Niedźwiedzia przysługa - Matthew Hongoltz-Hetling - ebook + książka

Niedźwiedzia przysługa ebook

Hongoltz-Hetling Matthew

4,0

Opis

Reporterska książka o najśmielszym eksperymencie społecznym w nowoczesnej historii Ameryki.

Pewnego dnia grupa libertarian postanawia w miasteczku otoczonym lasami urzeczywistnić utopię ludzi kochających wolność. Za nic mając prawa i przepisy, na pierwszym miejscu stawiając prywatną własność i wolność, doprowadzają do tego, że ich miastem interesują się niedźwiedzie.

Niedźwiedzia przysługa” to jednocześnie zabawna i przerażająca opowieść o wizji miejsca bez podatków czy straży pożarnej, w której hasło „żyj wolnym, lub giń” zostaje zrewidowane przez... niedźwiedzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (42 oceny)
16
13
8
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akloch

Całkiem niezła

Tę książkę powinien przeczytać każdy wolnościowiec :)
00
PannaZu

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca historia o upadku ideałów libertarianizmu, o tym, jak delikatna jest tkanka więzi międzyludzkich. Bardzo rzetelny reportaż, wzbogacony mnóstwem kontekstów.
00
Yedolte2

Z braku laku…

Nie dałam rady, temat wydawał się ciekawy ale jest tak rozciągnięty i jest tyle dygresji, że koniec końców wieje nudą…
00
sophia_parthenos

Nie oderwiesz się od lektury

Najbardziej przystępna książka o problemach koordynacji, jaką kiedykolwiek czytałam, a przy tym genialna. Brawurowa, wnikliwa, do bólu szczera. Skutki polityki minimalnych podatków i deregulacji pokazane na prawdziwych przykładach.
00
Janicka_Marta

Z braku laku…

Nie tego się spodziewałam, książka jak dla mnie średnia, a miejscami wręcz nudna.
00

Popularność




Dla Kimberly, która od osiemnastu lat wypełnia nasz dom życzliwością, rozumem, moralnością i miłością

Prolog

Strażak i niedźwiedź

Wydaje się dziwne, że niedźwiedzie – tak przepadające za wszelkim mięsem – w obawie przed strzelbą, ogniem i trucizną nie atakują nigdy człowieka, chyba że w obronie młodych. Jakże łatwo i bezpiecznie mógłby niedźwiedź nas porwać, gdy odpoczywamy we śnie.

— John Muir, My First Summer in the Sierra [Moje pierwsze lato w górach Sierra Nevada], 1911[1]

Latem 2016 roku strażak nabrał przekonania, że niedźwiedź śledzi jego ruchy.

Gdzieś tam wysoko, na linii drzew, zwierzę musiało chyba przez całe lato obserwować dawny budynek szkoły przy Slab City Road oraz krzątającą się wokół niego wysoką, szczupłą postać strażaka.

Jak inaczej John Babiarz miałby wytłumaczyć te wszystkie przypadki, kiedy oddalał się, by szybko załatwić jakąś sprawę w miasteczku, a po powrocie odkrywał, że rozklekotany kurnik, stara jabłonka i prowizoryczna zagroda dla owiec zostały odpowiednio: odkurzone, odgałęzione i odowczone?

Nawet kiedy sytuacja z baribalem wymknęła się spod kontroli, Babiarz nie zadzwonił do nadleśnictwa. Szukanie pomocy u władz nie było w jego stylu.

Babiarza poznałem, kiedy badałem pasmo tajemnic Grafton, malutkiej miejscowości schowanej w lasach zachodnich obrzeży stanu New Hampshire. Do tej liczącej sobie około 560 gospodarstw domowych odseparowanej, jednorodnej, wiejskiej społeczności (97 procent graftończyków to biali; czarni stanowią zero procent) ludzie dołączają, by odnaleźć wolność.

W ciągu minionych dwudziestu lat Grafton dwukrotnie pojawiło się w ogólnokrajowych wiadomościach. W 2004 roku chwilowo poświęcono mu uwagę jako polu jednego z najambitniejszych eksperymentów społecznych we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych, tak zwanemu Free Town Project [Projekt Wolne Miasto]: skupieni wokół idei wolności libertarianie z różnych zakątków kraju oznajmili, że przeprowadzą się do Grafton, by „uwolnić” je spod dławiącego jarzma władz państwowych. Złą sławą okryło się ponownie w 2012 roku, kiedy to wyszła stamtąd pierwsza, odkąd można sięgnąć pamięcią, wiarygodna współczesna relacja z ataku baribala na człowieka w New Hampshire.

Wydarzenia te zdawały się niepowiązane, połączone jedynie wspólną scenerią posępnych nowoangielskich lasów. Jak jednak miałem się wkrótce przekonać, losy wieloletnich mieszkańców Grafton, libertarian wybawicieli oraz nadzwyczajnie przedsiębiorczych niedźwiedzi czarnych splatało ze sobą coś więcej niż szutrowe drogi meandrujące po dzikich wzgórzach i dolinach.

Kursując po Grafton z długopisem i notesem w dłoni, poznałem kilkoro mieszkańców, między innymi: Jessicę Soule, weterankę wojny w Wietnamie, która stała się wyznawczynią kontrowersyjnego przywódcy religijnego wielebnego Sun Myung Moona; Adama Franza, komunistę i pokerzystę, który marzył o założeniu społeczności surwiwalowców; Panią od Pączków, życzliwą i gościnną starszą osobę, która poprosiła mnie o anonimowość; Johna Connella, robotnika fabrycznego z Massachusetts na misji danej od Boga; i oczywiście Johna Babiarza, strażaka, libertarianina, który otworzył bramy Grafton przed Free Town Project, a potem poświęcił dekadę na wyjaśnianie całej koncepcji swoim sąsiadom nielibertarianom.

Kiedy odwiedzam Babiarza w pewien sobotni poranek w 2017 roku, zaprasza mnie do domu, jednoizbowego dawnego budynku szkoły z 1848 roku. Babiarz odnowił go i zamontował panele słoneczne. Pośród roślin doniczkowych i różnych politycznych staroci zaśmiecających niewielką kuchnię dostrzegam przeznaczoną do wbicia w trawnik tabliczkę zachęcającą do głosowania na Harry’ego Browne’a[2] w wyborach prezydenckich w 1996 roku.

Sam Babiarz również ubiegał się o stołek – kilkukrotnie. On jest politykiem, ja – dziennikarzem. Obaj wiemy, że uśmiech w rozmowie pozwala chwilowo zatuszować odmienność poglądów. Stoimy więc w jego kuchni, uśmiechając się i kiwając głowami. On wyjaśnia, jak libertariańska filozofia nieograniczonych praw osobistych i majątkowych krzyżuje się z kwestią zarządzania niedźwiedziami. Oznajmia, że problemy miasteczka z baribalami to naturalny skutek niekompetencji władz.

− Jeśli rząd nie wywiązuje się ze swojego zadania, ludzie go zastąpią − mówi, podśmiewając się.

Babiarz ma bardzo charakterystyczny śmiech. Wsłuchując się w niego, myślę o klaunie Krustym z animowanego serialu Simpsonowie. Działa na mnie rozbrajająco. Wkrótce łapię się na tym, że zgadzam się z Babiarzem. A niech ten rząd!

Babiarz został postrzelony raz, nie w trakcie swojej służby w Siłach Powietrznych USA, ale na własnym podwórku. Podczas polowania na bażanty zdezorientowany myśliwy trafił go w dupę.

− Czy bolało? Chryste, facet miał szczęście, że sam nie wyciągnąłem broni i nie odpowiedziałem ogniem – mówi, nawiązując do rozsianego po posesji ukrytego arsenału.

Następne uśmiechy. Zaczynam lubić Babiarza. A niech tego myśliwego!

Wreszcie mój rozmówca dochodzi do tematu niedźwiedzia, który go obserwował. Latem 2016 roku popadli w konflikt nierozwiązywalny łatwym kompromisem: czy baribal ma prawo zjeść wszystkie kury Babiarza? Czy żadnej?

Gospodarz pokazuje mi dwa kurniki zamieszkiwane przez około trzydziestkę ptaków. Feeria barw ich piór wskazuje na pomieszanie ras. Są prążkowane rocki (wysoka nieśność, apodyktyczność wobec innych ras), orpingtony (jaja duże, usposobienie przyjazne) i ameraukany (jaja błękitne, odporność na chłód). Lokatorki często się jednak zmieniają, niedźwiedź bowiem zazwyczaj porywa trzy czy cztery na raz.

