Niebiańskie osiedle - Ryszard Ćwirlej - ebook + książka

Niebiańskie osiedle ebook

Ryszard Ćwirlej

4,3

Opis

Chcesz znaleźć spokój i ciszę? Chcesz w tym zwariowanym świecie trafić do wymarzonego miejsca, w którym otoczą cię życzliwość, miłość i ciepło płynące wprost z serca? Każdy ma prawo do zasłużonego odpoczynku po ciężkiej pracy. Ty również możesz mieć to wszystko na wyciągnięcie ręki. Niebiańskie osiedle czeka na ciebie.

Czy można sprzedawać miejsca w niebie? Czy ktoś skorzysta z takiej oferty? Ile to kosztuje? Czy to uczciwe? Moralne?

Nowa seria, nowy bohater, uznana jakość. Ryszard Ćwirlej, prawdziwy mistrz kryminału, pokazuje zupełnie nowe oblicze! Poznajcie Marcina Engela – mistrza świata w kłopotach, dziennikarza śledczego z Poznania, mieszkającego w Warszawie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (53 oceny)
30
15
4
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka
00
Mike781

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka i wspaniały lektor. Polecam
00
joanbm

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00
Joannapedzich28

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała lektura
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Ryszard Ćwirlej, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

 

Redaktor prowadzący: Szymon Langowski

Marketing i promocja: Anna Rychlicka-Karbowska

Redakcja: Beata Mes

Korekta: Katarzyna Smardzewska, Magdalena Siemiginowska,

Maria Moczko | panbook.pl

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Tomasz Majewski

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66657-89-2

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Chcesz znaleźć spokój i ciszę?

Chcesz w tym zwariowanym świecie trafić

do wymarzonego miejsca, w którym otoczą cię

życzliwość, miłość i ciepło płynące wprost z serca?

Każdy ma prawo do zasłużonego odpoczynku

po ciężkiej pracy. Ty również możesz mieć to

wszystko na wyciągnięcie ręki.

Niebiańskie Osiedle czeka na ciebie.

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

Piła

Piątek

16 sierpnia 2019

 

Godzina 16.10

 

Objęci i przytuleni do siebie wydawali się spać. Kobieta przyciskała głowę do piersi mężczyzny, a ten obejmował ją lewą ręką. Leżeli na rozłożonym dwuosobowym tapczanie w kolorze buroszarym, w odświętnych ubraniach, tak jakby dopiero co wrócili z kościoła. Na stole obok stała butelka po wódce, do połowy wypełniona jakimś czerwonym płynem.

To pewnie wino, pomyślał podkomisarz Franek Kaczmarek, spoglądając na etykietę wyborowej, na którą czyjaś ręka nakleiła kawałek taśmy malarskiej. „Porzeczki 2015” oznajmiał koślawy napis wykonany długopisem. Obok stały dwa kieliszki – jeden wysoki i smukły, dopity do połowy, drugi pękaty, taki jak do koniaku, pusty. Wkoło walały się jakieś kolorowe foldery reklamowe, takie, które zapychają skrzynki pocztowe i nie nadają się nawet na podpałkę.

– Wygląda, jakby wznieśli ostatni toast i poszli spać – odezwała się zza pleców Kaczmarka podkomisarz Jowita Skrzypczak, szczupła brunetka o miodowych oczach, ukrytych za okularami w czerwonych oprawkach.

– Ostatnia wieczerza, cholera! – Wacek Szczypiorski, technik, który właśnie obfotografowywał zwłoki, jak zawsze musiał wszystko skomentować. Szczypior, bo tak mówili na niego koledzy, znany był z marudnego stosunku do rzeczywistości.

– Myślicie, że to samobójstwo? – Kaczmarek wskazał na butelkę, tak jakby tam mogła znajdować się przyczyna dramatu.

– Wezmę to do analizy – stwierdziła jedyna w całej ekipie śledczej dziewczyna.

To ona zajmowała się zabezpieczaniem śladów i zbieraniem odcisków palców. Teraz czekała tylko, aż fotograf upora się ze swoją robotą, by przystąpić do pracy. Walizkę wyposażoną w pędzelki, proszki, folie i inne potrzebne narzędzia, w których tylko ona potrafiła się rozeznać, postawiła na progu pokoju, gotowa do działania. Podkomisarz Kaczmarek stał obok, bacznie obserwując sypialnię. Zarówno on, Jowita, jak i fotograf ubrani byli w kombinezony, ochraniacze na buty i lateksowe rękawiczki. Nie wolno było wnieść do środka niczego, co mogłoby zakłamać rzeczywisty obraz wydarzeń, więc przed wejściem na miejsce, w którym doszło do tragedii, zgodnie z zasadami musieli ubrać się w te jednorazówki.

– Wyglądamy jak kosmonauci. – Kaczmarek przypomniał sobie film o wyprawie na Księżyc. – Myślisz, że te maski coś dają? Przecież to tylko kawał szmaty.

Jowita uśmiechnęła się, spoglądając na maseczkę, którą Franek trzymał w dłoni. Powinien ją założyć. W ogóle wszyscy powinni je tu nosić, tak jak plastikowe gogle, ale nigdy nie podchodzili tak rygorystycznie do wytycznych mówiących, co robić i jak się zachować na miejscu oględzin.

– Pieprzyć maseczki. Przecież musiałbyś nakichać, żeby zostawić jakiś ślad – stwierdziła.

– Tu jest jakaś buteleczka po tabletkach – odezwał się fotograf.

– Jak się nazywają, znaczy, co jest na etykiecie? – zapytał Franek. – Trzeba by sprawdzić, co to za lek. – Podkomisarz wydobył z kieszeni telefon.

– Nie musisz. – Jowita pokręciła głową. – To jest lek na sen. Wiem, bo moja babcia bierze. Mama jej wydziela bardzo ostrożnie, bo to jest silne lekarstwo.

– No to mamy być może rozszerzone samobójstwo. I to akurat teraz, jak zaczyna się weekend – skomentował Szczypior, który podobnie jak wielu jego kolegów lubił w piątkowy wieczór skoczyć na kilka piw do Misia przy ulicy 14 Lutego. Ale dziś miał na to chyba marne szanse. Wszystko przez tych dwoje staruszków leżących na tapczanie i obejmujących się w ostatnim uścisku.

– Dobra, możecie działać. Chyba mam z grubsza wszystko. Idę zajarać, więc jakby coś było istotnego, to mnie wołaj – zwrócił się do podkomisarza, który od razu ruszył w głąb pokoju.

Policjant nie poszedł jednak prosto do miejsca, w którym leżeli gospodarze. Skręcił w lewo i powoli, krok po kroku, zaczął obchodzić pomieszczenie, na tyle, na ile pozwalały mu meble. Najpierw przesunął się wzdłuż starej meblościanki na wysoki połysk, gdzie stał stary telewizor. Urządzenie było cały czas włączone. Spojrzał z tej perspektywy w kierunku tapczanu. Staruszkowie wyglądali tak, jakby zasnęli podczas oglądania nieciekawego filmu. Program był ustawiony na Jedynkę. Uśmiechnięta prowadząca zapowiadała właśnie kolejny odcinek jakiejś tureckiej szmiry. Obraz zniknął. To Jowita podniosła pilota i przycisnęła wyłącznik, nie dając orientalnej piękności zaistnieć po raz ostatni w tym pokoju. Nie lubiła pracować w hałasie.

