Nieustraszony - Eric Blehm - ebook + książka

Nieustraszony ebook

Eric Blehm

4,6

Opis

Poruszająca historia żołnierza Navy Seals, najbardziej elitarnej jednostki wojskowej na świecie, który zginął podczas akcji w Afganistanie w 2010 roku. To nakreślony przez jego bliskich i towarzyszy broni niezwykły obraz człowieka, który – zanim stał się jednym z najlepszych żołnierzy na świecie – stoczył najtrudniejszą walkę w swoim życiu: walkę z uzależnieniem od narkotyków.

Towarzysze broni mówili o nim, że był bohaterem w całym tego słowa znaczeniu. Jego odwaga, oddanie i wsparcie, jakiego udzielał innym oraz umiejętności sprawiły, że pozwolono mu służyć w jednostkach szturmowych nawet wtedy, kiedy widział już tylko na jedno oko, a jego ręka nie była do końca sprawna po zmiażdżeniu. Przeznaczano go do najtrudniejszych akcji, szukał m.in. Osamy Bin Ladena. Zginął podczas niemal samobójczej akcji likwidowania jednego z talibskich przywódców. Niedługo przed śmiercią – jakby przeczuwając, co może się stać – napisał wzruszający list do swoich dzieci.

Adam Brown zapisał się bardzo dobrze także w pamięci polskich GROM-owców, z którymi dane mu było wspólnie służyć. Jego nazwisko wpisali do Memoriału Fundacji SPRZYMIERZENI z GROM.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (17 ocen)
13
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

Fearless. The Heroic Story of One Navy SEAL’s Sacrifice in the Hunt for Osama Bin Laden And the Unwavering Devotion of the Woman Who Loved Him

Przekład:

Łukasz Małecki

Konsultacja:

Marcin Rak

Copyright © 2012 by Eric Blehm

All rights reserved. Further reproduction or distribution is prohibited.

Niektóre nazwiska osób pojawiających się w książce ze względu na ich bezpieczeństwo zostały zmienione.

© Copyright for the Polish edition by M Wydawnictwo, Kraków 2015

© Copyright for the Polish translation by Łukasz Małeck

ISBN 978-83-7595-891-1

M Wydawnictwo

31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail: [email protected]

www.mwydawnictwo.pl

Dział handlowy: tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75

e-mail: [email protected]

Księgarnia wysyłkowa: tel. 12-259-00-03; 721-521-521

e-mail: [email protected]

www.klubpdp.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Wstęp do polskiego wydania

Nieczęsto się zdarza, że zapamiętujemy nazwisko któregoś z chłopaków zza wielkiej wody, z którymi byliśmy na zmianie. Jasne — spędzamy ze sobą dużo czasu na zmianie, rozmawiając na różne, często prywatne tematy, ale najczęściej mówimy do siebie po imieniu lub używając nadanego nam przez kolegów przezwiska. Ja też miałem swoje trzy pseudonimy w trakcie służby w wojsku. Adam Brown znany był wśród nas jako Adam. Tak było na początku. Po pewnym czasie już wszyscy znaliśmy jego nazwisko i historię. Dlaczego był taki wyjątkowy? Przez swoje kontuzje. U nas w wojsku, także w GROM-ie, jest nie do pomyślenia, by ktoś po tak poważnym urazie ręki, a także oka, mógł wrócić do Zespołu Bojowego. A co dopiero do Szturmu! Polskie realia skazują takiego żołnierza na odejście z jednostki na rentę. I to nie tylko dlatego, że przepisy są tak bezduszne i bzdurne. Słyszymy zazwyczaj: „brak uregulowań prawnych i odpowiedniej opieki lekarskiej, by powtórnie dojść do formy, która jest wymagana dla oddziałów powietrznodesantowych — nie ma na to wystarczających funduszy”.

Adam był za skromny, by opowiadać o swoich kontuzjach i o tym, jak pokonał ich konsekwencje, by dostać się do DEVGRU. To jego kumple opowiedzieli nam o wszystkim. Kręcili przy tym głowami, sami jeszcze do końca nie mogąc uwierzyć, że taki gość istnieje. Ale tak było — w końcu to oni znali go najlepiej, to oni z nim ćwiczyli, a potem szli na akcję. W naszym środowisku żołnierz, do którego kumple nie mają zaufania, nie ma racji bytu w Zespole Bojowym. Nawet jak ma plecy u przełożonych, to i tak nie pomoże mu to w dostaniu się do grup szturmowych. Zbyt wiele jest do stracenia, gdyby zawiódł.

O Adamie usłyszeliśmy wiele opowieści. Potem, widząc go w campie, często się do niego uśmiechaliśmy, przypominając sobie jego wyczyny. A gdy pytał nas „Co jest?” i w odpowiedzi słyszał od nas, co wiemy, łapał się za głowę, wybuchając śmiechem.

Chyba największe wrażenie zrobiła na mnie wiadomość o jego uzależnieniu od narkotyków. O tym, jak je pokonał i jak się z nim zmagał. Narkotyki to syf... Nie miał chłopak łatwo w życiu — to pewne. Dlatego, kiedy opowiadał o swojej rodzinie, o dzieciach, widać było po nim, jak bardzo się nimi cieszy, jaki jest dumny z tego, że coś dobrego go wreszcie spotkało.

A potem dotarła do nas wiadomość o jego śmierci. Naszej zmiany już wówczas nie było w Afganistanie, byliśmy w Polsce. Ogarnął mnie wtedy straszny gniew, a potem smutek... Zginął, wykonując najniebezpieczniejszą pracę nawet w wojsku — ścigając fizycznie zbrodniarzy.

Jeśli wejdziecie na zakładkę MEMORIAŁ na stronie Fundacji SPRZYMIERZENI z GROM, to wśród naszych zmarłych kolegów znajdziecie również nazwisko Adama Browna. Był jednym z nas, walczyliśmy ramię w ramię w czasie jednej z długich, ciężkich misji. A jego śmierć jest dla nas bardzo osobistą sprawą.

Grzegorz Wydrowski

Prezes Zarządu Fundacji SPRZYMIERZENI z GROM

Uwagi od autora

Ta historia jest prawdziwa. O cywilnym i wojskowym życiu Adama Browna opowiedzieli mi członkowie jego rodziny, przyjaciele i towarzysze broni — byli oni naocznymi świadkami wszystkich wydarzeń przedstawionych w niniejszej książce. W pewnych przypadkach przekazywali mi słowa samego Adama na temat jego przeżyć i duchowego świadectwa. Korzystałem też z oficjalnych dokumentów, wypowiedzi, aktów i sprawozdań wojskowych, rejestrów karnych, archiwów rodzinnych, listów, e-maili, dzienników oraz wpisów w pamiętnikach. Mając na uwadze dyskrecję i bezpieczeństwo operacyjne Navy SEALs i ludzi pracujących u ich boku, celowo zmieniałem niektóre daty, miejsca, godziny, odległości i personalia, a także taktyki, techniki i procedury wojskowe.

Wszelkie informacje na temat Naval Special Warfare Development Group[1] (w skrócie DEVGRU) i poszczególnych osób (włącznie z ich prawdziwymi nazwiskami) doczekały się publikacji w mediach i są dziś uznawane za wiedzę powszechnie dostępną. Kilkunastu aktywnych operatorów Navy SEALs — a wśród nich także ci, którzy sprawują funkcje na stanowiskach dowódczych — nieoficjalnie (co nie znaczy, że mniej skrupulatnie) przejrzało maszynopis w celu zagwarantowania jego zgodności z faktami i wskazania kwestii, które mogłyby narazić na szwank bezpieczeństwo przyszłych operacji wojskowych. Za ich aprobatą wykreśliłem lub zmieniłem takie fragmenty, a w przypadku jakichkolwiek sporów między operatorami kierowałem się zdaniem większości. Pojawiające się w tekście ogólniki są nieprzypadkowe i wynikają z potrzeby ochrony życia tych ludzi oraz ich sprzymierzeńców.

Cytaty, żargon wojskowy, myśli, dialogi i opisy pochodzą od osób blisko związanych z opisywaną historią i zostały mi przedstawione na tyle rzetelnie, na ile to możliwe, tak jak zostały zapamiętane. Niczego nie zmyślałem, niczego nie starałem się dramatyzować.

Niniejsza książka to relacja z życia amerykańskiego bohatera, który w swych ostatnich, pisemnych prośbach wykazał się wielką odwagą, zezwalając mi na ukazanie jego podróży — z niedużego miasteczka w Stanach Zjednoczonych, poprzez rynsztok, więzienie, Jezusa i wojnę, aż na sam szczyt amerykańskiej struktury wojskowej, SEAL Team SIX.

Prolog

Od maja do lipca 2011 roku, kiedy wydawało się, że każdy dziennikarz na świecie robi wszystko, by zdobyć jakiś wewnętrzny materiał na temat misji zabicia Osamy bin Ladena w Pakistanie, ja jeździłem po Stanach Zjednoczonych, przeprowadzając wywiady z kilkunastoma operatorami Navy SEALs. Choć większość z nich pochodziła z DEVGRU lub, jak oznajmiła światu administracja prezydenta Obamy, z SEAL Team SIX — oddziału, który stał za śmiercią bin Ladena — wyszukiwałem ich z zupełnie innego powodu.

