Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
Charley Sutherland przez całe życie ukrywał niezwykłą umiejętność, nad którą nie w pełni panuje: potrafi sprowadzać postacie z książek do rzeczywistości.
Jego starszy brat, Rob – młody prawnik z normalnym domem, normalną narzeczoną, wiodący zupełnie zwyczajne życie – ma nadzieję, że ów sekret rodzinny zniknie, jeśli Charley przestanie wykorzystywać swą umiejętność, a z barków Roba zostanie zdjęty obowiązek chronienia brata przed światem z powieści.
Jednak postacie literackie zaczynają dokazywać w mieście braci, co grozi zniszczeniem świata. Tym razem jednak nie jest to robota Charleya. Ktoś jeszcze jest obdarzony niezwykłą umiejętnością. Zadaniem Charleya oraz niechętnego Roba jest powstrzymanie tego kogoś, najlepiej zanim którykolwiek z czytelników doczyta do Końca.
„Akt ogromnej odwagi… Parry pisze z intuicją Sherlocka Holmesa, szczodrym sercem Dawida Copperfielda i nawiedzoną duszą Doriana Graya”.
Jordanna Max Brodsky
„Radosna przejażdżka przez wszystkie wasze ukochane opowieści. Zabawna, ujmująca, błyskotliwa i chwytająca za serce”.
Tasha Suri
„Przezabawna przygoda, wywołująca dreszcze podobnie jak „Nigdziebądź” Neila Gaimana Jedna z najśmieszniejszych książek tego roku”.
Mike Chen
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 708
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
H.G. Parry
Nieprawdopodobna ucieczka Uriasza Heepa
Świat Książki
I
O czwartej rano obudził mnie telefon od młodszego brata. Zadyszany, spanikowany głos grzązł mu w gardle, co aż nazbyt dobrze znałem.
– Uriasz Heep wydostał się na wolność na dziewiątym piętrze – oznajmił. – Nie mogę go złapać. Mózg spowijała mi senna wata, więc słowa dotarły do mnie z opóźnieniem. – Poważnie, Charley? – spytałem, kiedy wreszcie się ocknąłem. – Znowu? – Nigdy wcześniej nie wyczytałem Uriasza Heepa. – To prawda, ale… wiesz, co mam na myśli. – Potarłem oczy, próbując się skupić. W zimnej sypialni panowała całkowita ciemność; jedynym nieostrym źródłem światła był zegar elektroniczny. Tuż obok usłyszałem, jak Lydia się porusza i odwraca, szeleszcząc pościelą. Poczułem się tak, jakbym zawisnął między dwoma światami: zdrowym, w którym zasnąłem, oraz światem Charleya, próbującym obudzić mnie przez słuchawkę. Znajome uczucie. – To Dickens, prawda? Wiesz, że ty i Dickens niezbyt do siebie pasujecie, czy co wy tam razem robicie. Sądziłem, że ostatnio trzymasz się poezji. Tych postmodernistycznych rzeczy, które czyta się jak słownik skrzyżowany z mantrą buddyjską i które dla nikogo nie mają sensu. – Każdy wiersz na świecie coś dla kogoś znaczy. Nawet w stanie półuśpienia umiałem rozpoznać wymówkę. – Obiecałeś. Obiecałeś, że to się więcej nie zdarzy. – Wiem, mówiłem serio, przepraszam – szeptał, przypuszczalnie nie chcąc alarmować ochroniarzy łażących po kampusie uniwersyteckim, a może nie chciał zwracać uwagi Uriasza Heepa. – Proszę cię, Rob, proszę, wiem, że jest późno i jutro pracujesz, ale jeśli znajdą go tu rano… – Dobrze już, dobrze, uspokój się. – Stłumiłem rozdrażnienie. Niekiedy warto było, żeby je usłyszał, czasem jednak mogło strącić go w przepaść. Teraz wyczuwałem, że znajdował się niebezpiecznie blisko krawędzi. – Jesteś u siebie w gabinecie? Idę. Miej go na oku i za dziesięć minut zejdź, żeby mnie wpuścić do budynku. – Dziękuję. – Westchnął. – Boże, naprawdę mi przykro, wystarczyła sekunda… – Dziesięć minut – powtórzyłem i rozłączyłem się. Usłyszałem, jak moje własne westchnienie ulatuje w ciemność; przeczesałem palcami włosy. No cóż, trudno powiedzieć, żebym był zdziwiony. – To mój brat – wyjaśniłem Lydii, która, jak wyczuwałem, przyglądała mi się z sennym zatroskaniem z drugiej połowy łóżka. – Przeżywa kryzys. – Trzyma się? – Da sobie radę. – Lydia nie wiedziała, jaką postać przyjmowały kryzysy mojego brata, ale nie dzwonił po raz pierwszy. Nawet nie pierwszy raz w środku nocy. Nie miałem pojęcia, kto mu pomagał, kiedy mieszkał w Anglii, ale odkąd pojawił się w Wellington, latałem jak kot z pęcherzem. – Po prostu trzeba mu w czymś pomóc. Wiesz, jaki on jest. – Dziś rano masz sprawę – przypomniała mi. – Wiem – odparłem. – Dam radę. Zaśnij. – Nie możesz rozwiązywać za niego wszystkich problemów. Ma dwadzieścia sześć lat. – Wiem. – Lydia miała rację; powinien nauczyć się samodzielnie radzić sobie z podobnymi sprawami. Ale Uriasz Heep. Nigdy nie czytałem Dickensa, lecz wyrobiłem sobie instynkt w kwestii imion, a to nie brzmiało obiecująco.
Mój brat pracuje jako wykładowca na Uniwersytecie Księcia Alberta w Wellington, dokąd, zgodnie z obietnicą, mogę dojechać z domu w mniej więcej dziesięć minut, pod warunkiem, że zatrzymam się tylko, żeby włożyć buty i naciągnąć płaszcz na piżamę. W ciemności jedzie się trudno; droga okrąża centrum i ginie krętą wstęgą wśród podgórzy Kelburn. Przegapiłem zjazd i wylądowałem po niewłaściwej stronie Ogrodu Botanicznego. Takie właśnie jest Wellington. Miasto przycupnęło między zatoką a wzgórzami: pojedziesz za daleko w jedną stronę, i lądujesz w oceanie; za daleko w drugą, i stajesz przed ścianą nieprzebytego lasu, wznoszącego się ku chmurom. Niedobre miejsce dla mojego brata, którego stosunek do „za daleko” nigdy nie był zdrowy.
W połowie wysokości wzgórz Kelburn usadowił się kampus, chaotyczne zbiorowisko budynków po obu stronach drogi, połączonych wiaduktem. Jak na standardy nowozelandzkie budynki są stare, ale Charley pewnie ich tak nie postrzegał. Jeszcze trzy lata temu studiował w Oksfordzie, gdzie nazwanie budynku starym oznacza, że ktoś studiował tam tysiąc lat temu. Raz odwiedziłem Charleya i czułem przykurzone brzemię stuleci oraz starych kamieni. Nie miałem pewności, czy mi się tam podobało. Miejsce za bardzo wygląda, jakby zeszło z kart książki. Liczący niewiele ponad sto lat kampus Księcia Alberta nadal nosi ślady pracy ludzkich rąk. Większość budynków administracyjnych służyła pierwotnie za mieszkania imigrantom, a najokazalsze były nawet niezaprzeczalnym dziełem wiktoriańskich kolonistów, odtwarzających Anglię w podstawowych kształtach architektonicznych. Myśl o Oksfordzie przywołuje spokój letniego powietrza; tutaj powietrze nigdy nie jest nieruchome i rzadko kiedy spokojne. Tamtej konkretnej nocy siąpił lekki deszcz, latarnie uliczne chwytały krople w srebrną mgiełkę. Gdy wysiadłem z samochodu, mgiełka przylgnęła mi do twarzy, kłując jak lodowe igiełki. Charley otworzył drzwi wydziału anglistyki, chyba jeszcze zanim zdążyłem zapukać. W korytarzu za jego plecami paliło się światło, dzięki czemu zobaczyłem wielkie ujmujące oczy, niesforną ciemną czuprynę oraz workowaty sweter, w którym wydawał się mniejszy i młodszy niż w rzeczywistości. Charley jest w tym bardzo dobry. Nie znaczyło to, że tym razem nie zamierzałem go zabić – bo zamierzałem – jednak może nie w chwili, gdy wprost wychodził ze skóry ze zdenerwowania. – Uciekł mi – odezwał się natychmiast. Jak zwykle w sytuacji kryzysowej mówił tak szybko, że prawie go nie rozumiałem. – Starałem się przy nim zostać, ale musiałem do ciebie zadzwonić… a komórkę miałem w gabinecie, więc musiałem tam pójść, potem próbowałem go znaleźć, ale… – Hej, wyluzuj. – W lewym bucie miałem dziurę, co zauważyłem dopiero, gdy biegłem po kałużach. Teraz czułem rozciapaną, mokrą skarpetkę. – Odetchnij głęboko. On musi wciąż być w budynku, prawda? Nie ma karty magnetycznej, żeby wyjść, a drzwi zamykają po zmroku? – Zgadza się – potwierdził Charley. Posłusznie wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze. Nie pomogło. – Jeśli nie wybije okna albo ktoś nie zostawił otwartego… – Czy coś na to wskazuje? – Nie. Zaglądałem do wszystkich pomieszczeń. Nigdzie go nie ma. – Znajdziemy go – zapewniłem. – Nie martw się. To tylko przykry bezrzęsy typ z czasów wiktoriańskich. – W drodze na kampus sprawdziłem w Google’u, co może tłumaczyć fakt, że pobłądziłem. Najwyraźniej chodziło o szpetnego rudzielca, który usiłuje zrujnować życie głównym postaciom Dawida Copperfielda. W dodatku istniał zespół rockowy o tej samej nazwie: niezły czad. – Jest inaczej niż wtedy, gdy w wieku ośmiu lat wywołałeś z książki Draculę. – Wampiry mają słabości – odparł posępnie Charley. – Stoker o to zadbał. Ludzie są znacznie mniej przewidywalni. Z tym akurat nie mogłem dyskutować. – Chodź. Zacznijmy od twojego gabinetu.
