Niewiarygodna wspinaczka. Alex Honnold, El Capitan i free solo - Mark Synnott - ebook

Niewiarygodna wspinaczka. Alex Honnold, El Capitan i free solo ebook

Mark Synnott

4,5

Opis

Po niespełna czterogodzinnej wspinaczce bez asekuracji 3 czerwca 2017 roku Alex Honnold stanął na szczycie 900-metrowej granitowej ściany El Capitan. Tym zuchwałym wyczynem wprawił w zdumienie miliony ludzi na całym świecie. „New York Times” pisał o „jednym z najwybitniejszych sportowych dokonań wszech czasów”.

Przełomowe osiągnięcie Honnolda jest głównym wątkiem książki Marka Synnotta. Autor przenosi nas na gigantycznego El Capa: Alex pokonuje kolejne metry w pionie, a my obserwujemy jego zmagania, odkrywając po drodze fascynującą historię wspinaczki skalnej. Powracamy do złotej ery doliny Yosemite, poznajemy barwne społeczności wspinaczkowe: Stonemasters i Stone Monkeys, podziwiamy pionierów, którzy zrewolucjonizowali ten sport, i wybitnych solistów, m.in. Johna Bachara i Petera Crofta.

Synnott wie, o czym pisze, bo sam jest doskonałym wspinaczem. Jego opowieść wciąga i fascynuje, a w kluczowych momentach zapiera dech w piersiach. Niewiarygodna wspinaczka to historia ludzi, którzy – dosłownie – postanowili żyć na krawędzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 639

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (26 ocen)
15
9
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ftomaszewski

Nie oderwiesz się od lektury

sztos szczególnie dla amatorów wspinaczki
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Tytuł oryginałuTHE IMPOSSIBLE CLIMB
Projekt okładki AGNIESZKA LENART/RERA DESIGN
Fotografia na okładcePeter Bohler/Redux/EAST NEWS
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
Konsultacja merytorycznaPIOTR DROŻDŻ
RedakcjaELŻBIETA SPADZIŃSKA-ŻAK
KorektaMAGDALENA SZAJUK
Redakcja technicznaLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
THE IMPOSSIBLE CLIMB © Mark Synnott, 2019 First published in the United States in 2019 by Dutton, an imprint of Penguin Random House LLC. Translation rights arranged by Graal Literary Agency and MacKenzie Wolf, USA.
Polish edition © Publicat S.A. MMXX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione. All rights reserved.
ISBN 978-83-245-8418-5
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Dla

Tommy’ego,

Lilli,

Matta,

Willa

i Hampton

Wstęp

We wrześniu w Rowie (to właśnie tej nazwy używają czasem wspinacze, gdy mówią o dolinie Yosemite) z reguły wciąż panują letnie upały, lecz w nocy nadszedł nieoczekiwanie zimny front. Blade słońce majaczyło nisko na wschodniej części nieboskłonu, ledwie widoczne z powodu grubych chmur. Powietrze przesycone było wilgocią. Alex zastanawiał się: „Czy skała zrobi się śliska?”. Być może za sprawą silnego wiatru, który osuszał skałę w równie błyskawicznym tempie, w jakim namakała ona od wilgotnego powietrza, wydawało się, że tarcie nadal jest przyzwoite. Skała chłonęła jednak tę słotę i chłód, w wyniku czego zaczynały mu drętwieć palce u nóg. Tego dnia buty w rozmiarze 42 wydawały się za duże jak na wspinaczkę po wypolerowanym przez lodowiec granicie. Żałował, że nie wybrał butów w rozmiarze 41.

Wiele lat wcześniej, gdy Alex po raz pierwszy rozważał pomysł przejścia El Capitana na żywca[1], przygotował spis wszystkich kluczowych fragmentów Freeridera – miejsc, które wymagały starannego rozpoznania i dokładnego przećwiczenia. Na liście znalazły się: trawers wyprowadzający na Round Table Ledge, Enduro Corner, Boulder Problem, zejście prowadzące do Monstera, a także połogi, płytowy odcinek na szóstym wyciągu, 180 metrów nad ziemią. Aktualnie znajdował się w ostatnim z tych miejsc, a spośród wszystkich cruxów na 900-metrowej drodze to właśnie ten budził w nim największy niepokój, i to z prostego powodu: była to wspinaczka na tarcie, czyli nie było tam żadnych chwytów nadających się do tego, by się na nich podciągnąć lub użyć ich jako stopni, postawić na nich nogę lub po prostu się na nich podciągnąć. „Zupełnie jak gdybym chodził po szkle” – pomyślał Alex.

Nie potrafił wyrzucić z głowy myśli o tym, że to miejsce już wcześniej go zrzuciło. Te przechwyty zostały wycenione jedynie na 5.11, co oznaczało, że była to wspinaczka wymagająca znacznych umiejętności, ale aż o trzy stopnie łatwiejsza od najtrudniejszych dróg pokonywanych przez Alexa. W przeciwieństwie jednak do przewieszonych linii w marokańskim wapieniu, gdzie mógł się uporać z trudnościami, zaciskając palce na pozytywnych chwytach, crux na szóstym wyciągu Freeridera zmuszał wspinacza do tego, by całkowicie zaufał nodze postawionej na tarcie. Jak sama nazwa wskazuje, podczas korzystania z tego rodzaju stopnia wspinacz zaciera o słabo urzeźbioną skałę podeszwę swojego buta wykonaną z gumy zapewniającej świetną przyczepność. To, czy noga utrzyma się w takim miejscu, zależy od wielu czynników; najważniejszym z nich jest kąt, pod jakim guma jest dociskana do skały. Najlepszy można uzyskać, odchylając ciało od ściany na tyle daleko, na ile to tylko możliwe bez jednoczesnego przewrócenia się do tyłu. Takie działanie pozwala obciążyć stopnie bardziej prostopadle do powierzchni skały, co zapewnia maksimum tarcia. Im bardziej wspinacz zdoła się rozluźnić, tym pewniejszy wydaje się tarciowy stopień. Spięty lub wystraszony wspinacz pochyla się z kolei instynktownie w kierunku skały, szukając dłońmi nieistniejących chwytów. Poleganie na tak delikatnej równowadze między poszukiwaniem niezbędnej przyczepności a balansowaniem w pobliżu punktu krytycznego – i to w sytuacji, gdy z niepowodzeniem wiążą się poważnie konsekwencje – jest przypuszczalnie najbardziej przerażającym położeniem, w jakim może się znaleźć wspinacz.

Alex pokonał ten fragment El Capa dwadzieścia razy i odpadł na tym ruchu jeden raz. Ponieważ prowadzi statystyki dotyczące wszystkich dróg wspinaczkowych, które przeszedł od czasów szkoły średniej, w ostatnich dniach odnotował w pamięci, że 5 procent jego prób na tym ruchu zakończyło się niepowodzeniem. Co więcej, podczas wszystkich dotychczasowych przejść nie groziło mu tutaj nic poważnego – wspinał się związany liną, która była wpięta do przelotu znajdującego się 60 centymetrów poniżej jego pasa.

Od dziewięciu lat – czyli niemal przez jedną trzecią swojego życia – zmagał się z obsesją dotyczącą przejścia El Capitana na żywca. W tym czasie zdążył przeanalizować wszystkie aspekty tego projektu.

– Niektóre rzeczy są tak niesamowite, że warto wszystko dla nich zaryzykować – powiedział mi w Maroku.