Gdy baribal zaczął przebijać się przez ściany starszego kurnika, strażak postanowił ścisnąć wszystkie ptaki w nowym, solidniejszym. Ale jedna kura, która do tamtego momentu przeżyła aż trzy czy cztery ataki niedźwiedzia, nie chciała dać się tam zapędzić.

− Była nieuchwytna – mówi Babiarz ze śmiechem.

Ja też się śmieję. A niech tę kurę!

Minęło kilka dni, a Babiarzowi wciąż nie udawało się zdybać ptaka. Pewnego popołudnia, gdy wspiął się na zbocze w pobliżu budyneczku gospodarczego, dojrzał o dziesięć metrów od siebie niedźwiedzia goniącego w kółko za ptakiem manewrującym po trawie pomiędzy starym kurnikiem a traktorem.

Kura, czarny australorp (dobrze się niesie, sprowadza na ludzi baribale), spostrzegła Babiarza – i w jego stronę. A niedźwiedź za nią.

Gdy dosłownie rzuciła się strażakowi w ramiona, zwierzę przystanęło, dopiero teraz być może dostrzegłszy Babiarza. Człowiek i niedźwiedź spojrzeli na siebie. Babiarz wiedział, że w budyneczku tuż obok, między szafką na dokumenty a niszczarką, stoi oparty o ścianę AR-15. Czy zdąży dobiec do karabinka?

− Nawet o tym nie myśl – powiedział do niedźwiedzia. – Kolego, broń mam pod ręką i… i zaraz cię zdejmę.

Po długiej, napiętej chwili niedźwiedź odszedł spokojnym krokiem w stronę bagien, minąwszy należącą do gospodarza tarczę strzelecką.

− Nie bał się – zaznacza Babiarz. – A to jest, to jest… No, to już jest problem.

Inni graftończycy, w tym wielu takich, którzy mieli już z baribalami do czynienia, podobnie wypowiadają się o swoich przeżyciach. Niedźwiedź był śmiały. Nie wydawał się przestraszony. Przyglądał im się i namyślał, a dopiero potem odchodził. W końcu zorientowałem się, że mieszkańcy powinni byli przewidzieć pierwszy współczesny atak baribala w Grafton. Co więcej, należało spodziewać się również kolejnych ataków.

To nie było ostatnie spotkanie Babiarza z tym konkretnym osobnikiem. Mówi mi nawet, że to jego osobisty Moby Dick.

− Jakoś tak wyszło, że przygody z niedźwiedziami mam od kilkudziesięciu dobrych lat – opowiada. – Może, tu cytuję, to moja diabla dusza. Nie wiem.

Z pewnością było tak, że coś niezwykłego prześladowało Grafton. Coś, co ma moc obracania bliźniego przeciwko bliźniemu, wolności przeciwko bezpieczeństwu, człowieka przeciwko zwierzęciu. Ale diabla dusza czająca się za uśmiechem Babiarza? To zdawało się mało prawdopodobne.

Patrzymy po sobie i wybuchamy śmiechem.

[1] Cytaty w przekładzie tłumaczki, o ile nie zaznaczono inaczej.

[2] Dwukrotnego kandydata Partii Libertariańskiej, który w 1996 roku otrzymał 0,5 procent głosów, a w 2000 roku 0,4 procent głosów. Browne zasłynął z tego, że odmówił przyjęcia państwowych dotacji na kampanię wyborczą. Przypisy dolne pochodzą od tłumaczki.

Księga pierwsza

Na skraju puszczy

Oswoił niedźwiedzicę chłop,

Misię posłuszną, miłą,

A że miłości czuła w bród,

To hojnie go darzyła.

Czułości swej dowiodła snadnie

(Choć, trzeba przyznać, dość niezgrabnie).

[…]

Uważna misia, widząc, że

Na panu giez usiada,

Znienacka muchę capnąć chce

I zmiażdżyć w pył owada.

Nie widzi sensu w byciu miękką,

Gdy kamień leży tuż pod ręką.

[…]

Choć smutna, nasza misia wszak

Rozumkiem nie grzeszyła,

Stwierdziła więc: − Giez mnie zwiódł,

Lecz przecież w coś trafiłam!

Czyli to mężne dokonanie

Uspokoiło żal i łkanie.

— Guy Wetmore Carryl, The Confiding Peasant and the Maladroit Bear [O ufnym chłopie i niezdarnej niedźwiedzicy], 1898

1

Konsumpcja kotów

[Ojciec] powinien pamiętać ten niezwykły wieczór, gdy zostawił mnie przy stodole na polu, które nazywaliśmy „Polem Góry”. Zobaczyłam wtedy między krzewami nos niedźwiedzia, tylko nos. Wyglądał wcale jak nos wieprza, jednakowoż byłam z tego bardzo niezadowolona.

— z listu Willi Cather do Elsie Cather, 1911

Gdyby Jessica Soule wiedziała, jak bardzo blisko są niedźwiedzie, oczywiście, że nie wyszłaby z domu tego popołudnia – niezależnie od tego, jak cholernie gorąco by się zrobiło w dużym pokoju. Gdyby tylko to wiedziała, do zjedzenia kota prawdopodobnie by nie doszło.

Soule mówi, że o graftońskich baribalach jako czymś niezwykłym pierwszy raz pomyślała latem 1999 roku. Dla wielu mieszkańców miasteczka to był już kolejny zły rok w niekończącym się chyba paśmie złych lat nadszarpujących kruche więzi międzyludzkie w tej społeczności.

Pierwsza połowa roku upłynęła pod znakiem poważnej suszy. Każda roślina w lesie, czy to najpotężniejszy dąb, czy najcieńszy kosmyk porostu, poczuwszy brak wilgoci, skryła doroczne bogactwo owoców i zieleni. Leśnym stworzeniom zajrzał w oczy niedostatek. Większość z nich gasiła pragnienie wodą z mętnych stawów i strumyczków pozostałych po niegdyś rwących potokach. Ale brak pożywienia codziennie spychał je coraz bliżej skraju desperacji.

U ludzkich mieszkańców Grafton wysychały studnie, a sianokosy wstrzymano. Nieliczni rolnicy, którzy jeszcze pozostali w miasteczku, przyglądali się skarlałej trawie. Wbrew wszelkim dowodom wciąż mieli nadzieję, że wyrośnie coś, co będzie można skosić.

Nadzieje jednak powoli więdły.

W lipcu do suszy doszła fala upałów, która spaliła spragnioną wody trawę na brązowy wiór; w warzywnikach pomidory, które miały to nieszczęście, że znalazły się bezpośrednio w słońcu, dosłownie upiekły się na krzakach. Widmo pożaru czaiło się wszędzie: mógł rozgorzeć od źle zgaszonego ogniska czy samozapłonu kilku nasączonych naftą szmat w starej stodole.

Niewielu graftończyków ma w domu klimatyzację, więc inaczej walczą oni z upałem. Często jak Soule siadują wieczorami przed domem z butelką piwa w dłoni i rozkoszują się tym, że robi się chłodniej, czasem szybciej dzięki wyczekiwanym podmuchom letniego wiatru.

Gdy słońce schodziło za horyzont, Soule otwierała frontowe drzwi swojego charakterystycznego domu z widocznym belkowaniem. Szła usiąść przy stole piknikowym stojącym na podwórku za domem. Towarzyszyli jej jedynie najnowsi członkowie rodziny: trzy kocięta, niedawno porzucone przed domem w środku nocy przez nieznanych sprawców. Baraszkowały w trawie u jej stóp. Dom Soule zawsze pokrywał pył z Wild Meadow Road − suchej szutrowej drogi biegnącej w pobliżu, a ochrzczonej tak jeszcze przez pierwszych białych osadników w regionie.

Płynne srebroTemaskikos, lipcowego księżyca, zwanego tak przez rdzennych mieszkańców tych ziem – Abenaków, cicho spływało po pniach drzew i łagodnie powlekało ziemię. Zapadał zmierzch.

Tymczasem od Soule i jej kociąt odrywały się pióropusze mikroskopijnych cząsteczek zapachu, które unosiły się w przegrzanym, lipcowym powietrzu. Przedryfowawszy na drugą stronę trawnika, meandrowały pośród leśnych krzewów i drzew jak kusząca woń szarlotki w starym filmie rysunkowym. Wreszcie jakiś znikomy ułamek tych cząsteczek porwał ostry, chrapliwy podmuch powietrza. Dostarczył je do nozdrzy bestii, gdzie prawdopodobnie wywołały one tę samą fizjologiczną odpowiedź, co widok pachnącej lazanii czy antrykotu u głodnego człowieka.

Soule nie zdawała sobie sprawy z tego, że ktoś ją wyniuchał. Czuła się błogo. Melodia świerszczy i pokaz stłumionych świateł świetlików uwalniały ją od zmartwień dnia i rozluźniały umysł.