Nigdy wcześniej nie byłem w gabinecie Charleya, ale okazał się dokładnie taki, jak sobie wyobrażałem: zupełny chaos. Biurko zastawione kubkami, które wyzierały też z półek na książki, te zaś wylewały się ze wszystkich zakątków i zakamarków, pod zabazgranymi kartkami stał komputer. Jedynym meblem wolnym od rupieci był sfatygowany fotel obok łóżka: Charley najwyraźniej tam właśnie siadał, żeby zasypywać resztę gabinetu szpargałami. W całym tym chaosie ziała dziura w kształcie mojego brata: fotel, niczym zakreślone przez policję miejsce zbrodni.
Ani śladu zbiegłego dickensowskiego szubrawca, czułem jednak słabą woń dymu i mgły, którą nauczyłem się kojarzyć z Anglią Dickensa. Prócz tej woni w gabinecie unosiły się bardziej znajome zapachy książek i zwietrzałej kawy. – A tak w ogóle, co tu robiłeś o czwartej rano? – spytałem zadyszany. Brakowało mi tchu, ponieważ na dziewiąte piętro wdrapałem się po schodach, by nie zdradzić Uriaszowi Heepowi naszego przybycia. Zresztą windy w tym budynku słynęły z tego, że się psuły. Pamiętałem to z czasów studiów pierwszego stopnia, chociaż zajęcia miałem najczęściej na kampusie wydziału prawa w centrum. Po raz pierwszy znalazłem się na wydziale anglistyki, który w ciemności prezentował się dość niesamowicie. Recepcja zamknięta, w labiryncie korytarzy zaległy cienie. – Kończyłem pisać artykuł – odparł Charley. – No, właściwie zaczynałem. W przyszłym tygodniu ktoś chce go do antologii. Sam nie wiem… Zaproponowałem artykuł o formie autobiograficznej w Dawidzie Copperfieldzie i Wielkich nadziejach, ale zafascynowało mnie, że Uriasz Heep pełni w Dawidzie Copperfieldzie funkcję kozła ofiarnego niepokojów klasy średniej. Zainteresowały mnie środki, za pomocą których Dickens stworzył postać Uriasza Heepa jako zagrożenie dla porządku społecznego; czytałem i rozmyślałem o tym intensywnie… – A on wyskoczył z książki – dokończyłem ponuro. Już wcześniej słyszałem o podobnych przypadkach. – Nie mogłeś go po prostu odstawić na miejsce? – Za szybko się zjawił. Wiedział, co chcę zrobić, i nie zamierzał mi na to pozwolić. – Nie powinieneś tu przebywać w nocy. – Pokręciłem głową. – Zasiedziałem się – odpowiedział przepraszająco. – Zresztą, lepiej jest pracować, kiedy nikogo tu nie ma, na wypadek gdyby zdarzyło się coś podobnego. – Pewnie tak, ale wiesz, że prawdopodobieństwo czegoś takiego jest większe, jeśli jesteś zmęczony. A już na pewno wtedy, gdy zasiedzisz się w pracy. – Nie zrobiłem tego naumyślnie. – Mniejsza z tym. – Sięgnąłem po kartkę papieru z wierzchniej warstwy zalegającej na biurku, pokrytą najmniej czytelną wersją pisma Charleya. Zacząłem czytać. PATRZ str. 467. Modelowy klerk – modelowy więzień – Heep jest swoją własną parodią – staje się tym, czego oczekują po nim ludzie – komentarz na temat hipokryzji XIX w. – lęk przed bazgroł bazgroł – kształt-bazgroł – bazgroł samego Dawida bazgroł – jak Orlick i Pip z WN – Fitzwilliam pisze o tym w bazgroł… – Mówiłeś, że myślałeś o nim jako zagrożeniu porządku społecznego? Mój brat markotnie przytaknął. Postaci przyzywane z książek przez Charleya są zawsze zabarwione jego interpretacjami. Charley nazywa to postmodernizmem w działaniu. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowaliśmy, było zabarwienie ostatniej postaci zagrożeniem, choćby teoretycznym. – W porządku. – Próbowałem myśleć, co nie przychodziło mi łatwo, bo jeszcze dwadzieścia minut wcześniej głęboko spałem. W odróżnieniu od mózgu Charleya mój nie funkcjonuje dobrze przed świtem. – Znasz tę postać. Dokąd mógł pójść? – Nie wiem. W książce nie zbliża się do wydziału anglistyki. Chyba musimy go poszukać. – Charley!… – W porę stłumiłem irytację. Właściwie było to coś więcej niż irytacja. Nienawidziłem tego. Zawsze tego nienawidziłem, ale teraz, we własnym mieście, nienawidziłem tego jeszcze bardziej. Wyjrzałem przez okno gabinetu. Za kampusem teren stromo opadał i Wellington rozpościerało się jak koc. W oddali migotały światła centrum, za nimi był długi łuk zatoki i ciemny ocean. Mój brat pracował w bałaganie, ale wszystko wokół wydawało się niewiarygodnie czyste, młode i jasne. – Sądzisz, że powinniśmy sprawdzić w bibliotece? – spytał Charley. Z trudem skupiłem myśli. – Czy on chciałby pójść do biblioteki? Właśnie tam byś go szuka? – Może tak. Nie mam pojęcia, dokąd mógłby się udać. Ścisnąłem palcami nasadę nosa. – Charley, za kilka godzin mam dużą sprawę. O dziewiątej muszę się stawić w sądzie. To moja praca. Ludzie na mnie liczą. Nie mogę prowadzić nocnych poszukiwań. – Powiedziałem już, że przepraszam! Wiedziałem, że nie powinienem do ciebie dzwonić. – Nie powinno być takiej potrzeby! – To tyle, jeśli chodzi o tłumienie irytacji. Nigdy nie byłem w tym dobry. – Ile razy to się jeszcze musi wydarzyć? Po prostu panuj nad myślami w trakcie lektury książki! To chyba nie takie trudne! – Może powinieneś iść. Sam sobie poradzę. To nie jest twój problem. – Owszem, to jest mój problem. To zawsze jest mój problem. Stwarzasz go, kiedy sprowadzasz te rzeczy do mojego miasta i mojego życia. – Nie chciałem. – Nieważne, czego chcesz. Ważne, co robisz. Ważne, co stale robisz. – Powiedziałem już, że sam się tym zajmę – powiedział Charley, a jego twarz stężała. – Nie powinienem był cię prosić, żebyś tu przyszedł. Wracaj do domu, Rob. Mówię serio. Nie potrzebuję twojej pomocy. Mogłem odejść. Nie wydaje mi się, żebym to zrobił; mam nadzieję, że nie. Ale nie posiadałem się z wściekłości, czułem, jak gniew popycha mnie do mówienia i robienia rzeczy, których starałem się unikać. Gniew mógłby wyrzucić mnie za próg. Tylko że w tej chwili zerknąłem na Charleya. W przekrzywieniu głowy, w rysach twarzy dostrzegłem coś, czego nigdy wcześniej nie zauważyłem. Pewną zapiekłość i przebiegłość. W oczach błysnęło mu coś, co mogło niemal uchodzić za złośliwość. Notatki Charleya mignęły mi przed oczami i zdjął mnie chłód. Kształt-bazgroł. Gdyby mój brat nie bazgrał jak kura pazurem, już wcześniej bym się domyślił. Jak już wspomniałem, twory mojego brata są zawsze zabarwione sposobem, w jaki je postrzega. Czasem chodzi o drobiazg, nad którym można zapanować: lekka odmiana osobowości lub zamazany wygląd. Inne zabarwienia są głębsze, bardziej osobliwe, a im dalej Charley zapuszcza się w głąb teorii literatury, tym dziwniejsze są jego twory. Cechy postaci, które w tekście są metaforyczne, stają się absurdalnie, niebezpiecznie dosłowne. Nieśmiała postać może się stać niewidzialna. Źle napisana postać może wyjść płasko. Upiorowi w Operze towarzyszyła smuga ciemności, a Charley mógł o tym powiedzieć jedynie tyle, że była to niedopieczona teoria dotycząca żałosnego kłamstwa, po czym tracił koncentrację. O ile mi wiadomo, w książkach Dickensa nie ma postaci zmieniających kształty, jednak Uriasz Heep Charleya wydostał się z kart książki właśnie jako ktoś taki. Od momentu, gdy wszedłem do budynku, stał przede mną. – Gdzie jest mój brat? – zapytałem powoli. Coś, co nie było Charleyem, wyglądało na zdezorientowane. Nieźle to robił – zmarszczył nos akurat tak, jak trzeba – lecz to nie miało już znaczenia. Wiedziałem. – O czym ty mówisz? – Nie stałeś przy drzwiach dlatego, że na mnie czekałeś. – Poczułem, jak kawałki układanki zaczynają pasować, jak to bywa w szczęśliwe dni w sądzie, kiedy wrogo nastawiony świadek mówi niewłaściwą rzecz dokładnie w odpowiedniej chwili. – Zszedłeś na dół, ponieważ próbowałeś zwiać przed moim przyjazdem. Po telefonie Charleya w jakiś sposób wyłączyłeś go z gry i ukradłeś mu kartę magnetyczną. Ale zjawiłem się za wcześnie, prawda? Musiałeś mnie wpuścić i blefować. To dlatego mówiłeś, żebym odszedł, dlatego usiłowałeś sprowokować sprzeczkę. Chcesz, żebym wypadł z budynku, zostawiając cię samego, dzięki czemu będziesz mógł