Podróżowałem do Kalifornii, Pensylwanii, Wirginii, Arkansas i na Alaskę, by toczyć wielogodzinne rozmowy z równie ważnego, prywatnego powodu: rodzina jednego z poległych, Adama Browna (Chief Special Warfare Operator), chciała opowiedzieć jego historię.

Skoro świat ma usłyszeć o Adamie Brownie, to trzeba tę historię opowiedzieć jak należy, uznali jego koledzy z SEALs. Jak stwierdził skromnie jeden z tych mężczyzn, Thomas Ratzlaff, stojąc w deszczu i obserwując mętne nurty Rzeki Miedzianej, płynącej przez alaskie odludzie:

— Jeśli jakikolwiek SEAL z naszej jednostki zasługuje na książkę, to właśnie Adam.

— Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o przeszłości Adama — opowiadał mi Matt Mason — nie wierzyłem własnym uszom. Trudno mi było zrozumieć, jak to możliwe, że tyle przeszedł i że zawsze mógł liczyć na Kelley.

— Musi pan opowiedzieć całą prawdę — napomniał mnie John Faas, gdy jedliśmy w ulubionej restauracji Adama nieopodal promenady w Virginia Beach. — Powstało mnóstwo książek na temat szkolenia SEALsów i aż za dużo powieści Toma Clancy’ego. Jeśli czegoś w nich brakuje, to człowieczeństwa. Kiedy zacznie pan grzebać w życiu Adama, sam się pan przekona, że jest tam mnóstwo człowieczeństwa.

A Kevin Houston, uderzywszy pięścią w biurko ciasnego hotelowego pokoju, dodał:

— Proszę mi obiecać, że nie zacznie pan tej książki od opisu BUD/S[2]. To takie oklepane. Musi pan koniecznie pojechać do Hot Springs, wysłuchać tych wszystkich historii, a potem je powtórzyć.

— Czy ktokolwiek wspomniał o jego ostatniej misji? — spytał Chris Campbell, przygotowując sprzęt do tygodniowego treningu w dziczy na Alasce. — Celem operacji była ochrona naszych kolegów, chłopaków z konwencjonalnych sił zbrojnych, którzy obrywali po tyłku od pewnego bandyty. Ale oprócz ogólnych celów misji jest jeszcze to, co robimy indywidualnie, czyli uważamy na siebie nawzajem. I właśnie to robił Adam.

Podczas serii wywiadów Brian Bill — „Wielki Ptak”, jak nazywały go dzieci Adama — tłumaczył mi, że dzięki Adamowi zapragnął stać się lepszym człowiekiem. Określił go modelowym ojcem i miał nadzieję, że dla własnych dzieci będzie taki sam. Heath Robinson stwierdził zaś, że podczas działań operacyjnych Adam był zarówno nieustraszony, jak i współczujący To on jako pierwszy zgłaszał się na ochotnika, żeby przejść przez „czarną dziurę”, czyli wybite drzwi w budynku zajętym przez wroga; to on pomagał afgańskim żołnierzom nosić wyposażenie i to on siadał przy kobietach i dzieciach, żeby je uspokoić po szturmie.

Przez wiele dni wysłuchiwałem bardzo podobnych przekazów z ust członków rodziny, przyjaciół i towarzyszy broni Adama. Wszystkim przyświecał wspólny cel — uhonorować tego człowieka, by jego legenda żyła wśród SEALsów wiecznie.

Ponieważ wielu operatorów z grupy Adama wybierało się na kolejną zmianę do Afganistanu, chcieli porozmawiać ze mną jak najszybciej. Jako wojownicy z powagą i trzeźwością patrzyli na ponurą rzeczywistość swojej pracy.

— Przed nami kolejna zmiana — powiedział jeden z bliższych przyjaciół Adama z Navy SEALs, gdy w czerwcu przeprowadzałem z nim wywiad. — Nigdy nie wiadomo, co się stanie. Mogę zginąć na następnej misji. Chciałbym pomóc Adamowi, więc bierzmy się do roboty.

— Od czego zaczniemy? — zapytałem.

— Najlepiej od 17 marca. Żebyśmy mieli to z głowy.

1. Fundamenty

1

Fundamenty

Obudziwszy się 17 marca 2010 roku, Adam Brown nie mógł wiedzieć, że tej nocy umrze w afgańskim paśmie Hindukuszu, ale był na to gotowy.

Ponad jedenaście tysięcy kilometrów dalej, na przedmieściach miasta Virginia Beach, o Adama martwił się jego dziesięcioletni wówczas syn, Nathan. Od samego rana, gdy tylko otworzył oczy, czuł, że jego tacie stanie się jakaś krzywda, ale zachował to przeczucie dla siebie i wstał z łóżka, by przygotować się do szkoły. Ponieważ był to Dzień Świętego Patryka, włożył coś zielonego — nie chciał, żeby dzieciaki mu dokuczały.

Na poprzedniej zmianie Adam napisał w swoim dzienniku list do Nathana i Savannah (siedmioletniej córki) — list, którego jego dzieci miały nie czytać, chyba że stanie się najgorsze.

Nie boję się niczego, co może mnie spotkać na ziemi, ponieważ wiem, że bez względu na wszystko nikt nie pozbawi mnie duszy. Boli mnie jednak, gdy pomyślę, że nie zobaczę, jak mój syn radzi sobie w życiu i że nie wydam za mąż swojej córki [...] Mały, zawsze przy Tobie będę. Poczujesz moją obecność, kiedy zdobędziesz pierwszą bazę, powalisz przeciwnika na futbolowym boisku albo dostaniesz piątkę w szkole. Będę podziwiać wszystkie Twoje osiągnięcia. Ale to nie wszystko, Mały — nie opuszczę Cię, gdy będziesz doznawał porażek. Pamiętaj, ja dobrze wiem, co to płacz, ból i rozczarowanie, i żadnej łzy nie przelejesz samotnie. Mnie nigdy nie rozczarujesz. Ja rozumiem!

Adam Brown naprawdę rozumiał, co to rozczarowanie i poczucie wstydu. Sam go doświadczył w tamto gorące i parne sierpniowe popołudnie wiele lat wcześniej, kiedy rodzice przekazywali go w ręce policji.

— Pora, żebyś odpowiedział za swoje czyny — usłyszał od ojca w 1996 roku, tuż przed tym, jak skuto go kajdankami i zaprowadzono na tylne siedzenie radiowozu szeryfa hrabstwa Garland. Kiedy zastępca szeryfa zatrzasnął drzwiczki samochodu, Adam zobaczył, jak pod jego matką uginają się nogi. Ojciec objął ją i przycisnął do piersi. Wybuchnęła płaczem, a Adam zrozumiał, że głęboko ją zranił.

Ten obraz — matki łkającej w ramionach ojca — nawiedzał go do końca jego dni, a jednocześnie dał początek podróży, która zdefiniowała całe jego późniejsze życie.

Adam Brown był jednym z najbardziej szanowanych operatorów sił specjalnych Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych (Chief Special Warfare Operator SEAL). Pracował dla Naval Special Warfare Development Group (NSWDG), inaczej DEVGRU. Do maja 2011 roku szczegóły na temat jednostki Adama — znanej dziś powszechnie jako SEAL Team SIX — nie były potwierdzone ani omawiane przez Pentagon czy Biały Dom. Wszystko zmieniła jedna noc — kiedy to na fali rozgłosu po śmierci Osamy bin Ladena mało znana jednostka znalazła się w centrum uwagi amerykańskiej opinii publicznej.

Kiedy w marcu 2010 roku zespół Adama został przydzielony do operacji Enduring Freedom, SEALsi byli rozrzuceni po całym Afganistanie, gdzie wykonywali szereg zadań powierzonych im przez generałów i admirałów kierujących operacjami strategicznymi. Adam wraz z częścią swojego zespołu stacjonował w bazie szturmowej w odległym zakątku północnego Afganistanu. Ten region, ciągnący się wzdłuż granicy z Pakistanem, po niemal ośmiu i pół roku walki z terroryzmem wciąż stanowił azyl dla wszelkiej maści afgańskich bojowników, zagranicznych dżihadystów i komórek terrorystycznych — często działających w porozumieniu. Były to tereny tak zwanych HVT (High Value Target), czyli celów dużego znaczenia; akcje w tym regionie niemal zawsze kończyły się zdobyciem cennych informacji wywiadowczych, co prowadziło do dalszej neutralizacji rebelii wymierzonej w afgański rząd i gromadzenia kolejnych elementów układanki, które ostatecznie doprowadziły do namierzenia kryjówki Osamy bin Ladena.