To było ostatnie ambitne przejście na żywca, które miał na swojej liście. Gdyby zdołał się z nim uporać, mógłby zacząć wycofywać się z takiej aktywności i rozważyć zawarcie małżeństwa, założenie rodziny oraz poświęcanie więcej czasu swojej fundacji. Kochał życie i nie miał zamiaru umierać młodo, odchodząc w blasku chwały. W tej sytuacji jedno odpadnięcie na dwadzieścia prób nie było zadowalającym wynikiem. Potrzebował doprowadzić do sytuacji, w której na tym ruchu – podobnie zresztą jak w innych kluczowych miejscach – maksymalnie zbliżyłby się do stuprocentowej skuteczności.

Alex nie zastanawiał się jednak nad żadną z tych rzeczy. Wyćwiczył umiejętność, która sprawia, że podczas wspinaczki jego myśli nigdzie nie błądzą. Słynął przecież ze swojej zdolności zamknięcia strachu w pudełku i odstawienia tego pojemnika na znajdującą się poza zasięgiem półkę gdzieś w odległym zakamarku umysłu. Pytania życiowe i analizy – to były kwestie, które zostawiał sobie na te chwile, gdy przebywał w swoim vanie, gdzieś wędrował lub jeździł na rowerze. W tym momencie po prostu świetnie się bawił i nie koncentrował się na niczym poza samym wspinaniem oraz chęcią robienia tego naprawdę dobrze.

Rozmaite szczegóły – niezależnie od tego, czy skupiał na nich swój umysł, czy nie – wpływały jednak na wspinaczkowe równanie, które właśnie rozwiązywał: nie miał na przykład pełnej kontroli nad prawą stopą, gdyż duży palec u tej nogi był nieco zdrętwiały; odcisk na opuszce lewego palca wskazującego sprawiał z kolei wrażenie śliskiego w kontakcie z zimną skałą, natomiast widzenie peryferyjne Alexa, tak istotne w przypadku odnajdywania wszystkich subtelnych występów i zagłębień w skale, było zawężone, gdy tak jak teraz miał na głowie kaptur.

Kiedy pierwsi wspinacze pokonywali w latach 60. XX wieku ten fragment El Capa, wywiercili tu w skale otwór o średnicy sześciu milimetrów, wbili w niego nit, wpięli do niego ławeczkę, po czym stanęli w jej stopniach, by sięgnąć wyżej i ominąć gładki fragment skały. Ten przelot (zastąpiony później solidniejszym, 10-milimetrowym spitem ze stali nierdzewnej) wciąż się tam znajdował, tuż obok kostki Alexa.

Balansując na lewej nodze, Alex podciągnął wysoko prawą stopę i oparł jej duży palec o gładką skałę nachyloną pod kątem 75 stopni. Nie tyle czując tarcie, co w nie wierząc, przeniósł na ten stopień cały ciężar ciała.

Stopień zadziałał, ale tylko na sekundę.

Często zdarza się, że po tym, jak wspinaczowi wyjedzie noga, może on jeszcze zapobiec odpadnięciu, łapiąc się chwytów. Dłonie Alexa były jednak oparte o gładką, połogą płytę. Nie było tu chwytów i nic nie równoważyło bezlitosnej siły grawitacji. Alex zaczął spadać i nabierać prędkości, gdy jego prawa pięta uderzyła o niewielki występ na ścianie, co mocno wykręciło mu nogę w stawie skokowym. Zanim jednak zdołał zarejestrować jakikolwiek ból, lina przywiązana do jego uprzęży napięła się, powstrzymując jego zjazd po skale. To mógł być krótki, zwyczajny lot, taki jak tamten, który towarzyszył wcześniejszemu odpadnięciu w tym samym miejscu, lecz tym razem Alex świadomie nie wpiął się do spita stanowiącego asekurację w kluczowym miejscu, gdyż chciał sprawdzić, jakie odczucia będą towarzyszyć wspinaniu się bez liny w tej części Freeridera (i być może próbował się przyzwyczaić do tych wrażeń). Teraz zawisł na linie niemal 10 metrów poniżej miejsca, w którym odpadł.

– Auć – jęknęła Sanni, która znajdowała się w tej chwili na prawo od Alexa, zaledwie trzy metry niżej od niego. Gdy już odpadł, Sanni starała się wybrać część liny, by skrócić lot. Ściągała linę lewą ręką; jej prawa dłoń znajdowała się przy biodrze. Gdy ważące jakieś 73 kilogramy ciało Alexa obciążyło drugi koniec liny, siła odpadnięcia szarpnęła gwałtownie Sanni do góry – dziewczyna została zatrzymana przez lonżę, która była wpięta do stanowiska, po czym uderzyła lewym ramieniem o zimny granit.

– Nic ci nie jest? – zapytał Alex swoją dziewczynę.

– Wszystko w porządku, to tylko siniak – odpowiedziała, a jej oddech zrobił się szybki i urywany. – Co z tobą?

– Zdaje się, że nic mi się nie stało, ale boli mnie kostka.

Alex spojrzał w dół i zobaczył, że jego staw skokowy puchnie w oczach. Na ścianie wokół niego widać było świeżą krew. Dotknął kolana – było miękkie i pełne płynu, jak gdyby coś w środku uległo uszkodzeniu.

– Spróbuję obciążyć tę nogę – powiedział. Postawił nogę na niewielkiej półce i spróbował na niej stanąć. Poobijaną kończynę przeszył od razu bardzo ostry ból. – No dobra, to naprawdę koszmarnie boli.

Pierwszy w tym sezonie wypad Alexa na Freeridera mógł się zakończyć gorzej. Gdyby była to próba przejścia drogi na żywca, leżałby właśnie martwy u podstawy ściany.

Część pierwsza

Młodość

Rozdział pierwszy

„Hon ma zamiar przejść na żywca El Capa”

Jimmy Chin wziął głęboki wdech, wydął policzki, po czym wypuścił powoli powietrze z płuc.

– Muszę ci o czymś powiedzieć – szepnął. – Zachowasz to dla siebie?

Staliśmy bardzo blisko siebie w wagonie kolejki linowej w Jackson Hole, tłocząc się tam z mniej więcej setką innych narciarzy o zarumienionych twarzach. Był luty 2016 roku, a ja wybrałem się z moimi dwoma nastoletnimi synami (w wieku siedemnastu i czternastu lat), żeby w trakcie ferii odwiedzić pasmo Teton. Chłopcy trzymali się teraz blisko siebie, stojąc jakieś dwa metry ode mnie i ignorując moją osobę; starali się dostrzec górę przez zaparowaną szybę z pleksiglasu. Kilka minut wcześniej, gdy staliśmy w kolejce do wagonika, natknęliśmy się na Jimmy’ego. Nie widziałem się z nim od niemal roku.

– Oczywiście – odparłem szeptem. – O co chodzi?

Jimmy nachylił się w moją stronę, a jego twarz znalazła się kilkanaście centymetrów od mojej. Spoglądał na mnie szeroko otwartymi oczyma.

– Hon ma zamiar przejść jesienią na żywca El Capa – powiedział.

– Co takiego? Robisz sobie ze mnie jaja, prawda?

– Przysięgam, że mówię prawdę.

Rozejrzałem się, by sprawdzić, czy nikt nie usłyszał tych słów. Wszyscy jednak dobrze się bawili przy dźwiękach Back in Black grupy AC/DC płynących z głośnika nad naszymi głowami. Jimmy wpatrywał się we mnie z otwartymi ustami.

– Powiedział ci to? – zapytałem.