Właśnie za sprawą takiej wolności życie w Grafton było czymś szczególnym. Tutaj można było być jednostką i nie spotykać się specjalnie z ocenami sąsiadów, choćby dlatego, że porządne odległości między domami wygłuszały większość krytyki.

Myśli Soule urwały się, gdy spostrzegła, że coś pędzi w jej stronę, coś tak ciężkiego, że poczuła pod sobą drgania suchej ziemi wywołane tętentem łap.

Zanim zdołała zareagować, niedźwiedź znalazł się o parę metrów od niej. Nie wybrał sobie jej – może dlatego, że gdy podszedł zbyt blisko, trochę stracił rezon. (Potężna czterdziestopięciolatka raz już obroniła się szpadlem przed napaścią dużej, zajadłej łasicy). W 1999 roku graftońskie baribale jeszcze nie miały tyle śmiałości, by zaatakować kobietę postury Soule.

Niedźwiedź przeleciał tuż koło niej i biegł dalej do lasu. Szelest opadłych liści pod jego łapami nagle znalazł nowy kontrapunkt w postaci gorączkowego pomiaukiwania kociąt – kociąt Jessiki – teraz uwięzionych w pysku zwierzęcia.

Za linią drzew baribal znowu dał się dostrzec: zwalista sylwetka na tle księżyca. Zatrzymał się nad strumieniem biegnącym w głębi posesji Soule. Wokół zjawiły się inne, mniejsze cienie. To była matka z młodymi.

Soule powiedziała mi, że mogła tylko patrzeć ze zgrozą, jak wykańczały zdobycz. Odgłosów nigdy nie zapomni.

Przeczesywała wysoką trawę na skraju lasu w poszukiwaniu trzeciego kocięcia, a przy tym starała się rozglądać na wszystkie strony, na wypadek gdyby wróciły niedźwiedzie, które zniknęły jej z oczu.

− Amber! − szeptała teatralnie. Powoli nawoływała coraz głośniej, coraz bardziej błagalnie, ale bez skutku. Poturbowaną, chowającą się pod dywanem z liści Amber znalazła dopiero rano.

***

Atak na kocięta Soule – niezwykle rzadki przykład pożarcia kota domowego przez niedźwiedzia – już sam w sobie byłby czymś dziwnym. Ale Soule powiedziała mi, że to był dopiero początek.

Niedźwiedzica, która zjadła jej kocięta, najwyraźniej zasmakowała w pupilach. Nauczyła tego dwójkę swoich młodych i wkrótce niedźwiedzia rodzina żerowała na kotach w okolicy Soule.

To, że nie mówiono o tym więcej, jest chyba mniej zaskakujące, niż się wydaje.

Choć świat wyobraża sobie, że Grafton to jedno małe miasteczko w lesie, tak naprawdę dzieli się ono na jeszcze mniejsze, historycznie odrębne wsie, które odzwierciedlają ład poprzedniej epoki. Graftończycy mówią o sobie, że mieszkają w East Grafton, Grafton Center, Grafton Village, Slab City (odważnie nazwanym city przez mieszkańców, których policzyć można dosłownie w tuzinach) czy też w West Grafton. Każda wieś to samodzielna okolica odseparowana od innych lasem.

Wieś Soule, zbudowana wokół Wild Meadow Road, nazywa się Bungtown (Szpuntowo) – od szpuntu czy dwóch, które w tym miejscu wyskoczyły z przewożonych na wozie beczek, w efekcie czego droga została porządnie zaprawiona alkoholem.

Poza Bungtown mało kto skojarzył spadek populacji kotów domowych z obecnością niedźwiedzi. Natomiast tutejsi mieszkańcy bardzo przejęli się apetytem niedźwiedzi na koty.

Zadawali sobie pytanie: czy nie jest tak, że konsumpcja kotów może stanowić wstęp do konsumpcji ludzi?

Podjęli środki ostrożności.

Na spacerach z psami unikali ścieżki biegnącej wzdłuż starych, zardzewiałych torów kolejowych, a także innych miejsc, w których często widywano niedźwiedzie. Przed pracą w ogrodzie przypinali do pasa kaburę, tak na wszelki wypadek. Zaczęli też bardziej pilnować małych dzieci – może pamiętając o tym, co zdarzyło się 27 kwietnia 1905 roku, kiedy to dwuletni Elwin Braley na chwilę zniknął swojej matce z oczu, wbiegłszy podczas zabawy za róg domu w ich gospodarstwie w Bungtown. Mały Elwin wydał z siebie krzyk – matka mówiła później, że trudno było powiedzieć, czy krzyczał z radości, czy ze strachu – i nikt nigdy go już nie zobaczył. Matka winiła kuguara albo może niedźwiedzia. Wielu miejscowych winiło matkę, choć nie stanęła przed sądem.

W każdym razie kotożerne niedźwiedzie były tylko jedną z wielu przykrości fatalnego roku 1999 w Grafton. O czerwcowej suszy i lipcowej fali upałów szybko zapomniano we wrześniu, kiedy śmiertelne żniwo zebrał huragan Floyd, który przetoczył się przez region, zrywając linie elektryczne, odzierając dachy z dachówek i wyrywając drzewa z korzeniami. W ciągu kilku dni wysuszone na wiór miasteczko znalazło się pod wodą. Powódź osiągnęła skalę, jaka może się zdarzyć raz na pięćset lat. Wymyła drogi, tworząc koleiny głębokie nawet na dwa i pół metra. Część miejscowych została odcięta od świata. Drogowców Grafton, ekipę małą i źle wyposażoną, szybko przytłoczył nawał pracy, która czekała ich, gdy woda się cofnęła. Z wściekłości ktoś wybił wszystkie szyby w jedynej miejskiej śmieciarce, co stanowi przykład typowej komunikacji obywateli Grafton z lokalnym samorządem.

Zainteresowałem się Grafton właśnie z powodu historii Jessiki Soule o kotożernych niedźwiedziach. Pracowałem jako reporter w regionalnym dzienniku „Valley News”. Natychmiast uwiódł mnie pomysł, że populacja graftońskich niedźwiedzi może przejawiać zachowania mieszczące się gdzieś na skali od rzadkich do niesłychanych.

Początkowo sceptycznie podszedłem do informacji, ile miejscowych kotów miały zjeść niedźwiedzie, a nawet że w ogóle doszło do takiego wydarzenia. Nikt nie utrwalił tego na filmie. A nawet gdy lasy New Hampshire upomną się o jakiegoś pupila, winą zazwyczaj obarcza się inne zwierzęta, na przykład kojoty. Pewien ekspert od odnajdowania zwierząt powiedział mi:

− Pewność możesz mieć tylko, jeśli znajdziesz szczątki.

Zacząłem zwracać uwagę na ogłoszenia o zaginionych kotach z Grafton: zarówno te internetowe, jak i plakaty przyszpilone do drzew w mieście.

„Biały kot z ciemniejszymi, pręgowanymi łatami, a może kilkoma czarnymi. Ma na imię Abby. […] Bardzo za nią tęsknimy” – głosiło jedno z nich. Inne błagały o wieści na temat Buddhy (duży, rudy, długowłosy), Bryce’a (pasiasty, brązowoczarny z białymi skarpetkami) i Brothera („Pierwszy raz tak zaginął i jesteśmy zrozpaczeni”).

Wyglądało na to, że coś wynurza się spod ściółki i porywa koty, gdy tylko ich właściciele się odwrócą. Jeśli rzeczywiście odpowiadały za to niedźwiedzie, mieszkańcy Grafton mieli do czynienia z plagą.

Albo – jak miałem się wkrótce przekonać – z dwiema plagami.

2

Perypetie podatkowe

Gdy ojciec mój tu osiąść miał,

To były kresy świata,

Pantery ryk nocami grzmiał,

Niedźwiedź prosięta zmiatał.

— Abraham Lincoln, The Bear Hunt [Polowanie na niedźwiedzie], 1847

Koloniści z Nowej Anglii prowadzili wojnę podjazdową z miejscowymi niedźwiedziami, na długo zanim zaczęli ścierać się z monarchią brytyjską. Latem 1776 roku o sile wroga przekonał się w sposób brutalny i dojmujący pewien młody człowiek – Eleazar Wilcox.