Od schyłku 2009 roku siatki wywiadowcze tropiły w prowincji Kunar talibańskiego przywódcę ochrzczonego kryptonimem „Cel Lake James”, który brał na siebie odpowiedzialność za śmierć wielu żołnierzy koalicji. Zgodnie z najnowszymi doniesieniami „James” zaplanował uderzenie na batalion U.S. Army (wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych) przygotowujący się do przemieszczenia z obecnej pozycji w dolinie rzeki Pech. Dolina ta była śmiertelnie niebezpiecznym terenem. Bojownicy mogli atakować siły koalicji, a następnie wycofywać się do górskich twierdz — wiosek i dolin zamieszkanych przez ludzi, którzy często nigdy nie widzieli Amerykanina na oczy. Istniały granice, za którymi bojownicy czuli się bezkarni, wiedzieli bowiem, że nie będą tam ścigani.

Wkrótce miało się to zmienić. Wywiadowi udało się namierzyć miejsce pobytu „Jamesa” — kompleks zabudowań w odizolowanej wiosce w górskim dystrykcie Chapa Dara prowincji Kunar. I mimo że wioska ta leżała daleko za umownymi „bezpiecznymi granicami” bojowników, Adam i jego koledzy planowali pojmać lub zabić „Jamesa”.

Najpierw oglądali fotografie kompleksu. Potwierdzanie szczegółów rzeźby terenu i charakterystyki zabudowań zawsze było wyzwaniem, dopóki SEALsi nie dotarli w rejon operacji, ale miejsce pobytu „Celu” wyglądało podobnie do setek innych kompleksów, które zespół Adama zdobywał podczas licznych zmian w Afganistanie. Obserwacja doliny ujawniła obecność mężczyzn uzbrojonych w karabinki, głównie AK-47, a także lekką broń maszynową i granatniki przeciwpancerne. Mężczyźni na zdjęciach byli w wieku poborowym, co w przeszłości oznaczało facetów z brodami. Jednakże ostatnimi czasy bojownicy i dżihadyści zaczęli się golić, żeby wyglądać młodziej, a czasem nawet nosili burki, chcąc upodobnić się do kobiet i zwiększyć swoje szanse na ucieczkę. Z tych względów trudno było precyzyjnie określić liczbę uzbrojonych przeciwników.

W kluczowym kompleksie o różnych porach dnia i nocy przebywało około sześciu mężczyzn, sześć kobiet i sześcioro dzieci. Spodziewano się, że „James” i jego ludzie nie dadzą się pojmać i będą stawiać opór, dlatego obecność cywilów komplikowała sytuację. Doświadczenia z przeszłości pokazywały, że wróg nie miał oporów, żeby wykorzystywać zarówno kobiety, jak i dzieci w roli żywych tarcz, ale to też nikogo szczególnie nie martwiło — SEALsów szkolono, żeby radzili sobie z takimi sytuacjami.

Co innego sprawiało, że „Cel Lake James” zaliczono do trzech najtrudniejszych misji tej wojny (dowództwo określiło ją nawet jako „zuchwałą”). Zlokalizowane w wąskiej dolinie, głęboko w zalesionych górach, zabudowania były ze wszystkich stron otoczone przez wroga, który stawiał swoje domy na skalistych klifach i na stromych zboczach, często przekształcanych w tarasy. Oznaczało to, że SEALsi nie mogli tam wlecieć i wylądować lub zjechać po linie, wykonać misję i odlecieć, jak zwykle działali. Musieli dostać się do celu pieszo, przebywając znaczną odległość na wyjątkowo trudnym, zajętym przez wroga terenie, uderzyć w cel, a następnie przejść do strefy lądowania śmigłowca (HLZ — Helicopter Landing Zone).

Adam i jego zespół byli gotowi zrobić wszystko, byleby nie zaalarmować wioski, do której zmierzali, ani pozostałych mieszkańców doliny. Rzecz jasna wiązało się to z koniecznością cichego działania — używania wytłumionej broni oraz noży, żeby zabić lub pojmać wskazanego człowieka. Po wykonaniu misji mieli przetrząsnąć teren w poszukiwaniu informacji wywiadowczych, aresztować cywilów i udać się do strefy lądowania.

Gdyby sytuacja zmusiła zespół do wysadzania drzwi i walki z wrogiem, hałasy usłyszałaby cała dolina i z domów wypadliby bojownicy, strzelając gdzie popadnie. Rozgorzałaby bitwa, która trwałaby przez całą drogę aż do strefy lądowania, czyli trzydzieści do sześćdziesięciu minut szybkiego marszu. SEALsi wiedzieli, że tak długi czas pod ostrzałem będzie się ciągnąć w nieskończoność.

Znacznie łatwiejszym sposobem na wyeliminowanie „Jamesa” wydawało się zrzucenie bomby, ale to też nie wchodziło w grę, ze względu na kobiety i dzieci przebywające w kompleksie, a także okolicznych domach. Niezbędne było precyzyjne, chirurgiczne uderzenie wycelowane w jednego bojownika i jego siatkę, która, pozostawiona samej sobie, wciąż nękałaby siły Ameryki i koalicji. Ta jedna rzecz nie ulegała wątpliwości.

Przygotowując sprzęt na misję, Adam złożył flagę stanu Arkansas, którą dostał od swojego brata, Shawna. Zawsze zabierał ją do boju i nosił dumnie między mundurem i kamizelką kuloodporną.

Każdy SEAL, który kiedykolwiek miał do czynienia z Adamem, szybko dowiadywał się, skąd pochodzi ten mężczyzna. Adam kochał swój dom całym sercem.

— To jedyny samowystarczalny stan w Ameryce — opowiadał, tłumacząc swoją teorię „bańki Arkansas”. — Można by go zamknąć w bańce, odciąć od całego importu reszty świata i nie dość, że dalibyśmy sobie radę, to jeszcze dobrze byśmy jedli i prosperowali.

Jedyne, czego brakowało Arkansas, to dostęp do oceanu. Zanim w 1999 roku Adam Brown trafił na skrajnie wyczerpujący, dwudziestosiedmiotygodniowy kurs BUD/S marynarki wojennej, pływał w morzu zaledwie kilka razy. Na początku kursu jeden z instruktorów oznajmił grupie:

— Reputacja, na którą tutaj zapracujecie, trafi za wami do waszych przyszłych zespołów. Ona was zdefiniuje.

Reputacja Adama niewątpliwie go definiowała, choć historie, które uczyniły go legendą, pochodziły z czasów poprzedzających kurs BUD/S — z południowych poligonów życia w miasteczku Hot Springs w Arkansas. To tam zasłużył sobie na przydomek „Psychol”, biorąc się za bary z najpotężniejszymi zawodnikami malutkiej drużyny futbolowej, tam odważnie stawił czoło załadowanej śrutówce, skoczył do jeziora z samochodu przejeżdżającego mostem międzystanowym, uratował drugiemu człowiekowi życie, wymknął się obławie i przeprowadzał pierwsze nocne szturmy. Steve Anderson, trener futbolu ze szkoły średniej Adama, mówił:

— Ten chłopak robił rzeczy, jakie robią Navy SEALs, na długo zanim zasilił ich szeregi.

Podobną reputację miał później wśród kolegów z DEVGRU.

— Można było odnieść wrażenie, że Adam nie zna strachu — stwierdził Kevin Houston.

— Twardy jak skała — opisywał go Brian Bill.

Heath Robinson porównał Adama do podrasowanego silnika bez regulatora obrotów:

— Był jak maszyna, otwarty we wszystkim, co robił, zawsze na pełnym gazie.

Z takim podejściem do życia wiązały się liczne kontuzje i urazy, ale, jak mówił Dave Cain — SEAL, który był z Adamem w Afganistanie, gdy ten zmiażdżył sobie palce: „znosił ból lepiej niż ktokolwiek inny. Jeśli go w ogóle czuł”.

W rzeczywistości Adam czuł ból. Mnóstwo bólu. Był po prostu niesamowicie zdeterminowany i wytrzymały, a obie te cechy objawiły się już w chwili jego narodzin.

— Adam przyszedł na świat z bolesnym urazem — tłumaczyła jego matka, Janice. Zgodnie ze słowami jego ojca, Larry’ego, Adam był gotowy do narodzin już trzy minuty po swojej siostrze bliźniaczce, Mandzie. Jak się jednak okazało, „lekarz stwierdził położenie pośladkowe dziecka. Musiał mu wybić ramię, żeby mógł się urodzić”.

— Prawie nie płakał — opowiadała Janice. — Po porodzie lekarz nastawił mu ramię i choć Manda wciąż łkała, przestraszona tym nowym, zimnym i jasnym światem, malutki Adam był cichy. Rozglądał się jakby z zaciekawieniem, a jego oczy zdawały się mówić: „No dobrze, co tu jeszcze dla mnie macie?”.

Adam Lee Brown urodził się 5 lutego 1974 roku w Hot Springs w stanie Arkansas. Jego ojciec Larry dorastał tam jako drugie z sześciorga dzieci robotniczej rodziny baptystów, która chodziła do kościoła w każdy środowy wieczór i dwa razy w niedzielę. Elmer, ojciec Larry’ego, był weteranem drugiej wojny światowej. Utrzymywał rodzinę, jeżdżąc cysterną w firmie naftowej i zaopatrując w benzynę stacje w Hot Springs i sąsiednich hrabstwach.

