Niemieckie życie. Byłam sekretarką Goebbelsa - Brunhilde Pomsel, Thore D. Hansen - ebook

Niemieckie życie. Byłam sekretarką Goebbelsa ebook

Brunhilde Pomsel, Thore D. Hansen

4,2

Opis

„Po prostu wślizgnęliśmy się w to” – mówi 106-letnia sekretarka Józefa Goebbelsa.

Czy historia się powtarza? Goebbelsa Brunhilde Pomsel, była sekretarka ministra propagandy Rzeszy Józefa Goebbelsa, opowiada o swym braku zainteresowania sukcesem narodowych socjalistów, o dążeniu do kariery w czasach społecznego i moralnego rozkładu, zwłaszcza o pracy w jednym z ośrodków dowodzenia nazistowskiej władzy.

Politolog Thore D. Hansen przygląda się jej ocenom swoich wspomnień i stwierdza frapujące paralele między wtedy a dziś. W ten sposób Niemieckie życie staje się sygnałem alarmowym dla współczesnego pokolenia. Bo na przykładzie Brunhilde Pomsel widać, dokąd mogą zaprowadzić obojętność, ignorancja i brak zainteresowania polityką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (15 ocen)
7
6
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Jak zachować się w obliczu nieludzkiej władzy? Czy tytułowa sekretarka Goebbelsa ucieka od odpowiedzialności i naiwnie usiłuje uzasadniać swoje wybory? Czy zarówno ona, jak i niemieckie społeczeństwo pod rządami NSDAP, wiedzieli co się dzieje i niczego z tą wiedzą nie zrobili? I wreszcie najważniejsze chyba pytanie: czy mamy prawo ich winić lub oskarżać? Uważam, że nie, bo ilu z nas miało okazję wykazać swoją dzielność w podobnej sytuacji? Żyjemy sobie spokojnie i dostatnio. Łatwo jest wskazywać palcem i pytać: Dlaczego nic nie zrobiliście? A czy my coś byśmy zrobili? Przypuszczam, że większość, podobnie jak Brunhilde Pomsel, nie zrobiłaby nic poza tym, co byłoby konieczne do zabezpieczenia możliwie najlepszych warunków bytowych dla siebie i najbliższych. Że co? Że piszę głupoty? Że taki z nas niby naród samych bohaterów i herosów? Bzdura. Jak napisano w komentrzu do wspomnień Brunhilde, obecnie także dzieją się na świecie okropne rzeczy. I co, robimy coś z tym? Czy większość z nas w...
51
DanielOpilowski

Nie polecam

Nic ciekawego się nie dowiadujemu, ani o bohrerce, która cały czas zasłania się brakiem świadomości i niemożnościa przeciwstawieniavsię systemowi represji; ani też o Goebbelsie i funkcjonowaniu propagandy w Niemczech. Bardzo słaby język literacki.
20
tomaszhenrykdulak
(edytowany)

Całkiem niezła

Przykład .... bezproduktywnego konsumenta sprawiedliwości. Nawet żule mają zdrowszy kręgosłup moralny i historie ciekawsze do opowiedzenia. Jej koledzy z młodości którzy pomimo wieku 25 lat nigdy nie pracowali, wyczesane włosy na brylantynje, samochody, motocykle, wakacje... W tym też nie widziała nic niewłaściwego. Niesłusznie nazwana nazistką. Historia z kategorii "Żołnierz zmuszony do walki i zabijania nie jest morderca..." Zdanie podsumowujące jej światopogląd.
10
pavi09

Dobrze spędzony czas

Biografia plus obszerny esej na temat współczesnej sytuacji polityczno-społecznej na świecie. Same wspomnienia są ciekawe, ale chaotyczne i repetetywne - wciąż wraca wątek głupoty i instynktu samozachowawczego autorki. To po pewnym czasie irytuje, im dalej się czyta, tym bardziej zacierają się fakty i dominują odczucia.
00
dotka02

Nie polecam

Żałosne. Nawet stojąc nad grobem ta stara Niemka nie ma odwagi spojrzeć prawdzie w oczy. Zreszta jak jej rodacy. Strata czasu!
00

Popularność




Przed­mowa

Przed­mowa

Thore D. Han­sen

Brun­hilde Pomsel to jedna z nie­licz­nych osób dopusz­czo­nych bez­po­śred­nio do jed­nego z naj­więk­szych zbrod­nia­rzy w histo­rii. Była ste­no­ty­pistką i sekre­tarką Jose­pha Goeb­belsa w Mini­ster­stwie Pro­pa­gandy. Wkrótce po prze­ję­ciu wła­dzy przez Adolfa Hitlera wstą­piła do NSDAP, aby zapew­nić sobie posadę w pań­stwo­wym radiu. W 1942 r. pod­jęła pracę w Mini­ster­stwie Pro­pa­gandy i Oświe­ce­nia Publicz­nego i aż do kapi­tu­la­cji Ber­lina, w maju 1945 r., pra­co­wała w sekre­ta­ria­cie hitle­row­skiego mini­stra pro­pa­gandy wśród kie­row­ni­czej elity naro­do­wego socja­li­zmu. Jesz­cze w ostat­nich dniach wojny, gdy sowiec­kie woj­ska zajęły już Ber­lin, zamiast sko­rzy­stać z oka­zji ucieczki, wystu­ki­wała na maszy­nie w bun­krze urzę­dowe pisma, a nawet uszyła flagę oznaj­mia­jącą ofi­cjalną kapi­tu­la­cję Ber­lina. Dopiero sie­dem­dzie­siąt lat po woj­nie zde­cy­do­wała się prze­rwać mil­cze­nie i opo­wie­dzieć o swoim życiu.

Fil­mowcy: Chri­stian Krönes, Olaf S. Müller, Roland Schrot­tho­fer i Flo­rian Weigen­sa­mer, w doku­men­tal­nym fil­mie Ein deut­sches Leben (Nie­miec­kie życie), zapro­sili Brun­hilde Pomsel do opo­wie­dze­nia histo­rii swo­jego życia przed kamerą, w efek­tow­nym czarno-bia­łym oświe­tle­niu. Opo­wieść doj­rza­łej kobiety jest jed­no­cze­śnie oso­bliwa i fascy­nu­jąca. Niniej­sza książka powstała na pod­sta­wie wspo­mnień zapi­sa­nych w 2013 r. W celach wydaw­ni­czych autor upo­rząd­ko­wał je chro­no­lo­gicz­nie i deli­kat­nie sko­ry­go­wał nie­zręcz­no­ści języ­kowe towa­rzy­szące zazwy­czaj słowu mówio­nemu.