Życie nie oszczędzało atletycznego młodego małżonka od poprzedniej jesieni, kiedy to jako dwudziestopięciolatek wyprowadził się ze swojego domu na wybrzeżu oceanu w stanie Connecticut na zalesioną granicę kolonii w New Hampshire. Brak dróg – zanotował historyk regionu – „wymuszał najlichszą strawę i najprostsze życie”. Osadnicy musieli obyć się kleikiem z fasoli, skórzanym odzieniem i samodzielnie wykonanymi sprzętami. „Należało oczyścić ziemię z gęstwiny drzew, zanim można było zasiać jakikolwiek plon, i dniem i nocą wyglądać niedźwiedzi i wilków, które czaiły się wokół chat z bali”.

Choć na rubieżach przebywał od niedawna, Eleazar wiedział tyle, że gdy wychodzi z bezpiecznej chaty, musi włożyć do kieszeni spodni kilka kul do muszkietu. Pewnego dnia na początku lata wyszedł na swoje pastwisko. Wtedy pierwszy raz dojrzał ogromnego niedźwiedzia. Znajdował się około siedmiu długości samochodu od niego (taka miara skonsternowałaby naszego bohatera, bowiem samochodu jeszcze wówczas nie wynaleziono). Eleazar wydobył kulę z kieszeni i wypalił z chirurgiczną precyzją: jeden celny strzał w głowę.

Niedźwiedź upadł ciężko. Kiedy jednak Eleazar dobiegał do zwłok, podniosły się z ziemi, zupełnie nie jak zwłoki, i krwawiąc, popędziły do lasu.

Pościg za niedźwiedziem byłby głupotą. Oczyszczone pastwiska, dalekie widoki i porządne domy stanowiły niewielką, jasną oazę bezpieczeństwa. Tuż za nią, w krainie niedźwiedzi, w cieniu świerków czarnych, choin, dębów i orzeszników, zawsze panował półmrok. Zdarzały się obszary pokryte rozłożystymi jodłami balsamicznymi o igliwiu tak gęstym, że widoczność spadała niemal do zera; gdzie indziej rozpościerały się błota i cierniste gęstwiny. Wszystko to służyło niedźwiedziom i ograniczało możliwości człowieka.

Gdyby jednak zastanowić się nad sprawą głębiej, niebezpieczniejszy od niedźwiedzia zapuszczającego się do twojej osady jest tylko zraniony niedźwiedź zapuszczający się do twojej osady.

Eleazar zwrócił się o pomoc do znającego te tereny przyjaciela, Joshui Osgooda. We dwóch weszli do wilgotnego po wiośnie lasu i podążyli szlakiem schnących plam lepkiej krwi. Po kilku milach płyn stał się rzadszy – świeża krew. Wtedy – aby zwiększyć szansę oddania celnego strzału – mężczyźni się rozdzielili. To dlatego Eleazar był sam, gdy niedźwiedź zaszarżował. Muszkiet – fatalnym zrządzeniem losu – nie wypalił.

Jedna relacja głosi, że niedźwiedź uderzył Eleazara w głowę. Ten upadł, a następnie podniósł się na klęczki. Wtedy baribal naparł na niego z góry. Inna z kolei mówi, że gdy zwierzę łapą wytrąciło z ręki Eleazara muszkiet (który przyszłe pokolenia zachowały jako poznaczony pazurami rodzinny skarb) i chwyciło mężczyznę, ten ścisnął dłonią język bestii i zawołał o pomoc.

Osgood przybiegł w samą porę, by uratować Wilcoksowi życie. Młody osadnik wrócił do żony na noszach, z uszkodzonym kręgosłupem i czterdziestoma dwiema powierzchownymi ranami. Przeżył, ale nigdy w pełni nie wrócił do zdrowia. Minęło wiele lat, zanim para doczekała się dzieci. Przez resztę życia mężczyzna cierpiał na występujące od czasu do czasu „niedźwiedzie napady”, jak sam je nazywał.

Eleazar Wilcox był jednym z wielu osadników, którzy odkryli wszechobecność niedźwiedzi w prastarych lasach New Hampshire. Współczesne mapy roją się od Niedźwiedzich Wzgórz, Niedźwiedzich Dolin, Niedźwiedzich Stawów, Niedźwiedzich Potoków i Niedźwiedzich Strumieni. Dwa różne górzyste obszary nazwano Niedźwiedzim Światem, Niedźwiedzia Wyspa na jeziorze Winnipesaukee zawdzięcza zaś swoją nazwę zwycięskiej krwawej bitwie grupy mierniczych uzbrojonych w broń palną i noże z czterema baribalami w 1772 roku.

Niedźwiedziom ludzkie osady przyniosły mile widziane urozmaicenie krajobrazu.

− Usadawia się pomiędzy dwoma rzędami kukurydzy – skarżył się jeden z mieszkańców – i łapami łamie łodygi czterech najbliższych kęp roślin, zginając je w swoją stronę, tak by kolby leżały obok siebie, a następnie je pożera. Przechodząc przez pole w taki sposób, niszczy wielkie ilości kukurydzy.

Poza kukurydzą niedźwiedzie lubiły słodkie jabłka. Licznie napadały na drzewka owocowe. Wyjadały kolejne chlewy prosiąt. Czasem zdawało się, że całemu rolnictwu Nowej Anglii grozi zniknięcie w gardzielach baribali.

Co gorsza, jeśli nie znajdowały się pod bezpośrednim ostrzałem, niedźwiedzie raczej nie okazywały strachu przed bladymi naczelnymi, które osiedliły się wśród nich. Jednego z polujących na zwierzęta mieszkańców hrabstwa Grafton, Jonathana Marstona, niedźwiedź zapędził na drzewo, pod którym następnie koczował całą noc. (Z pomocą osadnikowi przyszła grupa poszukiwawcza, która ostatecznie przerwała patową sytuację). Niedźwiedzie przeszukiwały stodoły i zaglądały do kuchni. Masywne węzły niedźwiedziego mięsa patrzyły, jak chodzące ludzkie mięso gotuje soczyste kawałki owczego mięsa.

Czasem nawet sami ludzie zostawali posiłkiem.

Pod koniec pewnego sierpniowego dnia 1784 roku mężczyzna nazwiskiem Leach zobaczył, jak niedźwiedź porywa z pastwiska jego ośmioletniego syna i ciągnie go w zarośla. Przerażony Leach zaatakował za pomocą drewnianego kołka, lecz ten „złamał mu się w dłoni; a niedźwiedź, porzuciwszy łup, obrócił się ku rodzicowi, który – z boleścią – zmuszony był wycofać się i wezwać pomoc”.

Po niespokojnej nocy grupa poszukiwawcza krótkim śladem krwi doszła do ciała chłopca – z rozerwanym gardłem i jednym zjedzonym udem. Niedźwiedź wyszedł z zarośli i próbował odgonić ludzi. Obalili go gradem kul, a potem spalili ciało niczym demona, który w przeciwnym razie mógłby powrócić.

***

Nocą utrzymanie niedźwiedzi z dala od osad było prawie niemożliwe. Budowanie pułapek z bali i świńskich podrobów jako przynęty wymagało dużego nakładu pracy i sprawdzało się tylko miejscowo. Szabrujący niedźwiedź zabiłby psa wyszkolonego na tyle, by przez noc pilnować spłachetka kukurydzy, zanim jego pan nadciągnąłby z bronią. Niektórzy rolnicy sami strzegli stad czy upraw przez całą noc, ale było to zbyt niebezpieczne i – jak zapisała czyjaś ręka – „zbyt uciążliwe, by robić to stale”.

Ktoś wpadł na pomysł, żeby „umieścić naładowaną broń i rozciągnąć przez pole linkę połączoną ze spustem, tak aby niedźwiedź przechodząc, napiął linkę, pociągnął spust i sam się zabił”. Choć było to sprytne, brutalna wada takich pułapek szybko stała się oczywista.

„Osoby niepowiadomione o urządzeniu – pisał współczesny – mogą, przechodząc przez pole, zabić się albo zranić. Zaiste, ten sposób rozstawiania pistoletów w niektórych przypadkach okazał się dla ludzi zabójczy”.

Angielscy królowie, oddzieleni od kolonistów oceanem, nigdy w pełni nie pojęli palącego charakteru amerykańskiego problemu z niedźwiedziami. Nie inaczej zresztą było z szeregiem innych niedogodności. Korona Brytyjska nie zajęła się niedźwiedziami, co wynikało z wiary w siłę wyższą. Wiara ta była bowiem naturalną cechą ówczesnych Brytyjczyków – przez tysiąclecia zabicie niedźwiedzia mogło być usankcjonowane przez państwo jedynie, jeśli dokonywano go w imieniu bogów czy monarchów.

Prawo to służyło rządzącym dużo lepiej niż rządzonym. Amerykańscy rewolucjoniści, którzy jako pierwsi zaczęli szeroko rozpowszechniać idee filozofa Johna Locke’a, nie dali sobie wciskać kitu, co znalazło wyraz w Deklaracji niepodległości i Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Przejęli stołki dyktatorów, oświadczając, że prawo do rządzenia nie bierze się z boskiego nadania, ale ze zgody rządzonych.