Kiedy właściciel firmy musiał zrezygnować z pracy z powodu poważnej choroby, Elmer przez parę miesięcy zarządzał jego biznesem — wciąż jeżdżąc zwyczajowymi trasami. Larry i jego starszy brat Bruce powiedzieli ojcu, że powinien zażądać podwyżki, ale on tego nie zrobił. Miał poczucie, że wykorzystałby trudną sytuację szefa.

— To by nie było w porządku — tłumaczył synom, kiedy któregoś wieczoru usiedli przy stole do wspólnej kolacji — a należy robić tylko to, co słuszne, bez względu na okoliczności.

Po czym, jak wiele razy wcześniej, przypomniał rodzinie:

— Bóg cały czas na nas patrzy.

W tygodniu po kolacji Rosa, matka Larry’ego, pędziła na nocną zmianę w pobliskiej fabryce butów i wracała nad ranem, żeby przygotować śniadanie i wyprawić męża do pracy. Larry zaczął się dokładać do domowego budżetu już w szkole podstawowej, rozwożąc gazety. Jako nieco starszy nastolatek pracował przez cały rok na fermie kur, a latem dodatkowo belował siano. Dostał się do liceum w Hot Springs — do tej samej klasy co późniejszy gubernator Arkansas, a w końcu prezydent Stanów Zjednoczonych, Bill Clinton, choć nigdy się nie poznali. Gdy Clinton podczas swojej kampanii wyborczej opowiadał o zahartowanych, ciężko pracujących mieszkańcach Arkansas, Larry wiedział z własnego doświadczenia, co późniejsza głowa państwa miała na myśli. W okresie szkoły średniej w weekendy mył ciężarówki do wożenia drewna, a w pozostałe pięć dni pracował w cukierni od trzeciej do ósmej rano. Po pracy miał akurat tyle czasu, żeby zdążyć do szkoły, gdzie przez ciągnący się za nim zapach świeżych pączków zyskał przezwisko „Jelly Roll”[3].

Było to ciężkie życie, lecz rodzeństwo trzymało się razem, a rodzice okazywali dzieciom miłość. Jako rodzina czuli się dobrze — niczego więcej nie pragnęli, mimo że mieli niewiele.

— Obowiązki to obowiązki — tłumaczył Larry’emu ojciec — ale kiedy się z nimi uporasz, będziesz silniejszym człowiekiem.

Po ukończeniu liceum Larry znalazł pracę jako pomocnik elektryka. Liczył, że któregoś dnia założy własny biznes. Rok później zaczął się umawiać z Janice Smith — ładną dziewczyną ze szkoły średniej, która dorastała zaledwie kilka kwartałów od jego domu, choć w zupełnie innych warunkach. Janice nigdy nie poznała swojego ojca, a wychowywali ją głównie dziadkowie od strony mamy (jej mama musiała pracować na dwie zmiany, żeby utrzymać siebie i trójkę dzieci). Jednakże taki układ nie przeszkadzał Janice. Kochała swoich dziadków i szanowała ich wartości, z czego jedna brzmiała: Zawsze rób to, co słuszne.

Dorastając, Janice coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że priorytety jej matki obracają się wokół pieniędzy. Chociaż wynikało to ze smutnej konieczności, jej „nie wydawało się słuszne” — w odróżnieniu od słuchania głosu serca. I w rezultacie postanowiła uciec z Larrym.

Ich związek opierał się na zabawie i młodzieńczym zauroczeniu, ale Janice od początku zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później będzie chciała założyć rodzinę. Larry ciężko pracował, by zostać jej żywicielem — zarabiał jako elektryk i uczył się w szkole wieczorowej w Little Rock, a zdobyta tam licencja pozwoliła mu dołączyć do związku zawodowego.

Niestety, nawet swą nadzwyczajną dojrzałością nie zaskarbił sobie sympatii matki i dziadków narzeczonej. Nie spodobał im się pomysł, że Janice tak młodo wyjdzie za mąż, więc przekonali ją, by postąpiła słusznie i zaczekała z zamążpójściem, aż ukończy szkołę. Larry’emu pękło serce, gdy Janice przekazała mu te wiadomości. Zerwali ze sobą, a tydzień później Larry otrzymał pismo z informacją, że znajduje się w gronie potencjalnych rekrutów do Wietnamu. Chcąc uniknąć powołania do piechoty, udał się do biura werbunkowego w centrum Hot Springs i wybrał marynarkę wojenną — szkoła rozpoznania radioelektronicznego i operatorów radiowych wydawała się najlepiej odpowiadać jego fachowi. Ponadto wszyscy znani mu ludzie — łącznie z jego ojcem, piechurem, który podczas drugiej wojny światowej bronił linii frontu w Bastogne — radzili mu, by trzymał się jak najdalej od stałego gruntu.

Gdy przebywał w obozie dla rekrutów, on i Janice wciąż do siebie pisali, a po tym jak jego była narzeczona zakończyła jeden z listów słowami „kocham cię”, znów się jej oświadczył. Tym razem wzięli ślub — w ogrodzie na tyłach domu dziadków dziewczyny, on — dwudziestolatek, ona — dziewiętnastolatka. Po weselu pojechali na Florydę i zamieszkali w przyczepie kempingowej w pobliżu bazy lotnictwa morskiego, gdzie stacjonował Larry.

Wysłano go do Wietnamu, ale wrócił do domu w samą porę, by zdążyć na narodziny pierwszego dziecka, Larry’ego Shawna Browna, który przyszedł na świat 13 grudnia 1968 roku. Tuż przed pierwszymi urodzinami syna Larry wyjechał na drugą zmianę. Nie miał okazji zobaczyć zbyt wiele akcji, ale widział skutki wojny: worki z ciałami, żołnierzy cierpiących na nerwicę frontową i rannych, którzy przewijali się przez jego bazę w drodze do szpitala lub do ojczyzny. Jego port macierzysty znajdował się na Filipinach, ale Larry często bywał także w bazach powietrznych w zatoce Cam Ranh i w Da Nang w Wietnamie, gdzie mógł obserwować niewielkie zespoły, a czasem pojedynczych żołnierzy przygotowujących się do tajnych misji — ponoć penetrowali oni niedostępne sanktuaria wroga w Kambodży, a nawet sercu w Wietnamu Północnego. Żadne naszywki nie zdobiły mundurów tych wojowników, należących do jednostki o nieszkodliwie brzmiącej nazwie Grupy Badawczo-Obserwacyjnej (Studies and Observation Group — SOG) i toczących z wrogiem sekretną wojnę. Byli to elitarni ochotnicy z Zielonych Beretów, sił powietrznych i Navy SEALs, którzy działali w ciemnych, niebezpiecznych dżunglach i ich rzekach, skazani na przerażające warunki.

Gdy Larry latał na misje, spoglądał z wysoka na teren w dole i wyobrażał sobie, jakim zagrożeniom musieli stawiać czoło ci ludzie, „zanurzeni” w dżungli. Miał o nich najwyższe mniemanie i każdego dnia poświęcał im swoje myśli, gdy zjadał ciepły posiłek, a potem kładł się do suchego łóżka.

Po odsłużeniu czterech lat Larry postanowił zapomnieć o wojnie i przeprowadzić się z żoną z powrotem do Hot Springs. Tam zdobył licencję elektryka i zaczął pracować dla miejscowego zleceniodawcy. Zdeterminowany, żeby samodzielnie utrzymać rodzinę, zarabiał na tyle dużo, że każdego miesiąca mogli odkładać z Janice część wypłaty. Po trzech latach skromnego życia uzbierali trzydzieści tysięcy dolarów na swoje pierwsze mieszkanie, zaledwie dwieście metrów od jeziora Hamilton. Nie było duże — liczyło jakieś pięćdziesiąt metrów kwadratowych — jednakże po prawie dekadzie gnieżdżenia się w kawalerkach i przyczepach wydawało im się niemal posiadłością. Idealny dom, by znów powiększyć rodzinę.

Na miesiąc przed terminem drugiego porodu lekarz przekazał Janice zaskakujące wiadomości.

— Pani Brown — powiedział z uśmiechem — zdaje się, że coś wcześniej przegapiłem.

— Co takiego? — zapytała przestraszona Janice.

— Wygląda mi to na dziecko. Będzie pani miała bliźniaki.

2. Ktoś wyjątkowy

2

Ktoś wyjątkowy

Manda, siostra Adama, urodziła się trzy minuty przed swoim bratem, ale był to ostatni raz, gdy w czymkolwiek go pobiła. To Adam pierwszy przewrócił się na bok, pierwszy raczkował, chodził i sam wyszedł z łóżeczka... i to on pierwszy spadł na podłogę.

Miał wówczas dziewięć miesięcy i stłukł sobie głowę. Guzy i siniaki sprawiay, że Manda była ostrożniejsza; na Adamie nie robiły żadnego wrażenia. Ot, popłakał trochę, żeby już po chwili podjąć się badania otoczenia. Po trzech takich ucieczkach Larry wyciął z łóżeczka dwa szczebelki, żeby złagodzić upadki synka.