Swoją opo­wieść Brun­hilde Pomsel zaczyna od dzie­ciń­stwa w Ber­li­nie, gdzie uro­dziła się w 1911 r. Kobieta wspo­mina wybuch I wojny świa­to­wej i mało­mów­nego ojca, który w 1918 r. cały i zdrowy powró­cił z Rosji. Surowe wycho­wa­nie, któ­rego doświad­czyła, będąc star­szą sio­strą czte­rech chłop­ców, na zawsze odci­snęło piętno na jej życiu. Ojciec był czło­wie­kiem zamknię­tym, a tema­tów poli­tycz­nych nie poru­szało się w domu. Brun­hilde Pomsel dora­stała w bogat­szej dziel­nicy Ber­lina. Rodzina nie cier­piała głodu i unik­nęła nędzy, pod­czas gdy w pozo­sta­łej czę­ści mia­sta, jak i w całych Niem­czech, więk­szość ludzi żyła na skraju ubó­stwa. Atmos­fera w kraju była napięta, na ulice wycho­dzili pro­te­stu­jący komu­ni­ści i nazi­ści o skraj­nie prze­ciw­nych poglą­dach poli­tycz­nych, coraz czę­ściej docho­dziło też do mniej lub bar­dziej bru­tal­nych bójek. Ale w wil­lo­wej dziel­nicy Südende życie pły­nęło swoim codzien­nym, spo­koj­nym ryt­mem.

Z per­spek­tywy lat decy­du­jący dla kariery Brun­hilde Pomsel wydaje się jej obo­jętny sto­su­nek do nowo powsta­łego ruchu, NSDAP. Heinz, jej waka­cyjna miłość, poznał ją pod koniec 1932 r. z zasłu­żo­nym ofi­ce­rem, wete­ra­nem I wojny świa­to­wej. Spo­tka­nie oka­zało się dla mło­dej kobiety ważne: zaopie­ko­wał się nią Wulf Bley, póź­niej­szy repor­ter radiowy, czło­nek par­tii od jej zało­że­nia. To on po zwy­cię­stwie NSDAP w marcu 1933 r. jako spra­woz­dawca w obec­no­ści całej nazi­stow­skiej elity wznio­śle komen­to­wał marsz z pochod­niami. Wkrótce po prze­ję­ciu wła­dzy przez Hitlera Wulf Bley zapro­po­no­wał Brun­hilde pracę w Deut­sche The­ater. Nie­stety, zawiódł tam jako dra­ma­turg, ale będąc człon­kiem NSDAP, dostał kolejną pro­po­zy­cję pracy i zasu­ge­ro­wał Pomsel wstą­pie­nie do par­tii, żeby móc zatrud­nić ją w pań­stwo­wym radiu jako swoją sekre­tarkę. Radio już od dawna było w rękach nazi­stów – wszy­scy żydow­scy dyrek­to­rzy zostali zwol­nieni i otrzy­mali zakaz wyko­ny­wa­nia zawodu.

Wkrótce Wulf Bley został ponow­nie prze­nie­siony, ale dla Brun­hilde Pomsel spo­tka­nie z nim było począt­kiem kariery, któ­rej efek­tem była praca w cen­tral­nym kręgu wła­dzy, oraz roz­po­czę­ciem nie­zwy­kłego życia, o któ­rym boha­terka opo­wie­działa dopiero w sędzi­wym wieku.

Cho­ciaż przez sie­dem­dzie­siąt lat wiele wspo­mnień się zatarło, klu­czowe wyda­rze­nia i punkty zwrotne pozo­stały w jej pamięci. Te frag­menty burz­li­wego życia, ale też spo­sób, w jaki Brun­hilde Pomsel trak­tuje swoje doświad­cze­nia w radiu, a potem w Mini­ster­stwie Pro­pa­gandy, nie są wolne od kon­tro­wer­sji. Wciąż zauwa­żamy, że boha­terka chce ukryć pewne infor­ma­cje, aby jed­nak potem przy­znać się do róż­nych sytu­acji, i na tym polega urok jej opo­wie­ści.

Opo­wieść o Brun­hilde Pomsel nie dostar­cza nowej histo­rycz­nej wie­dzy, ale umoż­li­wia wej­rze­nie w oso­bo­wość ówcze­snego bier­nego uczest­nika wyda­rzeń histo­rycz­nych, sta­jąc się auto­ma­tycz­nie ostrze­że­niem dla współ­cze­snych – dla nas wszyst­kich. Nie da się zaprze­czyć, że teraz, podob­nie jak kie­dyś, ten­den­cje anty­de­mo­kra­tyczne i pra­wi­cowy popu­lizm osią­gnęły poziom nie­bez­pieczny dla spo­łe­czeń­stwa i sys­temu demo­kra­tycz­nego.

Ana­li­tycy poli­tyczno-socjo­lo­giczni od 2015 r. z nie­po­ko­jem zadają sobie pyta­nie, jak mogło dojść do tego, że w Euro­pie, a także w Sta­nach Zjed­no­czo­nych znowu tole­ruje się wygła­sza­nie jedy­nie pra­wi­co­wych poglą­dów, trak­tuje się pewne grupy spo­łeczne gorzej i akcep­tuje się ataki na mniej­szo­ści naro­dowe, np. uchodź­ców. Wybór Donalda Trumpa na 45. pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ryki oży­wił euro­pej­skich popu­li­stów, ponie­waż potra­fił on zmo­bi­li­zo­wać hasłami i obiet­ni­cami swo­ich wybor­ców mimo wielu róż­nic spo­łecz­nych, pod­czas gdy ponad 40 pro­cent Ame­ry­ka­nów w ogóle nie wzięło udziału w wybo­rach.

W wielu zachod­nich pań­stwach znów mówi się o koniecz­no­ści sil­nej wła­dzy kie­row­ni­czej i nie spo­tyka się to z powszechną dez­apro­batą. Czy popu­li­ści i faszy­ści znów posłużą się bier­nymi uczest­ni­kami, mil­czącą masą, aby znisz­czyć demo­kra­cję?

