Niepewność. Wspomnienia z wojny - Aleksander Ławski - ebook

Niepewność. Wspomnienia z wojny ebook

Aleksander Ławski

4,3

Opis

Czym jest szczęście? – zastanawia się autor, opowiadając nam kawałek historii swojego życia. Kanwą refleksji jest rzeczywistość wojny w Wietnamie, na którą narrator zostaje wysłany jako lekarz, by pomagać poszkodowanym. Czytelnik od środka poznaje rzeczywistość tajnej misji, o której przez wiele lat nikt nie mógł opowiedzieć nawet najbliższej rodzinie. Złowrogo krążące helikoptery, wioski spalane napalmem, umierające niewinnie dzieci, wyrywające ze snu nocne wybuchy bomb… W takim otoczeniu pojawia się zaskakujący wątek miłosny z wietnamską tajną agentką. Na ile wojna zmienia człowieka? Czy po takich doświadczeniach można odbudować właściwe relacje z żoną? I wreszcie: na ile to właśnie szczęście decyduje o przeżyciu w okropnej rzeczywistości wojny?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 218

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozmowa

Nie wiem, czy warto wracać do wspomnień, przeżytych chwil czasem szczęścia, a czasem grozy, w których człowiek bezpośrednio styka się z tym zjawiskiem, jest z nim – jak mówią – oko w oko, witając się ze śmiercią lub z pełnym euforii zadowoleniem.

Muszę tu powiedzieć, że zarówno jedno, jak i drugie stanowiło… jakby to powiedzieć… moje doświadczenia. Szczęście, że udało ci się osiągnąć upragniony cel i że żyjesz, bo żołnierz, który do ciebie strzelał, nie trafił, a widziałeś, jak do ciebie mierzył. Stałeś jak zahipnotyzowany i czekałeś na rezultat, potem cieszyłeś się, że żyjesz. I tych chwil szczęścia, a przed nimi grozy, miałem w życiu dość dużo.

Niektórzy mówią, że to przypadek, iż znalazłeś się w tym czasie i w tym miejscu, że ci się udało; i tak czasem przez dużą część życia płyniesz i zdaje ci się, że wszystko zło cię omija – masz szczęście. Zjawisko trudne do zdefiniowania i bardzo osobiste: „Temu to się udało, on ma szczęście”, „Ciężką pracą zdobył pieniądze, ale czy jest szczęśliwy?”.

Znałem wielu ludzi bogatych i zupełnie nieszczęśliwych. Zdobyłeś miłość pięknej kobiety – jesteś z nią szczęśliwy? Nie. Gdzie więc jest to szczęście? Kiedyś, pamiętam, na polowaniu zawsze wychodziły na moje stanowisko dziki, koledzy zazdrościli mi: „On to ma szczęście”. A to „szczęście” polega na tym, że… trzeba wiedzieć, gdzie w lesie stanąć i jak się zachować. Czy miałem szczęście? Chyba nie… a tak naprawdę: nie wiem.

Pamiętam, jak niemieckie samoloty szturmowe zrzucały bomby na naszą ulicę, gdy byłem dzieckiem. Widziałem, jak ten samolot nurkuje i w pewnym momencie odczepia się od niego bomba i leci prawie prosto na mnie, padła jednak jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Czy miałem szczęście? Pamiętam nawet twarz niemieckiego pilota w tym jego samolocie, czasem po nocach mi się śni i znowu jestem na wojnie, chowam się i nie daję się trafić, pozostaje trauma na całe życie. Szczęście, że mnie nie trafił. Ale czasem to szczęście cię opuszcza i doświadczasz tego, czego nie chciałbyś, by stało się twoim udziałem, i mówią wtedy, że opuściło cię szczęście, a bardziej złośliwi – „A dobrze mu tak, zawsze miał szczęście!”.

Czasem to szczęście mnie opuszczało. Dostałem wezwanie do stawienia się w jednostce wojskowej numer taki a taki, ciekawy byłem, co oni znowu wymyślili. Ordynator oddziału był zdziwiony: „Czego oni od ciebie znowu chcą? Dopiero przez miesiąc byłeś na szkoleniu i znowu do wojska? Coś to podejrzanie wygląda”.

Tak do końca nie wiedziałem po co mnie wzywają, ale miałem czarne myśli, jakieś złe przeczucie mówiło mi, że tym razem to się nie wywinę. Mimo wszystko pełen nadziei wszedłem do poczekalni, podałem kartę powołania i czekam, aż dyżurny wezwie mnie na rozmowę, nawet nie wiem, do kogo i w jakim celu – kompletny kamuflaż.