uciec. – Rob, chyba nie… – Potrząsnął głową. – Powinieneś lepiej mnie znać – powiedziałem. – Czy raczej Charley powinien, bo ty znasz mnie chyba z jego wspomnień. Nie opuściłbym go w niebezpieczeństwie tylko dlatego, że gra mi na nerwach. – Już to zrobiłeś – stwierdził Charley i ścisnął mi się żołądek, bo wiedziałem, że mówi prawdę. – Owszem – przyznałem. – I właśnie dlatego nigdy więcej tego nie zrobię. Gdzie on jest? Nie chciałem, żeby tym razem intruz kłamał. Przecisnąłem się obok niego na korytarz. – Charley! Korytarz oświetlało jedynie światło z gabinetu Charleya. Może była to tylko gra wyobraźni, ale wydało mi się, że odpowiedział mi słaby odgłos. – Doskonale. – Głos za moimi plecami różnił się od głosu mojego brata. Szybko się odwróciłem; twarz, jaką ujrzałem, również nie należała do brata. Z pamiętnikarskiego obowiązku pragnę zauważyć, że Uriasz Heep to istna szkarada. Ma podobną do czaszki twarz – w Internecie padło chyba określenie trupia – oraz pasujące do niej ciało jak szkielet: wysokie, blade, chude, z rudymi włosami obciętymi krócej niż, jak mi zdawało, było w modzie w czasach wiktoriańskich; do tego przekrwione oczy bez brwi i rzęs. Wraz z jego przemianą dżinsy i koszulka z krótkimi rękawami zmieniły się w czarny frak, strój żałobnika. Kończyny dygotały i drżały, najwyraźniej bez jego udziału; z niewiadomego powodu przyszło mi na myśl drzewo za naszym domem dzieciństwa. Bardziej interesował mnie nóż w dłoni Uriasza. Nowoczesny nóż do papieru trzymał wymierzony w moim kierunku jak sztylet. – Powinienem był przewidzieć, paniczu Robercie, że moja uniżona osoba nie oszuka tak znamienitego, świetnie wykształconego dżentelmena. Wybaczy mi pan, prawda, paniczu Robercie? To dlatego, że jestem taki skromny i niegodny. – Nie wciskaj mi kitu. – Doszedłem do siebie i uderzyłem w twardszy ton. – Ja nawet nie lubię Dickensa. Gdzie jest mój brat? – O, nie wolno panu myśleć, że skrzywdziłem panicza Charlesa – powiedział Uriasz i zaśmiał się, co zabrzmiało, jakby ktoś piłował żelazo. Głos Uriasza kojarzył się z miodem i zardzewiałymi gwoździami. – Nie, nie, ktoś tak uniżony jak ja… – Boże, krytycy literaccy muszą po tobie hulać – jęknąłem. Wtedy to ujrzałem: błysk nienawiści na jego twarzy. W mgnieniu oka nóż znalazł się przy moim gardle, Uriasz przyparł mnie do przeciwległej ściany korytarza, zacisnął kościstą dłoń na mym ramieniu. Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążyłem się nawet skrzywić. Ostrze dotknęło mojej szyi, ukłuło, ale nie przecięło skóry. Łomot serca wypełniał całe ciało. – Nigdy o to nie prosiłem – wyszeptał zjadliwie Uriasz. – Nigdy nie prosiłem, żeby być biednym, odrażającym czarnym charakterem. Nigdy nie chciałem być służalczy, nieszczery, zabójczy. Nigdy nie chciałem zakochiwać się w kobiecie, zawsze przeznaczonej bohaterowi powieści. – Na pewno nie – zdołałem wykrztusić. To była moja najlepsza próba zawarcia ugody. Lepiej by było, gdybym trzymał język za zębami. – Ale to nie twoja wina. – Panicz Charley wywołał mnie z książki. – Twarz Uriasza, oddalona o kilka centymetrów od mojej, wypłynęła z cienia. – Teraz chce mnie odesłać z powrotem. Na moje miejsce. Przez całe moje życie wszyscy tak właśnie robili. Cóż, ja nie wracam, słyszysz? Nie mam zamiaru. Tutejszy świat nie został jeszcze napisany. Z tego, co mi wiadomo, sam mogę go napisać. Nie muszę robić tego, co każe mi powieść. Mogę robić to, co mi się żywnie podoba. Mimowolnie wybuchłem śmiechem. – Chyba sporo musisz się nauczyć o naszym świecie, nie sądzisz? Ostrze noża wbiło się głębiej. Nagle poczułem na gardle ciepłą kroplę krwi, jak po zacięciu się przy goleniu. Bez względu na to, co Charley zdołał zrobić z Uriaszem Heepem, nie był to już zwykły wiktoriański nikczemnik bez rzęs. – Dobra, posłuchaj. – Starałem się mówić spokojnie, bez drżenia w głosie. – Odejdź, jeśli chcesz. Powiedz tylko, gdzie jest mój brat. – A co cię to niby obchodzi? Widziałem cię w jego wspomnieniach. Wcale go nie lubisz. Wolałbyś, żeby nigdy tu nie przyjeżdżał. – Nieprawda – zaprotestowałem. – Owszem, prawda. – Uriasz potrząsnął szkaradną głową. – W obliczu nadchodzących wydarzeń lepiej ci będzie bez niego. Nie mieszaj się, nie wychylaj, nie przyglądaj się zbyt dokładnie temu, co się dzieje, taka jest moja pokorna sugestia, paniczu Robercie. Ciekawość wzięła na chwilę górę nad lękiem. – Co masz na myśli? – spytałem, marszcząc czoło. – To, co powiedziałem, paniczu Robercie. Nie mieszaj się. Ta sprawa cię nie dotyczy. Nie chcesz, żeby cię dotyczyła. – Co mnie nie dotyczy? – Nowy świat – odparł Uriasz. – W nowym świecie nie będzie dla ciebie miejsca. W głębi korytarza drzwi otworzyły się z trzaskiem. Instynktownie odwróciłem się w stronę odgłosu, zanim dotarło do mnie, co to było. Moim oczom ukazał się brat. Tym razem niewątpliwie był to on. Miał na sobie takie samo ubranie jak podszywający się pod niego Uriasz Heep; może tylko ten ubiór z naszego świata dziwoląg znał na tyle dobrze, by go kopiować. Włosy były taką samą zmierzwioną czupryną wymagającą strzyżenia. Mimo to nie myliłem się. Brat wyglądał inaczej. Twarz miał łagodniejszą, mniej pewną siebie, oczom brakowało przebiegłości, jaką dostrzegłem u kopii. Przypuszczam, że w powieści Dickensa zło jest realne i widoczne na pierwszy rzut oka. Na nasz widok mój brat się zatrzymał. Chociaż Uriasz Heep odwrócił się w tym samym momencie, co ja, nóż nadal dotykał mego gardła. Brat podniósł głowę. – Puść go. – W jego głosie dał się słyszeć angielski akcent, który pojawiał się od czasu do czasu po powrocie brata z obczyzny. – Już tu jestem. Koniec. – Z całym szacunkiem, paniczu Charleyu – powiedział Uriasz. – Byłeś tu od samego początku. Związałem cię i schowałem w szafie. – Cóż, wróciłem – odparł słabym głosem. Skorzystałem z okazji. Uriasz patrzył w inną stronę; ale nawet gdyby nie patrzył, serce waliło mi tak szybko, że nie ustałbym spokojnie ani chwili dłużej. Chwyciłem Uriasza za przegub i oderwałem nóż od gardła. Uriasz syknął i rzucił się w przód. Tym razem jednak byłem przygotowany na jego żylasty uchwyt; adrenalina dodawała mi sił. Mocno ściskałem jego przegub, odsuwając go od siebie; jednocześnie chwyciłem drugą rękę Uriasza i dzierżyłem, jakby od tego zależało moje życie. Miałem wrażenie, że trzymam wijący się szkielet. Kości Uriasza przebijały przez ubranie, z ust dobywał się nieziemski skowyt zjawy. Nóż stuknął o podłogę. – Teraz! – warknąłem. – Odeślij go! – Nie! – zawołał Uriasz. W jego głosie słyszało się zapiekłą nienawiść, ale i rozpacz. Mimowolnie zrobiło mi się przykro. – Nie macie pojęcia, jak jest w tej książce. Oni zawsze wygrywają. Wszyscy mnie nienawidzą, ja ich nienawidzę, a oni zawsze wygrywają! – Wiem – powiedział Charley, najwyraźniej również nieszczęśliwy. – Naprawdę mi przykro. Z wyrazem skupienia na twarzy, Charley wyciągnął rękę i dotknął ramienia Uriasza. Nagle uzmysłowiłem sobie, że moje dłonie ściskają powietrze. Błysnęło światło, między jednym uderzeniem serca a następnym Uriasz Heep znikł. Jego krzyki utrzymywały się dłużej, podobnie jak woń wiktoriańskiego dymu i mgły. Lydia miała rację. Naprawdę powinienem pozwolić Charleyowi załatwiać te sprawy samodzielnie.
II
Kiedy mój brat się urodził, miałem cztery i pół roku. Zanim po raz pierwszy zaczerpnął powietrza, o mały włos nie umarł. Wszyscy długo sądzili, że faktycznie umarł; lekarz mówił coś o komplikacjach porodowych. Poniechali prób reanimacji, owinęli go w kocyk i zamierzali przekazać do kremacji, czy co tam robią z martwymi noworodkami. Moja matka trzymała go na ręku, kiedy zaczął płakać. Wszyscy uznali, że wydarzył się cud, a większość ludzi podejrzewała, że brat doznał długotrwałego uszkodzenia mózgu. W retrospekcji to bardzo zabawne.