Na półkach segmentu nie było nic ciekawego, żadnych książek, gazet czy specjalnie wyrafinowanych ozdób. Kilka kryształów, kolorowy talerz w ludowe wzory, ustawiony na sztorc, i statek z plastiku imitującego bursztyn, z podpisem „Kołobrzeg 1972”. Dziewczyna sprawnie zabrała się do zdejmowania odcisków z kieliszków i butelki. Franek tymczasem, powoli się przesuwając, lustrował każdy szczegół. Drzwi balkonowe, przez które było widać kawałek placu Zwycięstwa, nie oferowały żadnego ciekawego widoku. Naprzeciwko stał całkiem podobny budynek ze sklepami na pierwszej kondygnacji. Widział, że jeden z nich to apteka i obok chyba monopolowy. Dawno tu nie był. Nie potrzebował chodzić do centrum miasta, tym bardziej że w tym miejscu właściwie nic się nie działo, a na zakupy od dawna jeździło się do galerii handlowych. To centrum zostało codziennym elementem rzeczywistości takich ludzi jak ci dwoje, którzy zasnęli na własnym tapczanie. Zapewne w tym dwupokojowym mieszkaniu przeżyli jakieś pięćdziesiąt lat. Odchowali dzieci, dokładnie dwójkę, chłopca i dziewczynkę. Ich uśmiechnięte buzie wyzierały z czarno-białych fotografii, które pan domu powiesił na ścianie po tym, jak oprawił je w drewniane, politurowane ramki i szkło. Dzieci dorosły, założyły rodziny i pewnie wyniosły się z tego miasta bez perspektyw, a oni zostali tu sami. Do końca razem. Tylko dlaczego zdecydowali się na ten dramatyczny krok? Po meblach można było ocenić, że nie należeli do ludzi zamożnych, ale też chyba nie cierpieli biedy. Musieli mieć emerytury, skoro pracowali w PRL-u. Więc to nie ubóstwo było przyczyną.

– Może jedno z nich zachorowało? – Jowita zdawała się czytać w jego myślach. – Ona dowiedziała się od lekarza, że nie ma żadnych szans, a on zdecydował, że nie pozwoli jej odejść samej.

– Powinni zostawić jakiś list. Przecież ludzie nie żegnają się z życiem bez słowa wyjaśnienia, ot tak – zastanawiał się głośno podkomisarz. – Jeśli zdecydowali się na samobójstwo, to…

Mężczyzna obejmował kobietę wpół. Głowę miał pochyloną, tak jakby zmarł, całując ją we włosy. Jego policzek spoczywał na prawej ręce wyciągniętej wzdłuż na poduszce. Dłoń wystawała poza tapczan i zawisła w przestrzeni między drewnianym zagłówkiem i ścianą z oknem. Policjant ostrożnie odsunął zasłonę i spojrzał w dół. Leżała tam równo zapisana kartka, która musiała wypaść staruszkowi z dłoni.

– Mówiłem, że starzy ludzie nie odchodzą bez słowa – ucieszył się ze znaleziska i odszedł od tapczanu. Musiał zawołać Szczypiora, by ten zrobił zdjęcie. Bez tego nie mógł podnieść listu. Całe szczęście, że go znalazł. Dzięki temu w zasadzie było już po sprawie. List pożegnalny samobójcy był najlepszym prezentem dla śledczego, który w piątek wieczorem chciał iść na piwo. Policjant przełknął ślinę, niemalże fizycznie czując na języku smak zimnego redsa. Życie jednak nie było takie złe. Na pewno nie dla niego i Jowity, jego dziewczyny, która zdejmowała odciski ze stołu. Gdy technik zrobił zdjęcie, Kaczmarek chwycił kartkę pęsetą i położył ją na stole.

 

Kochani, odchodzimy do lepszego ze światów. Okazało się, że tata ma raka trzustki i zostało mu już niewiele życia. I dlatego postanowiliśmy, że nie będziemy czekać na najgorsze, i odejdziemy razem. Tak jak byliśmy razem przez całe nasze życie, tak zostaniemy ze sobą na wieczność. Nie martwcie się o nas. Tam, dokąd idziemy, czeka na nas niebiański dom. Odchodzimy spokojni i szczęśliwi, mając nadzieję, że kiedyś wszyscy się tam spotkamy.

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

 

Warszawa

Środa

16 października 2019

 

Godzina 9.15

 

– Podałbyś mi masło orzechowe?

– Co? A, masło… a gdzie jest? – Stałem nad deską do wędlin i ostrym nożem kroiłem na plasterki aromatyczną wędzoną szynkę.

– No jak gdzie, kotku? Masło orzechowe jest w słoiczku – wyjaśniła oczywistą oczywistość.

– Domyślam się, że nie w butelce – stwierdziłem, by zyskać na czasie i ukroić jeszcze jeden niezwykle cienki plasterek. Precyzyjne krojenie wymagało skupienia.

– Jakby było w butelce, toby się go nie dało wyciągnąć, bo do butelki nie da się włożyć noża. – Wyjaśniła mi dokładnie, na czym polega problem, i teraz mogłem się czuć spokojny. Człowiek jednak całe życie się uczy. Bo czy dotąd ktokolwiek z was rozważał kwestię wydobywania masła orzechowego z butelki? Na pewno nie. A ona tak. Moja dziewczyna Dżesika jest chodzącą skarbnicą różnych nietypowych pomysłów i rozwiązań niemalże racjonalizatorskich. Ale co najważniejsze, potrafi wszystko wyjaśnić ze starannością godną profesorskiego umysłu.

– To masz to masło, hę?

Patrzyłem w otwarte drzwi lodówki i nie mogłem się zdecydować. Słoiczki stały obok siebie w równym rządku, jednak chyba żaden z nich nie był słoikiem z masłem orzechowym

– Kotku, bo jak nie zjem niczego, to będę cały dzień głodna. Wiesz, że na planie nie dają nam nic do jedzenia. Tylko wody jest pod dostatkiem. A przecież na samej wodzie nie wyżyję.

– Nie ma masła orzechowego. Musiało się skończyć – powiedziałem w końcu, ostatecznie się poddając.

– Niemożliwe. Wczoraj, gdy jadłam kanapki, w sensie wieczorem, było jeszcze pół słoika. No chyba że ty zjadłeś? Przyznaj się, łakomczuszku, hę?

Nie jem cholernego masła orzechowego. W życiu nie przełknąłbym tej sraczkowatej mazi, do tego jeszcze rozsmarowanej na obrzydliwie miękkim chlebie tostowym. Ohydztwo, pomyślałem, bo głośno bym tego nie powiedział. Dżesika mogłaby się jeszcze obrazić. Nie krytykowałem jej sposobu odżywiania, a i ona omijała szerokim łukiem temat moich nawyków, których podstawą były kiełbasy i szynki, najlepiej wędzone w naturalny sposób. A co, lubię dobrze zjeść.

– Nie, Dżesi, nie jem masła orzechowego.