Brun­hilde Pomsel nie inte­re­so­wała się poli­tyką. Dla niej waż­niej­sza była praca, zabez­pie­cze­nie mate­rialne, lojal­ność wobec zwierzch­ni­ków, potrzeba przy­na­leż­no­ści i awansu spo­łecz­nego. Obra­zowo i szcze­rze opi­suje swoją karierę. Odrzuca oso­bi­stą winę za zbrod­nie nazi­stow­skiego sys­temu.

Po pre­mie­rach filmu w Izra­elu i San Fran­ci­sco rzadko było sły­chać pogar­dliwe głosy albo oskar­że­nia. „Cha­peau bas! przed tym, kto z pew­no­ścią może powie­dzieć o sobie, że nie brał w tym udziału” – stwier­dza kore­spon­dentka „Frank­fur­ter Rund­schau”.

Widzo­wie nie osą­dzali Brun­hilde Pomsel, lecz zasta­na­wiali się nad współ­cze­sno­ścią i obecną sytu­acją. Czy powtó­rzą się mroczne lata trzy­dzie­ste? Czy jako lękliwi i bierni oby­wa­tele pono­simy odpo­wie­dzial­ność za wzmoc­nie­nie się nowej pra­wicy? Przez kilka dekad myśle­li­śmy, że widmo faszy­zmu zostało poko­nane. Ale Brun­hilde Pomsel uświa­da­mia nam, że tak nie jest. W fil­mie zadzi­wia­jąco kla­row­nym opi­som nie­win­nej codzien­no­ści czasu wojny, karie­rze Pomsel jako „dziew­czyny apo­li­tycz­nej”, jej emo­cjo­nal­nemu dystan­sowi do rze­czy­wi­sto­ści prze­ciw­sta­wione są cytaty Goeb­belsa, ludz­kie zwłoki, wychu­dzeni Żydzi oswo­bo­dzeni z obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, mate­riały pro­pa­gan­dowe i inne dema­sku­jące aspekty nazi­stow­skiej Rze­szy. Wszystko to bez komen­ta­rza jako ostry kon­trast do spo­strze­żeń i wspo­mnień boha­terki.

Sko­ja­rze­nia widzów, nie­uchronne porów­na­nia ze współ­cze­sno­ścią stały się dla mnie bodź­cem do skon­fron­to­wa­nia w niniej­szej książce doświad­czeń Pomsel z dzi­siej­szymi dąże­niami. Czy obawy, że histo­ria może się powtó­rzyć, są prze­sa­dzone? A może już doszli­śmy do momentu, w któ­rym nowej epoki faszy­zmu albo auto­ry­ta­ry­zmu nie da się zatrzy­mać? Czy histo­ria Brun­hilde Pomsel może być wska­zówką, jak dąże­nie do oso­bi­stych korzy­ści pozwala lek­ce­wa­żyć pro­cesy spo­łeczne i poli­tyczne?

Aby przez bio­gra­fię Brun­hilde Pomsel zbli­żyć się do współ­cze­sno­ści, trzeba też się zasta­no­wić, jaką odpo­wie­dzial­ność za aktu­alne wyda­rze­nia pono­szą elity demo­kra­tyczne i czy sytu­acja nie jest ana­lo­giczna do tej z lat trzy­dzie­stych XX wieku.

Wyzwa­nia nowo­cze­sno­ści, takie jak: kry­zysy finan­sowe, fale uchodź­ców, prze­miany kli­ma­tyczne, warunki socjalne róż­nych grup spo­łecz­nych na całym świe­cie, i wyni­ka­jące z tego obawy przed degra­da­cją i obcymi wpły­wami u nie­któ­rych pro­wa­dzą do wyco­fa­nia się z życia spo­łecz­nego, oby­wa­tel­skiego w sferę wyłącz­nie pry­watną, a nawet wiodą do rady­ka­li­zmu. Pozor­nie Brun­hilde Pomsel ponad sie­dem­dzie­siąt lat temu żyła w zupeł­nie innym świe­cie niż my obec­nie. Boha­terka opo­wiada o swo­ich kolej­nych wybo­rach, dla odbiorcy z pozoru dość logicz­nych, roz­sąd­nych i zro­zu­mia­łych. Docho­dzimy jed­nak do tego momentu w jej życiu, w któ­rym zada­jemy sobie pyta­nie: czy i ja nie pra­co­wał­bym wtedy w sekre­ta­ria­cie Goeb­belsa? Jak wiele cech z oso­bo­wo­ści Brun­hilde Pomsel ma każdy z nas? Albo, jak pro­wo­ku­jąco spy­tał jeden z redak­to­rów wkrótce po pre­mie­rze filmu, czy my wszy­scy tro­chę nie przy­po­mi­namy głów­nej boha­terki?

Miliony osób takich jak Brun­hilde Pomsel, myślą­cych tylko o swo­jej karie­rze, mate­rial­nym zabez­pie­cze­niu, a przy tym akcep­tu­ją­cych nie­spra­wie­dli­wość spo­łeczną i dys­kry­mi­na­cję mniej­szo­ści, to solidny fun­da­ment dla każ­dego mani­pu­la­cyj­nego, auto­ry­tar­nego sys­temu, i są oni bar­dziej nie­bez­pieczni niż wierni rady­kalni wyborcy eks­tre­mal­nych par­tii. Brun­hilde Pomsel osta­tecz­nie sama dostrze­gła, że jej kraj pogrą­żył w mroku cały kon­ty­nent i dopro­wa­dził do jego cywi­li­za­cyj­nego upadku.

Zanim histo­ria się powtó­rzy, dostrze­że­nie i ana­liza podo­bieństw mię­dzy prze­szło­ścią a teraź­niej­szo­ścią są dla nas szansą na reflek­sję o wła­snej moral­no­ści i bodź­cem do dzia­ła­nia, gdy trzeba się będzie zbun­to­wać i otwar­cie prze­ciw­sta­wić rady­ka­li­za­cji. Jakże lek­ko­myśl­nie obcho­dzimy się wszy­scy z naszym wewnętrz­nym mier­ni­kiem moral­nym! Dla jakże pry­mi­tyw­nych, krót­ko­trwa­łych i banal­nych celów bądź pozor­nych suk­ce­sów poświę­camy nasze zasady! Są pyta­nia, na które histo­ria Brun­hilde Pomsel nie może nam dać wyczer­pu­ją­cej, zawsze aktu­al­nej odpo­wie­dzi. Za każ­dym razem potrzebna jest indy­wi­du­alna reflek­sja.

