Niedokończone życie Phoebe Hicks - Agnieszka Taborska - ebook + książka

Niedokończone życie Phoebe Hicks ebook

Taborska Agnieszka

3,5

Opis

Apokryficzna opowieść o amerykańskim medium, które spirytystyczną karierę zawdzięcza zdjęciu wścibskiego fotografa. Phoebe Hicks po spożyciu nieświeżego małża zostaje sfotografowana przez okno w swojej sypialni. To, co wydobywa się z jej ust, zostaje uznane za pierwszy fotograficzny zapis ektoplazmy. Phoebe niespodziewanie staje się prekursorką mediumizmu, ustanawiającą standardy spirytystycznego seansu. Podczas kolejnych seansów, które odbywają się w jej domu w Providence, przed coraz liczniejszym gronem ciekawskich widzów materializują się Iwan Groźny, Katarzyna Wielka, Nos, kobieta faraon Hatszepsut, Elżbieta Batory, Puszkin, pogromca nieuczciwych mediów Harry Houdini oraz zamordowana inkaska księżniczka Umina. Tak oto spirytyzm na kilkadziesiąt lat bierze we władanie umysły mieszkańców Europy i Ameryki…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 73

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
1
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Agnieszka Taborskakolaże Selena Kimball

Niedokończone życie

Phoebe Hicks

fundacja terytoria książki

Magicznemu miastu Providence

Epoka wiktoriańska była nie tylko nawiedzona. Były to również czasy fantasmagoryczne w każdym tego słowa znaczeniu, tworzące iluzje nawet za pomocą cegieł i zaprawy murarskiej. Wiktoriański dom, wiktoriańska ulica wywoływały złudzenia i halucynacje, wiktoriański teatr stanowił wylęgarnię efektów optycznych, jedynie kuchnia pozostawała wolna od inwazji przedmiotów będących czymś innym niż to, czym się zdawały: skarbonek udających książki; masywnych drzwi, które z bliska okazywały się iluzjonistycznym malowidłem; ciężkich krzeseł lekkich jak piórko, bo zrobionych z papier maché. Dziewiętnastowieczni mężczyźni i kobiety tak często byli zwodzeni przez zmysły, że w każdej chwili spodziewali się zaskoczeń. Czekali, aż ujrzą ulotną wizję, kątem oka złowią coś niewyobrażalnego, w środku nocy usłyszą dziwne hałasy, a po plecach poklepie ich przybyły z zaświatów duch.

Ronald Pearsall The Table-Rappers. The Victorians and the Occult

Nostalgia

Był to rok, gdy mieszkańców Providence ogarnął bliżej nieokreślony, wżerający się w dusze niepokój. Półmetek wieku, jak i jego pierwsza połowa, dręczył ich wilgotnym i upalnym sierpniem. Wyjątkowo tego lata natrętne komary powodowały, że puste za dnia ulice po zachodzie słońca sprawiały wrażenie jeszcze bardziej wymarłych. W powietrzu rozlegało się bzyczenie i od czasu do czasu dochodzący z daleka płacz trzymanego w rozpalonym pokoju dziecka. Nieliczni szczęśliwcy wyjechali zawczasu nad ocean do Little Compton lub na wyspy Nantucket i Block Island. Poranki i wieczory przynosiły tam świeższe powiewy, a złowione chwilę wcześniej ryby, leżące na pokrytych bryłami lodu stołach w porcie, budziły coś na kształt apetytu. Ale nawet w Little Compton i na wyspach trudno było w środku dnia chodzić po wybrukowanych kocimi łbami uliczkach. Nie pozostawało wówczas nic innego, jak – licząc na ledwie wyczuwalną bryzę – zasiąść nad brzegiem w odwróconym oparciem do słońca wiklinowym koszu lub w zaciemnionym pokoju szukać odpowiedzi na te same pytania, jakie dręczyły pozostałych w mieście mieszkańców Providence.

Jak reszta ludzkości, obywatele magicznego miasta chętnie oddaliby się pożytecznym zajęciom. Kobiety z radością spędzałyby duszne wieczory na szydełkowaniu serwetek. Mężczyźni z dumą organizowaliby polowania. Nawet jednak czynności tak proste przepełniały ich tego lata nostalgią. Co po ich śmierci stanie się ze starannie złożonymi w przepastnych komodach śnieżnobiałymi serwetkami? Kto będzie odkurzał jelenie rogi, pod tak ciekawym kątem sterczące nad kominkiem?