Chwilę po przyjęciu tej nowinki, którą w gruncie rzeczy była koncepcja osobistych praw, porewolucyjni przywódcy Ameryki zajęli się problemem niedźwiedzi. Wkrótce jednak pojęli dylemat, którego podstawy sami wprowadzili w życie: jak zabijać niedźwiedzie w imię wolności?

Nakaz zabijania niedźwiedzi trąciłby monarchizmem. Natomiast finansowanie kosztownych, państwowych oddziałów antyniedźwiedzich wymagałoby nałożenia nowych podatków – a tego ludzie nie lubią.

Prawodawcy wpadli więc na inne, niedrogie rozwiązanie, które jednak respektowało prawo jednostki do swobodnego działania. Ustalono nagrody za głowy niedźwiedzi. Za jednym pociągnięciem pióra ta kapitalistyczna innowacja zamieniła każdego uzbrojonego osadnika w potencjalnego łowcę nagród, który mógł wymienić na gotówkę „głowę miedźwiedzia” z obojgiem uszu.

A gdy kochających wolność mieszkańców New Hampshire poproszono, by chwycili za broń przeciwko niedźwiedziom, hrabstwo Grafton poszło na wojnę.

Pewna gospodyni w środku nocy napadła na niedźwiedzia z siekierą. Joseph Hatch, zapamiętany jako muskularny, przyłapał dwie niedźwiedzice i cztery młode na jedzeniu jego kukurydzy i rzucił się na nie ze szpikulcem. Trzymał je w szachu, póki nie ustrzelił ich sąsiad. Inni osadnicy wabili niedźwiedzie kulami łoju, w które wbijali haczyki na ryby ostrzami wygiętymi na zewnątrz, tak aby dosłownie rozerwać zwierzętom wnętrzności. Myśliwi celowali do nich z drzew. Po dwóch traperów przywiązywało ciała niedźwiedzi do tyczek i tak niosło je do domu. Para wyrostków znalazła niedźwiedzia tkwiącego na wysokiej sośnie nieopodal domu. Rodzinny muszkiet nie miał mechanizmu odpalającego, więc odpalili oni proch gorącym pogrzebaczem. Wieść niesie, że tamtego roku misiowe mięso uratowało rodzinę przed śmiercią głodową.

Zabijanie niedźwiedzi nie traciło popularności na długo po tym, gdy już przestało być konieczne z powodów praktycznych. Chłopcy dorastali, marząc o zastrzeleniu niedźwiedzia, co urosło do rangi rytuału przejścia. Mężczyźni w średnim wieku zabiciem zwierzęcia potwierdzali swoją męskość. Starzy grasowali po lasach z gotową do wystrzału bronią, by pokazać, że wciąż mają w sobie to nieuchwytne „coś”, co inaczej uchwycić można, tylko kiedy opuści się spodnie i sięgnie po centymetr.

Richard „Dick” French chełpił się, że zabił więcej niedźwiedzi niż którykolwiek inny mieszkaniec hrabstwa Grafton. A Jonathan Marston – po wspomnianej nocy na drzewie oblężonym przez baribala – twierdził, że „zabił więcej tych niedźwiedziech dzikusów” niż ktokolwiek inny w Ameryce. Nie zapisano liczb ofiar każdego z mężczyzn, ale musiały być one astronomiczne, biorąc pod uwagę sumy przypisywane tym, którzy nie rościli sobie pretensji do tak wielkiego żniwa.

Po tym jak Benjamin Locke, pobożny metodysta z hrabstwa Grafton, został wyparty z własnego gospodarstwa przez baribale, jego wuj Tom Locke zabił ich szesnaście w jednym sezonie. W innym miejscu hrabstwa pewien Szkot chwytał niedźwiedzie w ogromny stalowy potrzask, który jego dziad sprowadził ze Szkocji w 1727 roku. Szkot naliczył czterdzieści dziewięć upolowanych zwierząt, w tym dwustukilowca.

Skoro zabijanie niedźwiedzi świadczyło o męskości, brak takiej sprawności mówił o czymś wręcz przeciwnym. W 1815 roku Jonas Galusha, starający się o reelekcję gubernator sąsiedniego stanu Vermont, dumnie ogłosił, że upoluje osławionego niedźwiedzia przezwanego „Starym Śliskoskórem” przy użyciu nieznanej dotąd metody. Galusha wysmarował się zapachem niedźwiedzicy i udał do lasu po to tylko, by pędem wrócić do swej świty z depczącym mu po piętach niedźwiedziem. (Wybory przegrał).

W 1783 roku amerykańscy koloniści eksportowali do Anglii 10 500 niedźwiedzich skór. Do roku 1803 liczba ta przekroczyła 25 tysięcy. Jedna skóra kosztowała około 40 szylingów. W miarę kurczenia się populacji niedźwiedzi krajobraz utracił swoją tajemniczą władzę nad duszami miejscowych. Nieprzystępne lasy regionu stały się nieświadomą kopią afrykańskiej sawanny, na której niegdyś rozplenili się ludzie.

Paramilitarne grupy zaczęły się zapuszczać do najdalszych bastionów niedźwiedzi. W Andoverze banda „tylu mężczyzn, ilu tylko udało się skłonić do udziału w bitwie”, z obawy przed utratą owiec szturmowała górzysty, poznaczony parowami obszar Ragged Mountain przez dwa kolejne lata. „Podczas ostatecznych łowów poniósł się taki hałas okrzyków i wystrzałów, że ocalałe zwierzęta, których kilka widziano, najprawdopodobniej uciekły ze strachu” – zapisano.

Trwało to lata. Trwało to dekady. Zabito tysiące zwierząt, niedźwiedzia po niedźwiedziu; zrąbano miliony drzew, pień po pniu. Sprzedano surowce warte miliardy dolarów, skóra po skórze, bal po balu. A gdy wszystko się skończyło, osadnicy wychowywali wnuki w nowym świecie, zbudowanym na prochach leśnej głuszy, która – jak się wydawało – została pokonana.

***

Do tego wrzącego kotła niedostatku i niedźwiedzich napaści wpadli pierwsi osadnicy Grafton. Wojskowi, kapitanowie Joseph Hoyt i Aaron Barney, przywieźli setkę jabłoni, swoje rodziny oraz kilka tuzinów podobnych im optymistów. Mieli nadzieję zbudować sobie nowe życie w rojącej się od niedźwiedzi dolinie rzeki Connecticut.

W tej obszarpanej grupie znaleźli się Eli Haskins, weteran wojny o niepodległość w podeszłym wieku szesnastu lat; Jonathan, brat kapitana Hoyta, z zawodu szewc (który miał zginąć z głową zmiażdżoną kołami wozu zaprzężonego w woły); kilku rolników o monosylabicznych nazwiskach, takich jak Smith, Dean, Cole i Gove; oraz syn Barneya, Jabez Barney, który poślubił pewną młodą kobietę taktownie nazywaną w historii hrabstwa „panną Barney” (byli spokrewnieni).

W pierwszych, kluczowych dla osady latach Hoyta, Barneya i wielu innych sprawnych mężczyzn wzywano do służby w milicjach dowodzonych przez Jerzego Waszyngtona, generała nowo utworzonego Kongresu Kontynentalnego. Kobiety pozostawały na miejscu, by opiekować się dziećmi i chorymi, podczas gdy „nocą lasy rozbrzmiewały wyciem i zmaganiami wilków i innych wściekłych zwierząt” – jak zapisał miejscowy historyk.

Osadnicy nienawidzili niedźwiedzi syczącą, rozpaloną do białości nienawiścią, która bierze się z życia w ciągłym strachu. Było jednak coś, czego nienawidzili nawet bardziej: podatki.

Założyciele Grafton nie po to weszli w paszczę tej przeklętej dziczy, żeby płacić podatki. Właściwie to ich entuzjazm dla jakichkolwiek regulacji był raczej niewielki.

Zaczęli od tego, że zupełnie zignorowali wielusetletnie, tradycyjne prawo miejscowych Abenaków i po prostu kupili ziemię od jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, Johna Hancocka, i innych spekulantów. Hancock natomiast nabył tę ziemię od króla Jerzego Trzeciego. Ten zaś dostał ją od Boga.