– Nie wiesz, co tracisz. Z tym delikatnym białym chlebem smakuje bosko. – Odwróciłem głowę, by spojrzeć na pojemnik do chleba. Drewniana skrzynka stała na parapecie. Podszedłem do niej i podniosłem klapkę. Wewnątrz był chleb tostowy, a obok stał słoik z tym paskudztwem. Nie było za to mojego zwykłego chleba żytniego. Jak zwykle zjadłem go do końca i jak zawsze zapomniałem, że nie ma już ani grama.

– No proszę, zguba się znalazła.

– Co?

– Twoje masło. Włożyłaś je do chlebaka.

– Niemożliwe, nigdy tam nie wkładam. – Uniosła głowę znad tabletu, w którym właśnie oglądała coś niezwykle ciekawego, i pokręciła nią, jakby chciała powiedzieć, że powinienem się przyznać do błędu, a nie oskarżać ją, uosobienie niewinności. Ależ ona jest piękna, pomyślałem, patrząc w jej niesamowicie zielone oczy. Przecież nie będę się kłócił o głupi słoik. Nie jestem człowiekiem, który świadomie szuka kłopotów. Więc wolę zamilknąć. Mimo to sam nie wiem, jak to się dzieje, że co rusz pakuję się w jakieś historie, z których trudno jest potem się wykaraskać. Dlatego w domu wolę mieć spokój, ale poza nim…

Tak, to właśnie ja, mistrz świata w kłopotach, Marcin Engel. Mam trzydzieści lat, mieszkam na stałe w Warszawie, ale pochodzę z Poznania. Przyjechałem do stolicy na studia i tu zostałem, czyli jestem typowym słoikiem. Mam równo sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i ważę osiemdziesiąt jeden kilo. Jestem więc dobrze zbudowanym blondynem o jasnej karnacji, dlatego gdy tylko znajdę się na słońcu, natychmiast opalam się na czerwono, a potem schodzi mi skóra. No więc się nie opalam, w przeciwieństwie do mojej dziewczyny, z którą mieszkam już prawie trzy lata, choć na razie nie myślimy o małżeństwie ani dzieciach. Oboje jesteśmy ludźmi, którzy sprawy rodziny odkładają na później, bo najpierw trzeba się czegoś dorobić. Jeśli nie wielkich pieniędzy, to chociaż pozycji w branży. Oboje robimy w show-biznesie. Dżesika jest modelką, pracuje na wybiegach i pokazuje się w reklamach, a ja jestem dziennikarzem i reporterem telewizyjnym, który od czasu do czasu łapie reklamowe fuchy, żeby trochę przyrobić. To właśnie na planie jakiejś durnej reklamówki pasty do zębów poznałem Dżesi. Grała lekarkę polecającą pastę do zębów.

Pasta do zębów Zembixwhite wybieli twoje zęby, które staną się śnieżnobiałe jak arktyczny śnieg już po miesiącu regularnego stosowania. Użyj pasty Zem­bixwhite, a twój uśmiech będzie olśniewający. Jestem stomatologiem i wiem, co mówię, bo sama używam pasty Zembixwhite codziennie – mówiła w reklamie, a potem szczerzyła te swoje olśniewająco białe zęby. Na mnie ten uśmiech zrobił wtedy piorunujące wrażenie. A jej spodobały się moje bystre niebieskie oczy, tak przynajmniej powiedziała mi jakiś czas po tym, gdy nasza znajomość przeszła z fazy wieczornych rozmów przez Messengera do etapu, w którym rozmowy przestają być potrzebne, bo palce i języki mają już całkowicie inne zastosowanie.

Podałem jej masło orzechowe. Swoją drogą ciekawe, czemu ta bezsmakowa paciaja nazywana jest masłem?

– I jeszcze chlebek, kotku.

Podałem jej chleb tostowy, nóż, talerzyk…

– Coś jeszcze, Dżesi? – zapytałem, zastanawiając się, co właściwie mam zjeść.

– Siądź tu obok. Już wystarczy tego latania koło mnie. No, kotku, siadaj.

– Nie mam chleba.

– Jak to, głuptasku? Przecież jest prawie cała paczka.

– To nie chleb – rzuciłem, chwytając deskę ze świeżo pociętą szynką. Położyłem ją na kuchennym stole. Dżesika odsunęła deskę od siebie, marszcząc nos z niesmakiem.

– Fuj, jak ty możesz jeść to mięso. Widziałeś kiedyś różowe świnki? Jakie one są piękne i mądre…

– Niczego nie mogę jeść, bo nie mam chleba. Widziałem świnki. – To był z jej strony cios poniżej pasa. Nie byłem przecież nieczułym na krzywdę zwierząt zwyrodnialcem.

– No, Marcinku, weź ten chlebek. Przecież nie możesz chodzić głodny – oświadczyła kategorycznie, wykładając na mój talerz kilka kawałków chlebopodobnej substancji.

Ugryzła mikroskopijnych rozmiarów kęs i zaraz popiła kawą z mlekiem.

– Co dziś będziesz robić? – zapytałem na wszelki wypadek i zabrałem się do sporządzania pseudokanapki.

– Dziś będę przez cały dzień w Łazienkach nagrywać.

– A co nagrywacie?

Wzruszyła ramionami i znów upiła niewielki łyk.

– Jakiś teledysk.

– Będziesz śpiewała? – zdziwiłem się. Ale przecież to było całkiem prawdopodobne. Miewała szalone pomysły.

– Ja? Czy ja jestem piosenkarką?

– To co tam będziesz robić?

– Występować… chyba.

Odstawiła kubek i wstała z krzesła. Pochyliła się i pocałowała mnie w sam czubek głowy.

– Kocham cię, misiaczku.

– Kocham cię, Dżesi – powiedziałem i poczułem się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

– Aha, miałam ci powiedzieć, że dziadkowie Emilki nie żyją.

– Jakiej Emilki?

– No jak jakiej? Tej mojej koleżanki z agencji, taka ciemna, znaczy Mulatka.

– Ach ta… – Nie miałem oczywiście pojęcia, o kim mowa. Ale po chwili przypomniałem ją sobie. Rozmawialiśmy ze dwa razy na jakichś imprezach. Sprawiała wrażenie inteligentnej dziewczyny.

– Wyobraź sobie, że odeszli oboje tego samego dnia, o tej samej godzinie.

– Słyszałem już o takich wypadkach, że gdy umiera jedna osoba, no z takiego małżeństwa, które było ze sobą całe życie, to ta druga umiera z żalu i tęsknoty.

– No tak właśnie było, tak jak mówisz! – Dżesi przeciągnęła się, a spod fałdy szlafroka wysunął się skrawek piersi. Ależ ona na mnie działała. Gdyby nie to, że muszę iść do pracy…

– Oni zmarli razem, bo razem wzięli jakieś proszki i normalnie umarli. Dwa dni temu odeszli, nie, trzy dni temu!

– Rozszerzone samobójstwo – rzuciłem, przypominając sobie to mało przyjemne pojęcie. Chwyciłem kanapkę, wbiłem w nią zęby i naraz szczęka zastygła mi w połowie ugryzienia. Rozszerzone samobójstwo? Dwoje staruszków? O ja pierdzielę!

– Popij, misiaczku, bo się zadławisz – rzuciła Dżesi i odwróciwszy się, poszła do łazienki, kręcąc zgrabną pupą. Ale ja nie zwróciłem na to specjalnej uwagi, pochłonięty zupełnie innymi myślami.

 

 

Godzina 10.30

 

– To tutaj pracował porucznik Borewicz?