– Tak. Razem z Chai kręcimy o tym film. Wszystkie osoby, które o tym wiedzą, podpisały umowy o zachowaniu poufności, więc proszę, żebyś nikomu o tym nie mówił.

Elizabeth Chai Vasarhelyi jest żoną Jimmy’ego; oboje są nagradzanymi twórcami filmów dokumentalnych.

– Ma zamiar przejść Freeridera?

– Dokładnie.

– Kiedy?

– Przypuszczalnie na początku listopada.

Gdy uzmysłowiłem sobie sens słów, które właśnie usłyszałem, poczułem, jak po moich plecach przebiegają ciarki. „El Capitan. Bez liny. O kurczę”.

Przeszedłem Freeridera – a raczej powinienem napisać, że podjąłem próbę na tej drodze. Po kilku dniach nieludzkiego wysiłku dotarłem na szczyt. Wcześniej droga wielokrotnie mnie zrzuciła, a wszystkie loty zakończyły się szczęśliwie dzięki linie i sprzętowi asekuracyjnemu. W najtrudniejszych miejscach (czyli cruxach) nie byłem po prostu w stanie zawisnąć na zaklinowanych opuszkach palców ani utrzymać się w rozszerzających się rysach. Byłem zmuszony do wspinaczki techniką sztucznych ułatwień (nazywanej też hakówką), co oznaczało, że wisiałem na mechanicznych przyrządach, które osadzałem w rysach przecinających skałę. Oszukiwałem. Nazwa Freerider nawiązuje do tego, że jest to droga klasyczna, czyli można ją pokonać przy użyciu samych rąk i nóg. Lina pełni wtedy wyłącznie funkcję asekuracji na wypadek ewentualnego odpadnięcia. Najlepsi wspinacze potrafią przejść Freeridera bez stosowania hakówki, ale nie słyszałem o nikim, kto nie odpadłby tam choć jeden raz[2].

Co u licha myślał sobie zatem Alex Honnold? El Capitan to stroma, lśniąca, wypolerowana przez lodowiec ściana o wysokości 900 metrów. On miał zamiar przejść ją samotnie. Bez liny i sprzętu. Bez żadnej asekuracji. Licząc na to, że zdoła precyzyjnie złapać każdy chwyt i dokładnie postawić nogę na każdym stopniu. Jedno poślizgnięcie, noga postawiona o centymetr za wysoko, but odchylony o kilka stopni, chwyt złapany nie tą ręką – i Alex poszybowałby w dół, przypuszczalnie z krzykiem, zmierzając w kierunku ziemi z prędkością 200 kilometrów na godzinę. Gdyby odpadł w trakcie pokonywania Boulder Problem, czyli miejsca, które jest cruxem całej drogi i znajduje się jakieś 650 metrów nad ziemią, mógłby spędzić w powietrzu nawet 14 sekund – tyle mniej więcej czasu zajmuje mi przebiegnięcie całej długości boiska do futbolu amerykańskiego.

Wiedziałem, że Alex marzy o tym, by zostać pierwszą osobą, która przejdzie na żywca El Capitana. Nie sądziłem jednak, że to naprawdę się wydarzy. Gdy w 2009 roku zabrałem go na Borneo, na jego pierwszą zagraniczną ekspedycję, wyznał mi, że myśli o takim przejściu. W kolejnych latach Alex przyłączył się do mnie podczas wypraw wspinaczkowych w Czadzie, Nowej Fundlandii i Omanie. Przy okazji mogłem zasmakować wielu klasycznych „aleksizmów”, takich jak na przykład jego tłumaczenie pod ścianą w Borneo, dlaczego nie wspinał się w kasku, nawet wtedy, gdy skała wokół była niebezpiecznie krucha (po prostu nie miał kasku), a także sytuacja na pustyni Ennedi w Czadzie, gdy ziewał i oglądał skórki przy paznokciach, podczas gdy my z Jimmym Chinem mierzyliśmy się z czterema bandytami z nożami (Alex uznał, że to tylko dzieciaki). Być może najbardziej typowym aleksizmem była sytuacja, do której doszło pod 750-metrowym nadmorskim urwiskiem w Omanie, kiedy to przytroczył sobie naszą linę do pleców i powiedział mi, że zatrzyma się, gdy uzna, iż „nadszedł właściwy moment, by się związać” (tyle że ów właściwy moment nigdy nie nastąpił). Obaj spędziliśmy jednak wiele godzin, rozmawiając na temat filozofii, religii, nauki, literatury, ekologii oraz jego marzenia, by pokonać bez asekuracji pewną ścianę.

Często miałem zdanie przeciwne niż on, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestię ryzyka. W żadnym razie nie jestem przeciwny idei żywcowania – od czasu do czasu sam wspinam się bez asekuracji. Chciałem jednak, by Alex zastanowił się nad tym, jak blisko krawędzi stąpa. Podobnie jak większość wspinaczy, miałem w głowie spis osób, które zdawały się podejmować nadmierne ryzyko; Alex Honnold znajdował się na samym szczycie tej listy. Zanim go poznałem, większość innych postaci z tego grona zginęła już przedwcześnie (a reszcie niewiele brakowało). Polubiłem Alexa, a ponieważ grupa osób gotowych skrytykować jego poczynania nie była najwyraźniej zbyt duża, nie miałem oporów, by wystąpić w roli autorytetu. Sam Alex też nie miał chyba nic przeciwko temu. W istocie wyglądało na to, że z przyjemnością rozmawia ze mną na temat ryzyka, a niektóre z moich argumentów obalał z taką samą zręcznością i lekkością, z jaką radził sobie z rysami na palce oraz przewieszoną skałą. Wszystko sprowadzało się do tego, że dla Alexa Honnolda życie, które nie cechowało się pełną intensywnością, było losem gorszym niż rozstanie się za młodu z tym światem.

Spojrzałem na dwóch moich synów, którzy wciąż wyglądali przez szybę wagonika kolejki, nie mogąc się doczekać pierwszych szusów na nartach. Alex miał zaledwie dwadzieścia dziewięć lat. Gdyby dał sobie szansę na to, by dożyć mojego wieku, niewykluczone, że miałby poza sobą samym więcej rzeczy, dla których mógłby żyć; przy okazji jego chęć do podejmowania ryzyka przypuszczalnie osłabłaby, tak jak miało to miejsce w moim przypadku.

Teraz, gdy Jimmy podzielił się ze mną informacją, że Alex zamierza wprowadzić w życie swoje plany, zastanawiałem się przede wszystkim nad tym, co mam zrobić z tą wiedzą. Czy powinienem spróbować nakłonić Alexa do rezygnacji z tego pomysłu? Czy byłem w ogóle w stanie dokonać czegoś takiego? A może powinienem wesprzeć to szalone przedsięwzięcie i pomóc Alexowi w spełnieniu jego marzenia?

– Dołącz do nas – zaproponowałem Jimmy’emu, gdy wysiedliśmy z kolejki. – Zmierzamy do Rock Springs. Jest tam mnóstwo bardzo dobrego śniegu.

– Chciałbym, ale nie mogę – odparł. – Mam teraz sporo na głowie. Przyjechałem tu tylko, żeby się trochę przewietrzyć. Muszę wracać do pracy.

Przybił żółwika z Willem i Mattem, po czym nachylił się w moją stronę.

– Chętnie coś o tym napiszę – powiedziałem, gdy nasze pięści w rękawicach zetknęły się ze sobą. Szybko uznałem, że nie powinienem próbować powstrzymać Alexa. Co więcej, gdyby to któraś z moich pociech postawiła przed sobą takie zadanie, starałbym się podejść do decyzji mojego dziecka z takim samym szacunkiem. Byłoby to dla mnie spore wyzwanie, ale próbowałbym mu podołać.