Takimi pytaniami dręczyli się obywatele Providence, nie mogąc złapać tchu latem i spacerując jesienią pod słynnymi na cały kraj klonami, które w Nowej Anglii zmieniają kolory na trzydzieści parę odcieni różu i szkarłatu. Bogu dzięki, mieszkańcom portowego miasta nie przyszło snuć owych ponurych myśli długą zimą, ciągnącą się niemiłosiernie od grudnia do kwietnia. Problem rozwiązał się wcześniej: w listopadzie 1847 roku.

Czas dojrzał do spirytystycznych seansów

Pierwsza połowa wieku odchodziła w niepamięć, unosząc z sobą długowłose heroiny rozpaczające na romantycznych płótnach. Co przyniesie jego druga połowa – pozostawało zagadką zmęczonych dziwnym niepokojem umysłów. Pod koniec października żaden z mieszkańców magicznego miasta Providence nie domyślał się, że czas dojrzał do spirytystycznych seansów.

Placuszki z małża

Stwierdzenie, że kawałek małża tkwiący w znanym w całej Nowej Anglii daniu legł u podstaw fotografii spirytystycznej, nie jest wcale przesadą. Właśnie ów nieświeży kęs położył bowiem podwaliny pod szaleństwo, które na kilkadziesiąt lat opanowało umysły i serca nowoangielskich purytanów.

Pierwszego listopada 1847 roku Phoebe Hicks wróciła do domu wcześniej niż zwykle. Ledwie przestąpiła próg, pobiegła do sypialni, gdzie zamiast wdrapać się na wysokie i w pojęciu współczesnego czytelnika zbyt krótkie łoże, podeszła do miednicy. Nachyliła się nad nią i zwymiotowała. Zwymiotowała raz i drugi, i nawet po trzecim razie nie mogła się opanować. Wymiotowała całą noc, od czasu do czasu przemywając spoconą twarz wodą ze stojącego obok dzbana w jasnoniebieskie kwiaty. Już po godzinie nie miała w sobie nic prócz brunatnej cieczy, która dalej z niej płynęła. Czarne kosmyki oblepiały jej policzki. Uwolnione z ciasno spiętego, spartańskiego koczka, były lepkie, sztywne i cuchnące, podobne do rozciągniętego korkociągu. Przebiegały ją dreszcze, drętwiały dłonie, od gwałtownych wstrząsów pękała głowa, bolały nachylone nad miednicą plecy i unieruchomione w niewygodnej pozycji kolana. Skóra na całym ciele nabrała przykrej nadwrażliwości i reagowała na najmniejszy wyimaginowany podmuch. Rozsznurowany ostatkiem sił gorset przeobraził się w narzędzie tortur, świdrując umęczone, spragnione snu zakątki ciała. Zbyt ciasne nagle buty wrzynały się w palce, suknia tonęła w tym, co nie trafiło do przepełnionej misy. Każdy nowy spazm doprowadzał nieszczęsną Phoebe niemal do omdlenia. Kilkakrotnie tej nocy przemknęła jej przez głowę myśl, że nie doczeka rana, że umrze w tak nieestetyczny sposób, niespodziana ofiara clam fritters, placuszków z małża. Perspektywa śmierci, która raz na zawsze zwolniłaby ją z obowiązku kosztowania smażonych potraw, nie była jednak niemiła, tak straszne wspomnienie zostawiła serwująca portową specjalność restauracja, umeblowana okrągłymi stołami przykrytymi serwetami w niebieską kratę.

W sypialni panował półmrok, potem zapadła ciemność, aż wzeszło słońce, rzucając na miednicę zimne promienie. Wstawanie dnia stanowiło spektakl bolesny i powolny.