– Kto?

– No, Borewicz. Sławomir Borewicz… – wyjaśnił Kaczmarek.

Komisarz Kuba Wieczorek pokręcił głową. Nigdy nie słyszał o żadnym Borewiczu. Bo i skąd niby miał słyszeć. W Pałacu Mostowskich pracował dopiero od czterech lat, a skoro Kaczmarek mówił o jakimś poruczniku, to znaczy, że ten musiał tu być w latach dziewięćdziesiątych, bo chyba do dziewięćdziesiątego pierwszego obowiązywały stare wojskowe stopnie, które zastąpiono prawdziwymi policyjnymi. Gdyby teraz były wojskowe, to on sam jako właściciel trzech gwiazdek byłby porucznikiem. Czyli ten Borewicz byłby komisarzem tak jak on.

– Chyba chodziło ci o komisarza? – zapytał, spoglądając czujnym wzrokiem na nowego kolegę. Facet dopiero co przyszedł i zaczynał się wypakowywać na biurku Ostrowskiego. Ten, z którym spędził w jednym pokoju ostatnie dwa lata, został właśnie przeniesiony do Torunia. Zabiegał o to od dłuższego czasu, bo jakoś nie potrafił się odnaleźć w stolicy. No i w końcu udało mu się załatwić przeniesienie do rodzinnego miasta. Miał szczęście, że komendantem został jego kolega z dawnych czasów, który przyjął go z otwartymi ramionami. Wieczorek miał nadzieję, że będzie miał teraz komfortowe warunki i nikogo mu nie przydzielą. I się pomylił. Okazało się, że właśnie przyjęli do roboty gościa, który próbował błysnąć jakimiś dawnymi znajomościami.

– Nie o komisarza. – Franek Kaczmarek pokręcił głową. – Nie oglądałeś tego serialu 07 zgłoś się? Tam głównym bohaterem był porucznik Borewicz. No taki fajny film jeszcze z czasów PRL-u.

Wieczorek machnął ręką.

– E, ja tam staroci nie oglądam. Wolę na Netfliksie. Masz Netfliksa?

Nowy pokręcił głową.

– Nie, no coś ty, ja się nawet jeszcze nie zainstalowałem dobrze.

– A gdzie się instalujesz? To znaczy gdzie mieszkasz?

– Mam w Warszawie babcię.

– Czyli że twoja rodzina jest z Warszawy? – W końcu Wieczorek spojrzał na niego przychylniejszym okiem. Skoro babcia jest warszawianką, to facet też musi być z Warszawy, wydedukował na podstawie prostej przesłanki. Z warszawiakiem może się jakoś dogada, bo ze słoikiem z prowincji zawsze coś nie trybiło. Ostrowski był z Torunia i choć to miasto nad Wisłą, to jednak czuć było w nim tę prowincjonalną zaściankowość, tę ciasnotę myślenia człowieka, który wychował się w mieście otoczonym murami.

– No zasadniczo tak. Mój tata jest z Warszawy.

– To znaczy, żeś jest warszawiak, a nie piła… pilak, jak słyszałem?

– Pilanin. Mówi się pilanin. Nigdy nie byłeś w Pile?

– Nie, a po cholerę? – Wieczorek był najwyraźniej zdziwiony.

– Bo tam jest szkoła policji.

– He, he! Jest, pewnie, że jest, ale co ja bym tam miał robić? Przecież tam się uczą podoficerowie. Jak kończyłem tutaj w pobliżu Legionowo. A ty gdzie się uczyłeś?

– W Szczytnie.

– A, w Szczytnie… – Wieczorek wypowiedział nazwę miejscowości tak, jakby wypluwał coś, co przypadkiem zaplątało mu się na języku. – No tak, szkoła z milicyjnymi tradycjami.

Podkomisarz Franek Kaczmarek spojrzał uważnie na swojego nowego kolegę. Ten siedział naprzeciwko wpatrzony w ekran komputera. Monitor był stary i pękaty, ale widać jeszcze przydatny do roboty. Jego biurko było puste, bez śladów działalności ludzkiej. Po poprzednim właścicielu został tylko słoik z nalepką „Dżem słodzony truskawkowy”, w który wetknięto kilka obgryzionych długopisów. Chwycił ten słoik i wraz z zawartością wrzucił do śmietnika pod biurkiem.

– Nad czym pracujecie teraz? – zapytał nowy, żeby zmienić temat. Mógł co prawda odwinąć się i rzucić Wieczorkowi w pysk, że lepsze Szczytno z milicyjnymi tradycjami niż Puławy z esbecką przeszłością. Ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Po co od razu zrażać do siebie faceta, z którym będzie musiał dzielić pokój przez przynajmniej kilka miesięcy. Później, gdy się rozejrzy i już zapuści tu korzenie, może się z kimś zamienić lub do kogoś się dosiąść. Tak się dawało zawsze urządzić sprawy biurowe we wszystkich poprzednich komendach, czyli w Pile i wcześniej w Połczynie-Zdroju.

Wieczorek wyjrzał zza monitora i uśmiechnął się krzywo. Miał jakieś trzydzieści lat, okrągłą twarz i lekko łysiejące czoło. Nie był typem sportowca, raczej korporacyjnego nerda, który odżywia się hamburgerami i popija je colą. Może to stąd niezdrowe worki pod oczyma? Spoglądając na nowego kolegę, Franek zrozumiał, skąd wzięła się ta jego trudno skrywana niechęć do obcych. Facet siedział w komputerach i nie lubił wychodzić na zewnątrz, więc biurko i cały ten niewielki pokój na ostatnim piętrze traktował jak pies swoje obsikane z każdej strony podwórko. Kto wie, czy rzeczywiście nie nalał tu na ściany, żeby zaznaczyć swój zapach? Choć tak naprawdę nie musiał, bo w pokoju śmierdziało papierosami i brudnymi naczyniami z zaschniętymi resztkami jedzenia i fusów po herbacie.

– Różnie się pracuje. Raz jest mniej, raz więcej roboty. Ja na ten przykład mam teraz na rozkładzie osiem spraw.

– O, to sporo – zdziwił się Franek, który nigdy nie zajmował się jednocześnie więcej niż dwoma śledztwami. Ale w Pile nie było wiele pracy. Miasteczko małe, spokojne i przez ten spokój aż nudne. Zabójstwa, jeśli w ogóle się zdarzały, były tak banalne i przewidywalne, że sprawcę typowano już w ciągu pierwszych godzin śledztwa. Bo najczęściej zabijało się tam podczas domowych awantur albo przy koleżeńskim piciu wódki – butelką, młotkiem albo nożem, czyli tym, co wpadło przypadkowo w ręce. Ale tu, w Warszawie, widać było od razu, że skala jest o wiele większa niż tam, skąd przyjechał. Tu było prawdziwe życie i prawdziwe sprawy kryminalne.

– Czyli co na przykład?

– Stary, same morderstwa.

– Żartujesz? Osiem sztuk?

– No przecież tu jest stolica. Wszystko w większej skali. Na przykład sprawdzam teraz zeznania sąsiadów niejakiego Fabisiaka, którego znaleźli z roztrzaskaną głową we własnym mieszkaniu. I do tego w mieszkaniu zamkniętym. Facet nie miał rodziny ani wielu znajomych i w sumie był nieszkodliwym pijaczkiem. A tu, proszę, ktoś miał do niego tyle złości, że pozbawił go życia.

