamieniałego ze strachu; czarna, twarz jego przybrała barwę ziemistą, a wzburzone rysy i postawa skurczona świadczyły o najwyższem przerażeniu.

Jerzy ujrzał, że jest to niewidomy: źrenice jego przysłonięte były bielmem, lecz to jednak nie szpeciło go. Czoło miał wyniosłe i rysy regularne, a wargi nie były tak wstrętnie grube jak zwykle u Negrów.

Ralf zbliżył się do niego.

– Co ci jest, mój biedny Zaruku? – spytał troskliwie – nie myślałem, że jesteś takim tchórzem! Czy tu niema gdzie pantery?

Zaruk poruszył przecząco głową. Był zbyt wzruszonym, aby mówić; drżenie całego ciała jego było widoczne pod okrywającym je lekkim, białym burnusem. W ręce trzymał lejce muła, który zdawał się być równie jak on wystraszonym.

– To coś niezwykłego! – szepnął Jerzy do ucha Ralfa. – A przestrach tych ptaków przed chwilą... cóż to znaczy?

– Nie wiem sam, co myśleć o tem – odparł naturalista niespokojnie. – Zaruk widocznie odgadł niebezpieczeństwo – ale jakie? Oprócz kilku skorpionów, lub dzikich kotów, las ten, zwany Ain-Draham (po arabsku: źródło wody) nie ma szkodliwych stworzeń.

– A hyeny?

– O, to są podłe i bojaźliwe zwierzęta: nie napadają ludzi nigdy i Zaruk nie ulęknie się takiej drobnostki!

– Lecz przed chwilą mówiłeś pan o panterach?

– To nie na serjo; są one w Tunisie nader rzadkie i ledwie czasem, raz na kilka lat można jedną schwytać. Zresztą, Zaruk, będąc rodem z Sudanu, nie więcej się obawia panter, aniżeli hyen. To musi być coś innego!

– Zaraz się dowiemy; już odzyskuje przytomność!

– Czy możesz teraz mówić? – spytał Ralf murzyna – jaki jednak tchórz z ciebie! Wiesz przecie, że przy nas nic ci nie grozi! Doprawdy, miałem cię za odważniejszego.

– Panie – rzekł murzyn bezdźwięcznym głosem – Zaruk być odważnym – ale ty nie wiedzieć... ach, to straszne! Zaruk nie lękać się zwierząt, ani ptaków drapieżnych – ja bać się, oh, bardzo się bać złych duchów!

– Co to ma znaczyć?

– Panie, ja przysięgać na imię potężnego i miłosiernego Allaha, na świętą brodę proroka nad prorokami, Mahometa... ja przed chwilą być dotkniętym skrzydłem dżinn’a, może nawet samego Eblisa! Wszystka krew zbiegnąć mi do serca... ledwie zdążyć wymówić trzy razy święte imię Allaha, przed którem pierzchać wszystkie dżinny, gole i diwy… czyli złe duchy... Przez krótką chwilę, straszliwa płomienna twarz ukazać mi się w otaczających mnie ciemnościach i odlecieć natychmiast na skrzydłach... Panie, ja przysięgać: przez tę jedną chwilę ja to wszystko widzieć!

– Czyż to możebne? – rzekł Ralf niedowierzająco – a czemużmyśmy nic nie widzieli? Musiało to być złudzenie, widziadło, jakie często miewają palacze opium... Pociągnij dobry łyk tej buka – figowej wódki, a zapomnisz o tem głupstwie!

Murzyn pochwycił butelkę z napojem i połknął chciwie kilka łyków, potem rzekł powoli:

– Ja mówić prawdę... to nie być widziadło! Wy sami widzieć ptaki uciekające i muła wystraszonego, drżącego, jak przed lwem, dlaczego? Bo i oni wszyscy zlęknąć się bardzo! Wszechmogący Allah rozkazać moim umarłym źrenicom widzieć przez chwilę, aby nas ostrzedz przed niebezpieczeństwem!

– Ja jednak twierdzę, że to było przywidzeniem – zapewne pod jego wpływem szarpnąłeś uzdę muła, co go przestraszyło, a ptaki może się zlękły przelatującego sępa...

Zaruk pokręcił głową przecząco: tłomaczenie naturalisty, jako niezgadzające się z jego wiarą w złe duchy, nie trafiało mu do przekonania; jego kędzierzawa głowa była zbyt upartą!

Ralf z Jerzym poszli nieco naprzód i naturalista rzekł do swego gościa:

– Ten murzyn jest ciekawym typem! Pomimo swego kalectwa, jest idealnym służącym, gdyż jego słuch, powonienie i dotyk są nadzwyczaj czułe i wrażliwe; w laboratorjum zna wybornie wszystkie przedmioty i nigdy się w nich nie myli. Co ważniejsze, może określić liczbę i położenie obłoków na niebie, a kiedyśmy go wzięli z sobą na polowanie, zdumiewał nas celnością swoich strzałów.

– Tak, to dosyć, jak na niewidomego!

– Co więcej, jeśli tylko raz był w czyjem towarzystwie, wyczuje obecność jego za każdym razem, bez namysłu.

– To jest rzeczywiście zdumiewające; można to jednak sobie wytłomaczyć, gdyż podobne wypadki już się zdarzały...

– Zapewniam pana jednak, że Zaruk przedstawia nader ciekawy materjał do obserwacji i niedaleki jestem od prawdy, przypuszczając, że jego źrenice oddzielone bielmem od zwykłego światła, muszą być nader wrażliwe na promienie ciemne, promienie X i inne ich rodzaje, dotąd nie zbadane. Cóż w tem jest niemożebnego?

Jerzy milczał, mocno zajęty tą śmiałą hypotezą.

– Dlaczegoż dotąd nie poddano go operacji?

– Kapitan chciał tego dawno, lecz Zaruk sprzeciwia się stanowczo.

Zapanowało milczenie. Nagle dała się słyszeć melodja tęskna a przeciągła, powtarzająca się wciąż; jedna z tych, które wygrywają przewodnicy karawan, sunących długim sznurem wśród równin rozpalonego piasku.

Jerzy uległ urokowi tej muzyki, w której słyszał tęskne zawodzenie pustynnego wichru...

– To, co posłyszałem od pana – rzekł w końcu – nie jest wcale pocieszającem: jeśli Zaruk jest tak wrażliwym, to w tem co mówi, musi być część prawdy!

– Kto wie? – szepnął Ralf zamyślony – Szekspir ma słuszność, mówiąc, iż na niebie i ziemi jest wiele rzeczy, o których się nie śni najmędrszym... Może ten murzyn jest zwiastunem ewolucji oka ludzkiego, które, po upływie setek lat, lub nieco wcześniej, będzie mogło rozróżniać promieniowania, dotąd nam nieznane?

– To przypuszczenie zbyt śmiałe! – rzekł Jerzy.

– Dlaczego? Czyż i teraz, ludzie pogrążeni w śnie hypnotycznym, nie widzą osób oddalonych, lub przegrodzonych od nich grubym murem? A przecież wtedy mają oczy zamknięte! Dokładne zbadanie tych objawów, zamieni je w niezbite pewniki.

– Co to są owe dżinny, o których Zaruk wspominał? Co prawda, to mitologja mahometańska, wobec nauk poważniejszych, całkiem się ulotniła z mojej pamięci...

– Wiem o nich nie więcej od pana; ale zapytamy o nie Zaruka. Jest on w tyra przedmiocie niewyczerpanym, a wyobraźnia jego jest, pełną owych cudownych baśni, które się opowiadają zwykle przy ogniskach karawan, obozujących w pustyni.

– Zaruk! – zawołał głośno.

– Panie – odpowiedział murzyn, zbliżając się – ja słyszeć pytanie twego przyjaciela. Ale czy to rozsądnie mówić o tych strasznych istotach, kiedy one może krążyć dokoła nas?

– Nie bój się! Przecież sam mówiłeś, że w godzinę mogą przelatywać setki mil? Jeśli nawet tu były, to już muszą być daleko.

To rozumowanie napełniło radością Zaruka.

– Bez wątpienia! – zawołał z westchnieniem ulgi – to być prawdą i ja nie kłamać, ale ja się teraz niczego nie bać: Allah nas obronić!

I mówił dalej, głosem śpiewnym i nieco nosowym:

– Dżinny, to duchy niewidzialne: one zamieszkiwać między ziemią i niebem, a jest ich tysiąc razy więcej, aniżeli ludzi i zwierząt... Są między niemi dobre i złe – tych być wiele, wiele więcej! Oni być posłuszni Iblisowi, któremu Allah dać niezależność aż do dnia sądu ostatecznego... Mądry sułtan Sulejman (Salomon) szanowany nawet przez żydów i niewiernych, dostać od Allaha kamień zielony, błyszczący jak gwiazda: ten mu dać władzę rozkazywania tym duchom. One go do śmierci słuchać i nawet zbudować świątynię jerozolimską – ale po jego skonie dżinny rozproszyć się po całym świecie i popełniać wszelkie zbrodnie i dokuczać, oh, jak dokuczać ludziom!...

Zaruk w tym przedmiocie był niewyczerpanym i wyliczał długo różne rodzaje złych duchów i ich straszliwe własności.

Ralf i Jerzy milczeli; zdawało im się, że są dziećmi i słuchają z przejęciem baśni z «Tysiąca i jednej nocy», a powaga Zaruka, jego głęboka wiara w to wszystko, co mówił – dodawały uroku temu opowiadaniu.