Rozmawiam z trzema lekarzami, którzy są wezwani tak jak ja i nie wiedzą do końca po co. Byłem trzeci w kolejności, ale o dziwo na rozmowę zawołany jestem jako drugi; nie zauważyłem też, żeby ten, który wszedł pierwszy, wychodził. Wydało mi się to bardzo dziwne, wręcz tajemnicze. Myślę sobie: „Nie ma się czego bać, przecież jest pokój, nie ma wojny. Żyjemy w prawie wolnym kraju. Układ Warszawski nas obroni, na wojnę się nie zapowiada”.

I tak, w bardzo optymistycznym nastroju wchodzę do pokoju, w którym znajdują się dwaj oficerowie i jakiś cywil; jeden z oficerów w randze pułkownika, drugi – majora siedzą przy takim elipsowatym stole. Wszyscy witają się ze mną.

Pierwsze słowa rozmowy dotyczą tego, co tam u mnie w rodzinie. Mówię, że wszystko w porządku, żona i dzieci zdrowe. A jak tam w pracy? Też w porządku, zrobiłem pierwszy stopień specjalizacji, a to bardzo dobrze. Mówię, że zawsze interesowała mnie rehabilitacja i w tym kierunku zaczynam się specjalizować. „Profesor prowadzący pana wydał o panu bardzo dobrą opinię” – usłyszałem. Zastanawiałem się, czy w ten sposób nie pogorszył mojej sytuacji i nie popsuł tego, co miało teraz nastąpić. Pułkownik prowadzący rozmowę mówi per „panie kapitanie”, nie „obywatelu”, jak przewidywał regulamin, i już ten zwrot wydał mi się bardzo podejrzany. Tym głębiej zastanawiałem się, czego oni ode mnie chcą.

Rozmowa z tonu lekko towarzyskiego przeszła już na czysto regulaminowy.

– Będziecie mieli zadanie do wypełnienia. Biorąc pod uwagę waszą specjalizację wojskową i odbyte odpowiednie szkolenia, jak również i wasz zawód i specjalizację lekarską, skierujemy was na parę tygodni do szpitala wojskowego do dość odległego kraju, gdzie toczy się wojna wyzwoleńcza i trzeba im pomóc. Są tam szpitale polowe przez nas wyposażone i wy będziecie tam, w miarę krótko, pracować.

Następnie głos zabrał cywil:

– Wiemy, że znacie język francuski, będzie wam tam bardzo przydatny. O rodzinę i pracę w kraju nie musicie się martwić, my się wszystkimi zaopiekujemy. Żona będzie otrzymywać pensję z odpowiednimi dodatkami, nic na tym nie stracicie.

Czekałem na odpowiedni moment, by zadać podstawowe pytanie: „Gdzie wy chcecie mnie wysłać i czy mogę odmówić”. Dalej słuchałem wywodów cywila, który mówił, jaki to awans czeka mnie po powrocie i jakie będę miał z tego korzyści.

Argumenty te nie za bardzo do mnie trafiały, doskonale zdawałem sobie bowiem sprawę, co znaczy wojna. Całe moje życie w dużej części oscylowało wokół kwestii wojny.

Rozmowy dziadka i ojca często dotyczyły wojny i ich różnych przeżyć wojennych. Ja jako młody, praktycznie jeszcze dziecko, w sposób bezpośredni narażony byłem na okrucieństwo aparatu represji niemieckiej. W roku 1943, gdy wracaliśmy z ojcem tramwajem na dworzec w Warszawie, zatrzymano tramwaj, żołnierze niemieccy otoczyli kordonem wagony, wygarnięto wszystkich i zaczęto ładować ludzi na stojące obok samochody.

Ojciec usłyszał, że dwóch żołnierzy rozmawia po ukraińsku, podszedł do nich i zagadał w ich języku – znał ukraiński, wychował się na Wołyniu. Żołnierz do ojca: „Ty ziemlak pajdi”. Wyprowadził nas za kordon, do tramwaju już nie wsiedliśmy, na dworzec udaliśmy się piechotą.

Jak się później dowiedzieliśmy, wszystkich pozostałych rozstrzelano w Palmirach. Były to represje za zabicie przez akowców jakiegoś ważnego Niemca. Tak jak wspomniałem, trzeba mieć szczęście – wówczas się udało, nie chciałbym, aby to szczęście teraz mnie opuściło.

Na chwilę popadłem w zadumę; nastąpiła też przerwa w rozmowie. Widząc to, pułkownik odezwał się:

– Nie będziecie tam sami, będą inni lekarze z Polski oraz pomocniczy personel. – Tonem prawie kategorycznym oświadczył: – Nie bierzemy pod uwagę waszej odmowy, panie kapitanie, to jest polecenie.

– Mam rozumieć, że to rozkaz?

– Tak jest, dobrze pan to określił. A rozkaz trzeba wykonać – potwierdził pułkownik.