Nie byłem świadkiem cudu, chociaż miałem być. Brat urodził się w naszym starym domiszczu na wsi, gdzie miałem przebywać, chodzić z ojcem po salonie, podczas gdy matka wydawała brata na świat. Z jakiegoś powodu rodzice uznali, że to będzie dla mnie dobre. Jednak brat urodził się przed terminem, zresztą na długo przed nim – ustalając wzorzec całego swojego rozwoju, z wyłączeniem punktualności – a mnie wysłano wcześniej na weekend do babci Sutherland. Pamiętam, że przywieziono mnie nazajutrz, żebym zobaczył braciszka otulonego w kocyki w łóżeczku, w pokoju, który pomogłem dla niego pomalować. Podobno zanim się urodził, nie mówiłem o niczym innym, tylko o tym, że będę miał młodszego brata; najwyraźniej byłem tym ogromnie podniecony. Zarazem chyba nie rozumiałem, co to oznacza, bo pamiętam, że na jego widok zdziwienie i bojaźliwy podziw odebrały mi mowę: był taki rzeczywisty, namacalny, a przy tym maleńki i kruchy; jego wielkie ciemne oczy patrzyły w moje i szarpały mnie za serce. Spodziewałem się, że noworodek będzie miał niebieskie oczy, jak ja. Pamiętam, że mama i tata wyszli po coś z pokoju, może po moje rzeczy z samochodu, a brat zaczął lękliwie popłakiwać, bo został sam. W tamtej chwili pojąłem, że zrobię wszystko – w razie potrzeby zabiję cały świat – byle tylko się nie bał ani nie stała mu się krzywda. – Nie bój się – powiedziałem. – Jestem przy tobie. Zaopiekuję się tobą. Nie pamiętam, czy brat uciszył się na dźwięk mojego głosu, pewnie nie. Nigdy nie było między nami takich chwil. Pamiętam jednak, że postanowiłem zostać najlepszym starszym bratem, jakiego widział świat. Nie należałem do dzieci zazdrosnych o noworodka w domu. Postanowiłem nauczyć brata wszystkiego, co umiałem. W wieku ośmiu miesięcy zaczął mówić. Naprawdę mówić. Jeżeli kiedykolwiek potrzebował niemowlęcego gaworzenia, obmyślał je samodzielnie w swojej głowie, bez naszej pomocy. Jego pierwsze słowa były poprawnymi zdaniami, które z każdym dniem stawały się coraz poprawniejsze; brat straszliwie się frustrował, kiedy nie wiedział, jak coś się nazywa, albo gdy składnia była niewłaściwa. Mniej więcej w tym okresie nauczyłem go wszystkich kolorów w jego pokoju; przeważał żółty. Wtedy chyba po raz ostatni czegokolwiek go nauczyłem. W wieku dwóch lat czytał moje książki. Kiedy skończył trzy lata, przeczytał większość książek naszych rodziców. Ludzie zaczęli nazywać go genialnym dzieckiem, inni, ostrożniejsi, posługiwali się określeniem „bardzo utalentowany”. W wieku czterech lat zaczął sprowadzać z książek ludzi i przedmioty. Zaczęło się od drobiazgów. Po jego lekturze w powietrzu unosiły się zapachy: pieczonego ciasta, świeżej trawy na wsi, rozpryskujących się fal oceanu. Pewnego dnia matka zastała go bawiącego się przyciskiem do papieru o zabawnym wyglądzie. Kiedy spytała go, skąd się wziął, odparł: – Rok 1984. Innym razem weszła do pokoju, by oznajmić, że obiad jest gotowy, i zastała mojego brata bawiącego się Kotem Protem. Myślę, że większość ludzi byłaby usprawiedliwiona tracąc głowę, kiedy ich czteroletnia pociecha wyczarowałaby postać z książki Dr Seussa. Podziwu godne, że matka głowy nie straciła. Stanowczo nakazała Charleyowi odesłać kota tam, skąd przybył. Wątpię, żeby mój brat wierzył, że potrafi to uczynić, mimo to spróbował i okazało się, że potrafi. Następnie matka ujęła go za ramię i zabroniła kiedykolwiek cokolwiek sprowadzać. Pod żadnym pozorem. Należy oddać Charleyowi, że naprawdę się starał, lecz najwyraźniej pewnych rzeczy nawet on nie umie. Nie byłem świadkiem pojawienia się Kota Prota. Przegapiłem chyba wszystkie wydarzenia, stanowiące treść rodzinnych opowieści. W tym czasie przebywałem w domu przyjaciela w mieście. Gdy wróciłem, matka uprzedziła mnie, że tę sprawę należy zachować w tajemnicy. Jeśli powiem komukolwiek, odbiorą nam Charleya. Wszyscy musieliśmy zapewnić mu bezpieczeństwo. Później zdarzało się, że nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby odebrano nam Charleya, pod warunkiem, że nie trafiłby w jakieś okropne miejsce. Dorastając, nie rozumiałem, dlaczego wszystko przychodzi mu z taką łatwością, nawet rzeczy fizycznie niemożliwe. Byłem zdezorientowany, potem ogarniała mnie irytacja, wreszcie przepełniała gorycz. Ochronny uścisk, w jakim brat trzymał moje serce, stopniowo się rozluźnił, a może nauczyłem się go ignorować. Chciałem pokazywać mu różne rzeczy, ale działo się na odwrót. Nie tego oczekiwałem po młodszym bracie.
Gdy skończył trzynaście lat, wyjechał na studia do Oksfordu, na drugi koniec świata. W tym samym roku rozpocząłem studia prawnicze w Wellington, oddalonym o godzinę drogi samochodem. Z coraz większą rozkoszą zanurzałem się w świat sal sądowych, kawiarni i miejskich ulic; Charleya pochłonęły książki, język i starodawne sale wykładowe. Oprócz świąt Bożego Narodzenia i urodzin prawie się nie porozumiewaliśmy. Kiedy trzy lata temu zadzwonił do mnie w nocy z Anglii, z trudem rozpoznałem jego głos.
– Cześć, Rob – powiedział. – To ja. Hm, nie wiem, czy mama i tata ci powiedzieli, ale właśnie zaproponowano mi posadę w Wellington. Przyjeżdżam w przyszłym miesiącu. Nie masz nic przeciwko temu? – Czemu miałbym mieć coś przeciwko temu? – spytałem, pojmując, że życie, które uwiłem sobie z taką pieczołowitością, właśnie dobiegło końca. Charley nic nie mógł na to poradzić; nawet w chwilach najsilniejszej goryczy wiedziałem, że to prawda. Nie chodziło o to, co robił, w każdym razie nie o to, co robił celowo. Wszystko sprowadzało się do tego, jaki był. Przyszedł na świat, ciągnąc za sobą sny, opowieści i nieprawdopodobieństwa, a ja wiedziałem, że przyjedzie do mojego miasta i zacznie robić to samo.
III
– Dopadł mnie zarazpo moim telefonie do ciebie – tłumaczył Charley, gdy jechaliśmy przed świtem. Pod nami Wellington dopiero budziło się do życia; w oknach zapalały się pojedyncze światła, a pomarańczowoszary poblask na niebie zapowiadał deszczowy ranek. – Miał nóż, pewnie znalazł w magazynie. Przywiązał mnie do kaloryfera jednym z tych plastikowych ustrojstw, które zaciskają się tylko w jedną stronę. Zawsze ich nienawidziłem. Przypominają nam, że czasem życie nie daje drugiej szansy.
– Czy to jest zgodne z charakterem postaci? – Pokręciłem głową. – Związywać ludzi plastikowymi paskami? – W gruncie rzeczy myślę, że to po trosze moja wina – wyznał Charley, co mnie nie zdziwiło. Raczej nie mogło być inaczej, prawda? – W mojej głowie rodziła się myśl o tym, że Uriasz Heep i Orlick z Wielkich nadziei są cieniami głównych bohaterów. Część Orlicka pomieszała się chyba z Uriaszem. Taki już wpływ na ludzi ma Orlick. Nie miałem pojęcia, kim jest Orlick, ani mnie to nie obchodziło. Serce nadal waliło mi młotem. – Po prostu… późną nocą trzymaj się z dala od wiktoriańskich melodramatów. Jeśli już musisz pracować nad prozą, zajmij się Jane Austen. Najgorsze, co może się u niej zdarzyć, to jedno czy dwa złamane serca. – To jest uproszczenie Austen – zauważył Charley roztargnionym tonem. Rozcierał przeguby, w które wbijały się plastikowe paski. – Wobec tego zostaw uproszczenia w spokoju! Na litość boską. Zrobiłeś z Uriasza Heepa postać zmieniającą kształty? – Miałem jedynie na myśli, że kształtował się tak, by nagiąć się do oczekiwań społeczeństwa, robił to jednak w sposób parodystyczny, wznosząc się ponad te oczekiwania. To była metafora. – W takim razie trzymaj się też z dala od metafor – poradziłem. – Przynajmniej poza godzinami pracy. Mówię poważnie. To nie było tylko irytujące, ale niebezpieczne. – Przepraszam – powiedział Charley. – Jesteś pewien, że cię nie skrzywdził? – Jasne, że jestem pewien, kretynie. – Brat pytał mnie już o to pięć czy sześć razy, między przeprosinami. Jeśli idzie o skruchę, Charley często popada w przesadę. Trudno przez to gniewać się na niego, za to bardzo łatwo irytować. – Tylko mnie musnął. Za to ty wyglądasz, jakbyś jeszcze nie doszedł do siebie. – Jest już znacznie lepiej. – Zawsze po odesłaniu kogoś z powrotem do książki Charley sprawia wrażenie zmęczonego, jakby kręciło mu się w głowie. – Naprawdę nie musiałeś mnie odwozić. Mogłem sam pojechać. – Chyba zdajesz sobie sprawę, że w minionym tygodniu wiatr wzmógł się do stu kilometrów na godzinę, prawda? Masz na myśli jazdę pod górę, w głąb buszu? – Dałbym radę. – Charley wzruszył ramionami. – To nie jest rower, ale motorower. – To jest śmiertelna pułapka. Już wiele lat temu należało go oddać na złom. Hamulce albo nie pracują, albo jeszcze ich nie opanowałeś. Poza tym sam przyznałeś, że nie śpisz już dwie noce z rzędu. Pozwolenie ci na jazdę na motorowerze byłoby zbrodniczym zaniedbaniem. – O czwartej rano wyciągnąłem cię z łóżka, żebyś uganiał się za dickensowskim szubrawcem po kampusie w Kelburn. Coś mi mówi, że mógłbyś mnie zamordować, a żadna ława przysięgłych w kraju nie wydałaby wyroku skazującego. Mimowolnie prychnąłem. – Nie myśl, że nie odczuwam pokusy. Masz wielkie szczęście, że wyrzuciłem to z siebie, kiedy Uriasz Heep się pod ciebie podszywał. Teraz nie chce mi się do tego wracać. Jak udało cię się wydostać z szafy? – A… – Charley ziewnął. Teraz, gdy podniecenie opadło, mój brat zanikał w szybkim tempie. – W szafie leżały egzemplarze Le Morte Darthur. Ponieważ miałem związane ręce, dotarłem do nich dopiero po pewnym czasie. W końcu musiałem kopnąć półkę. Wtedy zdołałem wyczytać z książki Excalibur i bez trudu przeciąłem więzy. – Wyczytałeś Excalibur? – Wlepiłem wzrok w brata. – Zaraz będzie zakręt – przypomniał mi, więc szybko przeniosłem wzrok z powrotem na krętą drogę prowadzącą na porośnięte buszem wzgórza. W dole stał Parlament, a także gmach sądu okręgowego, gdzie oczekiwano mnie już za kilka godzin. – To nie było trudne – dodał Charley. – Excalibur jest ważnym przedmiotem. Nietrudno o mocną lekturę, która go ożywi. Znacznie trudniej było uwolnić się za pomocą