Gdy tylko Abenaków usunięto z pola widzenia, następne na liście spraw Grafton było obalenie króla Jerzego, któremu – jak się okazało – Bóg nadał również prawo do nakładania uciążliwych podatków i wprowadzania niechcianych przepisów. Wielka Brytania ogłosiła na przykład, że każda strzelista sosna wejmutka rosnąca w kolonii New Hampshire i nadająca się na maszt okrętu wojennego stanowi własność Korony. Dekret ten wywołał tak zwane zamieszki sosnowe. Mieszkańcy Grafton i okolic odebrali broń szeryfowi rojaliście i jego zastępcy, wychłostali ich rózgami i wysłali do domu na koniach, którym – w akcie nietrafnie wymierzonego gniewu – zgolono sierść i obcięto uszy.

Osadnicy, zdecydowanie nastrojeni przeciwko podatkom i prawu, nazwali swoją miejscowość na cześć Augustusa FitzRoya, trzeciego księcia Grafton. Słynący z popędliwości brytyjski arystokrata zasłużył się tym, że zaproponował, by Korona nie nakładała tylu podatków na amerykańskich kolonistów.

Szala zwycięstwa w wojnie o niepodległość przechylała się na stronę sił Waszyngtona. Do dumnych graftońskich rewolucjonistów przeciwpodatkowych doszły jednak niewiarygodnie złe wieści. Kongres Kontynentalny, tak jak wcześniej Brytyjczycy, zamierzał ściągać podatki z Grafton.

Skoro wystawiono im nowe wezwanie do zapłaty za niejasną usługę „ochrony”, wielu graftończyków uznało, że nastąpiła po prostu wymiana niechcianych panów. Tak więc, gdy byli już poza zasięgiem zarówno Abenaków, jak i królewskiego prawa, mieszkańcy Grafton zajęli się unikaniem podatków Stanów Zjednoczonych. Ta dążność trwa do dziś.

Zaledwie w rok po proklamowaniu Deklaracji niepodległości z Grafton wypłynęło najwcześniejsze świadectwo niechęci tej miejscowości do podatków, które przetrwało do naszych czasów. W maju 1777 roku przywódcy społeczności wystąpili z petycją, w której przekonywali ówczesną Radę New Hampshire, że powinni zostać zwolnieni z opłat.

Nawet jeśli weźmiemy poprawkę na wciąż obowiązującą w tamtym okresie swobodę w zakresie ortografii, petycja odznaczała się fantastycznym półanalfabetyzmem. Zaczęło się z przytupem − autorzy przekręcili nazwę swojego stanu jako „New Hampsheir” − i poszło z górki. Do urzędników zwracali się różnie: „Wielmożni Panowie”, „Wielmorzni panowie”, aż wreszcie „Welmorzni Panowie”.

„Z tej okazyji kożystajonc, informujemy Wielmorznych Panów, że żondacie od Nas więcej niż My morzemy dać” – pisali. Swoje wezwanie do zawieszania opodatkowania kończyli z większą dozą dumy niż poprawności: „za tem dość”.

Petycję, podpisaną przez dziewiętnastu mieszkańców Grafton, w tym Barneyów, dostarczono konno do Rady New Hampshire, ale nie uzyskano odpowiedzi.

Dwa lata później miasteczko wysłało kolejny, jeszcze mozolniej sformułowany (i równie poznaczony błędami) wniosek o ulgi podatkowe. Ten spisał Jabez Barney. Najwyraźniej jego małżeństwo z kuzynką nie zdyskwalifikowało go jako kandydata na pisarza miejskiego Grafton.

„Gdybyś my zmuszeni zostali do Zapłaty podatku nam Nałorzonego i ktury Mamy zapłacić przemyenił by on Nas w Spektak Żałości dla Wszyskich ludzkich Ystot większość Tuteyszych w tej Głuszy wyedzie tak cięszki Żywot że ich nieomal Ostawił z Niczem” – pisał.

Choć listom nadawano brzmienie próśb, nadzorcy stanowego skarbca nie mogli nie zauważyć, że kolejne terminy mijały, a poborów z Grafton jakoś nie było widać.

W rzeczywistości petycje stanowiły część prostego planu w dwóch krokach.

Wnieść o to, żeby nie płacić podatków.

Po prostu ich nie płacić.

Podatnicy grali na zwłokę przy płaceniu, a urzędnicy załamywali ręce przy rządzeniu. Rada New Hampshire też doświadczała presji finansowej. Nie stać jej było nawet na wynagrodzenia dla swojego skromnego personelu. Pierwszy jej przewodniczący, absolwent Harvardu Mesech Weare, zdawał się zdezorientowany samą myślą, że prości prowincjusze mogą bezczelnie unikać podatków.

W pełnym zaniepokojenia (choć ortograficznie nienagannym)liście przewodniczący Weare skarżył się, że „hrabstwo Grafton poza dwiema lub trzema miejscowościami nie płaci podatków od kilku już lat, nie posiada sądów ani żadnych stosownych praw. […] Trudno uwierzyć, że ciągną pertraktacje”.

Hoytom i Barneyom może brakowało harwardzkiego dyplomu, ale rozumieli, że nie mogą przez wieczność odpierać poborców Weare’a. Dlatego uczynili to, co na ich miejscu zrobiłaby każda inna społeczność ludzi rozsądnych.

Zagłosowali za odłączeniem się od państwa.

Okazja do takiego prawoburstwa nadarzyła się w styczniu 1781 roku, kiedy to przywódcy Vermontu zaprosili przedstawicieli kilkunastu przygranicznych miejscowości, w tym Grafton, na oficjalny zjazd. Vermont, choć wysłał posiłki do walki z Brytyjczykami, formalnie był niezależną republiką i nie zaliczał się do trzynastu zrzeszonych kolonii Stanów Zjednoczonych.

Na zjeździe jego delegaci zaproponowali, że mogą poszerzyć granice tak, by objęły one Grafton i sąsiednie miejscowości. Dzięki temu graftończycy uwolnią się od wszelkich zobowiązań wobec Stanów Zjednoczonych. Przedstawiciele miasteczek niezwłocznie zagłosowali przeciwko tej najwyraźniej absurdalnej propozycji i szykowali się, by siodłać konie na powrót do domu.

Wtedy otworzyły się drzwi. Stanął w nich spóźniony przybysz, pułkownik Ethan Allen. Jako gorącokrwisty gospodarz, który – zakuty w okowy – przez prawie trzy lata przebywał w odosobnieniu, będąc brytyjskim jeńcem wojennym, Allen dobrze rozumiał pragnienie wolności graftończyków.

Napomknął im o „zalecie dołączenia do Vermontu, dzięki czemu uniknęliby ciężkiego brzemienia Podatków”.

– Cóż – zapytali delegaci Grafton (mrukliwie i sceptycznie, jak możemy sobie wyobrazić) – a co z podatkami w Vermoncie?

– Obywatele Vermontu – odparł Allen z wyższością – nie płacą żadnych podatków. Kufry republiki napełnia sprzedaż ziemi i domów skonfiskowanych lojalistom Wielkiej Brytanii.

Owszem, ta żyła złota kiedyś musiała się wyczerpać, ale pomysł opuszczenia New Hampshire przestał się wydawać taki śmiechu warty. Właściwie to Grafton było oczarowane tym projektem. Uczestnicy zjazdu pospiesznie zmienili swoją decyzję. Tym razem zagłosowali za tym, by z propozycją secesji udać się do swoich miejscowości. Gdy tylko wyborcy w Grafton usłyszeli o braku podatków w republice tuż za rzeką, potwierdzili decyzję i wybrali Russella Masona na swojego przedstawiciela w Zgromadzeniu Vermontu.

Tymczasem w Radzie New Hampshire przewodniczący Weare, już ze zszarganymi nerwami z powodu nieustępliwości podatkowej Grafton, otrzymał zdumiewające doniesienie: generał brygady z Vermontu Peter Olcott zrekrutował na obszarze Grafton dziesięciotysięczny oddział mężczyzn, by bronić prawa Vermontu do wycofania się z wojny o niepodległość, a nawet sprzymierzenia z Brytyjczykami.

Wobec widma pobicia przez prostaków Weare zwrócił się o pomoc do Jerzego Waszyngtona, będącego wtedy u szczytu władzy i wpływów. Niewzruszony Waszyngton, który wciąż bił się z Brytyjczykami, poprzysiągł, że jeśli Vermont nie ulegnie, to on „obróci się plecami do wspólnego wroga, a całe swoje siły poprowadzi przeciwko temu Państwu i zniszczy je doszczętnie”.

Niestety sytuacja przedstawiała się nieco inaczej, niż wyobrażali sobie graftończycy. Allen pomachał im przed nosem republiką wolną od podatków, a tak naprawdę jego celem było uzyskanie przez Vermont statusu stanu USA. Roszczenie Vermontu do ustalonego terytorium New Hampshire dawało mu kartę przetargową przeciwko ewentualnym staraniom New Hampshire o wchłonięcie Vermontu. W tych wielkoskalowych manewrach dyplomatycznych pomiędzy New Hampshire, Vermontem, Wielką Brytanią i Kongresem Kontynentalnym Grafton było zaledwie pionkiem.