Myśli Phoebe błądziły po Nowej Anglii. Znalazły się w niej w środku lata, jakby na przekór listopadowej szarówce. Przemykały przez wdowie tarasy brunatnych domów, skąd żony rybaków cierpliwie wypatrywały powrotu statków. Biegły wzdłuż białych płotów okalających domostwa sędziów i pastorów. Dziwiły się niepasującym do ascetycznych fasad rokokowym wrotom. Ulatywały nad śnieżnymi dzwonnicami kościołów baptystów. Odpoczywały na zagraconych wiklinowymi meblami gankach. Głęboko oddychały w zatoce i przyklejały się do portowych zabudowań z czerwonej cegły. Marszczyły czoła na wieść o bliskim sztormie. Wpadały w zadumę nad miastem Providence, którego istnienie raz na zawsze sprzęgnięte jest z oceanem. Rozbijały się o pagórki nadające miastu kształt, tak jak siedem wzgórz nadaje kształt Rzymowi. Przysiadały na zbyt wietrznych plażach i dla zabawy zakopywały się w piasku. Wpełzały na nadbrzeżne skały, obrosłe muszlami i oblane morską pianą. Na wyspie Nantucket potykały się o kocie łby. Gubiły się w mgłach spowijających o świcie kształty obłe i kanciaste. Zaszywały w strzegące wejść do domostw kwitnące krzewy. Bez skargi znosiły rozpalone słońcem południa, najstraszliwszą godzinę piętnastą, zwiastujący ulgę przedwieczerz oraz dające krótkie wytchnienie noce, wypełnione wrzaskiem cykad. Szukały najwyższego wzniesienia, z którego rozciągałby się widok na stan Rhode Island. Przemykały przez grzybne lasy Vermont oraz zbyt małe na tyle ryb jeziora New Hampshire. W portach zaglądały na zasłane skorupami pokłady statków. Omijały tawerny specjalizujące się w morskich przysmakach. Nie opuszczały jednak krainy, która owego fatalnego dnia dała początek placuszkom z małża.

W końcu Phoebe usnęła. Padła na zasłane łoże, nie zdejmując gorsetu ani nie rozwiązując cisnących butów. Leżała w powodzi włosów, które dawno zapomniały o niewoli w koku, lecz niespodzianą wolność przypłaciły smrodem zawartości misy. Brunatna ciecz zaschła na prawej dłoni – lodowatej i kurczowo ściskającej róg prześcieradła. Phoebe śniła: szła przez coraz węższy tunel wyłożony oślizgłymi skorupami. Gdy dotarła do końca, czy raczej do tego, co przez chwilę wzięła za kres wędrówki, stanęła przed zielonymi, pulsującymi drzwiami. Ledwie je otworzyła, przekonała się, że są pułapką, w którą dała się złapać. Godzinami potem spadała, ocierając się o falujące ścianki aorty ziemi, wciągającej ją coraz głębiej i głębiej, aż do głośno bijącego serca. Wiedziała, że jeśli się spóźni i nie uchroni serca przed armią morskich potworów, ziemia umrze wraz z nią i uwięzionymi w jej żyłach ludźmi.

A jednak nie umarła. Już nazajutrz poczuła się lepiej i ponura ta przygoda poszłaby zapewne w niepamięć, gdyby nie talbotypia zrobiona przez ciekawskiego fotografa, zaglądającego późnym popołudniem w okna stojących przy ulicy Benefit domów. Kilka rzeczy złożyło się na szczęśliwy zbieg okoliczności. Po pierwsze, Phoebe Hicks zatruła się kawałkiem małża niedługo potem, gdy opatentowany w 1841 roku proces skrócił czas naświetlania do trzech minut. Unieruchomienie nad miednicą wystarczyło do uchwycenia owej historycznej chwili.

Po drugie, wynalazek Williama Henry’ego Foxa Talbota, w odróżnieniu od dagerotypu, umożliwił powielanie zdjęć w wielu odbitkach. Sława Phoebe mogła się więc rozchodzić w niespotykanym kilka lat wcześniej tempie.

Po trzecie, fotografie robione ową techniką cechowała nieostrość i wynikające z rozkładu chemikaliów stopniowe zanikanie obrazu. I ten fakt przyczynił się do umocnienia legendy Phoebe. Naiwne umysły były bowiem przekonane, że to duchy zabierają w zaświaty podobiznę ich ziemskiej przyjaciółki. Niewyraźne zdjęcie, na którym w półprzezroczystej zawartości misy ktoś ujrzał wydobywającą się z ust przyszłego medium ektoplazmę, otworzyło przed Phoebe wrota niespodziewanej kariery.

Ektoplazma

Pytania piętrzące się wokół Phoebe Hicks biorą początek w interpretacji zdjęcia ciekawskiego fotografa. Opracowania spirytyzmu podają rok 1894 jako datę pierwszego opisu zjawiska energii duchowej występującej pod postacią ektoplazmy („uzewnętrznionej materii”, nazwanej tak od greckich słów ekto i plazma). Historycy