– Ciekawe… – rzucił nieopatrznie Franek, a Wieczorek chytrze się uśmiechnął.

– Stary mówił, że jak się już urządzisz, to mam cię w coś wprowadzić, więc jakbyś chciał, to mogę ci dać papiery tego Fabisiaka, żebyś sobie trochę pogrzebał. Mam wszystkie zeznania sąsiadów, dokumentację miejsca, wszystko, co trzeba. Więc jak chcesz, to możesz trochę powęszyć.

Wzruszył ramionami. W sumie nie miał nic ciekawszego do roboty. Mógł co prawda powiedzieć, że skoro jest pierwszy dzień w pracy, to musi załatwić te wszystkie pierdoły związane z pobraniem jakichś sprzętów, lampki na biurko, komputera i tego wszystkiego, co potrzebne do pracy każdemu policjantowi. Ale ciekawość zwyciężyła.

– No dobra, rzucę okiem. Mogę poczytać.

Wieczorek uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy nierównych i pożółkłych od nikotyny zębów. Najwyraźniej zadowolony przesunął kilka teczek na biurko kolegi. Franek wziął pierwszą z wierzchu, otworzył ją i zaczął czytać.

Godzinę później do pokoju wszedł Marczak. Na jego widok Kaczmarek poderwał się znad papierów i stanął wyprostowany, bo mimo że był już starym wyjadaczem, trzydziestoletnim gliniarzem, wiedział dobrze, że przełożonym powinno się okazywać szacunek. Wieczorek nie ruszył się z miejsca. Widać był w zażyłych stosunkach z podinspektorem Dawidem Marczakiem, wielkim jak kłoda drewna policjantem z ogoloną niemal na łyso głową. Nowy szef Franka nie wyglądał na intelektualistę. Gdyby go postawić na bramce w nocnym lokalu, wpasowałby się w technoatmosferę bez najmniejszych problemów. Poza tym jego zachowanie też było odpowiednie dla takiego przybytku.

– No co jest, misiaczki, już daliście sobie buzi? – zapytał od drzwi, zadowolony z własnego żartu.

– Tylko buzi, dupci po robocie! – Wieczorek od razu wstrzelił się w rubaszny nastrój przełożonego.

Franek powinien coś odpowiedzieć, ale nie bardzo wiedział co. Bo i cóż można odrzec nieznajomemu facetowi, który na wejściu rzuca homofobicznym tekstem, zważywszy, że ten facet jest nowym szefem.

– Nowy jeszcze nikomu nie zrobił loda. Ale się stara! Ha, ha, ha! – zarechotał kolega. – Żeby się nie nudził, dałem mu do rozkminienia sprawę tego Fabisiaka ze Stalowej na Pradze

– No i co? Jak ci się podoba roztrzaskany łeb pana Fabisiaka?

– Łeb jak łeb. Nie był zbyt twardy, skoro dał się załatwić czterema ciosami młotka.

– Nie jest jeszcze pewne, że młotka, he, he, he! – wtrącił się Wieczorek. – Młotek jak na razie został zabezpieczony razem ze śrubokrętami i innymi pierdołami ze skrzynki narzędziowej. Żadnych biologicznych śladów na nim nie było. Czysty jak łza.

– Tak, tylko to odbarwienie powyżej trzonka. Taki jaśniejszy obszar na postarzałej drewnianej rączce młotka. – Franek wskazał na zdjęcie.

– Co za odbarwienie? – zainteresował się Marczak.

– Niech pan spojrzy.

– No rzeczywiście. Ale co to niby znaczy?

– To jest ślad po wygotowaniu. Ktoś zadał sobie nieco trudu, żeby włożyć młotek do wody, do garnka z wrzątkiem, i pogotować pół godziny albo i dłużej, tak żeby wszystko, co możliwe, z niego zniknęło. Pół godziny zazwyczaj wystarczy, żeby zeszły wszystkie biologiczne ślady, a z rączki wieloletni osad. I w ten oto sposób mamy wyjałowiony młotek, który zgodnie z sugestiami anatomopatologa mógł być narzędziem zbrodni. Tak napisano w protokole z oględzin lekarskich…

– Zaraz, ale przecież ten młotek był w skrzynce narzędziowej zabitego. – Wieczorek cały czas się uśmiechał, ale coraz mniej pewnie.

– Właśnie nie. – Teraz uśmiechnął się Franek. – To młotek, który zabezpieczył sierżant – spojrzał do akt – sierżant Malicki w narzędziach sąsiada z naprzeciwka. To on lubi gotować młotki.

– Kurwa – jęknął Marczak. – Pierdolony rozwiązał sprawę – mówiąc to, spojrzał na Wieczorka, któremu uśmiech natychmiast zniknął z twarzy. – Mamy jebanego podejrzanego.

 

 

Godzina 12.30

 

Babcia Matylda nie była moją prawdziwą babcią. Nawet nie była moją krewną. Ale od zawsze mówiłem do niej „babciu”. Od zawsze, to znaczy od kilku lat, odkąd przyjechałem do Warszawy na studia. Gdy je rozpoczynałem, nie miałem zielonego pojęcia, gdzie będę mieszkał. Dlatego jeszcze w czasie wakacji zacząłem przeglądać ogłoszenia w necie. I tak trafiłem na Matyldę, emerytowaną milicjantkę i wdowę po generale milicji, mieszkającą w kamienicy na Nowym Świecie i rogu Foksal. To było chyba przeznaczenie, bo gdy do niej przyjechałem, dogadaliśmy się w pięć minut.

 

– Płacisz pięćset złotych miesięcznie, ale warunek jest taki: możesz palić w domu, możesz pić, lecz tylko dobrą whisky, żebym nie czuła zapachu jakichś tanich alkoholi, bo ich nie znoszę. Ja już palić za bardzo nie mogę, a i pić też niekoniecznie, jednak od czas do czasu szklaneczkę to owszem. Więc zapach dobrego tytoniu i łyskacza jak najbardziej mi konweniują. Do tego dochodzi jeszcze odkurzanie i wynoszenie śmieci. No i co, odpowiadają ci warunki? – zapytała, taksując mnie uważnym spojrzeniem.

Wzruszyłem ramionami. Paliłem papierosy i jak każdy początkujący student piłem najtańsze piwo z Lidla. No ale skoro zaczynało się światowe życie, może warto było przejść na bardziej wyrafinowane trunki?

– Załatwione, proszę pani – powiedziałem grzecznie, a ona zaraz pokręciła głową.

– Babciu, mów mi „babciu”. – Uśmiechnęła się, najwyraźniej zadowolona.

Gdy jakiś czas później, chyba po kilku miesiącach mieszkania w jej apartamencie, zapytałem, dlaczego to mnie wybrała spośród kilkudziesięciu chętnych, stwierdziła, że nie ma zielonego pojęcia.

– Coś mi powiedziało, że muszę cię przygarnąć i tyle – podsumowała moje rozważania. – Może jakiś święty duch mi szepnął do ucha.

– Przecież babcia nie jest wierząca – zdziwiłem się.