Był to jeden z wielu zabiegów, które miały na celu ustrzec Adama przed urazami. Janice często zatrudniała Shawna, starszego o pięć lat brata, żeby pilnował rodzeństwa, kiedy sama pędziła przygotować obiad.

— Zerkaj, co robi Manda — mówiła — a z Adama nie spuszczaj oka ani na chwilę.

Adam od urodzenia nie odczuwał strachu. Uwielbiał się wspinać — na schody, ogrodzenie czy drabinę w garażu. Jeśli nagle zniknął, w pierwszej kolejności rodzice patrzyli w górę. Niedługo po drugich urodzinach syna Janice wyjrzała przez okno w salonie i z przerażeniem zobaczyła, że Adam wypchnął krzesło na ganek, by wspiąć się po nim na balustradę. Zanim zdążyła zareagować, Adam wyprostował się i zeskoczył jakieś trzy i pół metra w dół. Przerażona Janice wybiegła po schodach przed dom i znalazła Adama na trawie, gdzie turlał się ze śmiechu. Dostał od mamy takie lanie, że na pupie odbił mu się ślad dłoni.

— Nigdy więcej tego nie rób! — skrzyczała go.

Kilka dni później Adam skoczył ponownie.

W wieku trzech lat wszedł na blat kuchenny i zaczął się dobierać do puszki brzoskwiń, raniąc sobie rękę o ostrą krawędź wieczka. Był spokojny, gdy jechał z rodzicami na pogotowie, czekał na lekarza i podczas samego badania — aż do chwili, gdy przyszła pora założyć szwy, a pielęgniarka uparła się, by ubrać Adama w coś w rodzaju kaftana bezpieczeństwa. Płacząc i krzycząc, wyrywał się jak dzikie zwierzę, aż cały się spocił i dostał zadyszki.

— Pomóż mi, mamusiu. Pomóż mi — błagał Janice, a usta mu drżały.

— To była jego słabość — powiedziała mi trzydzieści lat później Janice, nie kryjąc łez. — Przekonaliśmy się wtedy, że Adama nie można zatrzymać siłą.

Pomimo upartej i niepohamowanej natury Adam był słodkim chłopcem. Jako szkrab siedział cierpliwie, gdy Meme — tak nazywał siostrzyczkę Mandę — wycierała mu buzię, a potem obejmował ją mocno. Będąc uczniem szkoły podstawowej, wciąż lubił wspinać się mamie na kolana, żeby się przytulać. Odkąd nauczył się mówić, nie szczędził innym pochwał — komplementował kolorowanki Mandy, posiłki przygotowywane przez mamę, zawsze używał słów „proszę” czy „dziękuję” i wykazywał się nienagannymi manierami, przytrzymując starszym drzwi i kłaniając się ze słowami: „proszę pana” czy „proszę pani”.

Janice i Larry starali się być dla swych dzieci wzorami do naśladowania. Gdy na zakupach nieznajoma kobieta upuściła portfel, Janice podniosła go i oddała właścicielce. Chcąc się upewnić, że jej dzieci nie przegapiły tej lekcji, powiedziała głośno: „Jeśli coś komuś upadnie, pomóżcie to podnieść”. Inne „złote rady” wynikały zwykle z przypadkowych sytuacji: „Jeśli ktoś się przewróci, trzeba pomóc mu wstać” albo: „Czy byłoby ci miło, gdyby ciebie ktoś tak nazwał?”. Na widok dzieciaka terroryzującego rówieśników na placu zabaw Larry oświadczył: „Jeśli nie pomożecie słabszym, będziecie tacy sami jak ten łobuz”.

— Tłoczyliśmy im do głów mnóstwo zasad — powiedziała Janice. — Na szczęście część z nich zapamiętali.

Ciężko pracując i żyjąc oszczędnie, Larry osiągnął swój cel — sam utrzymywał rodzinę, dzięki czemu Janice mogła poświęcić się dzieciom i być matką, której sama nigdy nie miała. Jednakże u schyłku lat siedemdziesiątych kryzys ekonomiczny zebrał swoje żniwo także w branży budowlanej Arkansas, która stanowiła dla Larry’ego główne źródło dochodu. Rodzinne oszczędności topniały. 4 listopada 1979 roku, tuż po wieczornym wydaniu wiadomości, w którym prezenter mówił o zajęciu amerykańskiej ambasady w Teheranie przez pięciuset buntowników, Janice i Larry usiedli przy stole w jadalni, żeby omówić własny kryzys. Praca w branży elektrycznej chwilowo dobiegła końca — Larry pobrał ostatnią wypłatę — a oszczędności zostało im na nieco ponad miesiąc. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Z kredytem mieszkaniowym na głowie i rodziną do wykarmienia Larry musiał wziąć przykład z innych mieszkańców Arkansas i poszukać pracy poza granicami stanu. Niedługo potem wyjechał na czteromiesięczny kontrakt do elektrowni w Craig w stanie Kolorado.

Dzieci tęskniły za tatą i chociaż okoliczności rozstania bardzo różniły się od tego, co Janice sama przeżyła w dzieciństwie, sytuacja niepokojąco przypominała znany jej wzorzec pracy ważniejszej od rodziny. Mimo to postanowiła robić dobrą minę do złej gry i z entuzjazmem przypomniała pięcioletnim bliźniętom, że to tylko przejściowe problemy. Shawn, wówczas dziesięcioletni, uczył się tymczasem rodzinnej mantry: „Obowiązki to obowiązki, ale kiedy się z nimi uporasz, będziesz silniejszym człowiekiem”.

Po kontrakcie w Kolorado Larry znów musiał zmienić pracę — najbliżej domu udało mu się załatwić sześciomiesięczny kontrakt w Missouli w Montanie. Jednakże nawet przy oszczędnym trybie życia rodzina ledwie wiązała koniec z końcem i Larry zaczął myśleć o sprzedaży lub wynajęciu domu, by zabrać rodzinę w trasę. Wynajął niewielki dom w Missouli, zostawił forda bronco na podjeździe i w prima aprilis — piętnaście lat po pierwszej randce z Janice — poleciał do Hot Springs, żeby zabrać rodzinę do Montany.

„Bądź silna”, myślała Janice, tłumiąc łzy, kiedy ich wspólny dom — z tablicą „Na sprzedaż lub wynajem” w ogrodzie — niknął w tylnym lusterku samochodu. „Znów jesteśmy razem i tylko to się liczy”.

Ściśnięci w wynajętej ciężarówce mieli ze sobą niewiele dobytku: stos materaców, drewnianą ławkę z ganku, zestaw telewizyjny oraz kilka kartonów wypełnionych przyborami kuchennymi, zabawkami i ubraniami. Dotarli do Missouli na dzień przed Wielkanocą, a rozpakowanie samochodu zabrało im niecałą godzinę. Meblowanie sypialni — które sprowadzało się do położenia materaca na podłodze — z pewnością było przygnębiającym początkiem nowego życia, ale Janice i Larry zamierzali podejść do sprawy pragmatycznie. Przez następne trzy dni dzieciaki budziły się szczęśliwe, że za oknem sypie śnieg, i z radością szukały poukrywanych po domu cukierków i wielkanocnych koszyków.

Tydzień później znów chodziły do szkoły i uprawiały sporty, Larry spełniał się w nowej pracy, biorąc tyle nadgodzin, ile się tylko dało, a Janice dbała o plan zajęć domowników[4].

Kolejny kontrakt Larry’ego dobiegł końca. Rodzina została jeszcze przez jakiś czas w Missouli, żeby Shawn mógł dokończyć sezon baseballowy, po czym przypięła do forda bronco tanią przyczepę do przewozu koni załadowaną całym dobytkiem i wyruszyła do Lake Charles w Luizjanie. Gdy Larry zadzwonił do swojej matki Rosy, chcąc się pochwalić, że szczęście mu sprzyja i znów dostał pracę w elektrowni, odpowiedziała, że to nie szczęście, tylko łaska Boga. Rosa nieczęsto uderzała w biblijne tony, ale martwiła się o swojego syna, jego rodzinę i podróż, którą wspólnie podjęli. Larry nie czytał Biblii, odkąd wrócił z Wietnamu, a jego dzieci rzadko widywały kościół od środka — lub zgoła wcale. Z tego względu poszukiwanie kościoła nie spędzało rodzinie snu z powiek, gdy dotarli do celu — większym wyzwaniem było znalezienie taniego domu oraz zorganizowanie dzieciom szkoły i zajęć sportowych.

Rozpoczął się sezon futbolowy, a Adam był już wystarczająco duży, żeby wystartować w lidze dla najmłodszych. Manda dołączyła do zespołu organizacyjnego, zajmującego się dopingiem i promocją szkoły, a Shawn zapisał się do Pop Warner[5]. Za każdym razem, gdy Shawn wracał z treningu, Adam zaczajał się na niego w salonie — chciał powalić starszego brata, który w wieku jedenastu lat dwukrotnie przerastał sześciolatka. Bez względu na to, ile razy Shawn odpychał Adama, ten uparcie atakował. Shawn musiał na nim siadać, by maluch dał w końcu za wygraną.