I w tym momencie uświadomiłem sobie, że szczęście mnie opuściło. Mogą zrobić ze mną, co będą chcieli. „Niewesoła sytuacja – myślę sobie. – Jest 1965 rok, wojna w Wietnamie, która praktycznie trwa tam od 1956 roku. Chyba mnie tam nie wyślą?”

Widząc moje zadumanie, pułkownik odezwał się ponownie:

– Dzisiaj nie wiemy, gdzie was wyślemy, ale na następnym spotkaniu wszystkiego się dowiecie.

– Kiedy może nastąpić wyjazd?

– W stosunkowo niedługim czasie, może za miesiąc, może za dwa.

Rozmowa zakończyła się, wyszedłem innym wejściem, niż wszedłem. Teraz zrozumiałem, dlaczego nie spotkałem się z poprzednikiem – celowo zrobiono tak, aby nie było między nami kontaktu. Padła jeszcze klauzula o bezwzględnej tajności rozmowy. Szedłem do domu, nie rozpoznając mijanych ludzi; ktoś mi się kłaniał, kogoś nie poznałem, miał do mnie pretensje, że jestem taki ważny. Byłem, jak to się mówi, ugotowany.

Żona w domu zauważyła, że jestem jakiś nieswój. „Co ci jest?” – odezwała się, na co odpowiedziałem, że chyba źle wykonałem zabieg, ale może się jeszcze uda naprawić. Dodałem, żeby się nie przejmowała.

Gdzie to moje szczęście, które mnie nie opuszczało? Miałem jednak nadal nadzieję, że może i teraz mnie nie opuści.

Musiałem jakoś odreagować, umówiłem się z kolegą na tenis. Gra nam jednak nie za bardzo szła – po secie poszliśmy do hotelowego baru na piwo.

Rozmowa toczyła się o niedomaganiach służby zdrowia – zawodowy temat do rozmowy – lecz w pewnej chwili kolega, też lekarz, zagadnął, iż niektórych lekarzy mają podobno na jakiś czas wcielić do wojska.

– Mówił mi kolega z chirurgii – dodał.

– A to ciekawe – odezwałem się. – Co oni by mieli robić w wojsku?

– Mają ich gdzieś wysyłać – oświadczył kolega.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, obowiązywała mnie tajemnica, ale innych widocznie nie – takie wieści szybko się rozchodzą.

Czas mijał. Po miesiącu już prawie zapomniałem o rozmowie w wojsku, wszystko powoli wracało do normy. Żona – widziałem – była jakaś weselsza, widocznie moje ożywienie miało na nią jakiś wpływ.

Wojsko

Czas jednak nieubłaganie płynął i któregoś poniedziałkowego ranka żołnierz przyniósł mi kartę powołania, którą musiałem pokwitować. Po dwóch tygodniach miałem się zgłosić do jednostki nr 2735 we Wrocławiu. A więc wszystko staje się jasne! A miałem nadzieję, że może o mnie zapomnieli – lecz w wojsku to się nie zdarza.

Dano mi te dwa tygodnie na załatwienie swoich spraw; w międzyczasie powiadomiono szpital, dostałem płatny urlop na nieokreślony czas.

Rozmowa z żoną… Nie mogłem jej oszukiwać, musiałem powiedzieć jej prawdę, że wysyłają mnie gdzieś, jeszcze nie wiem gdzie, na jakiś może miesiąc; syn i córka pozostaną wyłącznie na jej głowie.

Była bardzo zmartwiona, pocieszałem ją, jak tylko mogłem, ale na wiele się to nie zdało – widziałem po jej zachowaniu, że bardzo to przeżywa. Po tygodniu przyszedł przekaz pieniężny znacznie większy, niż moja pensja szpitalna – miesięczna pensja wojskowa zgodna z moim stopniem.

Byłem bardzo zaskoczony – wojsko wypełniło swe zobowiązania. Po szpitalu krążyły plotki, że mają mnie gdzieś wysłać, na szczęście nie wiedziano gdzie. Ja również nie wiedziałem. Nie wszystko da się utrzymać w tajemnicy, coś zawsze przecieknie, ale to, że ktoś może się wygadać, nie było już moim zmartwieniem.

Zbliżał się termin wyjazdu. Zapakowałem do torby podstawowe rzeczy – wiedziałem, że w wojsku na pewno wszystko dostanę; krótkie pożegnanie z żoną i dziećmi (jeszcze spały), tak jakbym wyjeżdżał na wycieczkę. Zapewniłem, że zadzwonię, gdy przyjadę na miejsce.

Widziałem jakąś niepewność w wyrazie jej oczu, nic nie mówiłem, ale cały czas chodziło mi po głowie pytanie, czy to nie jest ostatnie spotkanie z rodziną. Czarne myśli krążyły mi po głowie: Czyżby szczęście mnie opuściło? A tak w nie wierzyłem… Nie wolno się jednak zawczasu martwić.