miecza. Chyba o mały włos nie przeciąłem sobie przegubów. Nagle usłyszałem, jak wołasz mnie po imieniu. Zrozumiałem, że domyśliłeś się, z kim tak naprawdę rozmawiasz, a to oznaczało, że grozi ci niebezpieczeństwo. Zawiniłem. Musiałem coś zrobić. Nie byłem pewien, co na to rzec. Niby chciałem mu podziękować, ale czułem, że przez to mój gniew stałby się mniej przekonujący. Ostatecznie zadowoliłem się pytaniem: – Czy to czyni cię prawowitym królem Anglii albo kimś w tym rodzaju? – Nie ten miecz. Excalibur podarowała Pani Jeziora. Miecz oznacza chyba tylko tyle, że jutro rano muszę posprzątać w szafie. Dzisiaj. – Brat znowu ziewnął. – Więc jaką masz sprawę? Zaskoczył mnie. – Co takiego? – Powiedziałeś Uriaszowi, że wcześnie rano masz sprawę w sądzie. Co to takiego? Siłą rzeczy zacząłem się zastanawiać, co jeszcze podsłuchał z mojej rozmowy z Uriaszem, zanim zdałem sobie sprawę, kim jest. Pewnie nic, czego nie powiedziałbym mu prosto w twarz, ale byłem zły. – Nie chcesz słuchać o moich sprawach. – Czemu nie. Mógłbym pomóc. – One dotyczą prawdziwego świata. Faktów i liczb. W ciągu całego życia żyłeś najwyżej w połowie w rzeczywistości. Poza tym… – Urwałem. – Co? – Nic. To znaczy, ty właściwie śpisz. Jeśli zacznę opowiadać ci o pracy, w ciągu pięciu minut odpłyniesz. To była prawda, ale już miałem powiedzieć, że nie potrzebuję jego pomocy. Coś takiego mógłbym powiedzieć jako rozdrażniony nastolatek i co, w głębi serca, nadal mówiłem, ilekroć Charley informował mnie o czymś, o czym nie wiedziałem, albo kiedy jego umysł błyskawicznie wyciągał wniosek, zanim mój zdążył choćby drgnąć. Właśnie to miałem na końcu języka w gabinecie Charleya. Nie chciałem, żeby mi pomagał. Charley wszystko zniszczy. – Nie zrobię tego – powiedział Charley. Chyba umknęły mu słowa, których nie wypowiedziałem, ale z nim nigdy nie było wiadomo. – Spróbuj. – Zapomnij. – Zawahałem się. – Charley? – Tak? Prawie udało mi się utrzymać język za zębami, ale sprawa za bardzo mnie dręczyła. – Zanim się pojawiłeś, Uriasz Heep powiedział, że coś nadchodzi. Użył chyba słów „nowy świat”. Powiedział, że znajdziesz się w jego centrum. Co miał na myśli? – Nie mam pojęcia – odparł Charley. – Musiałem to przeoczyć, kiedy próbowałem wydostać się z szafy. Na pewno tak powiedział? – Jestem prawie pewien. Przytykał mi nóż do gardła, więc dość pilnie uważałem. Ale on nie wie nic, czego ty sam nie wiesz, prawda? Nie ma takiej możliwości. Niektóre inteligentne postacie z książek posiadają więcej wspomnień Charleya niż inne. Kiedy mój brat miał siedem lat, w pokoju gościnnym zamieszkał na kilka dni Sherlock Holmes, który na tyle znał się na współczesnym świecie, że mógł uchodzić za przyjaciela rodziny i pobić wszystkie nasze rekordy w Pac-Mana. Mimo to wszystkie postacie pochodzą z głowy Charleya. Nie mogą powiedzieć mu nic, czego sam już nie wie. – Ostatnio faktycznie zanosiło się na coś dziwnego – powiedział z wahaniem Charley. – Zauważyłeś? Może w zeszłym roku, ale przede wszystkim w ostatnich tygodniach. Kątem oka widuję rzeczy, z którymi jest coś nie tak. – Na uniwersytecie? – Nie… cóż, tak, raz czy dwa. Jakiś czas temu stałem między półkami w bibliotece i obok mnie przebiegło bardzo szybko coś sięgającego mi do kolan. – Pewnie małe dziecko. One istnieją, wiesz? – Co robiłoby dziecko w bibliotece uniwersyteckiej? Szukało trzeciego tomu Zmierzchu Cesarstwa Rzymskiego? Poza tym, kiedy poszedłem za tym czymś, drzwi zatrzasnęły mi się przed nosem. To masywne drzwi. Małe dziecko nie mogłoby ich otworzyć i zatrzasnąć tuż przede mną. Zresztą te rzeczy nie działy się wyłącznie na uniwersytecie. W zeszłym tygodniu byłem na ulicy Cuba i… to zabrzmi dziwnie, ale mogę przysiąc, że widziałem, jak Artful Dodger kupuje muffinki. – Faktycznie dziwne. Jak również niemożliwe. To chyba wyjaśnia, skąd Uriasz Heep zaczerpnął pomysł. – Ale nie w kwestii nowego świata. Nigdy wcześniej o tym nie słyszałem. I… – Co? – spytałem, kiedy przerwa zanadto się wydłużała. – Nic. Niczego nie zauważyłeś? – Zauważam wiele rzeczy. Naprawdę dziwne rzeczy, jakie widywałem w tym mieście, to te, które tu sprowadzasz. – Sam mówiłeś, że Uriasz Heep powiedział ci… – Wiem, i żałuję, że o tym wspomniałem. To tylko taki zwrot. Na pewno nic nie znaczy. – Wszystko coś znaczy. – Zamilkł na chwilę. – To nie wypadło dobrze. Chcę powiedzieć, że sformułowania są ważne. Właśnie tego próbuję teraz uczyć studentów na zajęciach z poezji. Słowa dobiera się bardzo starannie. Opowieści są zbudowane ze słów. – To nie jest opowieść, ale rzeczywistość. Rzeczywistość jest zbudowana z faktów. – Nie ma nic bardziej zwodniczego niż oczywisty fakt – stwierdził Charley, co zabrzmiało jak cytat. Zanim zdążyłem odpowiedzieć zbyt gwałtownie, potrząsnął głową. – Przepraszam. Masz rację. Ja właściwie już śpię. Może on po prostu się z tobą droczył. W końcu to Uriasz Heep. Taki już jest. – Otóż to – odparłem. Ponieważ dokładnie to chciałem usłyszeć, nie drążyłem dalej. Wiedziałem jednak, że Uriasz Heep z całą pewnością się nie droczył.
Kiedy odwiozłem Charleya i wróciłem do domu, Lydia właśnie się ubierała. Pracuje jako menedżerka w restauracji City Limits na Courtenay Place i jej dzień zaczyna się albo bardzo wcześnie, albo bardzo późno, niekiedy jedno i drugie. Tym razem dzień zaczął się nieco za wcześnie dla nas obojga.
– Z twoim bratem wszystko w porządku? – spytała, kiedy się goliłem, a Lydia zakładała kolczyki przed maleńkim lusterkiem łazienkowym. (Ciągle czekał nas remont łazienki). – Mniej więcej za godzinę znowu zacznie znowu łazić po ścianach. – Co oznaczało, że przed południem powinienem do niego zadzwonić i przypomnieć, żeby nie postępował idiotycznie. Po przypadkowym wyczytaniu postaci z książki Charley był zazwyczaj tak zafascynowany efektem, że gdy tylko mijały zawroty głowy i zmęczenie, przypadkiem/celowo robił to ponownie. – Czy zamierzasz mi powiedzieć, na czym polegał pierwotny problem? – Czy to ma znaczenie? – Oczywiście, że to ma cholerne znaczenie! – Umieściwszy kolczyk na miejscu, Lydia odwróciła się do mnie. Natychmiast zacząłem szykować obronę. – Chcę wiedzieć, co się dzieje. Troszczę się o twojego brata. Lubię go. I za nic nie potrafię sobie wyobrazić, w co takiego mógł się zamieszać, że musi wyciągać cię z łóżka w środku nocy. Dlaczego musisz mu pomagać? Charley nie jest takim typem. Lydia nie pytała o to po raz pierwszy, wiedziałem też, że nie po raz ostatni. Nie potrafiłem wymyślić żadnej odpowiedzi. Nie chodziło jedynie o to, że jeszcze nigdy nikomu nie zdradziłem sekretu Charleya, ani o to, że pragnąłem uchronić Lydię przed koniecznością strzeżenia sekretu – chociaż obydwa powody były nieustannie obecne w moich myślach, czasem tak blisko siebie, że nie potrafiłem ich rozróżnić. Wiedziałem tylko, że kiedy jej powiem, nasze życie zmieni się nieodwołalnie. Nie byłem na to gotowy. Zbyt ciężko walczyłem o nasze życie w obecnej postaci. – Znasz go – powiedziałem, możliwie jak najbardziej beztroskim tonem. – Charley jest beznadziejny. – Nieprawda – zaoponowała Lydia. – Owszem, często nie wie, jaki jest dzień tygodnia, ale nie obronił pracy doktorskiej w wieku dziewiętnastu lat na drugim krańcu świata dzięki byciu beznadziejnym. Minionej nocy wydarzyło się coś bardzo niedobrego. W przeciwnym razie mógłbyś mi powiedzieć, co się stało. – Minionej nocy było źle – przyznałem. – Teraz jest dobrze. – Takie to proste? Problem najzwyczajniej w świecie się rozwiał? – Dokładnie to się stało – odparłem. – I ty rozwiałeś problem? – Niezupełnie. Zrobił to Charley, ale przy mojej pomocy. – Jestem pewna, że pomogłeś. – Lydia mówiła szczerze; jej twarz złagodniała. Ponieważ ludzki charakter jest, jaki jest, zastanawiałem się, czy moje słowa zabrzmiały nieco żałośnie. – Wiesz, nie mam nic przeciwko temu, że chcesz się nim opiekować. Doskonale to rozumiem. Charley to twój brat. Mam czterech własnych. Wiem, jak to jest. Nie pojmuję tylko, dlaczego to musi być taka tajemnica. Nie ukrywam, zdarza mi się myśleć, że może lepiej byłoby dla was obu, gdybyś czasem pozwolił mu rozwiązywać problemy samodzielnie. Zdałem sobie sprawę, że podczas mojej nieobecności Lydia nie spała i rozmyślała o tym wszystkim, zarówno dla własnego, jak i mojego dobra. Jesteśmy razem od czterech lat, ale nie przestaje mnie zdumiewać, jak długo potrafi analizować własne uczucia, cierpliwie je sortować, rozplątywać dopóty, dopóki może wyrazić je w słowach. Ja, według Lydii, używam słów, aby celowo dezorientować siebie i innych. Jestem prawnikiem, więc Lydia przypuszczalnie ma rację. – Przypuszczalnie masz rację – powiedziałem. – Jednak raczej nie mogę go zbyć, kiedy dzwoni w środku nocy ogarnięty paniką. – Nie – przyznała Lydia. – Nie to miałam na myśli. Wiesz, powinieneś był mi pozwolić ze sobą pojechać. W zeszłym miesiącu pomogłeś przeprowadzić moich rodziców do nowego domu. – Sprowadzało się to do noszenia pudeł. I jedzenia pyszności przygotowanych przez twojego ojca. Całą okazję można nazwać spotkaniem rodzinnym. Lydia ma hopla na punkcie spotkań rodzinnych. Jedna część jej rodziny to Maorysi, druga to Grecy; w dowolnym momencie w jej życiu nie brakuje entuzjastycznych krewnych. Jeśli zachodzi konieczność, Lydia zazwyczaj zgadza się na taką definicję. Tym razem posłała mi ostre spojrzenie, lecz na szczęście nie drążyła tematu. – Cóż, jeśli planujemy zatrzymać się w mieście na śniadanie, powinniśmy ruszać – powiedziała. – Jeśli nie, jedno z nas musi nauczyć się gotować w ciągu trzech minut, ponieważ czwartki wymagają czegoś więcej niż grzanki wrzuconej do tostera w ostatniej chwili oraz przeterminowanego jogurtu. Wiesz, że to prawda. Pocałowałem Lydię, po części dlatego, że miałem ochotę, po części w podzięce za to, że próbowała okazać zrozumienie wobec zjawiska, którego tak naprawdę nie dało się zrozumieć.