– Oczywiście, że nie jestem. Ale duch święty to inna sprawa, co nie ma nic wspólnego z Kościołem, który wysysa z naszego głupiego ludu ostatni grosz, obiecując wieczne zbawienie w zamian za cotygodniową tacę. Czy ty rozumiesz, że to jest największe oszustwo w dziejach ludzkości? Oszukują ludzi, sprzedając im ułudę wiecznego szczęścia na innym świecie. Oni są jak akwizytorzy ubezpieczeń, którzy każą ci płacić przez całe życie, a wypłatę odszkodowania obiecują po śmierci. Płaciłbyś takiemu gościowi z PZU, gdyby w umowie było napisane: „wypłata na tamtym świecie”? W życiu byś mu nie dał ani grosza. A Kościołowi dajesz, mimo że jego świata wiecznej szczęśliwości nikt nigdy nie widział i nie zobaczy.

– Dlaczego nie zobaczy?

– Bo po śmierci raczej się nie żyje i nic do człowieka nie dociera.

– A dusza? – Jakoś nie chciałem dać się przekonać.

– Dusza to twój umysł. Umiera wraz z człowiekiem. A ludzie chcieliby żyć wiecznie, dlatego śmierć nie wydaje się nikomu racjonalna. Tyle myśli, tyle wiedzy, tyle doświadczeń miałoby ot tak, nagle wyparować i obrócić się w nicość? Przecież to byłaby kolosalna strata. Stąd wzięło się non omnis moriar.

– Czyli że co?

– No tak, teraz nie uczą w szkołach łaciny. – Pokręciła głową z dezaprobatą. – To znaczy „nie wszystek umrę”, czyli coś po mnie zostanie. Rzymianie jednak nie myśleli o duszy, która będzie błąkać się po Polach Elizejskich…

– W Paryżu? – dopowiedziałem, a ona machnęła ręką.

– W jakim Paryżu? Elizjum to podziemna kraina wiecznego szczęścia, łąki, po których błąkają się szczęśliwe dusze. Ale gdy starożytni mówili, że coś po nich zostanie, chodziło im raczej o to, co po człowieku zostaje w krainie żywych, a więc pamięć wielkich czynów, budowle czy dzieła sztuki.

 

Lubiłem z babcią rozmawiać o wszystkim. To była prawdziwa erudytka, która przeczytała w swoim życiu więcej książek, niż zawierają wszystkie domowe biblioteczki w moim rodzinnym bloku w Poznaniu na Ratajach. Znała się na sztuce, filozofii, a nawet na nauce Kościoła, choć tę ostatnią studiowała chyba tylko po to, żeby wyłapywać nieścisłości i przeinaczenia.

Nie mieszkałem już u niej, ale nadal mieliśmy dobry, stały kontakt. Gdy byłem w pobliżu, starałem się do niej zachodzić nawet bez powodu. Na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, jak się czuje albo czy czegoś jej nie potrzeba. Dziś miałem być w redakcji dopiero na czternastą, bo tak umówiłem się z wydawcą mojego programu, więc postanowiłem zajechać na Nowy Świat. Otworzyłem drzwi kluczem i wszedłem do środka. W głębi mieszkania grało radio. Babcia słuchała rocka, więc po ostrych taktach Rammsteina domyśliłem się, że ma włączone Antyradio.

– Dzień dobry – zawołałem od progu. Nie używałem dzwonka i wchodziłem jak do siebie. Babcia zakazała mi dzwonić. Tłumaczyła, że dzwonią tylko obcy, sprzedawcy uszczelek do okien, oszukujący metodą „na wnuczka” i facet, który zbiera suchy chleb dla konia. Tyle że tego ostatniego nie było już od lat. „Ty jesteś domownik, więc wchodź jak do siebie i nie zawracaj mi głowy dzwonkiem, bo nie mam zamiaru się dla ciebie ubierać i malować”, tłumaczyła mi, choć nigdy się nie malowała.

– Babciu, to ja, Marcin!

– Idź do kuchni, zaraz przyjdę! – zawołała z głębi mieszkania.

Jak na standardy centrum miasta było ono wielkie. Miało prawie sto metrów i składało się z pięciu pokoi z kuchnią i obszerną łazienką. Znajdowało się w samym środku Warszawy, w piętrowej kamienicy, która została odbudowana niemal od podstaw po wojnie. Przydziały w niej dostawali ludzie blisko związani z władzą, tak jak babci mąż, Gustaw, który był ważnym funkcjonariuszem MO. Dosłużył się stopnia generała. To właśnie w Pałacu Mostowskich Matylda, młoda, dobrze zapowiadająca się milicjantka poznała swojego Gucia, gdy ten był jeszcze kapitanem. Zaraz po ślubie przeprowadzili się na Nowy Świat do mieszkania służbowego, które po latach udało się babci wykupić na własność. Mieszkała tu sama, bo ich jedyny syn wyjechał z Warszawy w latach osiemdziesiątych i zamieszkał gdzieś w północnej Polsce.

Spojrzałem na zegarek. Było już po wpół do pierwszej, więc się trochę zdziwiłem, bo babcia nigdy nie spała dłużej niż do siódmej. Gdy mieszkałem u niej, to jej wczesne wstawanie często ratowało mi skórę. Rano, nie słysząc z mojego pokoju jakichkolwiek oznak życia, waliła w drzwi pięścią z grzecznym pytaniem, czy aby na pewno nie mam dziś zajęć. Wtedy zrywałem się z łóżka i na wpół rozbudzony ubierałem się i myłem jednocześnie, a ona zadowolona parzyła mi herbatę. Więc nigdy nie sypiała do południa, dlatego zdziwiłem się, że o tej porze jeszcze jest w sypialni.

Usiadłem przy stole, spodziewając się, że lada chwila wejdzie tu w swoim znoszonym, czerwonym szlafroku. Weszła, ale ubrana jak na trening w zielony dres pochodzący, jak mi kiedyś wytłumaczyła, jeszcze ze starych zapasów magazynowych komendy głównej.

– Idziesz biegać? – zapytałem, uśmiechając się na jej widok.

Trzeba przyznać, że jak na siedemdziesięciolatkę trzymała się bardzo dobrze, a figurę miała naprawdę całkiem niezłą. Twierdziła, że to nie przez sport, który uprawia tylko biernie, oglądając skoki narciarskie i mecze reprezentacji w piłce nożnej, ale przez papierosy i łyskacze, które popija od czasu do czasu dla lepszego krążenia.

– Mam biegać? Czy ty chcesz, mój drogi, żebym dostała zawału? Bieganie jest bardzo niebezpieczne. Czy wiesz, że twórca i propagator joggingu James Fuller Fixx zmarł na atak serca po codziennym treningu? A ile jest wypadków na ulicach, kiedy biegacze wpadają pod rozpędzone auta?

Podsunęła sobie popielniczkę, w której leżała paczka marlboro. Wyciągnęła papierosa i zapaliła, zaciągając się z prawdziwą przyjemnością.

– Robię porządki w twoim pokoju.

– O, wreszcie zdecydowałaś się go wynająć? Bardzo dobrze. Już dawno mówiłem, że powinnaś mieć kogoś, kto by tu z tobą mieszkał.