Mówił on przytem płynnie po francusku, nie umiał tylko sobie radzić z czasownikami, których używał zawsze w trybie bezokolicznym.

Zajęci jego opowiadaniem, ani się spostrzegli, kiedy stanęli przed willą Palmową.

II. Willa Palmowa.

Zbudowana w głębi wielkiej doliny, willa miss Alberty wynurzała się, jak biała marmurowa wyspa, z otaczającego ją oceanu zieloności. Umiejętne i harmonijne połączenie cudów arabskiej architektury z wykwintem pałaców weneckich, czyniły ją wprost czarowną; był to cudny sen, urzeczywistniony przy pomocy miljonów bankiera Téramond’a. Od żywych kolorów przepysznych mozaik, pokrywających ściany i podłogi, odcinała się białość kolumn marmurowych, podtrzymujących galerje, rzeźbione delikatnie, jak koronka, przez artystów opłacanych na wagę złota. Lazurowe kopuły i złocone dachy, błyszczące w słońcu, nadawały pozór czarodziejski całej tej budowli.

Jerzy stał w nieruchomym podziwie przed tym cudem budownictwa.

– Jakże się panu podoba nasze mieszkanko? – spytał Ralf dobrodusznie.

– Myślę, że pałac Aladyna jest wobec tego, co tu widzę, wstrętną i nędzną lepianką.

– No, nie przesadzajmy, mój młody przyjacielu! Przyznać jednak trzeba, że łączy on w sobie szlachetną piękność włoskiej architektury i niedbały wdzięk arabskiej z drobiazgową wygodą i komfortem angielskim.

– Zdawało mi się, iż dach jest w części szklanym?

– Tak, nad tarasem, mieszczącym nasze laboratorjum; zaś w jednej z kopuł mamy obserwatorjum z teleskopem, niewidocznym z zewnątrz. Ten czarowny pałac niczem nie zdradza tego, iż jest prawdziwym arsenałem, bogato zaopatrzonym w potężne narzędzia wiedzy i nauki... Zresztą, o tem sam się pan wkrótce przekonasz.

Podczas tej rozmowy, Zaruk otworzył na rozcież wysokie drzwi z cedrowego drzewa z artystycznem okuciem. Ukazał się przedsionek wysoki, wyłożony mozajką; ze sklepienia, wspartego na stiukowych kolumnach, zwieszała się turecka latarnia z misternie rzeźbionej miedzi.

Z przedsionka wychodziło się przez kolumnadę na wewnętrzny dziedziniec, zwany w Hiszpanji patijo.

Pośrodku szemrał orzeźwiająco wodotrysk.

Ustawione między kolumnami głębokie fotele i sofy; kryte wytłaczaną skórą, zapraszały do wygodnego spoczynku. Gdy weszli, ukazało, się młoda dziewczyna w białej sukni; w uszach miała delikatne złota kółka.

– Kerifo – rzekł naturalista – wskaż temu panu jego pokój, a potem zaprowadź go do laboratorjum, gdzie będę na niego czekać. Dopilnuj, aby mu niczego nie brakło!

Jerzy spojrzał na dziewczynę. Jej bronzowa cera, wielkie podłużne oczy, nos orli, usta nieco wydatne i niebieskawe tatuowania na czole i rękach, wskazywały jej pochodzenie. Mogła mieć około 15 lub 16 lat i była skończenie piękną.

– Jest to córka szeika (wodza) koczowniczego plemienia arabskiego; miss Alberta wyleczyła ją z ospy, za co dziewczyna odpłaca jej bezgraniczną miłością, przywiązaniem niewolniczem prawie – i cieszy się nieograniczonem zaufaniem swojej pani. Mamy na niej dowód, czem mogliby się stać Arabowie, gdyby się z nimi obchodzono dobrze, zamiast ich łupić i poniewierać, jak się to dotąd najczęściej zdarza!

Młoda arabka wprowadziła Jerzego do obszernego pokoju o kolorowych oknach, którego ściany, wyłożone mozajkowemi cegiełkami, okrągławe sklepienie, pozwalały zachować idealną czystość, nie dopuszczając gromadzenia się kurzu i mikrobów. Zasłony u okien z perełek szklanych, lekko przyćmiewały światło, a sprzęty robione podług rysunków Waltera Crane, były z miedzi kutej, dębu i porcelany. Bukiety kwiatów ze szkła kolorowego osłaniały lampki elektryczne.

Z pokojem tym sąsiadowała z jednej strony bogato zaopatrzona bibljoteka, z drugiej wykwintna łazienka z ubieralnią, będącą szczytem wygody i elegancji.

– Będzie ci tu dobrze – rzekła Kerifa z uśmiechem, który ukazał jej śliczne ząbki. – Tu jest telefon, a tu dzwonek elektryczny, który o każdej porze dnia i nocy sprowadzi ci służących. Czy nie chciałbyś jakiego napoju chłodzącego? A może jesteś głodnym?

– Dziękuję ci – zjadłem obfite śniadanie na stacji kolei...

– Dobrze, więc cię zostawiam...

I żywa, lekka, jak gazella w jej rodzinnej pustyni, znikła z pokoju.

Zostawszy sam, Jerzy z rozkoszą zanurzył się w chłodnej kąpieli, a zmywszy z siebie kurz podróży, odział się w lekkie krajowe «pijama» i zeszedł do ogrodu, zkąd Kerifa zaprowadziła go do laboratorjum. Było ono urządzone na największym z tarasów willi: pięć szyb kryształowych niezmiernej wielkości, podzielonych czterema stalowemi kolumnami, stanowiło ścianę zewnętrzną, a grube pluszowe zasłony, za naciśnięciem guzika elektrycznego, zasłaniały ją całą szczelnie, zmieniając dzień w najzupełniejszą ciemność.

Jerzy stanął olśniony – bo w najlepiej zaopatrzonych stołecznych laboratorjach nie widział tego, co tutaj. Były tu klisze fotograficzne kilkometrowej wielkości, zwierciadła, zatrzymujące przez kilka minut na swej powierzchni obraz przelatującego ptaka lub owadu; olbrzymie rury teleskopów były wycelowane ku niebu, a potężne mikrofony doprowadzały do ucha najbardziej niepochwytne szmery i szelesty na niebie i ziemi.

Były tam jeszcze różne przyrządy chemiczne i fizyczne, których kształt i przeznaczenie były mu najzupełniej nieznane.

Do laboratorjum przytykała sala, gdzie były szafy pełne chemikalji, potężne baterje elektryczne i maszyny ochładzające.

Wszedłszy do tego przybytku wiedzy, Jerzy zdumiony tem, co widział, stał milczący, lecz Ralf przyszedł mu z pomocą.

– Kochany panie – rzekł swobodnie – od dziś należysz do naszego grona; zaraz panu przedstawię przyszłych towarzyszów pracy i przyjaciół pańskiego znakomitego brata...

Na te słowa, dwaj mężczyźni w długich bluzach, zajęci opodal jakąś pracą przy pomocy Zaruka, zbliżyli się szybko.

Powierzchownością różnili się krańcowo: Boleński, wysokiego wzrostu, jasnowłosy o niebieskich oczach był typowym Słowianinem, żywym, wymownym i szczerym. Kapitan Wad (Ued) nizki, krępy, o powolnych ruchach i rozkazującem spojrzeniu ciemnych oczu, miał długie, siwiejące już wąsy, a w postaci i ruchach sztywność wojskową. Był on jednak człowiekiem dobrym i uczuciowym, to też serdecznie uścisnął dłoń Jerzego, zapewniając go o swej życzliwości.

– Możesz kapitanowi wierzyć, panie Darvel – rzekł Ralf – nie jest on skłonnym do wynurzeń, waży każde słowo, lecz gdy co przyrzeknie, można być pewnym, że dotrzyma!

Boleński witał go z wesołością nieco hałaśliwą.

– Cóż za nadzwyczajne podobieństwo! – zawołał – zdaje mi się, że patrzę na Roberta... Zupełnie tak wyglądał wtedy, gdyśmy razem przebywali w stepach syberyjskich.. Kiedyś pan wszedł, w pierwszej chwili doznałem gwałtownego wzruszenia, bo mi się zdawało, że wrócił ten przyjaciel ukochany, zdobywca nowych światów!

Była chwila milczenia, które przerwał Jerzy:

– Czy panowie wierzycie w to rzeczywiście, że brat mój jeszcze żyje i że kiedykolwiek może powrócić na Ziemię?

– Stanowczo wierzę w to, że żyje – rzekł kapitan poważnie.

– Jednak, te sygnały tak nagle przerwane... – zauważył młody człowiek ze smutkiem. – Wyznam, że nie mogę się zdobyć na tę ufność i nadzieję, jaką widzę u panów, lecz pragnę gorąco, abym się mylił!

– Ależ mój przyjacielu, przerwanie sygnałów jeszcze niczego nie dowodzi! – zawołał porywczo Boleński. – Robert może żyć, ale musi być pozbawionym sposobu porozumiewania się z nami, gdyż to i nam z trudem przychodzi! Bo tylko się zastanówmy: Robert dostał się na Marsa zdrów i cały, i zdobył nad mieszkańcami jego władzę dostateczną do urządzenia fotografowanych przez nas sygnałów świetlnych. Dlaczego mamy myśleć, że zginął? Nie mamy na to żadnych danych – stanowczo żadnych!

– A jednak – zauważył Jerzy – ta cała dziwna historja uwięzienia go przez Erloory, od czasu której przerwano sygnały...