W wielu kra­jach Europy i w USA do coraz więk­szej wła­dzy docho­dzą popu­li­ści. Nie­które kie­row­nic­twa państw środ­ko­wo­eu­ro­pej­skich, jak w Pol­sce i na Węgrzech, dez­in­te­grują demo­kra­tyczne sys­temy. W Tur­cji nie obo­wią­zują zasady pań­stwa prawa i wol­ność sumie­nia, a masowe aresz­to­wa­nia i fale czy­stek wśród dzie­sią­tek tysięcy domnie­ma­nych prze­ciw­ni­ków stały się czo­ło­wym przy­kła­dem mecha­ni­zmów rodzą­cej się dyk­ta­tury. Na tym nie koniec – warto rów­nież dostrzec feno­men Donalda Trumpa w USA z naj­ostrzej­szą w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych walką wybor­czą prze­ciwko mniej­szo­ściom i migran­tom, esta­bli­sh­men­towi oraz kam­pa­nię wybor­czą pro­wa­dzoną za pomocą kłamstw i rasi­stow­skich haseł, dzięki któ­rym urząd pre­zy­denta zapew­nił sobie biz­nes­men zaj­mu­jący się han­dlem nie­ru­cho­mo­ściami.

Ta sytu­acja i coraz wyraź­niej­sze głosy popu­li­stów z Europy są zwia­stu­nami nowej epoki auto­ry­tar­nych dążeń, które zagra­żają pod­sta­wom wol­no­ści i demo­kra­cji. Na tym tle histo­ria Brun­hilde Pomsel jest emo­cjo­nalną matrycą kon­fron­tu­jącą czy­tel­nika z na­dal aktu­alną kwe­stią wła­snej odpo­wie­dzial­no­ści za wyda­rze­nia poli­tyczne – jest ostrze­że­niem prze­ciw bier­no­ści i wska­za­niem miej­sca, w któ­rym znaj­du­jemy się wszy­scy jako spo­łe­czeń­stwo oraz każdy indy­wi­du­al­nie.

Brun­hilde Pomsel opo­wiada też o swoim dzie­ciń­stwie, pracy u żydow­skiego adwo­kata, wstą­pie­niu do par­tii, pracy w pań­stwo­wym radiu i Mini­ster­stwie Pro­pa­gandy aż do końca wojny, inter­no­wa­niu w sowiec­kim obo­zie spe­cjal­nym oraz o powro­cie do nor­mal­nego życia na wol­no­ści. Pozna­jemy rów­nież los jej żydow­skiej przy­ja­ciółki, Evy Löwenthal, która jako młoda dziew­czyna ledwo utrzy­my­wała się w Ber­li­nie z pisa­nia felie­to­nów, a w 1943 r. została wywie­ziona do Auschwitz i tam zamor­do­wana.

Z opo­wie­ści Pomsel wynika, że przy­czyną awansu i suk­ce­sów nazi­stów jest brak w spo­łe­czeń­stwie zain­te­re­so­wa­nia poli­tyką oraz brak empa­tii i soli­dar­no­ści, nawet jeśli ona sama tego nie zauważa albo nie potrafi zauwa­żyć.

Pod­su­mo­wa­nie całego życia skła­nia główną boha­terkę do reflek­sji na temat swo­ich wybo­rów i ich skut­ków. Mówiąc sło­wami pol­skiego pisa­rza Andrzeja Sta­siuka: „Im bar­dziej się boimy, tym więk­szych tchó­rzy wybie­ramy. Poświęcą oni wszystko, by wła­dzy nie utra­cić. Poświęcą nas, poświęcą kraj, poświęcą kon­ty­nent”.

Czy będziemy żyć tchórz­li­wie w ukry­ciu, czy prze­ciw­sta­wimy się złu?

Thore D. Han­sen, sty­czeń 2017

Przed 1933 r. nie myślało się zbyt wiele o Żydach. Czy­sty wymysł póź­niej­szych nazi­stów. Dopiero naro­dowy socja­lizm uświa­do­mił nam, że to inni ludzie. To wszystko zapi­sano potem w pla­no­wa­nym pro­gra­mie likwi­da­cji Żydów. Nie mie­li­śmy nic prze­ciwko Żydom.

Brun­hilde Pomsel

Nie inte­re­so­wa­li­śmy się poli­tyką

Nie inte­re­so­wa­li­śmy się poli­tyką

Mło­dość w Ber­li­nie lat trzy­dzie­stych

Wspo­mnie­nia Brun­hilde Pomsel zaczy­nają się mgli­ście wybu­chem I wojny świa­to­wej w sierp­niu 1914 r., Brun­hilde ma wtedy trzy lata. Matka nie­spo­dzie­wa­nie dostaje tele­gram, że ojciec jako jeden z pierw­szych został powo­łany do woj­ska. Jadą nie­zwłocz­nie dorożką na ber­liń­ski Pots­da­mer Bahn­hof, żeby poże­gnać ojca. Po czte­rech latach wojny, w listo­pa­dzie 1918 r., wróci on cały i zdrowy.

Moje wspo­mnie­nia są dla mnie bar­dzo ważne. Prze­śla­dują mnie. Ni­gdy mnie nie opusz­czają. Cho­ciaż zapo­mi­nam nazwi­ska i pewne wyda­rze­nia, któ­rych już nie potra­fię opi­sać sło­wami. Ale poza tym jest wszystko jak w dużym lek­sy­ko­nie albo książce z obraz­kami. Cofam się w myślach do cza­sów, kiedy byłam małą dziew­czynką. Wiem też, że samym swoim ist­nie­niem spra­wi­łam radość wielu ludziom. To cał­kiem miła myśl.