Kiedy przyjechałem do Wellington studiować prawo, przybyłem do stolicy kulturalnej kraju. Właśnie tu stanowiono prawa, tu powstawała sztuka. Rządy formowano i rządy upadały w gmachu Parlamentu zwanym Ulem. W Wellington studenci pili do wczesnych godzin rannych przy światłach stroboskopowych. Wcześniej odwiedziłem miasto tylko raz czy dwa ze szkolną wycieczką. Wiedziałem, że mieszkańcy stale utyskują na pogodę i wzgórza: Wellington słynie z wiatrów smagających miasto z prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę; z deszczu, który darł wybrzeże na strzępy; z porośniętych pradawnym buszem stromych zboczy, gdzie drewniane domy kolonialne przycupnęły niczym gołębie grzywacze. Wszystko to nie wzbudzało we mnie żadnych uczuć. Byłem ambitnym osiemnastolatkiem, chciałem zbudować sobie życie w tym mieście. Nie potrzebowałem, ani nie spodziewałem się w nim zakochać.
Oczywiście zakochałem się w Wellington, z powodu wszystkich rzeczy niebudzących we mnie uczuć oraz kilku innych. Teraz wiem, że niemal każdy, kto mieszka w Wellington, jest w nim zakochany; wielu ludzi żarliwie, namiętnie, zazdrośnie. Zwyczaj nakazuje wyrażać tę miłość narzekaniem na pogodę i wzgórza. Tego dnia radował mnie wiatr szarpiący mnie za płaszcz; radował mnie też nowoczesny biurowiec, tętniący ludźmi i pomysłami. Wszystko to pomogło mi ostatecznie wyrwać się ze świata Charleya. W zgiełku zwykłego dnia groźba czy ostrzeżenie Uriasza Heepa wydawało się komiczne. Gdyby nie drobne draśnięcie, ocierające się o kołnierzyk koszuli, całe zdarzenie mógłbym uznać za sen. Wziąłem akta na ten dzień, wyjaśniłem ostatnie szczegóły z asystentami, po czym przeszedłem przez ulicę do sądu okręgowego. Gdy w końcu przedstawiłem argumenty w sprawie, nad którą pracowałem od wielu miesięcy, zmęczenie spowodowane wczesną pobudką zostało wypalone przez osobliwą mieszankę adrenaliny oraz pewności, jaka pojawia się zawsze mniej więcej pięć minut po rozpoczęciu procesu. Nie posiadam daru językowego ani intelektu jak mój brat. W razie konieczności potrafię się wysławiać, jestem też na tyle bystry, że daję sobie radę, jeśli poprzedzę to solidną pracą. Uwielbiam poczucie, jakie mnie ogarnia, kiedy wszystkie tryby sprawy się zazębiają. W danej chwili sprawa staje się rzeczywista. Jak to często bywa, w uniesieniu poczułem, że mam kontakt z pulsem miasta. W porze lunchu, wciąż surfując na fali podniecenia, wyszedłem z gmachu sądu i na poboczu ujrzałem dziecko. Drobnego, niskiego chłopca w wieku może jedenastu lat. Pomyślałbym, że na kogoś czeka, ale nikt w tłumie przechodniów nie poświęcał mu uwagi. Może postąpiłbym tak samo, gdyby nie przypuszczenie graniczące z pewnością, że chłopiec na mnie patrzył. Na głowie miał starą czapkę baseballową, na nosie za duże okulary przeciwsłoneczne, dlatego nie widziałem jego oczu. Ale je czułem. Pod wpływem impulsu ruszyłem w stronę chłopca. Nie mogłem go tak po prostu zostawić. Przecież był środek dnia szkolnego, w środku miasta. Coś tu nie pasowało. On nie pasował. Znajdowaliśmy się na Lambron Quay, w samym centrum Wellington. Po drugiej stronie ulicy stał Parlament, naprzeciwko okazały dworzec kolejowy z czerwonej cegły. Czysta, szacowna okolica. Chłopiec wyglądał tu jak duch. – Wszystko w porządku? – zapytałem. – Czego szukasz? Zanim zrobiłem trzy kroki, chłopiec znikł. Nie uciekł, ale szybko spuścił głowę i odszedł, jak przyłapany na przyglądaniu się czemuś zakazanemu. Na plecach poczułem dreszcz, którego nie potrafiłem nazwać. Chłopiec miał w sobie coś bardzo znajomego. Ostrożnie wszedłem do biurowca, lecz nie miało to najmniejszego związku z chłopcem. Wspomnienie o tamtym incydencie zdołałem zgubić po drodze, jak zwykle podniesiony na duchu przez wiatr i tłumy. Skrupulatnie unikałem Evy Rusch, partnerki wiodącej w firmie prawniczej. Wiedziałem, że w budynku znajdują się nowi stażyści i była moja kolej, aby jednego z nich przyjąć na tydzień i przygotować na lato. Wiedziałem, że ktoś powinien ich wziąć pod swoje skrzydła; powinienem uczynić to z radością. Minionej nocy Lydia powiedziała mi mniej więcej tyle i miała rację. Zazwyczaj faktycznie zareagowałbym radośnie: opieka nad młodymi stażystami, niezależnie od tego, jak błyskotliwymi czy beznadziejnymi, była bułką z masłem w porównaniu z moim młodszym bratem. Jednak miałem za sobą długi trudny poranek i nie byłem w nastroju skłonnym do uległości. Bezpieczeństwo było tuż-tuż, otwierałem drzwi gabinetu, gdy usłyszałem znaczący stukot szpilek na podłodze korytarza. – O, Rob – powiedziała Eva, chwytając mnie za rękę z uśmiechem, który mówił, że wiedziała, co robię. Uśmiech ostrzegał, że jeśli się nie zatrzymam, szefowa wypruje mi flaki. – Tu jesteś. Chodź, poznasz stażystów na lato. Ludzie, oto Rob Sutherland, jeden z naszych najlepszych adwokatów. Rob, to są Carmen, Frances i Eric. Westchnąłem w duchu, odwróciłem, żeby się przywitać, i stanąłem twarzą w twarz z dwiema sympatycznymi młodymi kobietami i Uriaszem Heepem.
Dr Charles Sutherland, dziewiętnaście lat
Wyimki z notesu (zielonego, oprawnego w skórę)
Zdaję sobie sprawę, że to sekret. Ale pewnego dnia może wyjść na jaw. Pewnego dnia ludzie zechcą może dowiedzieć się, na czym to polega, ale nie będą mieli skąd zaczerpnąć wiedzy. Powiedziałbym im, lecz ten dzień może przyjść dopiero po mojej śmierci. Dlatego, na wszelki wypadek, pragnę spisać to, co wiem – a w każdym razie to, co myślę – o tym, jak to działa.
Myślę, że to działa w następujący sposób:
Powiedzmy, że czytam. Pewnie, że tak. Jeżeli znam coś wystarczająco dogłębnie – wiersz, konkretny fragment tekstu, coś krótkiego – wystarczy czasem, że o tym pomyślę. Zazwyczaj jednak potrzebuję widoku słów na papierze. To musi być papier. Chodzi chyba o mnie, nie o magię, zdolność czy jaki tam przyjmie się termin. Słowa na ekranie wyglądają dla mnie inaczej. Owszem, widzę je, ale nie umiem nawiązać z nimi kontaktu. Są zbyt twarde, za jasne; unoszę się nad nimi jak liść na stawie. Słowa na papierze są ciche i porowate. Jeśli jestem w odpowiednim nastroju, tonę w odstępach między literami, które zamykają się nad moją głową.
Słowa i papier. To łatwa część.
Tak więc dryfuję pośród słów, wchłaniając je, a wchłonięte słowa zaczynają krążyć w moim krwiobiegu. Każdy nerw, każdy neuron iskrzy, zajmuje się ogniem, serce przyspiesza, żeby szybciej przez to przejść, oczy galopują do przodu, by połykać coraz więcej.
To jeszcze nie jest magia, czy jakiego tam słowa się używa. (Zawsze mnie irytuje, że nie potrafię znaleźć odpowiedniego słowa). To tylko lektura książki.
Kiedy czytam, wchłaniane przeze mnie nowe słowa łączą się z tymi, które wchłonąłem już wcześniej. Ta wzmianka o kolorze niebieskim jest już trzecią w tym rozdziale i zawsze towarzyszy jej bogactwo. Ta fraza pochodzi z wcześniejszego wiersza. Głębiej. Tutaj autor odwołuje się do mitu o Orfeuszu. Tu zestawiono dwa słowa, które zazwyczaj nie występują razem. Szerzej. To symbol często używany przez Dickensa. To charakteryzuje pisarstwo Saida na temat orientalizmu. Świetlne punkty. Tworzą mapę, wzór lub konstelację. Bezkształtną, skomplikowaną, nieskończenie złożoną i cudowną.
I nagle słowa się łączą. Spotykają się i eksplodują. Oczywiście. Właśnie w tym rzecz. Tak działa utwór prozą: zdania, metafory, odniesienia współgrają ze sobą, aby ujawnić coś istotnego. Nic nie uderza do głowy mocniej niż ten wybuch odkrycia, zrozumienia. Emocjonalnego, intelektualnego, estetycznego. Przez chwilę, doskonałą chwilę, mały fragment świata nabiera idealnego sensu. To jest piękne. Chwila czystej radości, przynoszącej przyjemność jak ból.