– To nie dowód! Pomyśl pan: Robert musiał uniknąć zguby, ponieważ nas sam o tem zawiadomił, opisując porwanie, jako wydarzenie dość dawne!

– Wierz mi pan – rzekł z kolei kapitan – Robert Darvel żyć musi: ukryte i tajemnicze przyczyny współdziałały w jego niesłychanem przedsięwzięciu, ono nie było dokonanem napróżno! Możecie uważać mię za mistyka, jednak wierzę, że wieki przygotowywały wielkie dzieło zbliżenia się dwóch planet; Robert musiał dostać się na Marsa, a teraz musi powrócić na Ziemię, aby ją wzbogacić myślą i wiedzą nowego, odrębnego świata! Jest to dla mnie równie niewzruszoną prawdą, jak teorema Euklidesa – inaczej być nie może!

Kapitan mówił to z zapałem, który się udzielił obecnym i Jerzy nawpół uwierzył, iż bratu jego została przeznaczoną rola, mogąca mieć wielki wpływ na losy obu planet.

– A zresztą – rzekł powoli i z namysłem Ralf – nie będziemy tu oczekiwać powrotu Roberta, lecz dostaniemy się do niego – i to wkrótce!

– Doprawdy? Czyżbyś pan już znalazł sposób? – wyszeptał Jerzy, którego ogarniała ufność, ożywiająca obu uczonych.

– Niewiele do tego braknie – rzekł kapitan zamyślony – zostają tylko do opracowania techniczne szczegóły naszego przyrządu: są to zresztą trudności drugorzędne, które pokonamy napewno za jakieś parę tygodni! Notatki pańskiego brata, które udało mi się ocalić z Kelambrum, wielce nam dopomogły w naszej pracy.

– Będę wam pomagać! – zawołał Jerzy radośnie.

– Jak panu wiadomo – mówił kapitan, pochłonięty swemi myślami – wszystkie fenomeny fizyczne, mechaniczne lub chemiczne, są tylko ruchem! Jest to już pewnikiem naukowym! Ciepło jest rodzajem ruchu, również jak i światło; możemy to sprawdzić codziennie, że ruch przetwarza się w ciepło, ciepło w elektryczność, a ta w światło. Rozumując logicznie, możemy przyjąć, iż w pewnych warunkach elektryczność może się przetworzyć we fluid woli. W dniu, kiedy człowiek będzie mógł swój wątły mózg wzmocnić nieskończoną prawie siłą prądów elektrycznych, lub zgromadzić w swym systemie nerwowym ten fluid, tak jak się gromadzi elektryczność w akumulatorach – odniesie on wielkie zwycięstwo, zwycięży wszystko!

– Naprzykład? – spytał Jerzy.

– Tak, wszystko! Nie będą dla niego istniały: zmęczenie, choroba, kto wie? nawet może i śmierć... Żadne przeszkody nie będą dlań istniały. Brat pana wynalazł sposób gromadzenia owego fluidu woli; my szukamy sposobu przemiany elektryczności na energję.

– Czy go panowie znajdziecie? – spytał szeptem Jerzy, olśniony, prawie przerażony wspaniałym widnokręgiem, jaki się jego wyobraźni przedstawiał.

– Powiedziałem panu, że nam brak tylko niektórych szczegółów technicznych... co zresztą jest drobnostką!

– A zresztą – dodał żywo Boleński – możemy i teraz dać panu dowody, iż to, o czem mówimy, nie jest jedynie teorją, lecz wydaje i rezultaty praktyczne: zaraz pan się o tem przekonasz!

To mówiąc, wyjął z pod szklanego klosza rodzaj kasku ze szkła i miedzi, który łączył się wiązką drutów platynowych z akumulatorem. Włożył go na głowę uśmiechającego się kapitana, który teraz wyglądał jak nurek w swym podwodnym kostjumie.

– Jak pan widzisz – mówił – prąd, wydzielany z akumulatora, przetwarza się teraz właśnie we fluid woli, który się gromadzi w mózgu naszego przyjaciela. Patrz pan, jak jego oczy płomienieją, a twarz wyraża spokój, lecz zarazem nadludzką siłę – możnaby powiedzieć, że te uczucia z niej promieniują, otaczając ją nadprzyrodzoną jasnością! Wola jego jest teraz dziesięćkroć silniejszą: gdyby nam coś rozkazał, musielibyśmy usłuchać go, choćby wbrew naszej woli.

Jerzy milczał, a że inżynier wziął to za znak niedowierzania, zawołał:

– Chcesz się pan może przekonać osobiście? Kapitan teraz rozkaże ci w myśli, abyś ukląkł – spróbuj mu się oprzeć!

– Rzeczywiście, to byłoby ciekawe... – bąknął Jerzy, zbierając swe siły, by okazać opór, w razie gdyby odczuwał jakiś wpływ na swe czyny – jeżeli będę zmuszonym uklęknąć, uwierzę we wszystko!

Kapitan rzucił na niego spojrzenie płomienne, nakazujące, a młody inżynier uczuł w piersiach gwałtowny, piekący ból... Za chwilę, pomimo wszelkich wysiłków, aby stać prosto, uczuł, że kolana ugięły się pod nim i zaczerwieniony, z czołem pokrytem kroplami potu, musiał uklęknąć.

– To jest przerażające... – wyszeptał – któżby się mógł oprzeć tej sile?

– Nauka jest potężną władczynią! – rzekł Ralf poważnie.

– Widzisz pan więc – rzekł Boleński – że gdyby nasz przyjaciel nakazał panu myślą, pójść po ten wielki nóż, który leży na stole i uciąć nim głowę Zarukowi, który słucha nas tak uważnie, musiałbyś pan usłuchać! Oto już nawet ulegasz nieświadomie jego woli...

Jakoż Jerzy, blady śmiertelnie, z zaciśniętemi ustami i twarzą kurczowo skrzywioną, kierował się sztywnym i automatycznym krokiem ku wielkiemu nożowi.

Westchnąwszy głęboko, wziął go w rękę i począł iść ku murzynowi, który się cofnął z przestrachem. Już był przy nim, już wzniósł nad jego głową rękę uzbrojoną, kiedy wzrok kapitana zatrzymał mimowolnego zabójcę, który skamieniał w tej postawie, podczas, gdy twarz jego wyrażała znużenie i niewypowiedziane cierpienie.

– Proszę na wszystko, powstrzymajcie te straszliwe doświadczenia... To, co czuję, jest okrutnem... Mam uczucie jak gdyby ktoś zamieszkał we mnie i zabrał mi moją wolę, myśl, ciało... Wierzę teraz we wszystko, co czytałem o opętaniu przez duchy!

– Z tą różnicą – rzekł inżynier – że te objawy kierowania cudzą wolą i ciałem, mogły być dawniej udziałem tylko nader nielicznych jednostek i wymagały szczególniejszego zbiegu okoliczności, my zaś możemy je powtarzać w każdej chwili i z największą łatwością.

– Nie myśleliśmy, aby te doświadczenia, zadziwiające istotnie, były dla pana tak przykre – mówił Ralf – chcieliśmy tylko dowieść panu, że dostanie się na Marsa, nie jest bynajmniej niedościgłem marzeniem.

– Teraz wierzę w to najzupełniej – zawołał Jerzy, który zaczynał przychodzić do siebie po doznanym wysiłku wskutek próbowania oporu woli kapitana.

– A teraz uważaj pan – rzekł Boleński – pokażemy panu coś jeszcze ciekawszego!

Szepnął Zarukowi słów kilka, a ten nacisnął guzik elektryczny na jednej ze ścian i natychmiast w oszklonym dachu tarasu usunęła się jedna z szyb, pozostawiając dość duży otwór. Wtedy inżynier wyjął ostrożnie ze skrzyni rodzaj szklanego wrzeciona, cieńszego w obu końcach i trzymając je w dwóch palcach, zbliżył się do kapitana, który zaczął na nie patrzeć.

Po kilku minutach najgłębszego milczenia Boleński otworzył rękę, a szklane wrzeciono wzleciało jak strzała do góry z lekkim świstem i znikło w otworze dachu.

Jerzy patrzył na to zdumiony, pogrążony w chaosie myśli...

Tymczasem kapitan, oswobodziwszy się ze swego kasku, podszedł, mówiąc:

– Widzę, że te małe doświadczenia zrobiły na panu pewne wrażenie: ale to jest niczem wobec tego, czego możemy dokazać!

Darvel skłonił się z szacunkiem.

– Pozwól mi pan podziękować sobie za zaszczyt, którego dostąpię, będąc dopuszczonym do tych zdumiewających prac naukowych – rzekł.

– O, jestem pewnym, iż pozyskamy w panu dzielnego współpracownika!

– Radbym nim zostać – rzekł skromnie Jerzy, choć nie wiem, czy się przydam na co tak wielkim, jak panowie, uczonym.

Kapitan nic nie odpowiedział: Jerzy zdobył jego sympatję odrazu i zrobił na nim wrażenie, iż nie należy do zwykłych «zjadaczy chleba», lecz do grona wybranych, którzy wyróżniają się polotem myśli i zdolnościami obserwatorskiemi.

Podczas chwilowego milczenia wzrok Jerzego spoczął na pysznym bronzowym posągu, stojącym pośrodku laboratorjum. Na podstawie z czarnego onyksu, wznosiła się postać młodzieńca, trzymającego w jednej ręce dzwonek, w drugiej tabliczkę, utrzymaną w stylu Odrodzenia. Wargi były nieco rozchylone, jakby miały za chwilę przemówić.