Pamię­tam dokład­nie, jak ojciec wró­cił z wojny. Pyta­li­śmy wtedy matkę: „Mamu­siu, co robi ten obcy czło­wiek w naszym miesz­ka­niu?”. A potem zaczęły się trudne czasy. Był głód. Pod koniec I wojny świa­to­wej orga­ni­zo­wano jadło­daj­nie. Cho­ciaż matka zawsze dla nas goto­wała, kie­dyś powie­działa: „Spró­bujmy”, i poszła z nami, dziećmi, do takiej jadło­dajni, gdzie zje­dli­śmy obiad. A kiedy wyszli­śmy, powie­działa: „Ni­gdy wię­cej tego nie zro­bię”.

W dro­dze powrot­nej czę­sto pro­si­łam matkę: „Chcia­ła­bym wbić gwóźdź w Hin­den­burga”1. Na placu Kró­lew­skim stała olbrzy­mia, nie­wy­koń­czona drew­niana figura, przed­sta­wia­jąca feld­mar­szałka Hin­den­burga. I za pięć feni­gów – ber­liń­czycy mówili na pięć feni­gów „szó­stak” – za szó­staka dosta­wało się do ręki mło­tek i gwóźdź i wolno było go wbić gdzieś w okre­ślone miej­sce. To było… to trzeba było zro­bić. Matka pozwa­lała mi wydać na to pie­nią­dze, żeby spra­wić mi przy­jem­ność.

Ojciec miał szczę­ście. Był w Rosji, zawsze w Rosji, mimo to nie został ranny ani zabity. Ale wojna pozo­sta­wiła inne ślady. Stał się czło­wie­kiem jesz­cze cich­szym i być może dla­tego w domu o poli­tyce się nie mówiło. Póki nie nade­szli nazi­ści, wtedy zaczęto mówić, ale też tylko ogól­nie.

W tym cza­sie wie­lo­dziet­nej rodzi­nie nie było łatwo. Było nas pię­cioro dzieci. Na świat miała przyjść jesz­cze dziew­czynka, ale cią­gle rodzili się tylko chłopcy. Wów­czas jesz­cze nie potra­fiono kon­tro­lo­wać „tych spraw”, zawsze więc pozo­sta­wiano to przy­pad­kowi. Jako naj­star­sza i na doda­tek jedyna dziew­czynka byłam tro­chę za bar­dzo obcią­żana. Odpo­wia­da­łam za wszystko, co robili chłopcy. Zawsze się mówiło: „Powin­naś była uwa­żać!”. Według moich dzi­siej­szych obser­wa­cji wtedy nie­wła­ści­wie wycho­wy­wano dzieci. Przy­cho­dziły na świat, zapew­niano im byt, kar­miono i dawano też jakieś zabawki, piłkę albo lalkę, ale nic wię­cej. Musie­li­śmy o wszystko pytać i byli­śmy wycho­wy­wani bar­dzo surowo. Od czasu do czasu dosta­wało się też klapsa. Cią­gle się coś działo. Byli­śmy praw­dziwą nor­malną nie­miecką rodziną.

Ja, jako naj­star­sza, dźwi­ga­łam nie­je­den cię­żar. Tak było także póź­niej, gdy dziecko pod­ro­sło i miało jakieś życze­nia czy marze­nia, było w tym też troszkę zło­śli­wo­ści, w sen­sie: „Jakie masz zachcianki?”. Nie było się trak­to­wa­nym poważ­nie.

Żyli­śmy bar­dzo skrom­nie, ale byli­śmy zawsze naje­dzeni. Nie przy­po­mi­nam sobie głodu, a to nie było oczy­wi­ste przy takiej licz­bie ludzi bez­ro­bot­nych i bied­nych.

Wszyst­kim rzą­dził ojciec, był pro­szony o wiele rze­czy, które czę­sto pró­bo­wa­li­śmy darem­nie prze­pchnąć u matki, a ona nie dawała się nabrać. Na ogół mówiła: „Zapy­taj ojca”. Póź­niej ojciec został dobrym kum­plem, ale gdy byli­śmy mali, musie­li­śmy być posłuszni.

Czło­wiek uczył się, co mu wolno, a czego nie wolno. I uczył się, że za to, czego robić nie wolno, czeka kara. A tych spraw było dużo. Na przy­kład od czasu do czasu kupo­wano dro­gie jabłka. Leżały poli­czone na pate­rze na bufe­cie. Rap­tem jed­nego bra­ko­wało. „Kto wziął jabłko? Nikt? Wszy­scy do mnie! Ty, ty?”. Każdy z osobna został odpy­tany, ja nie. „A więc jeżeli nikt ich nie ruszał, to jabłek nie ma w ogóle”. Wtedy któ­reś mogło powie­dzieć: „Widzia­łam, jak Ger­hard bawił się paterą”. W ten spo­sób pod­bu­rzano nas, dzieci, prze­ciwko sobie.

Albo też matka miała zwy­czaj odkła­dać drobne do fili­żanki w kuchen­nym kre­den­sie. Kusiło, żeby się­gnąć do środka i wyjąć sobie jeden grosz albo dwa­dzie­ścia feni­gów. Ktoś to kie­dyś zro­bił i zdra­dził się tym, że nagle bie­gał z olbrzy­mim cukier­kiem. Dzieci są prze­cież głu­pie. Takie rze­czy były karane choćby dla przy­kładu. Wtedy dosta­li­śmy wszy­scy troje trze­paczką po tyłku. Nie­źle bolało. I już był znowu spo­kój w rodzi­nie, ojciec był szczę­śliwy, że speł­nił swój obo­wią­zek, a my, dzieci, uzna­li­śmy, że nie było tak strasz­nie i że kie­dyś może znowu to zro­bimy.

W życiu rodzin­nym kie­ro­wano się posłu­szeń­stwem; miło­ścią i wyro­zu­mia­ło­ścią nie­wiele by osią­gnięto. Być posłusz­nym i troszkę przy tym oszu­ki­wać, a do tego kła­mać albo zrzu­cać winę na drugą osobę. W ten spo­sób budzono w dzie­ciach cechy, któ­rych wła­ści­wie nie miały.

W każ­dym razie nie zawsze wśród wielu osób prze­by­wa­ją­cych w jed­nym miesz­ka­niu pano­wała tylko miłość. Wszy­scy­śmy dosta­wali za swoje. Ja, jako dziew­czynka, tro­chę mniej, ale czę­sto mówiono: „Aku­rat ty, ponie­waż jesteś duża, powin­naś być mądrzej­sza i to wie­dzieć” – wyty­kano mi wciąż pogar­dli­wie. Zawsze to ja pono­si­łam odpo­wie­dzial­ność za wszystko, co zro­bili chłopcy.