Negocjacje ciągnęły się przez wiele miesięcy. Tymczasem graftończycy próbowali się przyzwyczaić do życia równocześnie w hrabstwie Grafton (New Hampshire) i w hrabstwie Grafton (Vermont).

Jakby komplikacji było mało, każdy z dwóch stanów wyznaczył własną listę szeryfów spornego terytorium. Latem i jesienią dwa wymiary sprawiedliwości współżyły w napiętym rozejmie. Każdy z szeryfów realizował nakazy sądowe swojego stanu. Koniec rozejmu nastąpił w listopadzie 1781 roku. Wtedy Isaac Griswold, zastępca szeryfa egzekwujący prawo Vermontu, aresztował Enocha Hale’a, szeryfa egzekwującego prawo New Hampshire.

Ruszyło domino eskalacji. Region Grafton zaczął mobilizować się przeciwko New Hampshire. Gdy powiedziano przewodniczącemu Weare’owi, że sześciuset uzbrojonych mężczyzn jest gotowych bronić przed nim tych terenów, ten rozkazał milicji New Hampshire, by zwerbowała tysiąc żołnierzy na wojnę domową.

Ostatecznie uniknięto rozlewu krwi dzięki negocjacjom. Vermont spuścił z tonu, kiedy obiecano mu przy stole, że zyska status stanu.

Pozbawione sojuszników Grafton nie mogło liczyć na to, że wytrzyma pod naporem amerykańskiej milicji. Bez entuzjazmu zaakceptowało więc władzę stanu New Hampshire. Niemniej rząd amerykański – tak jak wcześniej Brytyjczycy – miał na wieki wieków pozostać dla Grafton okupantem, któremu mieszkańcy będą stawiać opór.

Do rozwiązania pozostawała kwestia należności podatkowych.

Russella Masona, zwolnionego z obowiązków w Zgromadzeniu Vermontu, wyznaczono na nowego „Pisaża miejskiego” Grafton (jak sam o sobie pisał). W 1783 roku Mason wystosował do władz podatkowych New Hampshire nową petycję.

„Spoglondamy na wielmorznych panów jako Strórzy naszych Praw: Oczy nasze szukajom odwas Otciążenia w tym czasie Nie Pokoju: I Błagamy welmorznych panów o Ulge” – pisał Mason.

Takiej niewypłacalności „nigdy Lud Wolny niedoświatczał nasze Podatki som Wysokie & Niema w Miasteczku Piniendzy by Wywiązać sie z Dwódziestej nawet części Podatku & Zdaje sie on Tak Ogromnym”.

Wiedząc jednak, że musi – aczkolwiek niechętnie – dać Stanom Zjednoczonym jakiś dowód poddaństwa, Grafton wysunęło nową propozycję. Mieszkańcy oświadczyli, że zamierzają zapłacić należność w zbożu zamiast w gotówce.

Jeśli z administracji Weare’a nadeszła jakaś odpowiedź, zaginęła w pomroce dziejów.

3

Logiczny libertarianin

Szanowny Panie,

przyjmij Pan wyrazy mojej wdzięczności za Łuk i strzały, któreś mi Pan w swej życzliwości przysłał, jak również za dwa niedźwiedzie Grizli, które przyjąłem i zachowuję tutaj w dobrym zdrowiu.

— Thomas Jefferson, list z 1807 roku dotyczący niedźwiedzi grizli, które przez krótki czas mieszkały na trawniku Białego Domu (a następnie zostały przez Jeffersona oddane pewnemu człowiekowi, który nie zdoławszy ich oswoić, zastrzelił je)

Gdy John Babiarz, syn polskich imigrantów, dorastał w latach 60. i 70. XX wieku w Southington w stanie Connecticut (z angielskim jako drugim językiem), jego rodzinny dom nawiedzały widma szaleńczych, despotycznych rządów.

− Podczas drugiej wojny światowej moja matka i mój ojciec byli prześladowani przez władze – opowiada. – Ojciec został zesłany na Sybir przez komunistów, a matka skazana na nazistowski obóz koncentracyjny.

Babiarz, wychowany w nieufności do rządów przekraczających swoje kompetencje, od młodości uważa na znaki mogące świadczyć o osuwaniu się Ameryki w autorytaryzm. Po wyjściu z domu rodzinnego przez chwilę pracował jako analityk komunikacji radiowej w Siłach Powietrznych USA, ale wytrzymał tylko cztery lata. Odkrył w sobie smykałkę do rodzącej się dopiero dziedziny, którą było wówczas programowanie komputerowe, oparty na logice wszechświat, gdzie poprawne odpowiedzi wyłaniały się z konstelacji jaskrawozielonych liter jarzących się na tle czarnej abstrakcji. Dołączył do działającej w kalifornijskim Sacramento grupy informatyków. Należały do niej również największe nazwiska programowania, zanim jeszcze stało się ono dziedziną powszechnie znaną.

− Gdybym tam został, zbratałbym się zapewne z tymi geniuszami z Doliny Krzemowej – mówi.

Podjął jednak pracę w firmie Data Products, gdzie projektował software i hardware. Wreszcie założył własną informatyczną firmę consultingową, zajmującą się głównie projektami automatyzacji w fabrykach. W 1987 roku, cztery dni po swoich trzydziestych pierwszych urodzinach (i chwilę przed obiadem), Babiarz rozpoczynał realizację zlecenia konsultacyjnego w rozległej siedzibie firmy Aetna znajdującej się przy Farmington Avenue naprzeciwko katedry św. Józefa w Hartfordzie (Connecticut).

Jak zwykle pewny siebie Babiarz przysunął się do atrakcyjnej kobiety.

− Przynajmniej przez okna nikt nie wyskakuje – zagaił.

− Chyba nie – odparła. Miała na imię Rosalie. Powierzono jej zadanie pokazania Johnowi jego stanowiska pracy. Miała też zaprowadzić go na lunch.

Babiarz dodał, że chyba wie, dlaczego nikt nie rozbija się o bruk.

− Okna się nie otwierają! – zauważył. Puenta wywołała zduszony śmiech. Niewiele, ale to już coś.

Każdego innego dnia dowcip o tym, że Aetnie brakuje samobójców, byłby czymś dziwacznym. Ale to był poniedziałek 19 października – tak zwany czarny poniedziałek. Giełda pogrążyła się w panice największej od przeszło pięćdziesięciu lat. A Babiarz konsultował działalność dywizji inwestycyjnej w Aetnie, która zarabiała dla firmy najwięcej pieniędzy.

− Ludzie latali po biurze i krzyczeli: „Rynek pada!” – wspomina Babiarz.

Kiedy inwestorzy – znani także jako hiperracjonalne maszyny obliczeniowe napędzane haute cuisine i dobrymi winami – patrzyli na gwałtowny spadek wykresu, powinni byli pamiętać o tym, by większą wagę przykładać do długoterminowej tendencji wzrostowej na giełdzie niż do histerii tego dnia. Od swoich białych, wykrochmalonych koszul poczuli nagle kwaśny zapach potu. Ludzie – ludzie inteligentni, znający się na giełdzie i zajmujący się nią od dekad – działali irracjonalnie.

Może się to wydać dziwaczne, że Babiarz, którego inwestycje również zależały od sytuacji na giełdzie, umiał zachować spokój, choć zawodowi inwestorzy byli w rozsypce. Babiarz należy jednak do pewnej grupy ludzi, która nawet traderów prześcignie w logice – jest libertarianinem.

Libertarianie mają pewną wizję Ameryki. Zakłada ona szeroko pojętą wolność osobistą, mikry rząd oraz czystość rynku, który sam rozwiązuje problemy takie jak zmiana klimatu, nierówności edukacyjne czy rosnące koszty opieki zdrowotnej.

Zamiast wierzyć w wartości religijne czy moralny obowiązek pomagania słabszym, libertarianie wierzą w racjonalizm. Przeprowadzone w 2012 roku badanie różnic osobowości pomiędzy republikanami, demokratami a libertarianami wykazało, że w rozwiązywaniu problemów politycznych logikę i zdolności poznawcze najbardziej cenią właśnie libertarianie.

Utworzona w 1971 roku Partia Libertariańska jak magnes przyciąga setki tysięcy Amerykanów podobnych Babiarzowi: takich, którzy cenią logikę i nie ufają autorytarnym rządom.