– Podziwiasz pan ten posąg? To arcydzieło rzeźby francuskiej służy nam do porozumiewania się ze światem: piękne kształty kryją w sobie przepyszny aparat telefoniczny. Jest to książęca fantazja miss Alberty i kosztowała piękną sumkę! – rzekł Ralf.

– Rzadko można widzieć coś tak pięknego! – rzekł Jerzy.

– Nic dziwnego: bronz ten jest jedną z ostatnich prac słynnego Falguière’a, mistrza wdzięku... Twarz wyraża niepewność i oczekiwanie posła, który przybywa z nowiną sobie samemu nieznaną.

W tej chwili dźwięk dzwonka przerwał mu mowę, a zaraz potem usta posągu przemówiły głosem wyraźnym i miłym:

– To ja, Alberta... Czy nie przeszkadzam panom w jakiej ważnej pracy?

– Bynajmniej! – zawołał Ralf, zbliżając się do trzymanej przez posąg tabliczki – mam nadzieję, iż zdrowie dopisuje pani, jak zawsze i że nie miała pani żadnych przykrych przygód?

– Wszystko idzie wybornie; ukończyłam swoje sprawy na Malcie prędzej, niż myślałam i jutro «Conqueror» wypływa na pełne morze; spodziewam się wieczorem być już w willi.

– Czy pani życzy sobie zawiadomić o tem Kerifę?

– Dziękuję panu, już jest zawiadomioną i przyjedzie samochodem do przystani... Ale zapomniałam spytać, czy pan Jerzy Darvel przybył?

– Owszem, pani, jest tu już od trzech godzin.

– Proszę mu powiedzieć, iż czuję się szczęśliwą, że będziemy go mieli w naszej pustelni i że z radością go powitam! Muszę jednak pożegnać panów, gdyż czeka na mnie jeszcze kilku interesantów i adwokat dla rozmowy o procesie, wytoczonym mi przez rząd Transvaalu...

Posąg umilkł, a Jerzemu zdawało się, iż jeszcze słucha melodyjnego i świeżego głosu, brzmiącego przed chwilą.

– Może pan chciałeś z nią porozmawiać? Ale jutro tu będzie, a dziś, jak pan słyszałeś, jest bardzo zajętą. W swoich podróżach dla spraw majątkowych, nie ma chwili wytchnienia; rzeczywiście, trzeba mieć tak wyjątkowo tęgą głowę do interesów, jaką ona posiada, aby módz skutecznie bronić swoich miljardów, przeciw zakusom różnych finansowych spekulantów!

– Zresztą sam pan ocenisz jej wyjątkowo przenikliwą inteligiencję – dodał kapitan.

– Czy i w sprawach naukowych?

– Tak jest. Zdumiewa nas czasami śmiałością a zarazem ścisłością swoich spostrzeżeń. Niestety, będzie ona dla nauki straconą, gdy zostanie szczęśliwą małżonką pańskiego brata!

Jerzy pogrążył się w milczeniu. Obecnie, gdy wrażenie, wywołane zdumiewającemi doświadczeniami, nieco przeminęło, myślał o olbrzymiej przestrzeni, dzielącej Roberta od rodzinnej planety i znów ogarnęło go zwątpienie.

III. Uczta Lukullusa.

W willi obiadowano o szóstej wieczorem. Dokładny podział czasu, ściśle przestrzegany, sprzyjał pracowitemu życiu naszych przyjaciół. Na dźwięk gongu indyjskiego, czterej mężczyźni udali się do jadalni o kolumnach cedrowych, zdobnych rzeźbami, wybitej skórą korduańską, wytłaczaną w złociste desenie. Bogate kredensy mieściły arcydzieła sztuki złotniczej, cenne porcelany i kryształy z dawnych i teraźniejszych czasów.

Ten przepych, połączony ze smakiem artystycznym, zrobił wielkie wrażenie na Jerzym; onieśmielony nieco usiadł na jednem z pysznych hebanowych krzeseł, zdobnych w inkrustacje z konchy perłowej i koralu. Były one ocalone przed rabunkiem, jakiemu uległ pałac brazylijskiego cesarza, Don Pedra i znalazły tu bezpieczne schronienie.

Uwagę Jerzego zwróciło złociste koło, obracające się pod sufitem.

– Jest to wentylator, będący ostatniem słowem wykwintu i nowoczesnej techniki – rzekł Boleński – w obwodzie tego koła są otwory, przez które wydziela się lodowaty powiew, wychodzący z rezerwoaru z powietrzem płynnem, umieszczonego w środku koła. Tym sposobem podczas największych upałów mamy tu czyste i chłodne powietrze.

– Widzę, iż i elektryczność ma tu różnorodne zastosowanie.

– Tak, i oszczędza w znacznym stopniu pracę służby, np. jedna mała winda dostarcza wprost z kuch- ni gorące potrawy, druga, z piwnicy, mrożone wina i inne napoje.

Jerzy czytał z roztargnieniem spis potraw, zawierający oprócz wykwintnych dań europejskich, specjały kuchni miejscowej, jak pasztet z mureny z białemi truflami tunetańskiemi, wątróbki bażancie, czyżyki pieczone w liściach mirtu i inne osobliwości gastronomiczne.

– Ależ to, doprawdy, prawdziwa uczta Lukullusa! – zawołał z komiczną rozpaczą młody człowiek, któremu Ralf przysuwał półmisek z delikatnem, parującem pieczystem.

– Nie mówiłbyś pan tego – zgromił go naturalista – gdybyś wiedział, co będziemy spożywać za chwilę! Będzie to ulubiona potrawa tego smakosza: potrawka z języków flamingów – rzecz przepłacana przez starożytnych rzymian na wagę złota!

– Rzeczywiście, ten przysmaczek musi kosztować sumy szalone, gdyż te ptaki z trudnością dają się podejść. Arabowie, uchodzący za najlepszych strzelców, rzadko kiedy zabić je mogą.

– To prawda, ale w tych dniach cała gromada tych ptaków, zagnana burzą, spadła na jeden z poblizkich stawów: krajowcy zabili ich kilkadziesiąt, które zakupił natychmiast mister Frymcock, nasz kucharz. Jest to znakomitość w swoim rodzaju... Przestudjował wszystko z literatury starożytnej, co ma związek z kuchnią i nie dziwiłbym się, gdyby zaczął to tłomaczyć!

Pitcher wymówił te słowa z zachwytem, nasuwającym myśl, iż nie był obojętnym dla zalet dobrej kuchni.

– Oby tylko nam nie podał słowiczych języczków, posypanych proszkiem z pereł i brylantów, jak to u Lukullusa bywało! – rzekł, śmiejąc się, Jerzy,

– On i do tego byłby zdolnym! Czy pan uwierzysz, że urządził kiedyś polowanie na rekina dlatego tylko, że potrzebował jego płetw, które są jedną z koniecznych przypraw do zupy z gniazd jaskółczych...

– Ależ to niepośledni oryginał! Po tem, co słyszę o nim od pana, chciałbym go poznać.

– To będzie łatwo; tylko muszę pana uprzedzić, iż jest on, jak większość artystów, nader próżnym i zręczną pochwałą można go sobie zjednać odrazu.

Historja jego jest dość niezwykłą i sądzę, iż mogę ją opowiedzieć bez niedyskrecji.

Pochodzi on z hrabstwa Sussex i jest jedynym synem lorda angielskiego. Studjował chemję w uniwersytecie oksfordzkim, a mając lat dwadzieścia, pisywał do pism specjalne artykuły z tego zakresu. Upatrywano w nim przyszłą znakomitość – gdy rzeczy wzięły nieprzewidziany obrót.

Stary lord umarł nagle, a syn ujrzał się posiadaczem olbrzymiego majątku. Pierwszym użytkiem z tego bogactwa było wydanie dla trzydziestu swoich przyjaciół kolosalnego bankietu, o którym dzienniki angielskie rozpisywały się, jako o bezprzykładnem szaleństwie w dziejach gastronomji.

– Gdzież się to odbywało, na lądzie czy na morzu?

– W olbrzymiej halli, zamienionej na ogród, pełen najrzadszych kwiatów i roślin. Stoły były zastawione między krzakami róż, magnolji, mirtów i jaśminów, a setki podzwotnikowych ptaków i motyli ożywiały te zaczarowane gaje. Młody lord pragnął, aby ta sardanapalowa uczta zadowoliła wszystkie zmysły biesiadujących i nie zaniedbał niczego w tym kierunku.

– Cóż było dla słuchu?

– Orkiestra, ukryta w krzewach, towarzyszyła każdemu daniu odpowiednią muzyką, pisaną specjalnie przez najsławniejszych artystów.

– Nie rozumiem tego dokładnie... – rzekł Jerzy.

– Zaraz to panu wytłomaczę: np. przy zupie z zielonego żyta grano śliczną pasterską melodję, na fletach, gitarach i obojach. Kompozytor uwydatnił w tym utworze budzenie się wiosny na stepie rosyjskim, falowanie traw za podmuchem wiatru i tęskne choć nieco monotonne pieśni ludowe, wykonywane na bałałajkach. Homarom, podanym na sposób amerykański, towarzyszyła melodja «Yankee doodle» przy towarzyszeniu trąb, podtrzymywanych i prowadzonych potężnym głosem organów, naśladującym świst wiatru i ryk burzy.

– Jakąż muzykę miał plum – pudding? – spytał, śmiejąc się Jerzy.