– Spodziewałem się tego. Zadzwonię do ciebie – rzucił Jimmy, wbijając kijki w śnieg i odpychając się. Kilka sekund później zniknął nam z oczu.

W ciągu kilku następnych miesięcy często rozmawiałem z Jimmym. Minął rok od premiery Meru – pierwszego filmu, który wyreżyserował razem z Chai. Dokument przedstawia historię zmagań z ostatnim wielkim wyzwaniem himalaizmu, drogą Shark’s Fin, pokonaną ostatecznie w 2011 roku przez Jimmy’ego, Conrada Ankera i Renana Ozturka. Dobrze zrealizowane filmy górskie zazwyczaj cieszą się przez pewien czas popularnością w środowisku wspinaczkowym, a potem odchodzą w zapomnienie. Jimmy wspierany przez Chai zamienił jednak Meru w prawdziwy hit. Ich dzieło zdobyło nagrodę publiczności podczas Sundance Film Festival, trafiło na krótką listę filmów branych pod uwagę podczas przyznawania nominacji do Oscara, po czym stało się najbardziej kasowym filmem dokumentalnym wprowadzonym na ekrany kin w 2015 roku.

Jimmy i Chai zwrócili na siebie uwagę Hollywood. Wytwórnie w rodzaju Sony, Universal i 21st Century Fox chciały wiedzieć, jakim projektem będą się teraz zajmować twórcy Meru. Jimmy powiedział mi, że pewnego dnia ni stąd, ni zowąd zadzwonił do niego zupełnie obcy gość – Evan Hayes, dyrektor firmy Parkes+MacDonald. Walter Parkes i Laurie MacDonald są legendarnymi hollywoodzkimi producentami. W 1994 roku pomagali założyć wytwórnię DreamWorks SKG, z którą stworzyli trzy nagrodzone Oscarami filmy z rzędu: American Beauty, Gladiatora i Piękny umysł. Hayes zakończył właśnie prace związane z filmem Everest – przedstawiającym tragedię z 1996 roku, o której traktuje książka Jona Krakauera Wszystko za Everest. Hayes uwielbiał filmy związane ze wspinaniem i chciał stworzyć następne dzieło zaliczane do tej kategorii. Oprócz tego był na widowni, gdy Meru podczas Sundance Film Festival otrzymało pięciominutową owację na stojąco.

Hayes przedstawił kilka swoich pomysłów na filmy związane ze wspinaniem, ale żaden z nich nie przykuł uwagi Jimmy’ego. Mieli się już rozłączyć, gdy Jimmy postanowił podzielić się mglistą koncepcją, która od paru miesięcy chodziła mu po głowie.

– No cóż, jest jeszcze pewna idea, o której trochę rozmyślałem – rzucił.

Potem opowiedział Hayesowi o Alexie Honnoldzie, niezrównanym specjaliście od wspinaczki na żywca. Nie wspominał o El Capitanie, ponieważ nie wiedział wówczas, że Alex myśli o przejściu tej ściany bez asekuracji. Choć znali się od wielu lat, Jimmy nigdy nie zapytał o to Alexa, a sam Honnold nie powiedział jeszcze nikomu, że rozważa na poważnie tę ideę.

– To jest to – powiedział Hayes. – To jest nasz film.

Jimmy zaczął się wycofywać.

– Cóż... Hm... ale ja nie jestem do końca przekonany, czy naprawdę chcę nakręcić ten film. Muszę to jeszcze przemyśleć.

Później omówił ten pomysł z Chai i oboje uznali, że powinni się skontaktować z Alexem, by lepiej mu się przyjrzeć i ocenić, czy jest na tyle interesującą osobą, by można było nakręcić o nim pełnometrażowy film dokumentalny. To właśnie podczas rozmowy z Chai Alex wspomniał mimochodem, że myśli o przejściu na żywca El Capitana. Chai się nie wspina, więc znaczenie słów wypowiedzianych przez Alexa nie zostało początkowo dostrzeżone.

– Gdy Chai powiedziała mi o El Capie, od razu postanowiłem się wycofać – powiedział mi Jimmy. – To właśnie wtedy dotarło do mnie, że wcale nie chcę kręcić tego filmu. Kiedy żyjesz w tym świecie i widzisz konsekwencje... w umieraniu nie ma nic podniosłego.

Przez następne dwa miesiące Jimmy unikał Hayesa i nie sypiał po nocach.

Potrzebował rady i wskazówek, ale nie dzielił się tym problemem z żadnym ze swoich mentorów, gdyż obawiał się, że skrytykują go już za samo rozważanie tego pomysłu. Potem przypadkowo spotkał na Manhattanie dobrego przyjaciela, Jona Krakauera. Podczas spaceru aleją na Upper East Side Jimmy opowiedział Krakauerowi o swoim pomyśle nakręcenia filmu dokumentalnego. Że miałaby to być opowieść o podążaniu za marzeniami i wyborach podejmowanych w sytuacji, gdy człowiek mierzy się z decyzjami, od których zależy jego życie. Potem dodał, że Alex wspominał o ewentualnym przejściu na żywca El Capa w ramach tego projektu.

Krakauer miał podobno odpowiedzieć:

– Aaa, więc o to tak naprawdę chodzi.

– Można to tak ująć – odparł Jimmy.

– Cóż, on zrobi to również i bez was, a jeśli chce, żeby ktoś uwiecznił to przejście, jesteście odpowiednimi osobami, które powinny to zrobić.

– Czyli powinienem się tego podjąć? – zapytał Jimmy.

– Obejrzę ten film – odpowiedział Krakauer.

Sporo musiało się jeszcze wydarzyć. Wiele zdarzyło się już wcześniej. To opowieść o szeregu wydarzeń, które pozwoliły dokonać niemożliwego. Aby zrozumieć, na co już wkrótce miał się porwać Alex, trzeba dysponować pewną wiedzą na temat jego sposobu życia oraz rzeczywistości, w której stał się taką, a nie inną osobą. To świat związany ze wspinaniem. Nie każdy się w nim odnajduje, ale ja z radością, a może nawet dumą, mogę powiedzieć, że nadal jestem częścią tej rzeczywistości. Być może miałem szczęście, że moja ścieżka życiowa przecięła się ze ścieżkami Alexa Honnolda, Jimmy’ego China i całej grupy innych osób pomagających tworzyć podstawy tego, co miało się już wkrótce wydarzyć.

Alex bowiem szykował się do przejścia, które miało przewyższyć wszystko, czego dokonał wcześniej zarówno on, jak i my wszyscy.

Rozdział drugi

Szalone Amerykańskie Dzieciaki

– Co się dzieje, gdy człowiek umiera? – zapytałem pewnego dnia tatę, gdy czytał akurat „New York Timesa” na werandzie kolonialnego domu z cegły, w którym mieszkaliśmy.

Tata opuścił gazetę i spojrzał mi prosto w oczy.

– Staje się pokarmem dla robaków, Mark.

Potem znowu rozpostarł gazetę i wrócił po prostu do czytania, podczas gdy ja stałem oszołomiony.

Leżąc tamtej nocy w łóżku, raz za razem odtwarzałem w moim dziesięcioletnim umyśle tę krótką rozmowę. Jeśli po drugiej stronie niczego nie ma, myślałem sobie, a piekło i niebo są wytworami naszej zbiorowej wyobraźni, śmierć musi być czymś ostatecznym – wieczną pustką, z której nie ma już powrotu. Człowiek staje się pokarmem dla robaków. Na zawsze.