Od czasu, gdy kupiłem mieszkanie w apartamentowcu na Woli, w pobliżu Muzeum Kolejnictwa, Matylda nie miała żadnego lokatora. Dobrze wiedziałem, że potrzebuje towarzystwa i kogoś, z kim mogłaby pogadać, bo taką rolę codziennego rozmówcy ja sam pełniłem przez pięć lat studiów i potem jeszcze trzy kolejne, gdy zaczynałem pracę w telewizji. Babcia musiała dzielić się z kimś swoimi przemyśleniami, dlatego gdy przychodziłem do niej, miałem wrażenie, że wszystkie kwestie, które ją nurtowały, wyrzucała z siebie zaraz po tym, jak siadałem przy jej stole.

– Nie. Przecież nikogo takiego jak ty bym nie znalazła. Nawet nie chciało mi się szukać. Wyobrażasz sobie, że mogłabym otwarcie mówić z jakąś obcą osobą o kwestiach wiary? – Babcia była niewierząca, ale religia i Kościół stanowiły jej ulubiony temat do rozważań. I wcale nie snuła dywagacji opartych na jakichś popularnych teoriach spiskowych. Matylda interesowała się historią, a jej argumenty były zawsze podbudowane rzetelną wiedzą. Jednak teraz nie miała ochoty na rozważania natury sakralnej. – Zamieszka u mnie mój wnuk.

– O, to świetnie. – Ucieszyłem się.

Poznałem Franka, bo często odwiedzał babcię, w przeciwieństwie do jego ojca, którego jeszcze nigdy nie widziałem na oczy. Matylda nie mówiła o tym głośno, ale wyglądało to tak, jakby kiedyś w przeszłości o coś się posprzeczali i do teraz nie mogli sobie darować wzajemnych win. Ale na szczęście Franek był stałym łącznikiem między nimi.

– Będzie pracował w Pałacu Mostowskich.

– Naprawdę się cieszę. To znaczy, że jest dobrym gliniarzem, skoro dostał przeniesienie z Piły. – Przypomniałem sobie, że przez ostatnie lata szlifował bruk na prowincji.

– Jest dobry w swoim fachu i bardzo inteligentny. Ma to po mnie. – Uśmiechnęła się zadowolona. – Chciał przejść do komendy miejskiej, do dochodzeniowo-śledczego. Podanie wpadło do kadrowego kibla i pewnie by tam zostało na wieki, ale na szczęście pewien mój wychowanek natrafił na nazwisko Kaczmarek, sprawdził imię ojca i zadzwonił do mnie.

– Żeby się upewnić, czy to rodzina? – zapytałem pro forma, choć odpowiedź mogła być tylko jedna.

– No oczywiście. A po cóż by innego? Zapytał mnie, czy ma go przenieść na Żoliborz czy do jakiejś innej dzielnicy, a może od razu do Pałacu Mostowskich. A wiesz, że ja nie lubię półśrodków. No i oto jest na miejscu. Przyjechał dziś rano, zostawił walizkę i poleciał do pracy. Swoją drogą ciekawe, jak mu się spodoba w nowym miejscu.

– Czy wie, że byłaś spiritus movens jego przeniesienia?

– Broń Boże! – zarzekła się zdeklarowana ateistka. – I niech cię ręka boska broni, żebyś mu coś na ten temat powiedział.

 

 

Piła

 

Godzina 13.10

 

– To nie jest zwyczajny projekt. Może się to państwu wydawać trochę nierealne na samym początku, ale jeśli przyjrzycie się mu dokładniej, zobaczycie, jaki to wszystko ma głęboki sens. Romanie, proszę zasłonić rolety. A państwa proszę o uwagę i skupienie. Nasz film wprowadzi was w szczegóły.

Rolety na czterech podłużnych oknach zaczęły powoli zjeżdżać w dół i jednocześnie z głośników popłynęła muzyka z płyty relaksacyjnej, czyli plumkająca, pogwizdująca i snująca się jak wstęp do filmu przyrodniczego. Zadowolony prelegent, ubrany w czarny garnitur i białą koszulę ze stójką przypominającą nieco koloratkę, otworzył butelkę z wodą mineralną, napełnił szklankę do połowy, a potem wypił do dna. Bulgotanie w gardle było słychać w całej sali, bo muzyka nie była jeszcze głośna. Na razie miała tylko wprowadzić w nastrój tych, którzy przyszli na pokaz. Było tam jakieś dwadzieścia par starszych osób, do których uśmiechnął się los. Tak przynajmniej twierdziła kobieta o ciepłym głosie, która zadzwoniła do nich kilka dni temu.

 

– Ma pani niezwykłe szczęście, że udało mi się do pani dodzwonić – powiedziała na samym początku, gdy Maryla Owczarkowa odebrała połączenie z nieznanego numeru. Córka co chwilę jej przypominała, że nie ma odbierać telefonów od osób, których nie zna, bo wszędzie roi się od oszustów, ale ona przecież nie była głupia i wiedziała, że jeśli zadzwoniłby do niej ktoś, kto poprosiłby ją o pieniądze, to w życiu by nie dała mu ani grosza. Więc odbierała te połączenia po to, żeby porozmawiać z żywym człowiekiem, bo ile można oglądać telewizję albo gadać z mężem, który nigdy nie był zbyt wylewny.

– Że niby czemu mam szczęście?

– Zaraz pani to wszystko powiem, ale najpierw muszę zadać pani kilka pytań, żeby wiedzieć, czy dodzwoniłam się do odpowiedniej i godnej osoby.

– Jak do godnej? Przecież ja…

– Proszę spokojnie posłuchać i odpowiedzieć zgodnie z pani najgłębszymi przekonaniami i zasadami religii, którą pani wyznaje.

– Rzymskokatolicka.

– Słucham?

– No religia rzymskokatolicka. A jaka ma być? Przecież nie żydowska czy ta, no… arabska.

– No tak, to oczywiste, że nie arabska, bo przecież jesteśmy w Polsce. No ale przejdźmy do pytań.

– Przejdźmy.

– Czy wierzy pani w Boga w Trójcy Świętej Jedynego?

– Wierzę.

– A w Jezusa Chrystusa, Syna Jego Jednorodzonego?

– Wierzę.

– Świętych obcowanie?

– Wierzę.

– Żywot wieczny?

– Ament. Ale tam jeszcze było… – Owczarkowa chciała powiedzieć, że w tym wyznaniu wiary brakowało jeszcze kilku punktów, ale kobiety, która była z drugiej strony, już te kwestie najwyraźniej nie interesowały.

– Widzę, że pani jest dobrze zorientowana i przede wszystkim głęboko wierząca. A to oznacza, że może pani teraz porozmawiać z ojcem Sylwestrem.

– Z kim niby?

– Ojciec Sylwester to nasz pasterz. On pani wszystko opowie.

– Ale ja bym chciała wiedzieć, że niby co w tym jest, że…

– Ma pani wielkie szczęście – odezwał się jakiś ciepły męski głos.

– Co?