– O, nie śmiej się pan, proszę! Byłem jednym ze szczęśliwych biesiadników i mogę pana zapewnić, iż wrażenie tej muzyki było najwspanialsze, jakie sobie można wyobrazić. Plum-puddingowi towarzyszyła kolęda staroświecka, którą się śpiewa na Boże Narodzenie, połączona z narodowym hymnem angielskim i ulubioną przez anglików rzewną pieśnią: «Home, sweet home»... Każde danie było uroczyście wnoszone przez służbę odpowiednio przybraną – i tak: ryby morskie z rodzaju płaszczy (turbot) ulubione niegdyś przez Domicjana, podane były przez rzymian, poprzedzonych przez liktorów i złote orły; comber sarni podawali paziowie w strojach średniowiecznych, przy odgłosie rogów myśliwskich. Trąbę słoniową, gotowaną w sosie ostrym i korzennym podawał książę murzyński, otoczony bogatym orszakiem, a słodycze i ciasta przynosiły malutkie paryżanki, ucharakteryzowane za margrabiny, w białych peruczkach.

– Cóż za pomysły! – śmiał się Jerzy.

– Tak, to było ciekawe widowisko! Kawa i likiery podane z bajecznym, iście wschodnim przepychem, zakończyły ucztę, podczas której na urządzonej w głębi scenie, grano i wykonywano tańce różnych narodów. Ta nieporównana uczta trwała cały dzień i połowę nocy, lecz nikt z biesiadnikowi nie uwierzyłby temu: czas ten przeszedł jak jedna chwila.

– Jedno mię zadziwia – zauważył Jerzy – jak mogli biesiadnicy jeść i pić tak długo, nie odczuwając skutków swego nieumiarkowania.

– Wszystko to było przewidziane. Przy każdem nakryciu stał mały flakonik z ekstraktem wynalazku naszego amfitrjona. Kilka kropli tego płynu, którego główną częścią składową musiały być pepsyny, przyśpieszało nadzwyczajnie trawienie i przywracało biesiadnikom pierwotny apetyt.

– Lecz czyż ten eliksir niszczył równie skutki mocnego wina?

– Najzupełniej; przez cały czas uczty obecni zachowali wesołe usposobienie i najzupełniejszą przytomność: żadna nieprzewidziana przygoda nie zepsuła nam tej pięknej uroczystości gastronomicznej.

– Jakież były dalsze losy szanownego gospodarza?

– Przez jakiś czas potem podróżowałem po Indjach; gdy wróciłem, lord Frymcock był już zupełnie zrujnowanym.

Po opisanym; przezemnie festynie, nastąpiły inne i cała jego ojcowizna ulotniła się z dymem kuchennym

Nie dosyć na tem: ktoś rzucik na niego oszczerstwo, iż na owej uczcie podanem było mięso ludzkie. Nie było w tem ani cienia prawdy, w co wierzę najmocniej; jednak biedny lord przebył czas jakiś w zamknięciu, pod zarzutem ludożerstwa i utracił dobrą opinję.

– Cóż było dalej?

– Po wyjściu z więzienia, przyjaciele; podejmowani niegdyś z takim przepychem, odwrócili się od niego a i pospólstwo było przeciw niemu, nazywając go Kannibalem. Gdy go spotkałem, myślał poważnie o samobójstwie. Starałem się go odwieść od tego zamiaru i pocieszyć, a ponieważ byłem pewnym, że taki człowiek musi zainteresować miss Albertę, opowiedziałem jej jego historję.

Uśmiała się do łez, a w parę dni lord został zaangażowanym jako kuchmistrz, na królewskich warunkach. Teraz robi, co mu się podoba, w wydatkach nie jest zupełnie krępowanym i żywi nas przepysznie!

– Właśnie przechodzi, widzisz go pan? – dodał Boleński, pochylając się w stronę okna.

Jerzy zbliżył się szybko, spodziewając się zobaczyć figurę okrągłą, jowialną, nieco apoplektyczną, gdy tymczasem spostrzegł człowieka wysokiego a chudego o twarzy żałosnej, wargach cienkich, idącego powoli, jakby pochłoniętego jedną wyłączną; myślą;.

– Powierzchowność jego nie odpowiada wyobrażeniu, jakie pan sobie o nim utworzyłeś, nieprawdaż? Ma on wygląd arcysmutny, lecz pomimo tego jest dobrym kolegą i wesołymi towarzyszem.

Jerzy, usiadł na dawnem miejscu, obiecując sobie w duchu, że postara się jaknajprędzej poznać z lordem-kuchmistrzem.

Teraz dopiero spostrzegł, iż kapitan nie dotknął żadnej z potraw, któremi się oni obaj raczyli, lecz odżywiał się w najdziwaczniejszy sposób.

Miał przed sobą rodzaj apteczki, zawierającej mnóstwo małych flakoników, oraz talerz różowej galarety i karafkę, napełnioną fjoletowym płynem.

Kapitan brał na łyżkę nieco galarety, dodawał kroplę płynu z flakonika i zajadał to z apetytem. Od czasu do czasu nalewał do szklanki płyn fjoletowy i po dodaniu doń również kilku kropli z tajemniczych flaszeczek, wychylał z przyjemnością ten napój.

Darvel przyglądał się temu w milczeniu, wreszcie kapitan, widząc jego zdumienie, rzekł:

– Widzę, że mój sposób obiadowania zadziwia pana; niema w tem jednak nic nadzwyczajnego. Postępuję tylko logiczniej niż inni, jedząc tak, jak za lat sto lub dwieście, jeść będą wszyscy. Ta różowa galareta, przygotowana chemicznie, zawiera w sobie wszystkie pierwiastki, potrzebne do należytego odżywiania organizmu, bez żadnej domieszki innych, bezpożytecznych lub nawet szkodliwych, znajdujących się w pokarmach zwierzęcych i roślinnych.

– Skromna uczta! – zauważył żartobliwie Jerzy. – Wyznaję, że co do mnie, to wolę arcydzieła lorda Frymcock.

– Zdaje mi się, że jesteś pan w błędzie: dzięki tym ekstraktom, zawartym we flakonikach, moja vitalosa (tak się nazywa pokarm przezemnie używany) przybiera smak, jaki chcę jej nadać:

Jerzy ze zdumieniem wyczytał na flaszeczkach napisy: «ekstrakt rybny», «ekstrakt z wędliny», «ekstrakt z kuropatw», dalej szły ekstrakty z homara, ze zwierzyny, migdałowe, mleczne i t. d. Wszelkie możliwe potrawy znajdowały się tam, zamienione w mocne, skoncentrowane wyciągi.

– Może pan chcesz spróbować skrzydełka z bażanta? – spytał kapitan ze spokojnym uśmiechem.

I podał młodemu człowiekowi łyżeczkę galarety z kroplą ekstraktu. Jerzy z niejakiem wahaniem wziął do ust ów podejrzany pokarm, lecz po chwili przyznał, że złudzenie było zupełnem – czuł smak bażanta!

– W ten sam sposób – rzekł kapitan – nadaję temu płynowi w karafce smak napoju, jakiego zażądam.

– Musisz pan być dumnym z tej wyższości nad resztą śmiertelników?

– O, nie zależy mi wcale na tem! Jest to pewnego rodzaju doświadczenie naukowe, które wykonywam na sobie samym i jestem pewnym, że takie odżywianie przyniosłoby świetne korzyści pod względem ekonomicznym. Mała zaś objętość pokarmów wymaga bardzo małego żołądka; a ponieważ liczne operacje sławnych chirurgów, dowiodły, że można się obywać bez niego...

– Więc co? – spytał Jerzy z uśmiechem.

– Więc żołądek stanie się stopniowo organem zbytecznym i zacznie zanikać. Jestem pewnym, że człowiek, po miljonach lat, zostanie oswobodzonym od kłopotliwych narządów trawienia, udoskonalone zaś maszyny zastąpią mu ręce i nogi....

– A zatem, podług pana, człowiek przyszłości będzie tylko duchem?

– Nie, lecz mózg jego dojdzie do znacznej objętości kosztem innych organów, które przestaną istnieć...

Tu rozmowa przybrała kierunek naukowy, a Jerzy dał w niej poznać swe rozległe wiadomości we wszelkich gałęziach wiedzy.

Zaczęto później mówić o Robercie; Jerzy, ze wzruszeniem, którego nie usiłował nawet ukrywać, opowiadał, jak brat starszy był dobrym i troskliwym dla niego. Gdy tylko zarobił jaką kwotę, odkładał z niej zawsze część dla Jerzego, aby mógł skończyć nauki, a i potem czuwał nad nim z najżywszem zajęciem.

– Brat mój – rzekł w końcu – uskutecznił nadludzkie przedsięwzięcie, które nazwisko nasze okryje chwałą. Oddałbym ją jednak wzamian za jego powrót!

– Człowieku małej wiary! – zawołał Boleński – przecież powtarzam, że go odnajdziemy! Widziałeś już pan, co potrafimy: czy powątpiewasz o naszych zdolnościach?

– O nie! Jeśli ten niesłychany zamiar może być spełnionym, to jedynie tylko przez panów; jest to mojem głębokiem przekonaniem i proszę mi wybaczyć tę chwilę zwątpienia!

– Nie myśl o tem! Znamy dobrze wszyscy te chwile nadziei i niepewności, a pan przecież znasz dotąd zaledwie małą cząstkę naszych odkryć...

– Chodźmy popatrzeć na Marsa! – rzekł Pitcher.