Od tamtego momentu pochłonęły mnie rozważania nad moim nieistnieniem. Zastanawiałem się, jak człowiek może się pogodzić z tym, że w jakimś nieznanym momencie w przyszłości przestanie istnieć. Co powinienem robić z ograniczonym czasem, który mam spędzić na tym świecie? Próbowałem znaleźć racjonalne rozwiązanie tej egzystencjalnej zagadki, lecz myśli zaczynały się zapętlać w mojej głowie, a ja nie potrafiłem znaleźć wyłącznika.

Moim idolem był w tamtym okresie Evel Knievel. Tata kupił mi nakręcaną figurkę Evela na kaskaderskim motocyklu, a ja godzinami się nią bawiłem, wysyłając plastikowego superbohatera w powietrze przy użyciu skomplikowanych ramp zbudowanych ze starych pudełek na buty i dachówek. Uwielbiałem spektakularne upadki, gdy Evel nie zdołał przeskoczyć nad samochodzikami i figurkami żołnierzy ustawionymi przeze mnie między rampą a miejscem lądowania. Po jakimś czasie bez wahania zacząłem robić to samo w prawdziwym świecie. Na długiej, nieużywanej drodze gruntowej za domem zamieszkanym przez emerytów przygotowaliśmy z przyjaciółmi wysokie na trzy metry rampy do skoku i lądowania zbudowane z kantówek i dykty. Konstrukcje były mniej więcej dwukrotnie wyższe od nas i często się rozpadały, gdy najeżdżaliśmy na nie z dużą prędkością na rowerach. Zaliczyłem tam tyle upadków i musiałem być szyty tak wiele razy, że osoby kierujące Newton-Wellesley Hospital podejrzewały mojego ojca o znęcanie się nad dziećmi.

Wieczorami czekałem, aż rodzice zasną, a potem wymykałem się z domu przez okno mojego pokoju na drugim piętrze. Zjeżdżałem po dachu z łupka, zawisałem na rynnie, a następnie po cichu zeskakiwałem na płaski, pokryty miedzianą blachą dach gabinetu mojego taty. Jeszcze tylko krótki zjazd po rurze spustowej i byłem wolny. Czasami rozbierałem się do naga, jeśli nie liczyć butów i skarpetek, a potem goniłem po okolicy, dzwoniąc do cudzych drzwi. Robiłem użytek z przycisku dzwonka, po czym kryłem się w pobliskich krzakach. Gdy zaspani sąsiedzi otwierali, by sprawdzić, kto dobija się w środku nocy do ich domu, strzelałem do nich rakietami zrobionymi z butelek i wysyłanymi precyzyjnie w powietrze przy użyciu kija do wiffle balla, który przepiłowałem na pół, po czym skleiłem z powrotem w jedną całość przypominającą pistolet maszynowy Tommy gun.

Odkrycie tego, że podejmowanie ryzyka może być ratunkiem przed problemami egzystencjalnymi, doprowadziło mnie do nawiązania wieloletnich przyjaźni z ludźmi, którzy w mniejszym lub większym stopniu przejawiali podobną postawę – aczkolwiek moim młodym przyjaciołom często brakowało motywacji potrzebnej do podejmowania karkołomnych wyczynów przypominających to, co sam robiłem. Kiedy pewnego dnia grzebałem w pokoju mojego ojca, znalazłem tam pudełko wymyślnych zapałek ze złotymi główkami – zapewne przywiózł je z jednego ze swoich wyjazdów służbowych. Błyskawicznie zwinąłem te zapałki, gdyż w lesie za naszym domem miałem tajne miejsce, w którym podpalałem rozmaite rzeczy, począwszy od świeczek i kory brzozowej, a skończywszy na rakietach z butelek i ostatnim krzyku mody – czarnych wężach faraona, czyli specyficznej odmianie fajerwerków.

Następnego ranka w drodze na przystanek autobusowy stwierdziłem, że te zapałki są zbyt cenne, by je spalić. Gdy trzymałem w palcach jedną z nich, dzieciaki z sąsiedztwa przyglądały się z podziwem mojemu nowemu skarbowi.

– Czy to prawdziwe złoto? – zapytał jeden z chłopców.

– W rzeczy samej – odpowiedziałem.

– Dasz mi jedną z tych zapałek? – spytał.

Przystanek autobusowy znajdował się tuż obok niewielkiej, płytkiej sadzawki wypełnionej szlamem. Był początek zimy, a czarną, błotnistą wodę pokrywała cienka warstwa lodu. Niecałe 50 metrów od brzegu w lodzie tkwił piankowy kubek po kawie na wynos.

– Przynieś mi tamten kubek – zaproponowałem mu – a zapałka będzie twoja.

Kilka sekund później chłopak ruszył przed siebie, przełamując lód pięściami i w połowie płynąc, a w połowie brnąc przez lodowatą, błotnistą wodę. Nie dotarł tamtego dnia do szkoły, ale otrzymał zapałkę – i stał się pierwszym ze „Złotych Chłopaków”.

Przez kilka kolejnych tygodni zapałki ze złotymi główkami zapewniały motywację moim przyjaciołom, gdy realizowaliśmy ważną misję przedstawioną przeze mnie Złotym Chłopakom – naszym celem było zatańczenie na kominach wszystkich domów w naszej okolicy. Gdy każdy z moich przyjaciół, od tych najchudszych aż po najgrubszych, pokonał (z reguły zaśnieżony) dach i wykonał na jego krawędzi – lub nad nią – ruchy taneczne z Solid Gold, śmialiśmy się i wiwatowaliśmy. Dzieciak schodził na dół z szerokim uśmiechem na twarzy, rozpalony przygodą. Niecierpliwie wyczekiwał nagrody, a ja urządzałem pośród mroźnej nocy ceremonię wręczenia Złotej Zapałki.

Gdy już rozdałem ostatnią z tych zapałek, wydarzyło się coś przypominającego chwilę, gdy Once-ler ścina w filmie Lorax ostatnie z drzew Truffula: wszyscy spakowali manatki i ruszyli do domów. Na liście wciąż znajdowało się kilka budynków, więc kontynuowałem samotnie naszą misję – wspinałem się po rurach spustowych i łupkowych dachach tudzież podchodziłem po rynnach, ale tańczenie na cudzych dachach bez grupki kumpli, którzy obserwowaliby moje wyczyny i zagrzewali mnie do boju, straciło już swój urok.

W każde piątkowe popołudnie moja mama pakowała mnie razem z siostrą na tylną kanapę jaskrawożółtego chryslera kombi, a następnie zabierała tatę z wielopoziomowego parkingu pod Bank of Boston. Tata zajmował tam miejsce za kółkiem i ruszaliśmy w trzygodzinną podróż do naszego domku w Górach Białych w New Hampshire. Mama siedziała obok taty, a do jej głównych zadań należało podawanie mu kolejnych puszek piwa Coors oraz wysłuchiwanie jego narzekań na sprzedajność i zepsucie dominujące w świecie bankowości, w którym spędzał sporą część swojego życia.