Nieustępliwość Adama ujawniła się na boisku futbolowym. Był wybitnym blokującym i zgarnął nagrodę dla najlepszego defensywnego gracza roku, zanim Brownowie ponownie musieli się przeprowadzić, tym razem do Indian Springs w Nevadzie. Kolejna praca, kolejna szkoła i kolejna drużyna sportowa, choć już po chwili Nevada też należała do przeszłości, a nowym celem podróży stało się miasto Loveland w Kolorado. Bliźnięta ozdabiały puste ściany pokojów pracami z poprzednich szkół — na rewersie każdej z nich można było znaleźć nazwisko, datę i miejsce wykonania.

Janice i Larry zachwycali się łatwością, z jaką dzieci przywykły do życia w drodze. Ich wyobraźnia wprost rozkwitła — potrafiły zamienić pusty kąt pokoju w zamek, pień drzewa w trap pirackiego statku, a zaniedbany ogródek w idealnie przyciętą murawę wymarzonego boiska futbolowego z polem punktowym, które wręcz prosiło się o zwycięskie przejęcia.

Pewnej niedzieli, w śnieżny, grudniowy poranek, Brownowie poszli do lasu, żeby ściąć małe drzewko do salonu. Spędzili cały dzień, robiąc ozdoby i łańcuchy z popcornu, którymi potem dekorowali choinkę, podczas gdy w domu roztaczał się zapach świeżego jabłecznika z cynamonem.

— Tamtego roku było nas stać tylko na samodzielnie przygotowane prezenty — opowiadała Janice — ale mieliśmy z tym mnóstwo zabawy. Strasznie nam się podobała ta malutka choinka, cała w papierowych ozdobach, z gwiazdą z folii aluminiowej i dosłownie wszystkim, co tylko dzieci chciały na niej powiesić. Było cudownie — dodała. — Było... jak w święta.

Po dwóch latach tułania się od stanu do stanu Janice i Larry kupili używaną, prawie jedenastometrową przyczepę kempingową. Rodzina nadal wiodła koczowniczy tryb życia, mieszkając na polach kempingowych — a czasami na podjeździe babci Smith w Hot Springs. Larry jeździł za pracą po kraju i nigdzie nie zagrzewał miejsca dłużej niż pół roku. Zdarzało się, że jego kontrakt trwał tylko dwa miesiące. Zbudował dla Shawna i Adama piętrowe łóżko w głębi przyczepy, podczas gdy Manda dostała własny „pokoik” wielkości dziecięcego materaca, z zasłoną zamiast drzwi. Rodzice spali na rozkładanej kanapie w pomieszczeniu o wymiarach trzy na trzy metry, które za dnia służyło także za salon i jadalnię.

Minęły kolejne dwa lata, aż pewnego dnia Shawn wdał się w bójkę w szkole w Tucson. Miał już czternaście lat i dzielnie znosił trudy przeprowadzek, ale Janice i Larry wiedzieli, że najwyższa pora osiąść gdzieś na stałe. Adam i Manda, jako młodsze dzieci, z większą swobodą zawierali przyjaźnie. Shawn był cichym chłopcem, ciągle dopisywanym na samym końcu dziennika i figurującym na ostatnim miejscu listy zawodników każdego trenera. Jako solidny łapacz i pałkarz mógł grać na niemal każdej pozycji, z czasem zdobywał przyjaciół i wyrabiał sobie nazwisko, ale wtedy rodzina musiała się przeprowadzić, a on jak zwykle zaczynał wszystko od nowa.

— Shawn jest nieszczęśliwy — powiedziała Janice mężowi. — Nie przyzna się do tego, ale ja widzę, że jest nieszczęśliwy.

Nie tylko Shawn czuł się zmęczony życiem w podróży i nieustającą walką, by związać koniec z końcem.

— Świetnie — odparł Larry. — Jeśli musimy umrzeć z głodu, zróbmy to przynajmniej we własnym domu. Wracamy do Hot Springs.

Brownowie wprowadzili się do domu w Arkansas w samą porę, by Shawn mógł zacząć dziewiątą klasę, a Manda i Adam piątą. Janice i Larry założyli w garażu własny biznes — All Service Electric — i z pokorą przyjmowali każde zlecenie. Janice odbierała telefony i dbała o porządek w księgach rachunkowych (choć, prawdę mówiąc, z początku była to jedna księga). Powoli jednak zleceń przybywało — w miarę jak kolejne wizytówki pojawiały się na tablicach ogłoszeniowych, za wycieraczkami samochodów i w lokalnym sklepie spożywczym.

Co więcej, z każdym miesiącem spędzonym pod tym samym adresem rodzina coraz głębiej zapuszczała korzenie w ziemi Arkansas, szczególnie żyznej właśnie w Hot Springs, miasteczku liczącym trzydzieści pięć tysięcy mieszkańców, położonym w malowniczych górach Ouachita i znanym z naturalnych term, zasilanych przez czterdzieści siedem gorących strumieni góry Hot Springs.

Dzieci podjęły naukę w miejscowych placówkach edukacyjnych, gdzie wyszła na jaw opiekuńcza natura Adama. Każdego dnia bliźnięta były podrzucane do szkoły wraz ze starszym bratem Shawnem i musiały przejść przez boiska sportowe, żeby dostać się do budynku gimnazjum. Każdy młodszy uczeń był bombardowany piłeczkami do tenisa, rzucanymi — i to mocno — przez starsze dzieciaki, które odbijały nimi o ścianę.

— Adam rozkładał ręce i szedł przy mnie bokiem, żeby nie trafiła mnie żadna piłka — mówiła Manda. — Sam sporo obrywał, ale nawet się nie wzdrygnął, dopóki nie doprowadził mnie w bezpieczne miejsce.

Choć Adam był lojalnym obrońcą swojej siostry, jak większość braci lubił jej dokuczać, czasami wręcz doprowadzając ją do łez. Niemal każdego dnia w porze drugiego śniadania zakradał się do niej od tyłu i wkładał jej palce w kanapkę.

— Po kilku minutach — ciągnęła Manda — słyszałam, jak dzieciaki po drugiej stronie stołówki skandowały: „Brown! Brown!” i już wiedziałam, że Adam zmuszał się do wymiotów tylko po to, żeby przełknąć to, co podejdzie mu do gardła.

Pierwszej jesieni po powrocie do rodzinnego miasta Adam wziął udział w organizowanym przez YMCA[6] programie treningowym dla najmłodszych futbolistów. Przydzielono go do zespołu Lake Hamilton Wolf Pack, złożonego z uczniów piątych i szóstych klas. Pod koniec pierwszego treningu z ochraniaczami i kaskami Mike Glisson, nazywany też trenerem Nitro, zebrał drużynę, wyznaczył na boisku pas trzydzieści na dziesięć metrów i zapytał, kto zgłasza się na ochotnika do Krwawej Alei — ćwiczenia z blokowania i przechwytywania. Pierwszy uniósł rękę Adam, który zgodnie ze słowami Glissona „nie był większy od ołówka”. Uznawszy, że Adam ma skłonności samobójcze albo za bardzo wierzy w swoje umiejętności, trener wybrał większego chłopca i do końca ćwiczeń Brown nie doczekał się swojej szansy.

W domu rozczarowany chłopiec poskarżył się mamie:

— Trener nie pozwala mi grać. Uważa, że jestem za mały.

— No cóż, Adamie, wiesz, co trzeba zrobić, żeby zwrócić na siebie uwagę — odparła Janice. — Po prostu tam wróć i daj z siebie wszystko, a w końcu pozwolą ci grać.

Od tamtej pory Adam postawił sobie za punkt honoru atakować największych zawodników w drużynie, gdy tylko miał ku temu okazję.

— Po prostu nie chciał odpuścić — stwierdził Glisson.

Nie tylko trener Nitro dostrzegł odwagę i lekkomyślne zapamiętanie Adama na boisku.

— Zgadnijcie, jak mnie nazywają koledzy z drużyny — pochwalił się rodzicom dumny synek po jednym z treningów. — „Psychol”!

W szóstej klasie Adam grał na szkolnym boisku w futbol „dotykowy”[7], a ponieważ nigdy niczego nie robił na pół gwizdka, niezobowiązujący mecz zamienił się w ostre, a w końcu cholernie ostre współzawodnictwo. Adam rzucił się do podania, którego „nie przejąłby nawet Superman”, jak stwierdził jego kolega Ryan Whited, po czym upadł, uderzając szczęką o ziemię.

Szybko się podniósł i podbiegł do Ryana, bełkocząc coś niezrozumiale, ze strużką krwi wypływającą z kącika ust. Kiedy je otworzył i wylało się z nich jeszcze więcej krwi, Ryan zauważył, że Adam odgryzł sobie sporą część języka — prawie cały, jeśli nie liczyć fragmentu ciała z boku. „Pójdę do higienistki”, starał się powiedzieć.