Zaszedłem na dworzec, kupiłem bilet, na peronie… oczom nie wierzę: stoi mój młodszy kolega z chirurgii. Do końca nie będąc pewnym odpowiedzi, pytam się:

– Może jedziesz do Wrocławia?

– A skąd wiesz?

– Domyślam się, bo wyobraź sobie, że ja też jadę do Wrocławia.

– Nie powiesz, że do wojska?!

– Do wojska.

I zaczęliśmy się śmiać. Cel podróży nie był już tajemnicą. Jak to bywa w takich sytuacjach, zaczęliśmy dywagować, gdzie nas wyślą. Układaliśmy czarne scenariusze, po czterech godzinach jazdy było nam już wszystko jedno, zaczęliśmy oswajać się z tematem i akceptować, że nie mamy na to większego wpływu.

Dojeżdżamy do Wrocławia, widać już napis na peronie… jesteśmy na miejscu. I dzieje się rzecz, jakiej absolutnie nie przewidywaliśmy: przy wyjściu z dworca stoi mały terenowy samochód wojskowy.

Mówię do kolegi, że chyba nie po nas, i w tym momencie jak spod ziemi wyrasta żołnierz, pytając się, czy to pan… – tu pada moje nazwisko. Z podobnym pytaniem zwraca się do kolegi. I po upewnieniu się, że my to my, stwierdza, że samochód na nas czeka.

– Mam panów zawieźć do jednostki – wyjaśnia.

Musiał znać nasz wygląd – służby się nie mylą. Utwierdziło nas to tylko w przekonaniu, że dokładnie wszystko o nas wiedzieli.

Oficer dyżurny wyszedł z wartowni; nie sprawdzał nam dokumentów, tylko kazał podnieść szlaban; wjechaliśmy do środka. Budynek, przed którym wysiedliśmy, nie przypominał koszar, był raczej podobny do hotelu. Otrzymaliśmy pokój dwuosobowy urządzony raczej po hotelowemu, dostaliśmy obiad w kasynie w tym samym budynku; potem odprawa, wyfasowanie mundurów i innych wojskowych rzeczy.

O osiemnastej odprawa. Jest nas sześciu lekarzy i chyba dwanaście kobiet, na pewno pielęgniarki lub instrumentariuszki. Wśród lekarzy jest dwóch anestezjologów, czyli mamy komplet zespołu operacyjnego. Wydano nam dokument identyfikacyjny oraz zapoznano nas z porządkiem dnia i regulaminem przebywania w ośrodku.

Jakiś major przedstawił się z imienia i nazwiska, powiedział, że jest naszym dowódcą, zaznaczył, że wyjście na miasto tylko za zezwoleniem i to w ważnych sprawach życiowych, ale generalnie raczej nie przewiduje się wychodzenia na zewnątrz. W ośrodku są korty tenisowe, basen, wszystko do naszej dyspozycji. O siódmej pobudka, zaprawa fizyczna, o ósmej śniadanie, od dziewiątej zajęcia, o czternastej obiad i potem czas wolny.

Byliśmy tu uprzywilejowani – na sześciu chłopa dwanaście kobiet, i to młodych. Szybko wymieniliśmy swoje dane, przedstawiliśmy się sobie, kto kim jest, jakie znamy języki – prawie każdy znał rosyjski i jakiś inny język zachodni.

Problem był w tym, że wciąż nie wiedzieliśmy, gdzie planują nas wysłać. Następnego dnia uzupełniono nam jakieś dodatkowe szczepienia i powiedziano, że za tydzień dowiemy się, dokąd jedziemy.

Już po pierwszych zajęciach można było się zorientować: wyślą nas gdzieś do Indochin, Kambodży czy Wietnamu. Omawiano bowiem, jak się mamy zachować w tropiku, w dżungli, jak spać i jak się ubierać – dość dużo tych informacji, zakaz prowadzenia notatek. Wśród lekarzy było nas trzech żonatych, wszystkie panie niezamężne. Bardzo szybko nastąpiła integracja – wiadomo, jak to bywa w zespołach szpitalnych. Następnego dnia prawie wszyscy poszliśmy do kasyna, jak się mawia, integrować się. Alkohol w kasynie bardzo tani, ale pieniędzy od nas nie chcieli – czyli wszystko wliczone było do naszych kosztów.

Pomimo że za darmo, korzystaliśmy jednak z tych uciech w bardzo umiarkowany sposób. Obok mnie usiadła Jola, oczywiście wszyscy mówiliśmy sobie po imieniu. Jola, blondynka na pewno przed trzydziestką, mówi, że uciekła od swojego chłopaka, miała go serdecznie dość. Mówię do niej:

– Rozłąka dobrze wam zrobi.