Razem z siostrą kotłowaliśmy się na tylnej kanapie, znudzeni i bez zapiętych pasów, drażniąc się ze sobą na każdy możliwy sposób. Nauczyłem się, że gdy dopadnie mnie coś, co mój tata nazywał „sraczką słowną” (często stosowaną przeze mnie taktyką było śpiewanie sloganu reklamowego coca-coli, tyle że zmieniałem słowa „coca-cola – to jest to!” na „coca-cola – to jest gówno!”), rodzice chętnie mi zapłacą, bylebym tylko się zamknął. Dostawałem zaledwie 25 centów, ale to wystarczało, bym mógł pograć w Pac-Mana w zajeździe niedaleko naszego domu albo kupić sobie coś w sklepie ze słodyczami. Jestem pewien, że rodzice nie zdawali sobie sprawy z tego, jak pilnie słuchałem ich rozmów podczas tych podróży, które pokonywałem w całkowitym milczeniu, a także jak głęboko w pamięć zapadły mi ich słowa. Choć minęło już tyle lat, nadal pamiętam nazwiska wszystkich tych ludzi próbujących zaszkodzić mojemu tacie, który był pierwszym wiceprezesem banku. Z powodu obsesji dotyczącej czarnej, wiecznej pustki śmierci, która miała mnie w którymś momencie pochłonąć, byłem niezwykle świadomy tego, jak ważny jest sposób wykorzystywania przez nas czasu, jaki możemy spędzić na tym świecie. Zajmowanie się bankowością i podobnymi rzeczami z pewnością nie wyglądało w moich oczach na robienie właściwego użytku z tego czasu. Wiele lat później, gdy tata zapytał mnie, co planuję robić po ukończeniu studiów filozoficznych, powiedziałem mu ze śmiertelną powagą:

– Postanowiłem, że nie będę robił żadnej kariery.

W New Hampshire wykorzystałem model stosowany wcześniej w przypadku Złotych Chłopaków i założyłem nową grupę o nazwie „Szalone Amerykańskie Dzieciaki”, która szybko przyciągnęła kolegów jeżdżących ze mną na nartach. W skład tego klubu wchodziło kilka interesujących postaci, w tym pełen energii Tyler Hamilton, który zawsze miał przebiegłe iskierki w oczach i miał później zostać prawą ręką Lance’a Armstronga podczas Tour de France, a także Rob Frost, który – choć niski jak na swój wiek – był bardziej zadziorny niż agresywny pies, a dziś jest filmowcem i operatorem kamery kręcącym zdjęcia na dużej wysokości. Do misji Szalonych Dzieciaków przyłączał się nawet Chris Davenport – dziś jest słynnym narciarzem ekstremalnym, a w tamtych czasach jego niesamowite umiejętności sportowe, niesforność i odwaga sprawiały, że doskonale pasował do naszej ekipy.

Wyciągając wnioski z funkcjonowania Złotych Chłopaków, nauczyłem się tego, że wyczyny nie powinny być nagradzane czymś, co występuje w ograniczonych ilościach, tak więc w przypadku Szalonych Amerykańskich Dzieciaków stworzyłem rangi. Zamiast kapitana, sierżanta, porucznika i innych rang wojskowych wykorzystałem jednak różnych superbohaterów: Spider-Mana, Batmana, Robina, Supermana, Aquamana i Wonder Woman, a gdy skończyli mi się superbohaterowie, dodałem jeszcze Tomka Sawyera i Hucka Finna. Każda z rang została podzielona na stopnie: młodszy, średni i starszy. W zależności od tego, jak niebezpieczna była dana misja, można było awansować o określoną liczbę rang.

Naszą specjalnością stały się skoki o tyczce przez pokryte lodem rzeki. Używaliśmy do tego bambusowych tyczek; normalnie służyły one do budowania bramek slalomowych, ale my podkradaliśmy je z magazynku naszej drużyny narciarskiej w Wildcat Mountain. Razem z kilkoma najbliższymi pomocnikami – w tym starszym Aquamanem i młodszym Batmanem – nabraliśmy wprawy w skokach o tyczce i pokonywaliśmy w ten sposób rzeczki o szerokości niemal pięciu metrów. Oczywiście wybraliśmy z całego zapasu najsztywniejsze tyczki, przez co pozostałym dzieciakom zostały bambusowe drągi pośledniej jakości; były one cienkie i często łamały się na pół w najgorszym możliwym momencie.

Każda misja miała podobny przebieg. Razem z jednym z najwyższych rangą Szalonych Dzieciaków znajdowałem miejsce, w którym można byłoby przeskoczyć przez małą rzeczkę płynącą niedaleko Wildcat Base Lodge. Dokonywaliśmy tego z najwyższym trudem, po czym za powtórzenie tego wyczynu oferowaliśmy awans o kilka stopni i razem z wyższymi rangą kumplami wywieraliśmy ogromną presję na dzieciaki znajdujące się niżej w hierarchii.

– Zrobisz to z palcem w nosie! – wołałem z przeciwległego brzegu do młodszej Wonder Woman, zacierając już ręce w oczekiwaniu na spektakularną porażkę.

Wielu początkujących członków grupy Szalonych Dzieciaków zaliczyło coś, co nazywaliśmy kąpielą Nestea. Pewnego razu jakiś nowicjusz pojawił się na placu boju w butach narciarskich (a nie w śniegowcach, które miała na nogach reszta z nas), po czym próbował wykonać szalenie trudny skok, wymagający wybicia się z pokrytych lodem skał i pokonania najbardziej rwącego fragmentu rzeki. Wiedzieliśmy, że próba zdobycia rangi Spider-Mana bez jakiegokolwiek wcześniejszego treningu jest czystą głupotą, ale kim byliśmy, żeby powstrzymywać chłopaka, który chciał tego spróbować? Skok okazał się kompletnie nieudany, a śmiałek zniknął pod wodą. Wypłynął na powierzchnię nieco dalej w dół biegu rzeki i, jak przystało na porządnego Szalonego Dzieciaka, wdrapał się z powrotem na brzeg.

Instruktorzy narciarstwa udawali, że nie zdają sobie sprawy z naszych ponadprogramowych aktywności, ale musieli zauważyć błyskawicznie zmniejszający się zapas bramek narciarskich oraz nasze przekomarzanki dotyczące tego, kto osiągnął jaką rangę. Okazując milczącą akceptację, pozwolili, bym podczas przyjęcia kończącego sezon przyznał własne nagrody Szalonych Amerykańskich Dzieciaków. Każdy z Szalonych Dzieciaków dostał tekturową koronę z Burger Kinga, na której nakleiłem nasze logo – odręcznie narysowane ołówkiem dziecko skaczące o tyczce przez rzekę. Najwyższe rangą dzieciaki otrzymały zabawkowych spadochroniarzy, których zrzuciliśmy potem z Cathedral Ledge, 150-metrowego urwiska w pobliskim North Conway.

Większość rodziców doceniała mój wkład w kulturę młodzieżową New Hampshire, czyli szerzenie koncepcji w rodzaju „wolność albo śmierć”, aczkolwiek niektórzy uważali, że jestem lekkomyślny i mam zły wpływ na ich pociechy. Przynajmniej jeden z dzieciaków, który po kąpieli Nestea dotarł do domu w stanie bliskim hipotermii, dostał szlaban na dalsze angażowanie się w działania podejmowane przez nasz klub.

Tata siedzący za kierownicą naszego kombi widział ze swojego fotela pionową, granitową ścianę, wyraźnie widoczną w przesiece wśród wysokich sosen rosnących u podstawy Cathedral Ledge. Na pierwszym planie tego obrazka stało dwóch piętnastolatków. Jednym z nich byłem ja – jego nadpobudliwy syn, który w przedszkolu zostawał za karę po godzinach, ponieważ gryzł, a do tego nie umiał liczyć, nie radził sobie z alfabetem ani nie potrafił zawiązać sobie sznurówek.