– Zgoda! – odparł kapitan.

Po chwili wszyscy czterej zasiedli na wyższym tarasie willi; nad ich głowami rozpościerało się szafirowe sklepienie nieba utkane błyszczącemi gwiazdami. Ciemny las, otaczający willę, zdawał się wdychać z rozkoszą, po dniu upalnym, chłód nocny. Ciszę przerywało tylko niekiedy wycie hjeny lub szczekanie psa z odległych wiosek arabskich.

Na niebie czystem i pogodnem, bez żadnej chmurki, czerwony blask Marsa zdawał się żywszym i wyróżniał go z pomiędzy innych planet. Podziwiano go, długo w milczeniu. Bezwiednie, każdy z mężczyzn myślał, że Robert w tej samej chwili patrzył na Ziemię, która również dla niego była tylko drobnem światełkiem, migocącem w niezmierzonej przestrzeni..

Wtem Jerzy wyciągnął rękę ku niebu.

– Gwiazda spadająca! – zawołał. – A oto druga, trzecia... Jest to prawdziwy fajerwerk niebieski!

W istocie, teraz przelatywały całemi dziesiątkami, zostawiając ślad jasny, lecz gasnący natychmiast.

– W moim kraju – rzekł Boleński – lud wierzy, iż to są dusze zmarłych, lecące do nieba po odcierpieniu kary czyśćca.

– Prawda jest niemniej poetyczną – rzekł Jerzy. – Te gwiazdy, spadające w pewnym, stałym czasie, są odłamkami dawnych planet, zniszczonych po długich wiekach krążenia. Rzucone potężną siłą w ciemne, międzyplanetarne przestrzenie, wpadają w końcu w sferę przyciągania Ziemi. Tarcie o warstwy powietrza rozgrzewa je tak, że świecą jak gwiazdy, choć w rzeczywistości są tylko zwykłemi bolidami.

– Kto wie, czy niektórych z nich nie wyrzuciły wulkany Marsa? – rzekł Ralf zamyślony.

I rozmowa weszła znów na tor ściśle naukowy. Czemużby ludzie nie mieli się dostawać z jednej planety na drugą, jak te bezwładne odłamy? Niektóre z nich ważyły przecież do czterechset kilogramów, a jednak powierzchnia ich została nienaruszoną, nie były ani spękane, ani stopione wskutek rozpalenia. Nie jest-że to dowodem możliwości komunikacji międzyplanetarnej? Wówczas, gdy będzie zbudowanym pocisk, posiadający odpowiednią siłę rzutu, zagadnienie to rozwiązanem zostanie.

Niezbita logika tego rozumowania dodawała otuchy Jerzemu.

Późno już było, gdy się rozeszli na spoczynek; Jerzy, wyczerpany tylu nowemi wrażeniami, usnął natychmiast, a we śnie widział Roberta, wracającego na Ziemię wozem fantastycznego kształtu, ciągnionym przez gwiazdy spadające i wypełnionym różnemi osobliwościami marsyjskiemi. W końcu usnął mocniej i marzenia pierzchły.

IV. Niewidzialny.

Jerzy Darvel zbudził się z uczuciem szczególnej rzeźwości. Zdawało się, iż noc odjęła mu wszelki niepokój, wahanie i zniechęcenie. Czuł się zdrów i silny ciałem i umysłem i pragnął teraz dokonać czegoś wielkiego, co byłoby godnem jego brata – odkrywcy nieznanych światów.

Myśląc o ułatwieniu wszelkich trudności w pracach naukowych, przez hojność miss Alberty, czuł dla niej wdzięczność głęboką, i przysiągł sobie, iż się okaże godnym tak szczęśliwego losu.

Zajęty temi myślami zeszedł do laboratorjum bardzo wcześnie, zastał tam już jednak kapitana przy pracy z nieodstępnym Zarukiem.

Murzyn zapomniał już o wczorajszym przestrachu, witając Jerzego ze wschodnią, nieco przesadną grzecznością. Kapitan w rozmowie badał zręcznie Jerzego, chcąc wypróbować jego wiadomości z fizyki, radjografji, chemji i kosmografji, poczem poczynił mu pewne zwierzenia...

Oto poszukując wyjaśnienia tajemnicy Roberta, poczynił ciekawe odkrycia, co było po części przyczyną, iż ich ekspedycja na Marsa była jeszcze nie gotową.

Przez dzień cały Jerzy pracował z zapałem, a trzej uczeni zdumiewali się nieraz bystrością jego spostrzeżeń, jasnością w rozwiązywaniu zawiłych kwestji. Był prócz tego świetnie obeznanym z pracą w laboratorjach, co jest koniecznem dopełnieniem wiedzy książkowej.

Dnia tego upał był nadzwyczajnym: powietrze było skwarne, duszące – i wentylator ze skroplonem powietrzem był ciągle czynnym, gdyż bez tego trudno byłoby oddychać.

Tego to właśnie popołudnia zaszedł jeden z najdziwniejszych fenomenów, jakie zapisały kroniki naukowe.

Kapitan tłomaczył właśnie Jerzemu jedno ze swych odkryć.

– Widzisz pan tę banię szklaną? Płyn, wypełniający ją, ma własność ukazywania nam pewnych promieni ciemnych, przechodzących przez niego; np. promienie X są za jego pomocą widzialne całkiem dokładnie...

Tu nastąpiła w uczonym wykładzie przerwa: był to głos Zaruka, pełen nadludzkiej trwogi i zgrozy.

– Dżinn! dżinn! – powtarzał głosem ochrypłym, wskazując banię, której zawartość, dotąd przejrzysta, była zmąconą i zdawała się falować.

Jerzy spostrzegł na jego twarzy ową ziemistą, szarawą bladość, która u murzynów jest oznaką najwyższego przestrachu. Czterej uczeni patrzyli nań ze zdumieniem, on zaś odsuwał się jaknajdalej od bani; kędzierzawe włosy jego zjeżyły się do góry, a oczy wytrzeszczone, błędne, straszne, zdawały się wychodzić z orbit.

– Panie... panie... – szeptał pobladłemi wargami.

– Co ci jest, niedołęgo? – zawołał Ralf – mów-że przecie! Czyś oszalał... co ci się stało?

Lecz murzyn zdrętwiałym językiem bełkotał jakieś słowa bez związku.

– Uspokój się – rzekł naturalista łagodnie – i powiedz, co cię tak przestraszyło? Mówiłem ci przecie nieraz, że nie trzeba poddawać się strachowi!

Zaruk energicznie pokręcił głową na znak przeczenia. Nogi się ugięły pod nim i jak gdyby odpychany niewidzialną siłą, cofał się w tył, mając oczy utkwione w banię, która w promieniach słonecznych iskrzyła się i migotała.

– Wpadł w halucynację – nic innego! – zawołał Boleński, zdenerwowany przestrachem negra.

Dodać trzeba, iż cierpliwość nie należała do rzędu jego zalet.

Lecz Ralf ścisnął go silnie za rękę.

– Cicho! – szepnął z najżywszem wzruszeniem – któż wie, czy ten ślepy nie jest obdarzony wyjątkową zdolnością widzenia istot, których nasz wzrok, przytępiony zbyt mocną jasnością dzienną, dostrzedz nie może? Myślałem nieraz nad tem: jeśli istnieją promienie X, dlaczego nie miałyby istnieć jakieś niewidzialne istoty X? Przypuszczenie to jest śmiałe, można go jednak dowieść...

Kapitan nie słuchał dłużej: poskoczył ku wynalezionemu przez siebie przyrządowi optycznemu, a zbudowanemu specjalnie dla badań promieni X. Był on skierowanym ku szklanej bani, której zawartość rozświetlał i powiększał zarazem.

– Ach, gdyby to było możebnem... – szepnął Ralf.

– Zaraz się dowiemy – odrzekł kapitan głosem wzruszonym.

Dotknął guzika elektrycznego i natychmiast ciężkie pluszowe zasłony zakryły szczelnie szklane ściany laboratorjum: nastąpiła zupełna ciemność.

Kapitan schylił się i popatrzył przez soczewkę aparatu. Pomimo jednak, iż był zapalonym badaczem i mógł tryumfować, widząc swoje domysły sprawdzonemi – odskoczył, zdjęty przerażeniem i zgrozą, drżąc całem ciałem. Ralf, który spojrzał przez soczewkę zaraz po nim, był nie mniej wzruszonem: cofnął się z takim pośpiechem jak gdyby nadeptał na jadowitego węża...

W tej chwili ozwał się dźwięczny głos z telefonu:

– Mówię ja, Kerifa.

– Czego chcesz, moje dziecko? – spytał kapitan bezdźwięcznie – jesteśmy w tej chwili nadzwyczaj zajęci...

– To lord Frymcock chce mówić z panem...

– Właśnie mi on w głowie teraz! Nie mam czasu na rozmowę o sprawach kuchni; niech przyjdzie później, albo niech czeka... niech zresztą zrobi, co mu się podoba!

I nie czekając na odpowiedź, odszedł od telefonu. Podczas tej rozmowy Jerzy spojrzał w aparat.

To, co ujrzał, było tak dziwnem i strasznem, iż usprawiedliwiało zupełnie przestrach kapitana i Ralfa.

W fosforyzującym płynie, wypełniającym banię, widniała nieruchoma, potworna istota, podobna do skurczonego głowonoga, lub ogromnej źrenicy w orbicie oka.

Była to masa szarawa, zaledwie naszkicowana: w olbrzymiej głowie tkwiły oczy wielkie, bez źrenic – nos duży, ślad uszu; usta wielkie i bardzo czerwone.