– Nie chciałabym wracać do niego, jesteśmy z dwóch różnych światów. Powiem ci szczerze, że cieszę się, że tu jestem. Choć nie wiem, co mnie czeka, chyba wszyscy jesteśmy w podobnej sytuacji.

Mówiłem jej, że jestem żonaty i mam dwoje dzieci. Nie chciała uwierzyć.

– Nie wyglądasz na żonatego. Jesteś jakiś swobodny, nie widać u ciebie żadnego kamuflażu.

Nie zdawałem sobie sprawy, że sprawiam takie wrażenie. Wyczułem z jej strony jakieś zainteresowanie moją osobą, pomyślałem, że może się mylę, ale skąd.

Po spotkaniu praktycznie zaraz poszliśmy spać do swoich pokojów. W naszym pokoju kolega z mojego szpitala Jurek mówi mi, że coś ta Jola chyba jest mną zainteresowana.

– Nie przesadzaj, mówiłem jej, że jestem żonaty i mam dwoje dzieci.

– Nie zawsze to kobietom przeszkadza, powstaje, nie wiadomo dlaczego, jakaś więź, która sprawia, że dwoje ludzi ciągnie do siebie i mówimy: miłość od pierwszego wejrzenia.

Potraktowałem wywody Jurka jako żart, ale przy śniadaniu Jola usiadła obok mnie; Jurek delikatnym uśmieszkiem dawał znać, że miał rację.

Minęło pięć dni, wiedzieliśmy już prawie na pewno, że jedziemy do Wietnamu – szkolenia, jak mamy się zachowywać w warunkach prawie tropikalnych o dużej wilgotności i w obecności węży oraz różnych insektów, nie stanowiły zbyt dużego kamuflażu co do tego, dokąd nas mają wysłać.

Szkolono nas, jak mamy się zachować w kontaktach z tubylcami; zakazano nam używać języka rosyjskiego, bo podobno nikt tam go nie zna. Jak się później okazało, przyczyna zakazu była zupełnie inna. Wietnamczycy mogli uważać, że jesteśmy Rosjanami, do których – mówiąc delikatnie – nie pałali wielką miłością, i mogłoby się to dla nas źle skończyć. Mowa tu rzecz jasna o podejściu do Rosjan ludności cywilnej mieszkańców tej dziwnej dla nas krainy. Wietkong oczywiście mocno był wspierany przez naszych wschodnich sąsiadów oraz Chiny, broń i sprzęt – jak się później okazało – była prawie wyłącznie pochodzenia rosyjskiego.

Racje polityczne wielkich mocarstw miały tu najważniejsze znaczenie. Czy naród wietnamski tego chciał, czy nie – nie miało większego znaczenia. My, jako sojusznicy ludowej armii wietnamskiej, jesteśmy zobowiązani ich wspierać. Oczywiście przedstawiam to tutaj tak, jak starano się nam to przekazać.

Przyjmowaliśmy to bez większego sprzeciwu, choć niektórzy z nas mówili, że może lepiej byłoby pomagać w inny sposób. Rzecz jasna wszystkie te sugestie i postulaty nie miały żadnego wpływu na dalszy bieg zdarzeń.

Pierwszy tydzień minął na różnych szkoleniach, jak mamy się zachowywać w warunkach buszu i co nas tam może spotkać.

Otwarcie mówiono, jakiej surowicy należy użyć po ukąszeniu węża, jak unikać ukąszeń komarów, które mogą przenosić malarie. Na podstawowe wyposażenie otrzymaliśmy moskitiery oraz specjalny płyn do smarowania przeciw wszelkiego rodzaju insektom. Jak się później okazało, płyn ten doskonale zdawał egzamin. Pomimo że śmierdział, był bardzo skuteczny. Ów płyn miał duże powodzenie wśród uczestników innych misji, dlatego często ginął. I choć bardzo śmierdział na początku, po krótkim czasie już się go nie czuło.

Pomimo iż mieliśmy pracować w szpitalu, to jednak otrzymaliśmy podstawowy zestaw leków – jak to się mówi – na wszelki wypadek. Ponadto: specjalne mundury, bieliznę, środki higieny, wodę odmineralizowaną i wiele jeszcze innych, drobnych rzeczy. To wszystko zapakowane zostało w specjalną wojskową torbę i ważyło około dwudziestu pięciu kilogramów. Na drogę mieliśmy zupełnie inne mundury, bez dystynkcji, o barwie zielonkawo-żółtawej. Ja miałem być dowódcą grupy i nie kontaktować się z żadnymi postronnymi ludźmi.