— Każdy inny chłopak wyłby na ziemi z bólu — stwierdził Ryan — ale Adam nawet nie płakał. Po prostu poszedł do higienistki, a potem do domu, żeby przyszyli mu język.

Każdego dnia po lekcjach Manda i Adam szli ze swojego gimnazjum do liceum, żeby popatrzeć, jak starszy Shawn trenuje futbol amerykański.

W Lake Hamilton High, szkole liczącej siedmiuset uczniów w klasach od dziesiątej do dwunastej, „Wielki i Zły Shawn Brown” był prawdziwym gwiazdorem i zawodnikiem, którego umiejętność niszczenia przeciwników zarówno na boisku, jak i poza nim przeszła do legendy. Shawn grał w Lake Hamilton Wolves (Wilki Lake Hamilton) na pozycji defensywnego liniowego — blokującego, który ustawia się blisko zawodników atakujących. Adam mawiał o nim, naśladując głos Mr. T: „Żal mi głupca, który spróbuje przebiec środkiem boiska obok mojego brata”.

Adam był tak wielkim fanem brata i jego zespołu, że trenerzy zrobili z niego chłopca do podawania piłek i sprezentowali mu koszulkę drużyny Wolf Pack.

— Uśmiech nie schodził mu z twarzy — stwierdził Shawn. — Wydawało mu się, że teraz koleguje się z gwiazdami NFL!

Pewnego popołudnia Adam pojawił się na treningu z oczami czerwonymi od płaczu.

— Co się stało? — spytał zaniepokojony Shawn.

Adam opowiedział mu, jak jeden z zawodników szkolnej drużyny rezerw przyparł go w szatni do muru, a potem zafundował mu kocenie — wepchnął głowę do kibla i spuścił wodę.

— To było upokarzające — wymamrotał Adam, gapiąc się w ziemię.

Shawn chwycił brata za podbródek i uniósł mu głowę.

— Zobaczymy, co da się z tym zrobić — powiedział.

Gdy jechali po treningu do domu, Shawn zauważył samochód agresywnego zawodnika przed barem Busy B’s. Zatrzymał się i podszedł z Adamem do loży, w której chłopak jadł z kolegą burgera. Podniósłszy głowę, łobuz zobaczył Adama ze starszym bratem i jak jeleń w świetle reflektorów zamarł z przerażenia. Shawn pochylił się, by spojrzeć mu prosto w oczy.

— Jeśli jeszcze raz tkniesz mojego brata — rzucił tak głośno, żeby słyszeli go wszyscy klienci w barze — połamię ci nogi. — Cofnął się, po czym dodał: — Obie, rozumiesz?

W barze zapadła cisza. Unikając wściekłego wzroku Shawna, zawodnik szkolnych rezerw kiwnął głową. Na parkingu na zewnątrz Shawn otoczył uśmiechniętego brata ramieniem. Jeśli wcześniej był dla Adama wzorem, to tego dnia stał się bohaterem.

W lecie 1987 roku w Hot Springs pojawił się nowy dzieciak. Nazywał się Jeff Buschmann, grał w futbol i był synem marynarki wojennej — urodził się we Włoszech, mieszkał w Guantanamo Bay na Kubie i pływał po całym kraju, od San Diego i Waszyngtonu na Zachodnim Wybrzeżu aż po Florydę i Maine na wschodzie. Uczęszczał do sześciu szkół w Karolinie Południowej, zanim jego ojciec, komandor porucznik Roger Buschmann, przejął dowodzenie w placówce rekrutacyjnej marynarki w Little Rock w Arkansas.

Janice poznała matkę Jeffa po treningu futbolowym. Podsunęła wówczas Adamowi pomysł, żeby zrobił coś z nowym uczniem i pomógł mu się zaaklimatyzować. To jednak nie Adam oprowadził Jeffa po nowym otoczeniu — to Jeff zabrał Adama na olbrzymią huśtawkę linową, którą odkrył przy słupach mostu I-70 West nad jeziorem Hamilton. Lina była długa, wytarta i splątana i w jakiś sposób przymocowana do dolnej części mostu dwanaście metrów nad ich głowami. Nawet nieustraszony Adam wymamrotał na jej widok: „Sam nie wiem...”. Tymczasem Jeff zanurkował w ciepłą wodę, złapał za sznurek przywiązany do liny i podpłynął do najbliższego słupa.

— Wygląda na niezłą jazdę — rzucił do Adama, wspiąwszy się na podest na prawie pięciometrowym słupie. — Spróbuję pierwszy.

Olbrzymie wahadło rozpędziło się z pasażerem do maksymalnej prędkości, by na końcu zatoczyć w powietrzu łuk nad taflą jeziora.

— W najwyższym punkcie człowiek znajdował się sześć metrów nad wodą — opowiadał Jeff. — Puszczałeś się wtedy, jeśli miałeś ochotę trochę polatać, albo trzymałeś, żeby huśtawka sama się zatrzymała. Nie dało się uderzyć w żadne drzewo ani nic takiego.

Według Jeffa, huśtawka była „całkowicie bezpieczna”, o czym kilkukrotnie informował Adama, próbując namówić go na skok i samemu huśtając się raz za razem.

Z jakiegoś powodu Adam nie ufał linie, ale Jeff widział jego poczynania na boisku i nie miał wątpliwości, że jego nowy kolega to facet z jajami. W końcu Adam uległ — wgramolił się na słup, złapał linę wysoko, tuż przy węźle, pociągnął kilka razy i skoczył, trzymając się z całych sił. Wahadło pomknęło w stronę wody. W najniższym punkcie, gdzie prędkość była największa, napięta lina pękła, a Adam uderzył w spokojną powierzchnię jeziora Hamilton, wywołując eksplozję i miotając bełkotliwe przekleństwa.

— O cholera! — przestraszył się Jeff. Zeskoczył ze słupa do wody i popłynął w stronę brzegu. — Tak mi przykro! — przeprosił Adama, który mocno się trząsł, ale mimo to próbował zbagatelizować wypadek.

— Nic mi nie jest. Przynajmniej już wiem, jak się czuje człowiek po lewatywie.

— Nic z tego nie rozumiem! Jak to możliwe, że mnie się tyle razy udało, a lina pękła akurat wtedy, gdy ty chciałeś spróbować?

Adam wzruszył ramionami.

Jeff twierdził później, że był to ostatni raz, kiedy Adam próbował przed czymkolwiek lub kimkolwiek skapitulować.

Kiedy jesienią zaczął się kolejny rok szkolny, Adam przedstawił uczniom nowego kolegę. Opowiedział im, jak to „Busch” huśtał się na linie zwisającej z mostu I-70 West, która jego samego „przeraziła nie na żarty”. Takie pochwały z ust Adama Browna z miejsca obdarzyły dzieciaka swoistą estymą ulicy i zarazem zrodziły przyjaźń, która trwała całe życie.

— W wieku trzynastu lat, kiedy większość chłopaków nie ma serca i jest po prostu wredna, Adam potrafił być miły i uprzejmy — powiedział Jeff. — Zawsze robił wszystko, żeby inni czuli się przy nim dobrze. Można było odnieść wrażenie, że przyjaźni się ze wszystkimi. Nigdy nie wchodził w żadne kliki. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek powiedział o kimś coś przykrego. Za to zawsze wstawiał się za słabszymi.

W ósmej klasie któregoś poranka Adam rozmawiał przed szkołą z kolegami, gdy na przystanku stanął autobus i wysypali się z niego uczniowie. Większość ruszyła do drzwi, ale trzej chłopcy otoczyli Richiego Holdena, chorego na zespół Downa, i zaczęli go wyzywać. Mniejszy od każdego z łobuzów Adam podszedł do grupy i zasłonił Richiego własnym ciałem.

— Jak chcecie komuś dokuczać — powiedział — to mnie. Chyba że się boicie.

— Złośliwa trójka odeszła — wyjaśnił ojciec Richiego, Dick Holden, opierając się na relacji syna i jego starszej siostry, Rachel. — Adam objął Richiego i odprowadził pod samą klasę. Richie nigdy mu tego nie zapomniał, a ja pomyślałem sobie wtedy: „Ten dzieciak od Brownów to ktoś wyjątkowy”.

3. Kodeks

3

Kodeks

Odkąd Adam zobaczył, jak Shawn gra w szkolnej drużynie futbolowej na Wolf Stadium, marzył, żeby też tam wystąpić.

Chodząc wzdłuż bocznej linii jako chłopiec do podawania piłek, jedenastoletni Adam fantazjował o dniu, kiedy sam włoży na siebie strój sportowy i zmierzy się z rywalami na boisku. Zasłużyłby wtedy na własne „szramy” — kolorowe rysy na kasztanowym kasku, powstające wskutek zderzeń z kaskami przeciwników. Zamalowywanie ich było świętokradztwem.