W 1988 roku flagowy polityk partii – były członek Izby Reprezentantów USA Ron Paul – zdobył zaledwie 0,5 procent głosów w wyborach prezydenckich. Tak stał się jasny zasadniczy problem logików. Jak przenieść te nieprzeciętne umiejętności myślenia z obrzeży sceny politycznej w sam jej środek? Trzeba pokazać swoim emocjonalnym, mniej trzeźwo myślącym rodakom, jak wspaniałe byłoby społeczeństwo pod przywództwem libertarian.

Problem ten wciąż zaprzątał głowy członkom partii w 1992 roku, kiedy to Babiarz ożenił się z Rosalie (również libertarianką). Postanowili, że wysoki podatek dochodowy w Connecticut to dobry powód, żeby wyjechać z tego stanu.

***

Po krótkim pobycie w Vermoncie Babiarzowie szybko zorientowali się, że jednak New Hampshire to lepszy cel dla tych, którym przyświeca idea „Żyj Wolny lub Zgiń” – tak ukochane motto tego stanu, że kiedy w latach 70. pewien świadek Jehowy zakrył słowa „lub zgiń” na swojej tablicy rejestracyjnej, ponieważ obrażały jego uczucia religijne, władze stanowe posłały go do aresztu.

Mimo że szczycą się logicznym myśleniem, libertarianie darzą prawa osobiste namiętnością graniczącą z fanatyzmem. Babiarz podszedł do motta New Hampshire równie poważnie, co dosłownie.

„Dla mnie słowa «lub zgiń» oznaczają, że jako jednostka zobowiązujesz się do […] walki z jakąkolwiek siłą, która cię od tego powstrzymuje, aż do dnia swojej śmierci” – pisał. „Śmierć nie jest najgorszym złem; poddaństwo być może tak. Szybka śmierć jest niczym w porównaniu z latami okrucieństwa, biedy i niewolnictwa wynikającymi z systemu, który wyzuwa z ludzkiego ducha”.

W 1993 roku John i Rosalie pojechali na samochodową włóczęgę. Znaleźli się na dalekiej szutrowej drodze biegnącej przez skąpo zaludnioną część Grafton znaną jako Slab City. Poczuli się, jak gdyby przejechali samochodem w czasie i trafili w dobę rewolucji w Nowej Anglii, kiedy to wolność przeważała nad poddaństwem, a liczba drzew przewyższała liczbę podatków.

Spostrzegli znak NA SPRZEDAŻ wbity w szczególnie malowniczym miejscu z efektownym widokiem na Smith Mountain oraz strumyk i pola uprawne na pierwszym planie. Na posesji wznosił się niewielki, ceglany budynek szkoły.

Wkrótce wykręcili numer do June Burrington, kobiety konkretnej, głowy pewnego starego graftońskiego rodu. Odchowawszy dzieci w Slab City, June wyprowadziła się z budynku szkoły do położonego wysoko gospodarstwa przy Tunnel Road, po drugiej stronie Grafton.

W listopadzie tamtego roku rodziny Burringtonów i Babiarzów podpisały umowę sprzedaży szkoły. Następnie przez sześć miesięcy John i Rosalie przewozili cały swój dobytek na pace niewielkiego pick-upa.

Tu, w Grafton, wreszcie mogli być wolni. Zamontowali na szkole panele słoneczne, posadzili warzywa i eksperymentowali z rolnictwem: pszczołami i świniami, szklarnią, kurami, indykami i owcami. Przystąpienie do ochotniczej straży pożarnej było dobrym wentylem dla chłopięcego entuzjazmu Babiarza. Na akcjach ratunkowych wchodził w rolę jak bohater z filmu akcji. Swój codzienny zawód zaczął natomiast wykonywać bardziej na własną rękę i ekscentrycznie. Nową małą firmę komputerową nazwał Intergalactic Software; po niej była Endor Communications (od ojczystej planety Ewoków w Gwiezdnych wojnach), którą prowadził z budynku gospodarczego na terenie szkoły i wykorzystał do tego, by przyłączyć Grafton do internetu.

John i Rosalie układali sobie nowe, wspólne życie. Tymczasem na wiosennym śniegu i błocie wzdłuż najważniejszych szlaków miasteczka coraz gęściej ścieliły się odchody i ogromne odciski łap. Kosze na śmieci stawały się celami nocnych najazdów. Wkrótce po porwaniu kociąt Jessiki Soule John i Rosalie zaczęli mieć własne niedźwiedzie problemy.

− Obiecałem jej – powiedział mi raz, kiedy żona siedziała u jego boku – że ani chwili nie będzie się ze mną nudzić.

− I teraz ja o takie chwile błagam – odparowała Rosalie z kamienną miną.

Niedźwiedzie poprzewracały ich drewniane ule i dobrały się do miodu. Nie martwili się, ale postanowili zabezpieczyć elektrycznym ogrodzeniem pod wysokim napięciem swój najnowszy gospodarski eksperyment: dorodnego czarnego barana oraz owcę. Baran był, jak mówi John, „niesforny” – zawsze szukał okazji, żeby ubóść pana, niejasne było tylko, czy z gniewu, czy dla sportu.

Długo nie pożył. Pewnego dnia, wróciwszy z wezwania do remizy, Babiarz odkrył jego brutalnie rozdarte na strzępy ciało.

− Niedźwiedź po prostu go zmasakrował – opowiedział mi potem. – To miejsce jest bardzo…

Tu umilkł. Jasne było, że oddalenie Grafton od władzy centralnej jest tyleż czarujące, co wymagające. Niedźwiedzie zmartwienia Babiarza wzmagał jeszcze fakt, że Grafton rozdarte było pomiędzy dzikim otoczeniem jak z epoki osadników a koniecznością przestrzegania nowoczesnych przepisów dotyczących dzikich zwierząt. Według libertariańskich ideałów John Babiarz mógłby pójść za przykładem Eleazara Wilcoksa sprzed ponad dwustu lat: zrealizować swoją wolność do pogoni za niedźwiedziem, który mu zabił barana. Natomiast zgodnie ze stanowym prawem ochrony przyrody mógł jedynie strzelać do niedźwiedzi czynnie zagrażających jego własności – co zresztą można różnie interpretować. Choć Babiarz nigdy bezprawnie nie zabił baribala, trudno nie zauważyć, że nie zgadza się z prawem.

− Czuję, że na mojej posesji mam prawo chronić swoją własność i jej bronić – mówi. – Jeśli zobaczę niedźwiedzia sprawiającego problemy, załatwię sprawę. A potem możemy się o to kłócić w sądzie.

Kiedy nie odganiał niedźwiedzi od swoich uli, Babiarz nurzał się w stanowej polityce. Szybko awansował w szeregach niewielkiej Partii Libertariańskiej stanu New Hampshire. W 2000 roku pierwszy raz ogłosił swoją kandydaturę na stanowisko gubernatora. Było to możliwe dzięki udanej mobilizacji libertarian do zebrania tysięcy podpisów potrzebnych do wpisania kandydata na listę. W październiku 2000 roku Babiarz wystąpił w telewizji C-SPAN[3] wraz z gubernatorką demokratką Jeanne Shaheen i dwojgiem innych kandydatów. Jego zaistnienie na scenie narodowej było ogólnie niezręczne. Nie mrugał i brzmiał sztywno, potykał się, recytując wyćwiczone odpowiedzi.

Ale były też mocniejsze momenty. Przedstawił zasadnicze dogmaty Partii Libertariańskiej publiczności, która prawdopodobnie wcześniej ich nie znała. „Prawdziwym zadaniem rządu”, mówił, „jest ochrona indywidualnych praw własności”. Wyraził moralny sprzeciw libertarian wobec podatków dochodowych, od sprzedaży i od własności.

Najlepiej na tle wprawnych oponentek i oponenta zaprezentował się, gdy spojrzał w kamerę i powiedział:

− Rząd nie jest rozwiązaniem. Jest problemem.

Chociaż uzyskał jedynie trochę ponad 1 procent głosów, w 2002 roku wystartował ponownie. Tym razem miał już kapitał polityczny, który pozyskał wcześniej, i zebrał około 3 procent głosów. To sześć razy więcej niż Ron Paul w wyborach prezydenckich. To lepszy wynik niż niemal każdy dotychczasowy kandydat libertarian na gubernatora w którymkolwiek ze stanów. W swym nieustającym dążeniu do wylansowania libertarianizmu w głównym nurcie polityki New Hampshire Babiarz poczuł, że jest u progu osiągnięcia czegoś wielkiego – gdyby tylko mógł dalej pomnażać swój elektorat.

Potrzebował skądś wytrzasnąć więcej libertarian.

4

Kwartet kolonistów