Nie będę tu opisywał wszystkich procedur, które miały nas obowiązywać, jedno jest ważne: wiedzieliśmy, że lada dzień znajdziemy się w samolocie. Otrzymaliśmy odpowiedni prowiant na czas podróży i byliśmy fizycznie i psychicznie przygotowani do odlotu.

Jola przy kolacji stała się jakaś bardziej rozkojarzona i zaproponowała mi spotkanie w swoim pokoju, koleżanka poszła do klubu, będziemy sami. Zaskoczyła mnie tą propozycją. Nie wiedziałem, co powiedzieć, nie planowałem jakiegoś romansu z Jolą, ale stare przysłowie mówi, że kobiecie się nie odmawia. Pytam ją, czy ma jakieś szczególne sprawy.

– Jak byś zgadł. Dawno chciałam ci to powiedzieć, jakoś nie miałam odwagi, a czuję, że możemy być rozłączeni, więc chcę to zrobić teraz.

Zdziwiony byłem tym jej wynurzeniem. Tak dokładnie to nie wiedziałem, o co jej chodzi, ale na spotkanie się zgodziłem, tylko zaproponowałem by odbyło się nie w jej pokoju, a na korcie tenisowym. Zdziwiona moją propozycją pytała, co stoi na przeszkodzie, żeby się spotkać u niej w pokoju. Odpowiedziałem, że tak będzie bezpieczniej.

Jak się później okazało, miałem stuprocentową rację. Jola, dziewczyna – jak mówią mężczyźni – warta grzechu, przed przyjazdem do Wrocławia dostała zadanie, aby pilnie obserwować moje zachowanie oraz śledzić różne wypowiedzi na tematy polityczne i inne, wyłapując niezgodne z linią panującą w państwie. Często zdarza się, że rozmowy, nawet intymne, dwojga ludzi mogą być wykorzystane do różnych celów.

Przebrałem się i z odpowiednim ekwipunkiem idę na kort. Jola już na mnie czeka. Potem chwila wyczekiwania, bo kort był zajęty. „Pilnie cię słucham”, mówię, a ona proponuje, abyśmy usiedli na ławeczce. Mówię, że wolę postać tu z boku. Pewne nauki zdobyte w czasie szkolenia zaowocowały, ławeczka niebezpieczna, mógł być podłożony jakiś podsłuch. W takich sytuacjach człowiek staje się przewrażliwiony, że może coś na niego czyha – jest to nabyte skrzywienie, którego człowiek praktycznie się nie pozbywa. Jola, zdziwiona moim zachowaniem, tak jakby była speszona, zaczyna powoli odkrywać cel naszego spotkania.

– Wiesz, przed przyjazdem do Wrocławia zwrócono mi uwagę, abym pilnie obserwowała lekarza w randze kapitana, i gdyby pojawiły się z jego strony jakieś wrogie wypowiedzi czy niezadowolenie, mam natychmiast meldować dowódcy. Mówię ci dlatego, że od samego początku wzbudzałeś we mnie dużą sympatię, a może i uczucie, i nie mogłam się opanować, aby ci o tym nie powiedzieć.

– Postąpiłaś niezgodnie z zasadami i uważam, że będzie lepiej dla nas obojga, jeśli nie wrócimy więcej do tej rozmowy. Ja uznaję, że jej między nami nie było.

– Możesz mnie przez to znienawidzić…

– Ależ nic podobnego. Jesteś wspaniałą kobietą, postąpiłaś względem mnie bardzo dobrze. Ja lubię sobie nieraz pogadać, a teraz będę musiał zwracać większą uwagę na to, co mówię. Ja na pewno już nic im nie przekażę, wierzę ci – odpowiedziałem. – I nie wracajmy już do tego tematu.

– Wiesz, zdaje mi się, że wyszłam na idiotkę. Nie powinnam ci tego mówić.

– Wyobraź sobie, że uchroniłaś mnie może przed jakimś poważnym niebezpieczeństwem, jestem ci bardzo wdzięczny, nie wiem, jak ja ci się zrewanżuję.

– Gdybyś mnie przytulił i pocałował, byłabym w siódmym niebie.

– Na tyle to zawsze mnie stać.

Nie zdążyłem tego zrobić, bo kort się zwolnił, więc zaczęliśmy się gotować do gry.

– Przepraszam cię, może później – stwierdziłem, ruszając na kort.

– Chcę dzisiaj, jutro może być za późno.

– Jesteś przewidująca.

– Podsłuchałam rozmowę, z której wynikało, że najdalej za dwa dni czeka nas odlot, więc trzeba się śpieszyć.

– Aluzja wcale nie dwuznaczna: bierz się, chłopie, do dzieła.

Usłyszała to moje oświadczenie, uśmiechnęła się. Miałem dylemat: żony nigdy nie zdradzałem, ale odmówić w takiej sytuacji… W jej oczach wyszedłbym na dupka. Nie wiedziałem, co zrobić.