Głowa ta przechodziła wielkością trzykrotnie głowę ludzką; ciała brakowało zupełnie, tylko pod tą masą galaretowatą opuszczały się na dół w powolnych ruchach jakieś płetwy, macki, czy ramiona.

Ta dziwna i wstrętna istota nie reagowała wcale na obecność ludzi: może nie odczuwała jej nawet.

Po pierwszym odruchu przerażenia, Jerzy zbliżył się, aby się przyjrzeć straszydłu dokładniej: wtedy zauważył po obu stronach głowy jakieś brudno-białe płaty, wyglądające jak zwinięte skrzydła. Nadawały one temu skrzydłu pozór motyla, wyjętego przedwcześnie ze swej poczwarki. Jerzy pomyślał z dreszczem obrzydzenia i wstrętu, że taką to larwę straszliwą musiał odczuć Zaruk w lesie Ain-Draham – i wziął za «dżinna» (złego ducha).

Teraz w objektyw patrzył Ralf, zdyszany, z czołem pokrytem kroplami potu; doświadczał szalonej radości, oraz niesłychanej odrazy, lecz nie mógł oderwać wzroku: spojrzenie potwora formalnie go hypnotyzowało... Dołączało się do tego uczucie gorzkiego rozczarowania.

Więc to tak wyglądały owe niewidzialne istoty X, o których tyle marzył, wyobrażając sobie, iż są piękne i mgliste jak elfy i ondyny, subtelne i delikatne...

...W fosforyzującym płynie, wypełniającym banię, widniała nieruchoma, potworna istota...

To, co widział, przyprawiało go o mdłości.

Czyżby te odpychające stworzenia, te wstrętne mikroby o twarzy szatańskiej, zaludniały otchłanie nieba i morza – będąc niewidzialnemi dla oczu ludzkich?

Myśli te nasunęły się zapewne wszystkim uczonym; wszyscy czterej stali milczący, w słabem świetle fosforyzującego płynu.

Może żałowali teraz, iż uchylili rąbek zasłony, kryjącej tyle tajemnic?...

Boleński starał się wymyśleć sposób pochwycenia straszydła.

W tej chwili zapukano lekko do drzwi.

– Któż tam, do licha! – zawołał kapitan – nie można mieć ani chwili spokoju!

Zapukano powtórnie.

– Kto tam? – zawołał niezbyt uprzejmie Ralf.

– To lord Frymcock – rzekł bojaźliwie Zaruk.

– Wpuść go, niech już raz się dowiemy, czego chce! Zresztą, ja się z nim prędko załatwię.

Mówiąc to, Ralf nacisnął guzik elektryczny, pluszowe firanki usunęły się, sfałdowały przy ścianach i natychmiast fala oślepiająco jasnego światła zalała wnętrze laboratorjum. Wszyscy czterej mężczyźni odwrócili się prawie jednocześnie, patrząc na szklaną banię – lecz teraz płyn był kryształowo czystym, a padające nań promienie słońca zapalały w nim brylantowe i opałowe blaski.

Tymczasem lord Frymcock, przyodziany w elegancki garnitur wizytowy, wszedł do laboratorjum; na widok przyrządów naukowych, o nieznanych mu kształtach, usta jego okolił pobłażliwy uśmiech.

– Panowie – rzekł uprzejmie – darujcie mi, iż przerwałem wasze naukowe doświadczenia, lecz chciałem panów uprzedzić o te m, że miss Alberta, wbrew pierwotnemu zamiarowi, wróci bardzo późno. Odebrałem w tej chwili depeszę z Malty, gdyż miss Alberta nie miała już czasu telefonować.

Tak mówiąc, lord nierozważnie zbliżył się do naczynia z płynem; wyciągnął po nad niem rękę, w pierścieniach której brylanty iskrzyły się kolorami tęczy.

– Nie zbliżaj się pan! – krzyknął Boleński – na miłość Boga, oddal się w tej chwili! Pan nic nie wiesz, wiedzieć nie powinieneś nawet...

Ostrzeżenie przyszło zapóźno: ręka lorda została nagle pochwyconą przez niewidzialnego potwora i zanurzoną w płynie. Przerażony, z obłędnym wzrokiem, wzywał ratunku głosem ochrypłym, lecz ręka pozostawała uwięzioną, a płyn zabarwił się krwią. Po chwili zbladł trupio, a oczy wyrażały trwogę, graniczącą z szaleństwem.

Jerzy i Boleński, po chwilowem osłupieniu, rzucili się na ratunek, lecz zaledwie z wielkim wysiłkiem udało im się wyrwać rękę ze straszliwego uścisku.

Prawie w tejże chwili płyn się wzburzył: bryzgi i krople rozleciały się dokoła i jakaś niekształtna, mglista masa wyleciała w górę z szumem i pluskiem i znikła w otworze szklanego dachu. Zanim oprzytomnieli, Zaruk poskoczył i nacisnął guzik elektryczny: otwór zamknął się natychmiast. Wszyscy odetchnęli z ulgą, a Ralf zawołał radośnie:

– Nareszcie się wyniósł!

– Nie mamy się z czego cieszyć – odparł Boleński – stało się wielkie głupstwo! Mieliśmy teraz jedyna sposobność: powinniśmy byli uwięzić to straszydło. Obyśmy nie pożałowali tego zaniedbania!

– Tak, to możliwe! – mruknął kapitan – straciliśmy zimną krew i panowanie nad sobą... Ale na co się zdadzą wyrzuty? Co się stało, już się nie wróci! Lepiej zajmijmy się lordem, który jest w położeniu godnem litości...

Zbliżyli się więc do wpółomdlałego biedaka: Ralf i Jerzy cucili go solami trzeźwiącemi, a on przychodził powoli do zmysłów. Ujrzeli wtedy ze zdumieniem, iż ręka cała była pokrytą krwawiącemi, drobnemi rankami, umieszczonemi na grubszych żyłach.

Gdyby nie szybka obrona, lord byłby umarł wskutek utraty krwi, jak ci, których pochwyci potworna ośmiornica.

– Cóż, czy czujesz się pan lepiej? – pytał troskliwie Jerzy.

– O, tak! – odparł, westchnąwszy głęboko – i zaraz dodał: – Cóż to za zwierzę szczególne, którego nigdy nie jadłem!..

– Brawo! – zawołał, śmiejąc się Ralf – kiedy już zaczyna rozprawiać o kuchni, będzie niewątpliwie zdrów! Przez chwilę obawiałem się, aby nie oszalał ze strachu: to też bardzo się cieszę, widząc, że mu się nic nie stało. Jeśli się panu uda kiedykolwiek, kochany lordzie, pochwycić tego potwora, zgadzamy się, aby był podanym z sosem, jaki sam uznasz za najstosowniejszy! Co do mnie jednak, oświadczam iż go nie skosztuję.

Podczas tej rozmowy, kapitan obmył zranioną rękę silnym środkiem antyseptycznym i nałożył bandaż.

Jak to było do przewidzenia, nikt po odejściu lorda nie myślał o wznowieniu doświadczeń. Wszyscy jeszcze byli pod wstrząsającem wrażeniem zaszłego dopiero co wypadku.

Po niejakim czasie jednak zapał naukowy ogarnął ich na nowo; wyrzucali sobie teraz (jak to przewidział Boleński) wypuszczenie z rąk okazu, nigdzie nie zapisanego w ziemskiej historji naturalnej.

Wybadywano Zaruka, lecz ten, nie ochłonąwszy jeszcze z przerażenia, dawał niejasne i powikłane odpowiedzi. Przekonanym był, iż w tę sprawę wdały się złe duchy, o których słyszał tyle i tak strasznych legiend.

Kapitan skłonnym był do uwierzenia, iż w tych podaniach jest jednak wiele prawdy: wieszczki, koboldy, błędne ogniki z bajek ludowych – te fantastyczne istoty, które znajdujemy w baśniach wszystkich narodów, były może właśnie tymi niewidzialnymi, wymykającymi się dociekaniom nauki?

Przypuszczenie, iż pewne organizmy posiadają własności wspólne z niewidzialnemi dla nas ciemnemi promieniami – nie mogło być zupełnie bezpodstawnem.

Można więc przyjąć, że źrenice Zaruka, osłonione od mocnych wrażeń światła, posiadały niesłychaną wrażliwość i odczuwały promieniowania, których obecność, zaledwie najcudowniej obmyślane przyrządy są w stanie wykazać.

Tym razem hypoteza ta była popartą przez fakt niezaprzeczony, który miał miejsce w obecności poważnych świadków i pozostawił rzeczywiste ślady.

V. Katastrofa.

Na zwykłem swem miejscu, na tarasie willi, skąd roztaczał się widok na dolinę, Jerzy Darvel rozprawiał z przyjaciółmi swymi o nadzwyczajnem wydarzeniu, którego byli świadkami. W ożywionej rozmowie, Jerzy dowiedział się o wielu wynalazkach, przez nich poczynionych, a będących dla ogółu jeszcze tajemnicą. Kapitan Wad odkrył promienie Z, pozwalające widzieć pokłady geologiczne w głębi ziemi, zapalać miny wybuchowe, palić okręty na odległość nieprawdopodobną.

Inżynier Boleński wynalazł i udoskonalił telefot, będący dla wzroku tem, czem telefon dla słuchu; dzięki jemu, baśń o zwierciadłach magicznych, pozwalających widzieć osoby oddalone, stała się rzeczywistością.