Nie mam pojęcia, czy była to kwestia mocno zawiązanych trampek Converse na moich nogach, białej liny ogólnego zastosowania kupionej w sklepie z narzędziami, schludnie sklarowanej i zarzuconej na ramię, czy może tego, że obok mnie stał mój kumpel, Jeff Chapman, jeden z najwyższych rangą Szalonych Dzieciaków, a zarazem mój częsty towarzysz zbrodni – tak czy inaczej, mój tata, który wykazywał się niezwykłym talentem, jeśli chodzi o ignorowanie praktycznie wszystkiego, co miał przed oczami, połapał się, że coś jest na rzeczy.

– Hej – zawołał do nas z ręką zwisającą za oknem samochodu – co dokładnie macie zamiar tu robić?

– Nic takiego! – odkrzyknąłem. – Nie martw się o nas. Po prostu podjedź za kilka godzin, żeby nas stąd zabrać.

Tata uważnie przyjrzał się całej scenie, po czym dwa razy mocno klepnął od zewnątrz drewniany panel naklejony na drzwiach.

– Jasne – stwierdził. – Bawcie się dobrze.

*

Całą wiedzę na temat wspinaczki skalnej czerpałem z plakatu, który tata powiesił na ścianie w mojej sypialni. Ukazywał mężczyznę z wyrazistą żuchwą, wiszącego na koniuszkach palców na krawędzi przewieszenia, owiniętego wokół pasa cienką liną. Nigdy nie doszedłem do tego, dlaczego tata kupił mi ten plakat; był nudnym bankierem, który lubił aktywności na świeżym powietrzu, chociażby narciarstwo czy piesze wycieczki, ale nie należał do osób przesuwających granice. Nikt nie powiedział mi, że to stary plakat z czasów narodzin tego sportu, nim jeszcze wynaleziono uprzęże i liny rdzeniowe, a ja nie zadawałem żadnych pytań.

Traktując plakat jako jedyną instrukcję postępowania, ustanowiliśmy z Jeffem główną zasadę: prowadzący nie może odpaść. Zdecydowaliśmy jednak, że ten, który będzie szedł jako drugi, powinien mieć zapewnione bezpieczeństwo przez linę trzymaną przez kogoś znajdującego się na górze. W ten sposób tylko jedna osoba musiała ryzykować życie.

Pierwszym obranym przez nas celem wspinaczkowym był zarośnięty żleb w środkowej części ściany. Dzięki licznym drzewom i roślinom sprawiał on wrażenie idealnej drogi prowadzącej na szczyt. Przedzieraliśmy się na zmianę przez kruchą skałę i roślinność, a gdy prowadzący wyszedł do góry na całą długość liny, odwiązywał się od niej, owijał ją kilka razy wokół drzewa, po czym wykorzystywał tarcie o korę, by zapewnić bezpieczeństwo drugiemu w zespole. Im wyżej podchodziliśmy, tym bardziej stroma robiła się ściana, aż wreszcie stanęliśmy po dwóch stronach choiny kanadyjskiej wyrastającej z ziemi pośród mchu i zardzewiałych puszek po piwie. Nad nami znajdował się kluczowy wyciąg – pionowa ściana złożona z niezwiązanych bloków skalnych, ułożonych na sobie w sposób przywodzący na myśl mocno powiększoną grę jenga.

To Jeff miał prowadzić ten fragment drogi, ale nie był przekonany, czy ma na to ochotę. Ja zdecydowanie nie chciałem mieć nic wspólnego z tą kruszyzną nad nami, więc zaproponowałem mojemu partnerowi awans o kilka rang w hierarchii Szalonych Dzieciaków. W tamtych czasach byłem już mistrzem w przekonywaniu innych do robienia niebezpiecznych rzeczy, a Jeff nie był w pełni odporny na mój urok osobisty; co więcej, rzadko kiedy oferowałem komukolwiek możliwość zdobycia rangi młodszego Tomka Sawyera. Parę minut później mój partner znajdował się już kilka długości ciała nade mną, trzymając się pokrytej mchem, niestabilnej konstrukcji. Gdy sięgnął nad głowę, by złapać się poziomej rysy, płyta rozmiarów telewizora przesunęła się, zasypując mnie ziemią i gradem kamyków.

– Wydaje mi się, że zaraz odpadnę! – zawołał Jeff.

– Zaczekaj sekundkę! – odkrzyknąłem, odwiązując się od liny, a następnie wykorzystując ją do tego, by przywiązać się do choiny kanadyjskiej niczym ktoś, kto miał właśnie zostać spalony na stosie.

Po obwiązaniu liny kilka razy wokół drzewa zabezpieczyłem końcówkę kilkoma półsztykami, które nauczyłem się wcześniej wiązać metodą prób i błędów. Zadowolony z tego, że nigdzie nie polecę, nawet gdyby mój partner odpadł od ściany, zawołałem do Jeffa coś nieprzyjemnego w rodzaju:

– No dobra, teraz możesz już odpadać!

Jeff spojrzał w dół między nogi i zobaczył, że jestem przywiązany do drzewa. Dwie rzeczy były jasne: w razie odpadnięcia czekała go śmierć (w najlepszym wypadku wyszedłby z tego porządnie pokiereszowany), podczas gdy mnie nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Coś w tej sytuacji najwyraźniej naruszało nasz kodeks honorowy, a niesprawiedliwość związana z tym, że ja wcale się nie połamię i nie będę krwawił razem z kumplem u podstawy ściany, skłoniła Jeffa do zapanowania nad emocjami i zejścia ścianą aż do miejsca, w którym się znajdowałem.

Gdy schodziliśmy żlebem, wciąż marząc o dotarciu na szczyt urwiska, zauważyłem poziomy zachód, który pozwalał wytrawersować na główną ścianę. Podążyliśmy za tą formacją, wspinając się w bok i przedzierając się przez roślinność, aż dotarliśmy do niewielkiej półki położonej jakieś 60 metrów nad ziemią. Z każdej strony otaczały ją imponujące ściany gładkiego granitu. Nadal związani naszym sznurem do bielizny (każdy z nas miał przerzuconych przez ramię kilka dodatkowych zwojów), usiedliśmy obok siebie, podziwiając z góry dolinę znajdującą się daleko pod nami. Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo. Szalone Amerykańskie Dzieciaki wzniosły się właśnie na nowy poziom i czuliśmy się z tym świetnie.

Z zadumy wyrwał nas metaliczny brzęk; po kilku sekundach na krawędzi pod naszymi stopami pojawiła się dłoń. Za moment w ślad za nią pokazał się mężczyzna, który wciągnął się na naszą półkę. Nastąpiła pełna niedowierzania chwila, podczas której uważnie przyglądaliśmy się sobie nawzajem. Wspinacz miał przypuszczalnie dwadzieścia kilka lat, nosił brodę i miał stwardniałą skórę na palcach oraz muskularne ręce zbudowane z samych mięśni i ścięgien. Przyglądałem się jego kolekcji supernowoczesnych gadżetów wiszących na karabinkach przyczepionych do pasa przerzuconego przez ramię. Jego lina – w przeciwieństwie do naszej, która składała się z trzech nierównych włókien – miała gładki oplot pokryty indiańskim wzorem złożonym z żółtych i czarnych figur geometrycznych.

– O kurczę, macie fajny sprzęt – odezwałem się.

Wysportowany mężczyzna spojrzał na nas z wyrazem zaskoczenia na twarzy, po czym odparł coś w stylu:

– Jak u licha dwóch takich pajaców zdołało tu dotrzeć?