Z całej tej sytuacji wybawiła mnie na razie narada o godzinie siedemnastej. Poszedłem; Jola jak zwykle siedziała obok mnie. Jurek uśmiechał się dyskretnie, dając mi znać, że już wszystko wie, nie muszę nic mówić.

Po naradzie prawie wszyscy poszli do kasyna. Jola szepcze mi do ucha:

– Obietnica musi być spełniona. Chodź do mojego pokoju.

Szedłem, nie będąc do końca pewny, czy dobrze robię. Miałem jakiegoś moralnego kaca.

Jola wyciągnęła butelkę klubowej, wypiliśmy po dwie kolejki, Jola prawie niespodziewanie podeszła do mnie. Minął gdzieś opór – wrażliwy byłem na kobiece ciało, w dodatku czułem jej ciepło; chciała się ze mną kochać, a ja czułem do niej jakąś sympatię.

Ręka moja wędruje od jej uda, po plecach. Czuję, jak się do mnie przytula i przywiera całym ciałem. Zapomniałem o wszystkich troskach, opór zniknął całkowicie, stało się to, co na początku nie wchodziło w rachubę, widziałem, że była szczęśliwa – niewiele nam do szczęścia potrzeba.

Dopiliśmy resztę wódki, byłem lekko wstawiony; pożegnaliśmy się tradycyjnie do jutra. Nie zauważyłem, że siedziałem z Jolą prawie dwie godziny. Jurek w pokoju jakoś dziwnie mi się przyglądał.

Odezwał się:

– Masz jakiś pogodny wyraz twarzy, chyba wam dobrze było.

– A żebyś wiedział! – powiedziałem takim tonem, że nie wiedział, czy mówię poważnie, czy żartuję; więcej już mnie nie pytał, a ja nic więcej nie powiedziałem. Sen koił wszystkie troski.

Rano miałem jakiegoś kaca – nie wiedziałem, czy po tej wódce, czy po, jakkolwiek by mówić, zdradzie żony z inną kobietą. Co się stało, to się nie odstanie, trzeba z tym żyć.

Perspektywa zderzenia się z wojną była dominująca, zajmowała moją psychikę.

Byłem najstarszy, pozostali – parę lat ode mnie młodsi – o wojnie nie mieli zielonego pojęcia, liczyli, że to będzie jakaś przygoda. Nie wyprowadzałem ich z błędu, niech się zawczasu nie stresują. Prawie w każdej sytuacji jesteś narażony na utratę życia lub kalectwo, lepiej niech się sami o tym dowiedzą.

Gdy żołnierz wyjeżdża na front, zdaje mu się, że jedzie na jakąś przygodę, jest uśmiechnięty i zadowolony; powrót jest najczęściej smutny, o ile nie tragiczny.

W tym momencie przypomniały mi się sceny z pobytu w Niemczech w latach sześćdziesiątych, gdy chodziłem wieczorem do lokalu, w którym były dancingi – tańczono wtedy wyłącznie parami dawne przeboje: tanga, fokstroty, walce i niemieckie melodie marszowe na cztery czwarte. Gdy zagrali melodię w tym rytmie, na parkiet wchodzili kombatanci z drugiej wojny, często w różny sposób okaleczeni. Parkiet należał wtedy do nich – wszyscy pozostali schodzili z parkietu, tym gestem okazując kombatantom szacunek. Sam nie miałem wtedy do nich szacunku, zbyt dobrze pamiętałem ich zachowania w czasie okupacji w Polsce (czas łagodzi złe doświadczenia, wspomnienia jednak pozostają na zawsze), ale również opuszczałem parkiet.

Po śniadaniu oświadczono nam, że jest to ostatni dzień naszego pobytu i należy go poświęcić przygotowaniom do jutrzejszego odlotu. Polecono nam przejrzeć nasze worki, czy wszystko zostało zapakowane; wymieniłem sobie buty – według mnie były zbyt ciasne. Dodatkowo zapakowałem czysty zeszyt i dwa długopisy. Pozostałe rzeczy, zgodnie z wykazem, znajdowały się w worku. Przypiąłem małą wizytówkę z imieniem i nazwiskiem i postanowiłem już nie zaglądać do worka. U wszystkich dało się wyczuć jakieś podniecenie, niektórzy dopiero teraz zdali sobie sprawę, że wyruszamy jednak na bardzo niebezpieczną misję. Niektórzy nigdy nie lecieli samolotem, ogarniał ich strach; pocieszałem ich, że to przyjemna podróż.

Po obiedzie minęło gdzieś napięcie i zdenerwowanie. Na pewno dosypali nam coś do naszego pokarmu – koncypowałem. Podejrzeniami tymi z nikim się nie podzieliłem. W każdym razie nie wiedzieliśmy, co mamy ze sobą zrobić, bo strach i podniecenie przeszły.