Latem 1989 roku Adam w końcu wszedł na murawę Wolf Stadium jako zawodnik. Była godzina ósma rano, temperatura dochodziła do zawrotnych trzydziestu dwóch stopni Celsjusza. Koszulki wchłaniały wilgoć z powietrza, gdy trener pomocniczy Steve Anderson przyglądał się nowemu narybkowi, który przyszedł na trening. Anderson, trener linii ofensywnej w Lake Hamilton, szukał wśród nowych chłopaków talentu na miarę Shawna Browna, który grał już na poziomie college’u po otrzymaniu częściowego stypendium Uniwersytetu Stanowego Henderson w pobliskiej Arkadelphii. Przed treningiem zauważył nazwisko Adama Browna na liście zawodników szkolnej drużyny rezerw i zastanawiał się, czy pełen entuzjazmu chłopak do podawania piłek nabrał nieco masy, odkąd widział go po raz ostatni.

Rozpromienionego uśmiechu Adama nie dało się przeoczyć. Podobnie jak jego mikrego wzrostu. Trener Anderson zastanawiał się, czy chłopak od siódmej klasy urósł choćby centymetr. Nawet z ochraniaczami Adam „wyglądał jak liliput”, mówił Anderson.

— Jeden wielki kask.

Pod koniec pierwszego treningu z ochraniaczami trenerzy ustawili na trawie naprzeciw siebie dwie kukły, tworząc coś w rodzaju alejki. Zarówno młodsi, jak i starsi zawodnicy ustawili się dookoła, żeby dopingować kolegów. Pierwszy trener wywoływał dwóch graczy o podobnej posturze, którzy mieli zetrzeć się w postawie z trzema punktami podparcia. Po sygnale zawodnicy ruszali na siebie, zderzali się i próbowali przewrócić lub wypchnąć z alejki.

— To bardzo fizyczne ćwiczenie — tłumaczył Anderson. — I próba charakteru. Futbol jest sportem pełnym testosteronu — chłopcy mają szansę udowodnić swoją męskość i zaprezentować, który jest lepszy.

Doświadczenie z przeszłości pokazywało, że ćwiczenie to lubili szczególnie duzi zawodnicy — ofensywni liniowi, wspomagający i biegacze — podczas gdy mniej agresywni i gorzej zbudowani gracze modlili się, żeby nie zostali wywołani. Tamtego dnia wszyscy chłopcy z drużyny rezerw cofnęli się na tył grupy, cisi jak myszy pod miotłą. Oprócz Adama Browna. Podobnie jak za czasów treningów futbolowych dla najmłodszych, trenera Nitro i „Krwawej Alei” każdego dnia Adam wychodził naprzód, błagając trenerów, by pozwolili mu zmierzyć się z większymi zawodnikami szkolnej drużyny.

— Proszę, trenerze, niech mnie trener weźmie z tamtym. Dam sobie radę! — krzyczał, ale trenerzy, odpowiedzialni także za zdrowie podopiecznych, nigdy nie wywoływali Adama, a on odchodził, wściekły.

— Próbował każdego dnia — opowiadał Anderson — aż w końcu, gdy zbliżał się schyłek lata, przekonał nas swoją nieustępliwością.

Zwykle hałaśliwa drużyna ustawiona wzdłuż ścieżki tego dnia była wyjątkowo cicha, gdy Adam stanął naprzeciwko jednego z większych ofensywnych liniowych.

— Na dźwięk gwizdka zderzyli się ze sobą — mówił Anderson. — Adam zaatakował, ale ten drugi chłopak uderzył w niego z całych sił, zepchnął i przewrócił.

Spodziewając się, że Adam pokuśtyka za linię, Anderson dmuchnął w gwizdek. Tymczasem nieustępliwy chłopak zerwał się na nogi, uderzył dłonią o kask i krzyknął:

— Dawaj jeszcze raz! Pokazać ci, co potrafię?!

Trenerzy spojrzeli po sobie, a drużyna odpowiedziała wrzaskiem:

— Jeszcze raz!

Adam oberwał po raz drugi, ale znowu „podniósł się i przyjął postawę z trzema punktami podparcia, jakby nie akceptował porażki”, powiedział Anderson.

— Tym razem skopię ci tyłek — wymamrotał Adam przez ochraniacz na zęby.

Po trzech próbach trenerzy zakończyli ćwiczenie, zdziwieni, że Adam nie był wystarczająco mocno poobijany, by samemu zrezygnować. Przed zejściem z boiska podbiegł za to do liniowego, z którym walczył, i podziękował mu, że go nie oszczędzał.

Czterej trenerzy obecni tamtego dnia wiedzieli, że byli świadkami czegoś niezwykłego.

— Ten jeden drobny uczeń w ciągu kilku minut dał drużynie lepszą lekcję charakteru, niż my moglibyśmy przez cały sezon. Nie miał szans, żeby zostać taką gwiazdą jak jego brat, ale zaimponowało mi to, że niczego się nie bał. Jakby w głębi ducha postanowił, że niewielki wzrost nigdy nie stanie mu na drodze do celu.

Twardej i odważnej naturze Adama dorównywała tylko jego dobroć. Za każdym razem, gdy widział na kampusie Richiego Holdena, zbaczał z trasy, by przybić mu piątkę. Podczas szkolnych zabaw prosił do tańca dziewczyny podpierające ścianę, a w Hot Springs nie było kobiety, która musiałaby sama otwierać sobie drzwi, jeśli w pobliżu znajdował się Adam Brown. Zawsze wstawiał się za słabszymi — zupełnie nieświadomy, że jako mniejsze dziecko sam należał do tej grupy.

Tuż przed rozpoczęciem dziesiątej klasy Adam otrzymał zaproszenie na imprezę na łodzi państwa Buschmannów przy ich domu nad jeziorem. Mimo że Jeff był jednym z najbliższych przyjaciół Adama, Janice długo się zastanawiała, czy puścić syna. Adam miał piętnaście lat, a ona nie ufała jego umiejętnościom pływania ani tym bardziej bandzie nastolatków w łodziach na jeziorze. Adam jednak tak długo ją prosił, że w końcu uległa — pod warunkiem że założy kamizelkę ratunkową. Obiecał, że to zrobi.

W ciepłych wodach jeziora bawiło się kilkadziesiąt osób — w stylu Lake Hamilton, na całej flocie pontonów i motorówek, które ciągnęły za sobą przeróżne dmuchane materace czy śmiałków na nartach wodnych. W lodówkach turystycznych piętrzył się alkohol, muzyka grała na cały regulator, dziewczyny opalały się w słońcu, a chłopcy popisywali się skokami do wody. Pośrodku tego szaleństwa stał Adam w starannie zapiętej kamizelce ratunkowej.

— Chłopie, twojej matki tu nie ma! — podpuszczali go koledzy, ale on odpowiadał:

— E tam, to nic takiego. W końcu obiecałem.

— Nie było drugiego takiego dzieciaka — przyznał Roger Buschmann, który usłyszał o determinacji Adama tamtego dnia. Jeszcze bardziej zaimponował mu parę miesięcy później, gdy z czterema innymi kolegami został u Buschmannów na noc. — O drugiej w nocy usłyszałem pukanie. W drzwiach sypialni stał Adam z telefonem w ręce. Okazało się, że pozostali chłopcy wymknęli się z domu, żeby zepsuć party organizowane gdzie indziej przez grupę dziewczyn. Sęk w tym, że przyłapała ich niezadowolona matka, która postanowiła do mnie zadzwonić, żebym przyjechał po chłopaków.

Wychodząc z domu, pan Buschmann zapytał Adama, dlaczego nie uciekł z kolegami.

— Bo rodzice powiedzieli, że nie mogę nigdzie wychodzić bez pytania — odparł krótko.

Być może kumple Adama potrafili imprezować lepiej niż on, ale żaden nie pobił jego kaskaderskich wyczynów. Choć wszyscy skakali do jeziora Hamilton z mostu I-70 West (czyli z wysokości około dwunastu metrów), Adam dodatkowo robił w powietrzu przewrotki do tyłu. W drużynie futbolowej był bezdyskusyjnym królem skakania „na deskę” — powtórzył ten wyczyn pięć razy z rzędu, i to z wysokiej trampoliny.

Upodobał sobie także skoki na drzewo — zgadza się, NA drzewo, a nie Z drzewa. Podczas swojej pierwszej próby wybił się z prawie ośmiometrowego mostu na dziewięciometrowy wiąz i nie trafił w gałąź, w którą celował. Zatrzymał się na innej, ta jednak pękła pod jego ciężarem, a za nią kolejne, łagodząc upadek. Wylądował na ziemi stopami w burzy liści.

Uznawszy, że wybrał po prostu zły gatunek drzewa, postanowił rzucić się na wielkiego iglaka, który rósł przy tarasie domu kolegi. Konar ugiął się pod jego ciężarem i pękł. Jeff Buschmann, naoczny świadek tego koszmaru, usłyszał tylko serię stęknięć, gdy Adam uderzał o kolejne gałęzie.

— Błagam, nie powtarzaj tego wyczynu — poprosił później Adama, posiniaczonego, ale wciąż w jednym kawałku. — Zrobisz sobie kiedyś poważną krzywdę.