Obaj z Jeffem zeszliśmy mu z drogi i obserwowaliśmy z wytężoną uwagą, jak dopiął się do spitów w ścianie przy użyciu kilku karabinków, które wcześniej wisiały przy jego uprzęży.

– Następnym razem powinniśmy się zaopatrzyć w coś takiego – powiedziałem do Jeffa.

Gdy partner wspinacza dotarł na półkę i zobaczył nas siedzących obok jego przyjaciela, był równie zdumiony. Żaden z nich nie marnował jednak czasu – przeciągnęli swoje liny przez ringi w ścianie, po czym przygotowali się do czegoś, co miało się okazać zjazdem. Pilnie obserwowałem każdy ich ruch, licząc w głębi ducha na to, że nasi nowi przyjaciele doradzą nam coś, jeśli chodzi o pokonanie drogi na dół – albo (jeszcze lepiej) pomogą nam dotrzeć na ziemię. Zjazd na linie wydawał się świetnym rozwiązaniem, ale gdy obserwowałem, jak wykorzystują swój sprzęt, stało się oczywiste, że bez uprzęży, karabinków i tych wymyślnych przyrządów w kształcie cyfry osiem, przez które przepuszczali teraz swoje liny, cała ta operacja będzie szalenie trudna. Marzyłem, by przynajmniej nas pochwalili, potwierdzając tym samym, że wszyscy jesteśmy ulepieni z tej samej gliny.

Lecz wspinacze podeszli do naszego losu z taką samą nonszalancją, jaką okazał tego ranka mój ojciec: zeszli za krawędź i ruszyli w dół stromą, gładką ścianą skalną znajdującą się poniżej. Zjechali na linach, zostawiając na półce dwójkę dzieciaków, które miały sobie same poradzić ze znalezieniem drogi na dół.

Gdy zjechali do podstawy ściany, ściągnęli liny ze stanowiska nad naszymi głowami. W tej sytuacji przeciągnęliśmy przez ringi naszą linę do suszenia bielizny, naśladując to, co właśnie zobaczyliśmy. Ponieważ nie mieliśmy żadnego sprzętu oprócz liny, jedynym rozwiązaniem był zjazd w stylu Batmana, czyli schodzenie po linie trzymanej gołymi rękami. Ta metoda sprawdzała się w moim przypadku do momentu, w którym dotarłem do końca liny i odkryłem, że wiszę pośrodku gładkiej ściany, a do ziemi nadal mam jakieś 30 metrów. Na całe szczęście, odpychając się nogami od ściany, zdołałem wykonać wahadło i dostać się do żlebu. Jeff podążył moimi śladami, a z miejsca, w którym się znaleźliśmy, zdołaliśmy już łatwo zejść na ziemię.

Teraz byłem wspinaczem, co oznaczało, że nadszedł czas, by zacząć zdobywać wiedzę. Z ekscytacją odkryłem, że zbiory Biblioteki Publicznej w Wellesley zawierają cały dział poświęcony wspinaniu i działalności górskiej. Od dziecka szperałem w zasobach tej biblioteki i przez wszystkie te lata miałem taki skarb pod samym nosem. W katalogu znajdowały się: The Vertical World of Yosemite Galena Rowella, Góry: wolność i przygoda opublikowana przez klub The Mountaineers, Climbing Ice Yvona Chouinarda, Biały pająk Heinricha Harrera, Blank on the Map Erica Shiptona, Annapurna Maurice’a Herzoga oraz Lśniąca góra Petera Boardmana. Wypożyczyłem je wszystkie, a następnie chciwie pochłonąłem w krótkich odstępach czasu. Te książki (wraz z innymi dziełami) otworzyły mi oczy na nieznany dotychczas świat przygód rozgrywających się na dużej wysokości, a także okres nazywany przez autorów „złotym wiekiem” wspinaczki i eksploracji. Z tego, co czytałem, złoty wiek był okresem, kiedy na mapie wciąż znajdowały się białe plamy, wszystkie wielkie szczyty tego świata pozostawały niezdobyte, a każda osoba, która potrafiła się wykazać odwagą, determinacją i wytrwałością, mogła zatknąć flagę w takim miejscu na naszej planecie, do którego nie dotarł wcześniej żaden inny człowiek.

Wkładka w Lśniącej górze zawierała zdjęcie brodatego Joego Taskera wiszącego w hamaku zainstalowanym na zamarzniętej pionowej ścianie białego himalajskiego granitu. Góra nosiła nazwę Changabang, a w dole, w budzącej zawroty głowy odległości kilkuset metrów, widoczny był lodowiec. Przyglądałem się tej fotografii przez wiele dni, aż wreszcie byłem w stanie niemalże poczuć chłód granitu na moich plecach, nylon uciskający barki oraz zimny wiatr pokrywający szronem moją twarz. Dużo bardziej niż sam szczyt kusiła mnie wizja biwakowania, czyli ta część tych niesamowitych przejść, kiedy człowiek ma okazję się zrelaksować, a przy odrobinie szczęścia może też zjeść przyzwoity posiłek i ukryć się w ciepłym wnętrzu śpiwora, ciesząc się komfortem i bezpieczeństwem wśród rozrzedzonego powietrza, mrozu, a także zimnego świata skały i lodu.

Jedna z gór, Trango Tower, wyróżniała się na tle całej reszty niczym latarnia morska. Po raz pierwszy zobaczyłem ten niesamowity szczyt, gdy siedziałem w kabinie na zapleczu biblioteki. Ta emanująca lekkością wieża wznosząca się wśród mgieł doskonale wpisywała się w moją wizję tego, jak powinna prezentować się góra. Pewnego dnia...

Chociaż moi nowi bohaterowie nie mówili tego wprost, wiedziałem, że złoty wiek wspinaczki górskiej był najwspanialszym okresem w historii ludzkości. Niestety, ten czas mnie ominął. Teraz jednak jako nadpobudliwy dzieciak szukałem desperacko czegoś, co mogłoby nadać sens i kierunek mojemu życiu. Dopiero co odkryłem bohaterów, którzy mogliby mi wskazać drogę, a oni już kładli kres moim marzeniom dotyczącym wielkich dokonań. Dlaczego nie przyszedłem na świat o jedno pokolenie wcześniej?

Przez jakiś tydzień dąsałem się z tego powodu, dopóki nie przyszła mi do głowy pewna myśl: a co, jeśli złoty wiek nie dobiegł jeszcze końca? Co, jeśli na mapach nadal są słabo zbadane białe plamy, których nikt nie wypełnił? Co, jeśli mógłbym znaleźć jakąś górę, o której nikt nigdy nie słyszał – szczyt, który przegapili moi bohaterowie?

Tak oto w pachnącej stęchlizną czytelni lokalnej biblioteki określiłem wyraźnie ścieżkę, którą miałem zamiar podążać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] „Żywiec” i „żywcowanie” to określenia w polskim żargonie wspinaczkowym, będące odpowiednikami angielskich „free solo climb” i „free solo climbing” (skrótowo: „free soloing”), czyli wspinaczki bez jakiejkolwiek asekuracji. W książce używamy polskich określeń.
[2] W rzeczywistości odnotowano co najmniej jedno takie przejście. W 2014 roku Brytyjczyk Pete Whittaker przeszedł drogę Freerider w stylu flash, który zakłada pokonanie wszystkich wyciągów bez odpadnięcia. Prawdopodobnie także niektórych powtórzeń w stylu red point dokonano bez odpadnięć (przyp. red.).