Opracował także plan urządzenia stacji leczniczych powietrznych, po nad obłokami, gdzie powietrze idealnie czyste, nasycane sztucznie ozonem i innemi gazami, będzie mogło, w nader krótkim czasie, uzdrawiać z wielu chorób.

Ralf Pitcher znów, pracując nad zagadnieniami siły elektrycznej bez drutu, miał już na ukończeniu wielki wynalazek: przenoszenie siły tej, jako motoru, na odległość. Rozstrzygnięcie tej kwestji sprowadziłoby zupełny przewrót w przemyśle, rzemiosłach i umiejętnościach: siła nieujarzmionych dotąd strumieni, huraganu i fal morskich zostałaby zużytkowaną na korzyść człowieka! Akumulatory aeroplanów i statków podwodnych byłyby zasilanemi z odległości, bez straty czasu.

Pomimo całego podziwu dla tych genjalnych wynalazków, Jerzy nie mógł się oprzeć myśli, że gdyby wcześniej nad tem pracować zaczęto, komunikacja międzyplanetarna byłaby już dziś faktem spełnionym!

Będąc z natury szczerym i otwartym, wypowiedział głośno swe przypuszczenia, a Ralf odrzekł:

– Drogi mój Jerzy – pogląd twój jest trochę dziecinnym! Wiedza ludzka jest całością złożoną z wielu części, łączących się z sobą i dopełniających wzajemnie. Jak górnik w kopalni za odkrytą żyłą kruszcu, tak i mędrzec postępuje za nową prawdą – i wierz mi, nie my kierujemy wynalazkiem, lecz on nami.

– Możesz pan jednak być pewnym, że Mars nie ujdzie synom Ziemi i będzie zbadanym – dodał kapitan!

Rozmowa przeszła potem na kwestję niewidzialności, a kapitan wyznał, iż w młodości pytanie: jakim sposobem możnaby stać się niewidzialnym, zajmowało go silnie.

– Zmora niewidzialności – mówił – nawiedzała od wieków umysły ludzkie i to jest dla mnie dowodem możliwości jej urzeczywistnienia, gdyż każde marzenie, które możemy sobie wyobrazić dokładnie, prędzej czy później musi się spełnić. Umysł nasz nie mógłby sobie wyobrażać rzeczy, któraby nie mogła istnieć. Takie jest moje przekonanie!

– Tak jest – dodał Ralf – od początku dziejów człowieka, podania indyjskie, sanskryckie, egipskie mówią nam o bóstwach i cudotwórcach, którzy podług swej woli ukazują się lub znikają. Grek Herodot opowiada nam o pierścieniu Gygesa, w baśniach arabskich i perskich pełno mamy tych przygód. Cud ten dotąd nie przestał zajmować poetów i powieściopisarzy!

– Czy i w tem doszedłeś pan do jakiego praktycznego wyniku? – spytał Jerzy z uśmiechem niedowierzania.

– Nie, lecz jestem pewnym, że to jest możliwem i zauważyłem wiele faktów, popierających tę hypotezę, której wydarzenie dzisiejsze dodaje nowej mocy. I rzeczywiście, jeśli przyroda wydaje twory niewidzialne, nie mamy żadnych danych na to, że tajemnica ta pozostanie na zawsze niezgłębioną. Nie mówiąc o cudach indyjskich fakirów, które sam widziałem, w niektórych chorobach nerwowych, sprowadzających wygórowaną drażliwość i nadczułość, chorzy nieraz czuli dotknięcie, a często uderzenia, zadawane im przez istoty, dające się wyczuwać – lecz niewidzialne. Któż nam dowiedzie, że to co nazywamy jasnowidzeniem, nie jest rzeczywistością, tylko o wiele subtelniejszą?

– Może przejdziemy do laboratorjum – rzekł nagle Boleński – jest tu szalony upał, a tam płynne powietrze ochłodzi nas nieco... Jestem pewnym, że się zanosi na straszną burzę: nerwy moje drżą jak struny zbyt naciągnięte!

– I owszem – rzekł kapitan – od kiedy słońce zaszło i ja się czuję niedobrze; może mi tam będzie lepiej.

W tej chwili olbrzymia, szeroka błyskawica zajaśniała, oświecając skłębione, czarne chmurzyska, o brzegach postrzępionych, złocistych – mające pozór całunów pogrzebowych. Krajobraz widzialny przez chwilę na tle ognistem, znów znikł w ciemnościach. Powietrze było ciężkie, duszne od woni kwiatów, bez najlżejszego wiatru. Cała przyroda jakby zamarła w oczekiwaniu i ciszy, przerywanej tylko czasami płaczliwem wyciem szakali, lub głosami innych drapieżców nocnych.

– Tak, wróćmy do laboratorjum – rzekł Ralf – doświadczam dziwnego ściśnienia serca... Gdybym był przesądnym, myślałbym, że grozi mi jakieś nieszczęście.

– Nie śmiejcie się panowie ze mnie – mruknął Boleński – ale mam wrażenie, że to wstrętne straszydło krąży wciąż przy nas!

Nikt się jednak nie śmiał, gdyż wszyscy odczuwali to samo, w mniejszym lub większym stopniu.

– Możebyśmy pojechali na spotkanie miss Alberty? – zapytał Jerzy, oddychając z trudnością w dusznem powietrzu.

– A to po co? – rzekł Ralf – automobil już wysłany na stację, droga nie jest niebezpieczną ani długą i jeśli tylko piorun nie uderzy...

Nie dokończył, przejęty jakąś nieokreśloną obawą. Po kilku minutach weszli do laboratorjum, gdzie wszystko zostało tak, jak było w chwili ucieczki nieznanego straszydła.

Inżynier zapalił lampy elektryczne i puścił w ruch wentylator.

– Czy chcecie – spytał – abym zasłonił okna?

– Nie trzeba! – odrzekł kapitan – będziemy mogli podziwiać burzę, która się zapowiada potężną: w chwilach, gdy się z trzech stron równocześnie widzi błyskawice, ma się wrażenie przebywania w piecu ognistym...

Przerwało mu mowę wejście Zaruka, który drżąc na całem ciele, z twarzą wystraszoną, niósł coś pod burnusem. Po wejściu natychmiast zamknął otwór w szklanym dachu, otwarty przed chwilą przez Ralfa.

– Co ci jest, Zaruk? – spytał Boleński. Murzyn, zamiast odpowiedzi, rzucił coś na stół.

Były to martwe zwłoki młodego szakala.

– Na coś to przyniósł, tchórzu? – zawołał Ralf, lecz po chwili krzyknął ze zdziwienia.

Pogładziwszy futro zwierzęcia, uczuł pod ręką tylko miękki, bezwładny worek ze skóry, w którym był szkielet – ani śladu mięsa, krwi, żył!

Kapitan się zbliżył, a rozgarnąwszy sierść za uchem szakala, ujrzał na skórze drobne, krwawe centki.

– Spodziewałem się tego – mruknął – takie same znaki miał na ręce lord Frymcock! Teraz już wiem, co to jest: ten szakal jest wyssany, pozbawiony krwi przez niewidzialnego!

– Albo przez niewidzialnych... Któż nam zaręczy, czy rodzaj ludzki nie będzie teraz napastowanym przez te potwory, wypłoszone ze swych odwiecznych kryjówek przez tępienie lasów, koleje, statki podwodne i aeroplany?

– A więc walka na śmierć i życie! – zawołał Ralf z zapałem. – Przecież i one muszą mieć jakąś słabą stronę – musimy więc ją znaleźć! Czyż warto być spadkobiercami całej wiedzy, genjuszu ludzkiego, ażeby dać się zwyciężyć w pierwszej walce z temi potworami! Upiory te mogłyby mieć powodzenie w starożytności, gdzie ciemni poganie wzięliby je za bóstwa – lub w ponurych mrokach średnich wieków, kiedyby uznano je za djabły – ale nie teraz. Wiedza uzbroiła nas przeciwko wszelkim wrogom, wszelkim katastrofom; niepodobieństwa nie istnieją dla niej!

– Owszem, nawet cieszyć się możemy, żeśmy pierwsi ujawnili te istoty – dodał Jerzy – jest to odkrycie wiekopomne!

Słowa te rozproszyły przygnębiające wrażenie, spowodowane przyjściem Zaruka; badano go już spokojniej.

Opowiedział szczegółowo, iż siedział pod drzewem w ogrodzie, używając poobiedniego wypoczynku.

Dzięki swemu kalectwu, słuch jego był nieprawdopodobnie bystrym i wrażliwym na niepochwytne dla innych szmery i szelesty. Wtedy też usłyszał ruch miękkich skrzydeł, a wkrótce po nim przedśmiertne chrapanie jakiegoś zwierzęcia. Oblany zimnym potem, nie ruszał się z miejsca, odczuwając obecność straszliwego «dżinn’a».

Nakoniec, gdy wszystko ucichło, wyszedł i z łatwością odnalazł ciało szakala, zupełnie wyssane, wtedy, dziwiąc się swojej śmiałości, pochwycił go i przybiegł do laboratorjum, szukając schronienia.

Gdy skończył mówić, zapanowało milczenie. Każdy rozmyślał nad tem nadzwyczajnem wydarzeniem.

– Te wstrętne istoty – rzekł wreszcie Boleński – muszą posiadać jednak potężną inteligiencję; widzieliśmy zarysy jego czaszki, które dowodzą, że mózg dominuje swoim rozmiarem nad resztą ciała.