Póź­niej, gdy mie­li­śmy dzie­sięć, jede­na­ście lat, chcie­li­śmy zawsze wie­dzieć, jakie były wybory poli­tyczne naszych rodzi­ców. Oni nam tego ni­gdy nie powie­dzieli. Do dziś nie wiem dla­czego. To była tajem­nica. Poli­tyka w ogóle w domu nie ist­niała. To nas nie inte­re­so­wało. Ojciec i bez tego był bar­dzo dys­kretny, także na temat swo­jej mło­do­ści. On też pocho­dził z wie­lo­dziet­nej rodziny. Wiele lat póź­niej, gdy już dawno nie żył, dowie­dzia­łam się, że jego ojciec ode­brał sobie życie. I że mój ojciec z braćmi i jedyną sio­strą wycho­wy­wał się w drez­deń­skim sie­ro­cińcu. Dowie­dzia­łam się o tym przy­pad­kiem, dopiero około czter­dzie­stu lat temu. Wtedy matka jesz­cze żyła. Zapy­ta­łam ją: „Mamo, wie­dzia­łaś?”. Powie­działa: „Tak”. „A dla­czego nam ni­gdy nie powie­dzia­łaś?”. „Tata nie chciał”. Tata nie chciał i tego się trzy­mała.

Jego ojciec był nadwor­nym ogrod­ni­kiem Kró­le­stwa Sak­so­nii, miał nawet tytuł. Wyho­do­wał tru­skawkę, dostał za nią dyplom i zapewne rów­nież spory mają­tek. Potem spe­ku­lo­wał na amster­dam­skiej gieł­dzie kwia­to­wej i utra­cił całą swoją posia­dłość, bar­dzo ładny dom z ogro­dem, a potem, rzu­ca­jąc się w Dreź­nie z mostu pod nad­jeż­dża­jący pociąg, zosta­wił żonę i pię­cioro dzieci. Wkrótce potem umarła matka. Tej tra­ge­dii ojciec bar­dzo się wsty­dził. Mie­li­śmy się o tym ni­gdy nie dowie­dzieć, ale po wielu, wielu latach jed­nak pozna­łam prawdę od pew­nej kuzynki.

Pamię­tam jesz­cze, że u nas zawsze się mówiło: „Nie mamy pie­nię­dzy”. Tata był deko­ra­to­rem i miał robotę, co samo w sobie było już w owych cza­sach luk­su­sem. Dzięki temu zawsze star­czało nam pie­nię­dzy. Ni­gdy nie gło­do­wa­li­śmy, tak jak wielu ludzi po prze­gra­nej I woj­nie świa­to­wej. Zawsze mie­li­śmy co jeść. Było pro­sto i skrom­nie, ale można się było najeść do syta. Dużo jarzyn. Matka potra­fiła robić cudowne warzywne ein­topfy, jesz­cze dzi­siaj cza­sem do nich tęsk­nię. Czy to była bruk­selka, czy biała kapu­sta z kmin­kiem albo fasolka z pomi­do­rami, z pomi­do­rami to był już luk­sus. Bez pomi­do­rów też było dobre. I zawsze jesz­cze star­czyło na gęś na Boże Naro­dze­nie, to po pro­stu musiało być. I zawsze musiało być piwo dla taty. A mama dosta­wała jesz­cze na Wiel­ka­noc coś ład­nego do ubra­nia.

Gdy mia­łam jakieś czter­na­ście lat, moje przy­ja­ciółki dosta­wały już kostium albo palto. Ja nie. Ja otrzy­my­wa­łam zno­szone rze­czy, które dla mnie prze­ra­biano. Po pro­stu dopa­so­wy­wano je do mnie, nie byłam bar­dzo roz­piesz­czana. Wie­dzia­łam, że mamy mało pie­nię­dzy. Jed­nak czło­wiek z natury pra­gnie tego, co mają inni, więc zazdro­ści­łam ubrań kole­żan­kom.

Mówiło się wciąż, że nie ma pie­nię­dzy, ale zawsze mogli­śmy zapła­cić czynsz, a gdy potem po pod­sta­wówce nauczy­cielka powie­działa o mnie: „Dziecko musi koniecz­nie iść wyżej, ona jest zdolna”, to i na to zna­la­zły się pie­nią­dze. Matka z tru­dem wycią­gała od ojca fun­du­sze na szkołę śred­nią. Myślę, że musieli wydać mie­sięcz­nie na ten cel pięć marek. Zatem poszłam do szkoły śred­niej i cho­dzi­łam do „rocz­nego”. To było zakoń­cze­nie szkoły śred­niej. Kto chciał robić maturę, musiał pójść do liceum2.

To w ogóle nie wcho­dziło w grę. Stu­dia? Kto w ogóle stu­dio­wał dzie­więć­dzie­siąt lat temu? To byli rze­czy­wi­ście tylko wybrańcy. W każ­dym razie nie my.

Gdy byłam jesz­cze w szkole, chcia­łam zostać śpie­waczką ope­rową albo nauczy­cielką. Byłam tak dobra w szkole, że pewna bogata pani zapy­tała moją matkę: „Pani Pomsel, czy pani córka nie mogłaby odra­biać lek­cji u nas, z moją Ilse? Ja nie potra­fię, a dziew­czynka nie robi postę­pów, potrze­buję pomocy”.

Ilse była moją przy­ja­ciółką, zro­bi­łam to więc chęt­nie. Razem z nią odra­bia­łam lek­cje, co nie zna­czy, że dawa­łam jej prze­pi­sy­wać, rze­czy­wi­ście poma­ga­łam i tłu­ma­czy­łam. Popra­wiła się znacz­nie tylko dla­tego, że mia­łam do niej cier­pli­wość i chęt­nie tam cho­dzi­łam. To była bar­dzo bogata rodzina, od razu po przyj­ściu dosta­wa­łam kawę albo her­batę i oczy­wi­ście coś słod­kiego, jej matka była Włoszką, dawną śpie­waczką ope­rową. Mieli cudowny for­te­pian, ona zawsze śpie­wała… śpie­wała nam arie ope­rowe, a my sie­dzia­ły­śmy ocza­ro­wane i słu­cha­ły­śmy. To był piękny czas, mnie też tam było lepiej, bo w naszym miesz­ka­niu było zawsze gło­śno i gwarno. Ni­gdy nie mogłam w spo­koju odro­bić lek­cji. I wtedy chcia­łam zostać śpie­waczką ope­rową, ale na to pew­nie nie star­czyło pie­nię­dzy.