To również nie jest jeszcze magia. (Czy jakiego tam słowa się używa). Nadal jest to tylko czytanie. A może analiza literacka? Czy są to dwie różne rzeczy? To tylko czytanie na głębszym poziomie.
Czasami – często – na tym etapie eksplozji pojawia się ktoś lub coś. Jest tak, jakbym widział ich właściwie i tak wyraźnie, że się ujawniają. Pamiętam, jak w wieku czterech lat zrobiłem to po raz pierwszy, zanim zdarzenie z Kotem Protem zwróciło uwagę rodziców. Czytałem właśnie Rok 1984. Nadal nic nie rozumiałem z tej książki – w przeciwnym razie należałoby powiadomić wydział opieki społecznej zajmujący się ochroną dzieci – rozumiałem jednak przycisk do papieru. Główny bohater, Winston, kupuje w sklepie z antykami przycisk do papieru: szklaną kulę z zatopionym koralem. Winston i jego kochanka Julia przechowują przycisk na strychu, gdzie kryją się przed wścibstwem nikczemnego rządu. Przycisk stał się tym pokojem, a koral życiem jego i Julii, zawieszonym jakby na wieczność w sercu szklanej bryłki, pisze Orwell1. Kiedy kochankowie zostają zdemaskowani, przycisk się rozbija. Już podczas lektury pojąłem, że występujący w książce kawałek koralu może być sercami dwojga ludzi, natomiast szklany przycisk do papieru może być światem, jaki sobie stworzyli: bezpiecznym, chronionym, lecz nieskończenie kruchym. W życiu przycisk do papieru był przyciskiem do papieru. W książce, kiedy się rozbił, mógł zostawić cię bezbronnego na podłodze. Pamiętam, że kiedy o tym czytałem, wstrzymałem oddech z zachwytu, a po chwili poczułem w dłoni chłodną, gładką powierzchnię przycisku do papieru. W środku, zamiast koralu, znajdował się miniaturowy strych oraz Winston i Julia spleceni w uścisku, bezpieczni.
Ta część jest magią, w tym sensie, że posuwamy się o krok dalej, niż sięgają lektury czy analizy większości ludzi. Dla mnie to jedno i to samo, ale właśnie w tym miejscu opuszczamy dziedzinę rzeczy akceptowanych i wkraczamy w nadzwyczajność. (Podoba mi się słowo „nadzwyczajny”. Extraordinarius. Wykraczający poza zwykły porządek. Więcej niż zwyczajny. Zwyczajny z dodatkiem. Na pozór wydaje się to „nadzwyczajne”, lecz w istocie jest czymś dokładnie przeciwnym). Gdybym mógł uczynić z tego słowa rzeczownik, podobnie jak w przypadku „magii”, byłby dobrym określeniem tego, o czym mówię.
Rob uważa, że nie potrafię temu zapobiec. Często jest to prawda. Jeśli coś uderzy mnie szczególnie mocno i w porę się nie opamiętam, to coś przenika do naszego świata i jest za późno. We wczesnym dzieciństwie odkryłem też, że mogę to robić celowo. Wystarczy, że bardzo mocno skoncentruję się na postaci czy przedmiocie, na roli, jaką grają w książce, ich sensie lub miejscu zajmowanym w tekście, a mogą się wydostać. Szczerze mówiąc, robię to częściej, niż powinienem. Mówiłem wam już, jakie to uczucie. Kiedy robi się to celowo, czuje się zaledwie cień prawdziwego doznania, ale mimo wszystko. Nawet jeśli technicznie mogę to powstrzymać, jak mogę temu zaradzić? I czemu miałbym to robić? Nikomu nie dzieje się krzywda.
Odsyłanie ich z powrotem czasem sprawia ból. Nie zawsze. Jeśli wracają dobrowolnie, po prostu wślizgują się na powrót w tekstualność. Odczuwam chwilowe zawroty głowy, jakby fala uderzyła o brzeg i się cofnęła. Czasem jednak, zwłaszcza gdy pojawią się przypadkiem, stawiają opór. Wtedy odsyłanie ich przypomina dobrowolne przyjęcie uderzenia młotkiem w głowę. Trudność spowodowana jest też tym, że trzeba postępować sprzecznie z intuicją. Aby wyciągnąć postacie z tekstu, musisz myśleć o nich lub o pewnym ich aspekcie najbardziej uważnie, najgłębiej, jak potrafisz. W celu odesłania postaci z powrotem musisz myśleć o miejscu, jakie zajmuje w opowieści. Przypomina to trochę zmianę ostrości z pełnej głębi na szeroki plan. W tym celu musisz znać całą książkę, nie tylko ożywiony przez ciebie fragment. Musisz także, w chwili gdy znasz postać najlepiej i nad nią zapanowałeś, wymazać ją ze swoich myśli, pozwolić, by rozwiała się przed twymi oczami, musisz zgubić ją w opowieści. Kiedy w twoim mózgu rodzi się pomysł, trudno jest go zmusić, by pozwolił jej odejść. Jestem do tego przyzwyczajony, więc nie martwię się tym w sensie praktycznym. Martwię się jednak tym, że nie wiem, dlaczego niektóre postacie stawiają opór; nie wiem, przed czym, w ich własnym przekonaniu, się opierają. Przez chwilę jest to uczucie podobne do śmierci. Ciekawe, co one czują.
Tak to, moim zdaniem, działa. Rzecz polega na interpretacji, zrozumieniu, wizualizacji, łączeniu. W sensie podstawowym nadal mówimy o lekturze książki.
Nigdy nie odesłałem przycisku do papieru, który w wieku czterech lat wyczytałem z Roku 1984. Nadal leży na wysokiej półce, gdzie nikt nie może się o niego potknąć. Czasami zdejmuję go i oglądam kochanków w ich bezpiecznym, kruchym, idealnym świecie, który w powieści zostaje zmiażdżony, ale nie jako idea.
(Jakiż jest maleńki, pomyślał Winston, jakiż maleńki był zawsze!).
IV
Kiedy podjechałem pod dom brata, stały tam dwa samochody. Charley otworzył drzwi i ze środka dobiegły mnie przyciszone głosy.
– O, cześć, Rob – powitał mnie Charley. – Nie wiedziałem, że się tu wybierasz. – No, nie wiedziałeś – powiedziałem, pewne z irytacją. Dopiero gdy go ujrzałem w stanie błogiej nieświadomości, zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo się niepokoiłem. – Musiałbyś mieć zdolności parapsychiczne, żeby to wiedzieć, bo nie odbierałeś telefonu. Jak zwykle. – Dzwoniłeś? Zawahałem się z odpowiedzią, nie wiedząc, czy zdołam się opanować. Oczywiście dzwoniłem do brata przez całe popołudnie. Próbowałem do pracy, ale nie odpowiadał, uznałem więc, że go tam nie ma. Próbowałem dodzwonić się na komórkę, a gdy nic z tego nie wyszło, zacząłem wyobrażać sobie wszystko, od przedwczesnej śmierci brata po kradzież komórki przez sroki. Zatelefonowałem na anglistykę, gdzie powiedziano mi, że Charley skończył zajęcia o piętnastej i resztę dnia miał spędzić w domu. Napisałem e-mail, wiedząc, że równie dobrze mógłbym wysłać list w butelce. – Owszem – odparłem. – Dzwoniłem. Masz gości? – Cóż, tak. Tak jakby. To znaczy, są ludzie z seminarium historii powieści. Zawsze spotykamy się w czwartkowe popołudnia, żeby porozmawiać o nadchodzącym tygodniu. Czasem przyjeżdżamy tutaj zamiast korzystać z sal na uczelni. – Twoje „tak jakby” oznaczało, że nie jesteś pewien, czy tu są, czy też nie jesteś pewien, że są ludźmi? – Powiedziałem tak, ponieważ co prawda są tutaj, ale właśnie wychodzą. Czemu pytasz? Co się stało? – Muszę cię o coś spytać. – Po chwili wahania ściszyłem głos. – Uriasz Heep… czy od rana znów się pojawił? Charley zmarszczył czoło i obejrzał się przez ramię. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. – Nie – odparł, podobnie jak ja ściszając głos niemal do szeptu. – Oczywiście, że nie. Dziś nie miałem czasu, żeby pracować nad Dickensem. – A wcześniej? Czy teraz wyczytałeś go po raz pierwszy? – Tak. – Jesteś pewien? – Absolutnie. Dlaczego? – Ponieważ właśnie zatrudnił się u nas w firmie jako stażysta. Brat milczał dłuższą chwilę, w końcu potrząsnął głową. – Ale… jak on…? Jesteś pewien? – Na sto procent – odpowiedziałem bez wahania. – Wierz mi, ja już go znam. Ubiera się nowocześnie, nazywa się Eric, ale to z całą pewnością Uriasz Heep. Przykro mi to mówić, ale to twoje przeczucie. Zaczynam podejrzewać, że jednak miałeś rację. Charley milczał nieco dłużej. – Wiesz co, na tym etapie rozmowy chyba przydałaby mi się kawa – odezwał się w końcu. – Tamci naprawdę już zbierają się do wyjścia. Wejdziesz?
Prawda jest taka, że w gruncie rzeczy uwielbiam mieszkanie mojego brata. Jest beznadziejne, ale beznadziejne stylowo.