– Ale to szczęście mamy również my, bo cię odnaleźliśmy, córko, w tym ludzkim mrowisku. Wśród tylu owieczek natrafić na tak piękną duszę to prawdziwe szczęście…

– Ale ja, no że…

– Ludzie przechodzą przez życie, walczą z przeciwnościami losu, przeżywają troski, kłopoty, a nierzadko i dramaty – ciągnął Sylwester głębokim, pełnym natchnienia głosem. – Szczęśliwi będą ci, którzy ufają Panu, bo wiedzą, że on nigdy nie zawodzi, nawet jeśli nie wysłuchuje naszych modlitw tak, jak byśmy chcieli, to zawsze pragnie naszego dobra i wie, co jest dla nas najlepsze. Mając moc w Bogu, pokładając w nim nadzieję, wiemy, że nie jesteśmy pozostawieni sami sobie, bo Bóg nas wspomaga. Ale jeśli zamieszkamy w domu Boga, będziemy blisko niego i osiągniemy stan wiecznego szczęścia. A to oznacza, że będziemy żyć wiecznie tuż obok Stwórcy i cieszyć się wiecznym szczęściem obcowania z nim i jego ciągłym widokiem. A w miejscu tym nikt nie będzie musiał się martwić o pokarm, bo tego tam zawsze jest pod dostatkiem, nikomu nie będzie tam zimno, bo przy Panu wszystkim jest zawsze ciepło, i nikt nie będzie tam nieszczęśliwy, bo nie ma tam starości, chorób i kalectwa. Taki jest właśnie dom Pański dla tych, którzy uwierzyli i zechcą przeżyć w Panu całą wieczność. Ten dom jest otwarty dla ciebie.

Owczarkowa aż zaniemówiła z wrażenia. Nikt jej nigdy jeszcze nie powiedział, że drzwi domu Pańskiego są przed nią otwarte. Ksiądz mówił zawsze, że trzeba sobie na to zasłużyć, chodząc do kościoła i dając na tacę, a ten tu Sylwester wcale o tacę się nie pytał, tylko powiedział, że to oni mają szczęście, czyli ten Kościół, że się mógł dodzwonić do Owczarkowej.

– Proszę księdza, a do kościoła to do którego trzeba iść, żeby się z księdzem spotkać, bo ja bym przyszła na mszę zobaczyć, jak ksiądz odprawia. Bo to nie w naszym kościele chyba…

– Halo, bardzo dziękuję, że wysłuchała pani ojca Sylwestra – odezwała się ta sama kobieta co na początku.

– A gdzie jest ojciec Sylwester?

– Musiał już odebrać następny telefon. Wie pani, to bardzo zabiegany człowiek. Ale jest taki święty, że z każdym chce choć chwilę pogadać, żeby samemu sprawdzić.

– Co niby sprawdzić?

– Czy się ktoś nadaje.

– Gdzie się nadaje? Ja się nadaję.

– Oczywiście. Przecież właśnie dlatego do pani zadzwoniliśmy, bo wiemy, że się pani nadaje. I dlatego chciałam panią zaprosić wraz z mężem na nasze spotkanie, które odbędzie się już w przyszłym tygodniu.

– W kościele?

– Nie, spotykamy się w salce multimedialnej naszego Domu Modlitwy i Wiary, żeby wszystkim wybranym zaprezentować…

– Garnki albo amłeja? – weszła jej w słowo nagle nieufna Owczarkowa.

– Nie, droga pani. Ojciec Sylwester niczego nie sprzedaje. Ojciec Sylwester oddaje ludziom swoją miłość i wskazuje ścieżkę do domu Pana. Sama pani zobaczy.

 

I Owczarkowa zobaczyła te wszystkie cuda na własne oczy. Ojciec Sylwester siedział przy stoliku z boku i uśmiechał się miło do wszystkich, którzy zebrani w tej sali wpatrywali się ekran. Pojawiały się na nim piękne wiosenne łąki, po których stąpali radośni ludzie w białych powłóczystych szatach, trzymając się za ręce. Najpierw było ich niewielu, ale później, z każdą chwilą, tłum gęstniał. Byli tam biali, kolorowi, mali i duzi, starsi i młodsi, ale wszyscy krzepcy, bez śladów po przebytych chorobach. Szli przed siebie, zmierzając pewnym krokiem po zielonej trawie w kierunku światłości, która wyznaczała im drogę, a gdy byli już blisko, gdy widać było, że dotarli do celu, zaczęli przystawać i pokazywać sobie palcami coś, co było przed nimi. I nagle rozbrzmiały trąby anielskie, chór włączył się w melodię, a wszyscy na widowni poczuli, że zaraz zobaczą coś, czego jeszcze nigdy nie widzieli, ale na co zawsze czekali… I nie pomylili się, bo ich oczom ukazał się widok równych rzędów pięknych, białych domów, przykrytych czerwoną dachówką, wtopionych w przecudną, puszystą zieleń. Naraz odezwał się znów ciepły głos ojca Sylwestra, ale tym razem dochodził z ekranu, wprost z magicznego miejsca, które widać było na tym pięknym filmie.

 

Chcesz znaleźć spokój i ciszę? Chcesz z tego zwariowanego świata trafić do wymarzonego miejsca, w którym otoczą cię życzliwość, miłość i ciepło płynące wprost z serca? Każdy ma prawo do zasłużonego odpoczynku po ciężkiej pracy. Każdy po trudach życia ma prawo do odpoczynku w domu Pana. Jego drzwi stoją przed tobą otworem. Czy tam trafisz, zależy już tylko od ciebie. Bo to miejsce tobie właśnie się należy, gdyż nasz Pan wybrał właśnie ciebie. Ty również możesz mieć to wszystko na wyciągnięcie ręki. Niebiańskie osiedle czeka na ciebie…

 

Film się skończył, a kilkadziesiąt osób zebranych na sali nadal patrzyło przed siebie, jakby trwało w zbiorowej hipnozie. Na środek wyszedł ojciec Sylwester, uśmiechnięty i tryskający energią. Wskazał na ekran, a potem teatralnym wystudiowanym gestem przesunął palec w kierunku widowni, by zaraz rozpostrzeć wszystkie palce, obracając dłoń spodem ku górze.

– To dla was pali się światło Pańskie. Zostaliście wybrani, by podążyć ścieżką Pana z tymi wszystkimi, którzy będą tam szli z chęcią i radością. Bo Pan nasz was ukochał i dlatego poprowadzi za sobą już nie na niebiańskie łąki, ale wprost do swojego domu.

Naraz siedzący w drugim rzędzie mężczyzna w bordowym sweterku i zielonej koszuli podniósł rękę, tak jak to czynią dzieci zgłaszające się w szkole.

– Tak, bracie, pytaj, jeśli chcesz wiedzieć więcej. Ja jestem tu po to, by wam służyć i rozwiewać wszelkie wątpliwości.

– Bo te, znaczy się… – zaczął niepewnie – bo tam na tym filmie ja widziałem, znaczy się żeśmy wszyscy widzieli, nie, że tam byli Murzyni, nie…

– Że co? – Ojciec Sylwester najwyraźniej nie zrozumiał, w czym rzecz.

– No bo jak my mamy iść do Pana, to chyba nie z Murzynami razem, nie? – powiedziawszy to, mężczyzna rozejrzał się po sali, szukając aprobaty. Nie musiał, bo kilka osób przytaknęło, zgadzając się z nim całkowicie.

– I żeby nie z Żydami – dopowiedziała kobieta spod okna.

– Racja, bo Żydzi zabili naszego Jezuska – poparła ją inna z pierwszego rzędu. Kolejni najwyraźniej też chcieli coś dopowiedzieć, ale ojciec Sylwester uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy białych zębów. Wyciągnął obie ręce w przód, jak człowiek powstrzymujący wichurę samą siłą woli.