Po kolacji, na krótkiej naradzie oświadczono nam, że jutro pobudka o godzinie piątej i po śniadaniu wyjazd na lotnisko o siódmej. Nie było czasu się denerwować, trzeba było iść wcześnie spać, choć sen jakoś nie chciał przyjść. Wykonałem telefon do żony, ale o wylocie nic nie powiedziałem.

Wyszliśmy z Jolą na spacer. Przechadzka po alejkach jakoś dobrze na nas działała. W pewnej chwili Jola zapytała mnie, czy zgodziłbym się, abyśmy razem pracowali. Odrzekłem, że oczywiście, jeżeli będzie to ode mnie zależało.

Zauważyłem, że w naszym kierunku idzie Jurek.

– Wam to dobrze, ja jestem samotny. Jeślibyś nie miał nic przeciw, to chciałbym pracować z tobą.

– Oczywiście, zgadzam się, tylko nie wiem, jak oni nas podzielą.

Jurek jednak wyraźnie czuł się osamotniony.

– Jesteś z nami, nie martw się, będziemy się nawzajem wspierać.

Uważał, że z Jolą stanowimy parę. Choć nie była to prawda, nie chciałem wyprowadzać go z błędu, bo jednak była między mną a dziewczyną jakaś przyjaźń. W warunkach wojennych takie słowo jak przyjaźń nabiera szczególnego znaczenia. Powiedziałbym, że jest to w pewnym sensie odpowiedzialność za drugiego człowieka, ale o tej kwestii wspomnę w dalszej części książki. Jola przytulała się do mnie, nie krępując się zupełnie Jurka – przyznam, że źle się z tym czułem.

Jurek był jakoś dziwnie zadowolony. Nie mogłem go zrozumieć. Dopiero później powiedział mi, że miał problemy z kobietą, która zdradzała go z jego kolegą. Różne są reakcje ludzkie.

– Jurek, masz teraz okazję znaleźć sobie kobietę, a może będzie to miłość.

– Jakoś nie mogę się odnaleźć – mówił, zaznaczając, że tamtą bardzo kochał.

Może dalej kocha, choć oficjalnie się rozstali… Różne są koleje miłości. Miałem znajomego, który rozstał się z żoną i po pięciu latach mówił mi, że dalej ją kocha. I nie ma żadnej recepty na to, co zrobić z taką miłością, dlatego moje wypowiedzi nie robiły również i na Jurku żadnego wrażenia.

Wspomniałem o Jurku Joli. Nie chciała podjąć tematu, powiedziała tylko, że fajny chłopak, ale zagubiony.

Jurka już z nami nie było, poszedł „robić porządek” – było to dość tajemnicze stwierdzenie. Szliśmy z Jolą, trzymając się za ręce.

– Chciałabym być z tobą.

– Jola, ty źle wybrałaś, ten związek nie ma żadnej przyszłości, ja się z żoną nie rozwiodę.

– Dla mnie ważna jest ta chwila, co będzie jutro, nie za bardzo mnie interesuje – odrzekła.

Spacer się kończył, zbliżała się dwudziesta druga, czas było myśleć o spaniu, jutro trzeba wcześnie wstać.

– Przed wejściem do pokoju przytul mnie i pocałuj, w samolocie chcę siedzieć obok ciebie… Pa – zakończyła i się rozstaliśmy.

W pokoju Jurek siedział na łóżku. Wyciągnął butelkę jakiejś brandy.

– Musimy się napić.

Choć nie miałem ochoty, nie mogłem mu odmówić. Jurek dalej wspominał tę swoją dziewczynę. Poradziłem mu, żeby starał się o niej zapomnieć. „Ona nie zasługuje na twoją miłość”. Miałem trochę inne poglądy na temat miłości i seksu, uważałem, że w jakimś stopniu trzeba oddzielić seks od miłości.

W butelce wyraźnie ubyło brandy, Jurek nie mógł (czy nie chciał) zrozumieć moich wywodów, miał obsesję na punkcie dawnej dziewczyny. Poradziłem mu, aby do niej nie dzwonił i nie pisał, a najlepiej żeby sobie znalazł jakąś kobietę i się z nią zaprzyjaźnił.

– Jest tu tyle ładnych dziewczyn – stwierdził na koniec – że może ty masz rację…

Sen jakoś nie przychodził – na pewno większość z nas nie spała… W pewnym momencie usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Zdziwiło mnie to. Otwieram, a w drzwiach stoi Jola z koleżanką z pokoju Teresą.

– Czy możemy na chwilę? Nie możemy spać. – Przyniosły ze sobą jarzębiak i wiadomo, co w takiej sytuacji się dzieje.

Na