Charley mieszka w domu z jedną sypialnią, stojącym na wzgórzu ponad uniwersytetem, na samych obrzeżach Highbury. Na uczelnię, jak i do miasta, da się dojść pieszo, ale w najbliższej okolicy rozpościera się busz, a przy długiej, stromej ulicy stoi jeszcze kilka domów. Położenie jest w porządku – to samo można powiedzieć o wielu domach w tej okolicy – jednak dom Charleya łączy izolację i ograniczoną powierzchnię z całkowitym brakiem zrozumienia zasad projektowania. Jedyna sypialnia mieści się na strychu, do którego wchodzi się po skrzypiących schodach; kuchnia, jadalnia i salon znajdują się w obrębie wyłożonej boazerią otwartej przestrzeni; upchnięta pod schodami łazienka jest zarówno lodowata, jak niewygodna. Jak można się domyślić, każde wolne miejsce Charley zapełnił książkami. Książki zalegają biurko w kącie pod oknem, piętrzą się chwiejnie pod ścianami, stoją ciasno na półkach, kulą się na schodach. W kuchni kryją się pośród garnków i patelni, okalają stary kominek, gdzie od lat nie płonął ogień, przykrywają stolik do kawy przed kanapą. Raz znalazłem książkę w lodówce, choć Charley zarzeka się, że trafiła tam przez pomyłkę. Tym razem książki na stoliku do kawy pełniły funkcję podstawek pod częściowo opróżnione kieliszki z winem. Trzy osoby zbierały się do wyjścia: brodacz w kraciastej koszuli, młodszy i szczuplejszy mężczyzna w okularach oraz siwa kobieta w różowym kardiganie. – To jest mój brat, Rob – przedstawił mnie Charley. – Rob, to są Brian, Troy i Beth. Troy prowadzi zajęcia, Brian i Beth wykładają. – O! – Starsza kobieta, najpewniej Beth, spojrzała na mnie z zaciekawieniem. – Miło mi cię poznać. Charles często o tobie opowiada. Uścisnąłem jej wyciągniętą dłoń. – Serio? I co mówi? – Że pracujesz w mieście jako prawnik i jesteś zatrważająco zorganizowany. – Podejrzewa też, że doprowadza cię do szału – dodał brodacz imieniem Brian. – Cóż, ma rację. – Siliłem się na normalny ton, choć tak naprawdę chciałem tylko, żeby goście wyszli. – Chyba podobnie wypowiada się o was. Przynajmniej jeśli chodzi o ostatnią część. – Myślę, że mówię podobne rzeczy o wszystkich znanych mi ludziach – włączył się Charley. – Beth, chciałaś odebrać te książki, tak? Zobaczę, czy uda mi się je odkopać. – Nie chcę was wyganiać – powiedziałem, modląc się, żeby dali się wygonić. W szczytowej formie zdołałbym może prowadzić uprzejmą konwersację z wykładowcami uniwersyteckimi, lecz nie teraz. Nie miałem pewności, czy Eric nie zapuka nagle do drzwi. – Nie, nie, i tak muszę wracać do dzieci – odparł Brian. – Podrzucę cię na dworzec, Troy, jeśli chcesz. Miło cię poznać, Rob. Was zobaczę w przyszłym tygodniu. – Przedostatnim tygodniu semestru – westchnął młodszy doktorant. – Dzięki Bogu. Z rosnącym zniecierpliwieniem czekałem, gdy Charley buszował po regałach, a Beth utkwiła we mnie niebieskoszare oczy. – Tu jest przynajmniej jedna – powiedział w końcu Charley, przynosząc czerwoną książkę w twardej oprawie. – Leżała na kominku. Bóg wie dlaczego. Beth, chciałem cię spytać, czy widziałaś pudło z notatnikami, był ich z tuzin, w różnych rozmiarach? Wiem, że stało obok rośliny doniczkowej, kiedy ty i Troy przyszliście tu w zeszłym miesiącu, ponieważ Troy o nie pytał, wiem też, że pudło tam stało po waszym wyjściu, bo gdzieś je przestawiałem. Nie mam pojęcia gdzie i od tamtej pory nie widziałem go. – Pamiętam pudło, o którym mówisz, ale nie mam pojęcia, gdzie może być – odparła Beth, rzucając mi kwaśne spojrzenie. – Prawdę mówiąc, Charley, odkąd tu przychodzę, nigdy nie potrafiłam pojąć, gdzie kładziesz rzeczy. – Ja też nie, a przecież tu mieszkam – przyznał mój brat. – Obiecuję, że odkopię dwie pozostałe książki i oddam ci w przyszłym tygodniu. – Nie ma pośpiechu, na weekend zależało mi właśnie na tej. Zostawię was, żebyście mogli porozmawiać. – Zawahała się, jakby zamierzała dodać coś jeszcze, lecz ograniczyła się do: – Miło było cię poznać, Robercie. – I wzajemnie – odparłem. Odczekałem, aż ucichnie odgłos samochodu, odjeżdżającego długą krętą drogą. Odwróciłem się do Charleya. Dom wydał się nagle bardzo cichy. – Przepraszam, że nie odebrałem twojego telefonu – powiedział brat, zanim zdążyłem się odezwać. – Nie wiem, jak to się stało. Przed porannym zebraniem wydziałowym zasnąłem tylko na godzinę, więc teraz jestem trochę nieprzytomny. Masz ochotę na kawę? Jest też gdzieś chyba herbata. Nie chcąc sprawdzać, co według Charleya znaczy „gdzieś”, przystałem na kawę. Ostatnie promienie słońca gasły w pokoju, drzewa na dworze zaczynały napierać na dom. Otaczający miasto busz zawsze wywołuje nocą takie wrażenie. – Opowiedz mi o Uriaszu Heepie – poprosił Charley. – Właściwie z nim nie rozmawiałem. – Ostrożnie usiadłem wśród kołyszących się na kanapie książek w miękkich oprawach. – Widzieliśmy się tylko chwilę. Jest jednym z trzech stażystów w naszej firmie. Przez tydzień chodzą za nami krok w krok, potem wracają na lato w listopadzie. Eva nas przedstawiła. Podaliśmy sobie ręce i rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Tyle. Czy możliwe, że sprowadziłeś Uriasza Heepa bezwiednie? W przeszłości zdarzało ci się to z innymi postaciami. – Ostatnio, kiedy miałem około sześciu lat. – Charley przerwał krzątaninę w kuchni, by na mnie spojrzeć. – Aż zbyt dobrze znam już to uczucie. Nigdzie tam nie ma Uriasza Heepa, Rob. – Wierzę ci – zapewniłem. – Dziwnie to zabrzmi, ale od razu wiedziałem, że to nie byłeś ty. Spotkałem twojego Uriasza Heepa. Ten drugi wydał się inny – oporniejszy, nie tak dokładnie uformowany. Wiem, że te rzeczy mogą się zmieniać w zależności od tego, jak je odczytujesz, ale nigdy się nie zmniejszają, prawda? – Nie, nigdy – odparł Charley i zamilkł. – Co właściwie sugerujesz? Że ktoś inny wyczytał własną wersję Uriasza Heepa? – Właśnie. Poza tym… nazwij mnie paranoikiem, ale to trochę osobliwe, że, mając do wyboru wszystkie miejsca na świecie, wylądował akurat w mojej firmie. – Po tym, co mój Uriasz Heep oświadczył dziś rano, muszę się zgodzić – powiedział powoli Charley. Podszedł z dwoma kubkami i wręczył mi jeden. – Proszę – powiedział. – Musisz zadowolić się czarną, przepraszam. Mleko szybko się psuje, prawda? Przynajmniej znalazłem komórkę. Leżała tuż obok butelki z mlekiem. – W lodówce? – Nie mam pojęcia, jak to się stało. – Brat usadowił się po turecku w fotelu naprzeciw mnie. – Czy możesz powtórzyć, co on dokładnie ci powiedział? – Nie ma zbyt wiele do dodania. Jak już wspomniałem, spotkałem się z nim tylko przelotnie. – Mimo to… – Spojrzałem w zamyślone oczy brata. – Gdybyś mógł dokładnie mi zrelacjonować… Opowiedziałem o spotkaniu ze stażystami, Charley co pewien czas zadawał pytania. Uriasz Heepo zjawił się nagle. Zobaczyłem jego płomieniście rude włosy, trupio bladą cerę, długie kończyny. Poczułem jego wilgotną dłoń, którą musiałem uścisnąć. Kiedy powiedział, że cieszy się z naszego spotkania, usłyszałem londyński akcent w głosie ociekającym uniżonością, typową, jak się zdaje, dla tego regionu. Kiedy zwróciłem uwagę na jego zadziwiająco młody wiek – mógł uchodzić za osiemnastolatka – Charley skinął głową. – Alfred Grossman – powiedział natychmiast. – Napisał artykuł o Uriaszu Heepie jako perwersyjnym uosobieniu wiktoriańskiej niewinności dziecięcej. – Sądzisz, że to był on? – zdziwiłem się. – Boże, nie – zachichotał Charley. – Spotkałem Grossmana, nie ma mowy, żeby przywoływał postacie z książek. Jest najnudniejszym człowiekiem, jakiego można sobie wyobrazić. Poza tym mieszka w Michigan. Myślę, że ktokolwiek to był, mógł się wzorować na tamtym artykule. Wyjaśniałoby to też imię. Eric, albo pomału – to tytuł opowiadania dla młodzieży, opublikowanego około ośmiu lat po Dawidzie Copperfieldzie. Grossman używa tego opowiadania jako szablonu. – W życiu o nim nie słyszałem. – Szczęściarz z ciebie. Lektura tego opowiadania jest torturą, chyba że naprawdę gustujesz w wiktoriańskich historiach umoralniających, gdzie wszyscy na końcu umierają. Jeśli tak, to opowiadanie uznasz za przekomiczne. Oczywiście Eric znaczy także „władca”. Ciekawe, czy to istotne. Nic z tego, co mówił Charley, nie wydawało się szczególnie pomocne. – Czy to nam w czymś pomaga? Czy ten artykuł trudno znaleźć? – W dzisiejszych czasach nic nie jest trudno znaleźć, pod warunkiem, że potrafi się korzystać z przeglądarek – odparł Charley. – Trzeba się tym zająć. – Chwila wahania. – Myślisz, że grozi ci niebezpieczeństwo? Wybuchnąłem śmiechem. – Tak naprawdę, Charley, bardziej miałem na myśli ciebie. – Mnie? – Cóż… tak. – Stygnącą kawę odstawiłem na pobliską książkę w twardej oprawie. Kubek nadal był pełny. Nie pijam czarnej kawy. – Słuchaj, jestem dobrym prawnikiem, nieźle mi idą zagadki, umiem przyrządzić pyszny makaron, ale nic z tych rzeczy nie zainteresuje raczej postaci literackich, które ożyły. Mam przeczucie, że jeśli zaczynają się pojawiać pod moimi drzwiami, to dlatego, że mój brat, geniusz lingwistyczny, potrafi je ożywiać. – Ależ tych postaci nie trzeba ożywiać – zauważył Charley. – One już żyją. Jeśli już, to należy odesłać je z powrotem. – Może właśnie to je trapi. Charley powoli skinął głową. Widziałem, jak analizuje moje słowa, niczym potencjalnie śmiertelnego gada, którego należy badać dla dobra nauki. – Czy sądzisz… – zaczął, ale urwał raptownie. Ja też. Delikatny szelest liści na wieczornym wietrze nie zagłuszył potwornego skowytu. Włosy zjeżyły mi się na karku. Nagle zdałem sobie sprawę, jak bardzo się ściemniło w ciągu dwudziestu minut rozmowy. Zrobiło się zbyt ciemno jak na wpół do siódmej wieczorem w październiku. – Co to było? – zapytałem. – Myślę, że to zawył ogromny pies – odpowiedział Charley.