A przy naszej szkole śred­niej można było jesz­cze uczęsz­czać do szkoły gospo­dar­stwa domo­wego. Ale ojciec powie­dział: „Dosyć tego. Jesz­cze za to pła­cić nie będę. Gospo­dar­stwa domo­wego nauczy się w domu, nie w szkole. Koniec ze szkołą”. A więc po rocz­nym kur­sie opu­ści­łam szkołę śred­nią.

Naj­pierw zosta­łam u matki za pomoc domową. Ale to nie mogło się dobrze skoń­czyć. To było okropne. Pracę w kuchni uwa­ża­łam za straszną, a mama była szczę­śliwa, zle­ca­jąc mi wycie­ra­nie kurzu w miesz­ka­niu, bo w kuchni i tak robi­łam wszystko źle, było więc bar­dzo nie­we­soło. Matka zawsze chciała, żebym pod­jęła praw­dziwą naukę zawodu. A ja chcia­łam wów­czas jak naj­szyb­ciej pra­co­wać po pro­stu w biu­rze, obo­jętne gdzie, byle w biu­rze.

Dla mnie panie idące do biura, a więc sekre­tarki, urzęd­niczki albo agentki pra­cu­jące w towa­rzy­stwie ubez­pie­cze­nio­wym, były bar­dzo atrak­cyjne, wyda­wało mi się to zde­cy­do­wa­nie warte poświę­ce­nia i trudu.

A potem sama zna­la­złam dla sie­bie posadę, prze­glą­da­jąc „Ber­li­ner Mor­gen­post”, ta gazeta wtedy już wycho­dziła: „Młoda, pilna wolon­ta­riuszka poszu­ki­wana na dwa lata”. Przyj­rza­łam się dokład­niej ogło­sze­niu: miej­sce – Hau­svog­te­iplatz, to była wów­czas bar­dzo ele­gancka oko­lica. Wie­dzia­łam, nobliwa oko­lica, tam mieszka elita kraju. Zgło­sić się mogłam do godziny 13.00. Natych­miast wsia­dłam do S-Bahnu i pospie­szy­łam do firmy Kurt Gläsinger i Co. To było na Moh­ren­strasse. Wszystko bar­dzo ele­ganc­kie, wspa­niały dom z czer­wo­nymi dywa­nami i windą. Weszłam scho­dami po tych mięk­kich dywa­nach. Wkro­czy­łam do bar­dzo ład­nego, dużego biura, a tam sie­dział pan Bern­blum, żydow­ski pro­ku­rent, surowy, ale praw­dziwa oso­bo­wość. I jesz­cze trzy, cztery panie. Jedna z nich miała być zastą­piona. W każ­dym razie naj­pierw on zaczął ze mną roz­ma­wiać. Pytał o wiele spraw i nagle powie­dział: „W porządku, tutaj ma pani umowę wolon­ta­riacką, tylko musi ją pod­pi­sać któ­reś z rodzi­ców, ponie­waż pani nie jest peł­no­let­nia. Czy może pani przyjść jesz­cze raz z ojcem albo matką?”.

Poru­szona poje­cha­łam do domu i po pierw­sze poin­for­mo­wa­łam rodzinę. Na początku nasłu­cha­łam się wielu narze­kań: „Bez­czel­ność… bez pyta­nia… a kto dał ci pie­nią­dze na bilet?”. Ale potem mama poje­chała ze mną i pod­pi­sała kon­trakt na dwa lata. Za kró­lew­skie pobory wolon­ta­riac­kie mie­sięcz­nie dosta­wa­łam dwa­dzie­ścia pięć marek.

Potem u Kurta Gläsingera i Co. robi­łam wszystko to, co było trzeba: ste­no­gra­fia, pisa­nie na maszy­nie, a wie­czo­rem jesz­cze uczęsz­cza­łam na kursy w Wyż­szej Szkole Han­dlo­wej i uczy­łam się pod­staw księ­go­wo­ści. Aku­rat moje umie­jęt­no­ści ste­no­gra­ficzne, które póź­niej umoż­li­wiły mi pracę w radiu i Mini­ster­stwie Pro­pa­gandy, tam nie były bar­dzo potrzebne. Już przed wolon­ta­ria­tem umia­łam wspa­niale ste­no­gra­fo­wać, koń­czy­łam zawsze pierw­sza tylko dla­tego, że w cza­sach szkol­nych byłam śmier­tel­nie zako­chana w nauczy­cielu. Ale on we mnie nie…

Pra­co­wa­łam tam dwa lata. Naj­przy­jem­niej­sza była zawsze droga do pracy. S-Bah­nem z Südende do Pots­da­mer Ring­bahn­hof. Potem pie­szo do Leip­zi­ger Platz. To był zawsze pół­go­dzinny spa­cer. A jeśli poszłam Leip­zi­ger Strasse zamiast Moh­ren­strasse, mija­łam wiele pięk­nych skle­pów. Wspa­niałe wystawy z mod­nymi, ład­nymi i nie­osią­gal­nymi rze­czami, o któ­rych myśla­łam, że ni­gdy nie będę mogła ich kupić. Mimo to zawsze było miło obej­rzeć te suk­nie i poma­rzyć.

A firma, a więc codzienna praca, też była cał­kiem przy­jemna. Poza tym wszyst­kiego się dziel­nie uczy­łam i praw­do­po­dob­nie także przy­zwo­icie. Mogłam rów­nież prze­jąć obsługę tele­fo­niczną. Od pew­nego czasu mie­li­śmy nawet w domu tele­fon – dla nas, dzieci, naj­su­ro­wiej zaka­zany. Nie wolno było nawet do niego pod­cho­dzić. Ale też do kogo mie­li­by­śmy dzwo­nić? Nie wie­dzie­li­śmy nawet, jak i do kogo się dzwoni. Któż miał w tych cza­sach tele­fon? Pan Bern­blum mówił do mnie: „Panno Pomsel, pro­szę mnie połą­czyć z firmą Schulze i Menge”. Wtedy musia­łam naj­pierw pod jego kon­trolą poszu­kać kon­taktu, aż go zna­la­złam, drżą­cymi rękami wykrę­ca­łam numer, wtedy ktoś się zgła­szał: „Tu Urząd Südring”. Wtedy ja mówi­łam: „Chcia­ła­bym Urząd Nor­dring, bar­dzo pro­szę”. Wtedy znowu ktoś się zgła­szał: „Jaki numer?”. Ja mówi­łam numer i w pew­nej chwili zgła­szała się firma. A potem musia­łam jesz­cze powie­dzieć: „Chcia­ła­bym mówić z panem takim a takim, dla pana takiego a takiego”. Dla kogoś, kto ni­gdy z czymś takim nie miał do czy­nie­nia, było to bar­dzo trudne. Dzi­siaj nie spo­sób sobie tego wyobra­zić. Teraz trudno mi upo­rać się z komórką.

Ale wów­czas byłam bar­dzo pilna. Zawsze. To mi pozo­stało. To coś pru­skiego, to poczu­cie obo­wiązku. Tro­chę też to pod­po­rząd­ko­wa­nie się. To wynio­słam z domu rodzin­nego, tam trzeba było się zawsze dosto­so­wać, ina­czej się nie dało. Wów­czas rze­czy­wi­ście konieczna była pewna suro­wość. Trzeba było pytać o wszystko, nie dys­po­no­wało się też pie­niędzmi. Kie­szon­kowe wtedy jesz­cze nie ist­niało. Dziś dzieci od pew­nego wieku dostają pie­nią­dze. Cza­sem coś nam dawano. Ja dosta­wa­łam coś tylko dla­tego, że codzien­nie po obie­dzie zmy­wa­łam naczy­nia, i to po dużej rodzi­nie. Daw­niej to nie było takie pro­ste, że odkrę­cało się wodę i spłu­ki­wało naczy­nia. Musia­łam grzać cięż­kie kociołki wody i były dwie mied­nice. W jed­nej zmy­wało się naczy­nia w wodzie z sodą, druga słu­żyła do płu­ka­nia i potrzebne było jesz­cze miej­sce do odsta­wie­nia umy­tych naczyń. To dużo roboty. I za to dosta­wa­łam kie­szon­kowe. Wydaje mi się, że były to nawet dwie marki mie­sięcz­nie. Dla­tego pierw­sza praca – wolon­ta­riacka – i pierw­sze pie­nią­dze były dla mnie bar­dzo ważne.

U pana Bern­bluma pra­co­wa­łam dwa lata. Potem zapro­po­no­wano mi, żebym pozo­stała z pen­sją dzie­więć­dzie­siąt marek mie­sięcz­nie, ale to musia­łam omó­wić z rodzi­cami, bo cią­gle jesz­cze nie mia­łam dwu­dzie­stu jeden lat. A ojciec powie­dział: „dzie­więć­dzie­siąt – nie, to za mało. Musisz zażą­dać stu”.

Następ­nego dnia powie­dzia­łam panu Bern­blu­mowi, że ojciec nalega na sto. „Przy­kro nam, ale musimy wymó­wić”. I wymó­wili mi pracę. Ojciec powie­dział: „W porządku, ona poszuka sobie cze­goś nowego”.

Musia­łam po raz pierw­szy pójść do Urzędu Pracy, zosta­łam zare­je­stro­wana jako bez­ro­botna i dosta­łam do ręki adresy, gdzie powin­nam się udać. Wtedy krótko pra­co­wa­łam w księ­garni. Bar­dzo lubi­łam czy­tać. Wpraw­dzie jesz­cze nie­wiele prze­czy­ta­łam, ale czy­ta­nie było sza­le­nie przy­jemne. I oni bez pro­blemu pła­cili sto marek. To była ta nie­zwy­kle ostra zima 1929 r., skoń­czy­łam osiem­na­ście lat. To była okropna posada. W pomiesz­cze­niach było zimno. Dopiero póź­niej palono, a pra­cow­nicy byli pro­staccy i nie­sym­pa­tyczni. Byłam bar­dzo nie­szczę­śliwa.

Ale potem ojciec spo­tkał na ulicy sąsiada, pana dok­tora praw Hugona Gold­berga, żydow­skiego maklera ubez­pie­cze­nio­wego. Zaga­dał ojca, co sły­chać, jak idzie inte­res, co robią dzieci. Ojciec powie­dział: „Hilde jest już duża, pra­cuje”. „A co ona robi?” – spy­tał pan Gold­berg i powie­dział: „Wie pan co? Moja sekre­tarka wkrótce wycho­dzi za mąż, musi tak czy owak rzu­cić pracę. Niech mi pan przy­śle swoją córkę, to była prze­cież roz­gar­nięta dziew­czynka”.

Następ­nego dnia poszłam do pana dok­tora praw Gold­berga do sąsied­niego domu i przed­sta­wi­łam się jak osoba doro­sła. Ni­gdy go wcze­śniej nie widzia­łam, a jeśli nawet, to kła­nia­łam mu się, dyga­jąc. Nie wie­dzia­łam, że mnie pamięta. On powie­dział: „Możemy spró­bo­wać. Ubez­pie­cze­nia są bar­dzo inte­re­su­jące. Wszyst­kiego się pani nie dowie, ale dużo się pani nauczy”. I w poło­wie 1929 r. zaczę­łam u niego pracę. U pana dok­tora Gold­berga.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Poję­ciem „Krieg­sna­ge­lun­gen” okre­ślano w Cesar­stwie Nie­miec­kim akcje cha­ry­ta­tywne z cza­sów I wojny świa­to­wej, kiedy w obiekty spe­cjal­nie w tym celu usta­wione każdy mógł za datek wbić gwóźdź. Zebrane pie­nią­dze prze­zna­czano dla ofiar wojny i ich rodzin. „Żela­zny Hin­den­burg” w Ber­lin-Tier­gar­ten był naj­więk­szy i powstał w 1915 r. [wróć]

Liceum było szkołą wyż­szego stop­nia, porów­ny­walną z dzi­siej­szym gim­na­zjum. Do liceum cho­dziły wyłącz­nie dziew­czynki. [wróć]