Niebezpieczne kobiety DODRUK -  - ebook

Niebezpieczne kobiety DODRUK ebook

3,2

Opis

Książka wydana pod egidą George’a R.R. Martina i Gardnera Dozois opowiada o niebezpiecznych kobietach. Są wśród nich wojowniczki, przemierzające otchłanie

kosmosu kobiety obcych ras, superbohaterki, weteranki wojenne, czarodziejki i buntowniczki, zabójczynie i królowe. Książka składa się wyłącznie z premierowych

utworów i stanowi bogaty przekrój najpopularniejszych obecnie gatunków. Sam George R.R. Martin napisał minipowieść Księżniczka i królowa opowiadającą o Tańcu Smoków,

krwawej wojnie domowej, która rozdarła Westeros dwieście lat przed wydarzeniami opisywanymi w Grze o tron.

W tomie między innymi: Joe Abercrombie, Brandon Sanderson, Sharon Kay Penman, Jim Butcher, Diana Gabaldon, Carrie Vaughn, Sherrilyn Kenyon.

FEMME FATALE W ŚWIECIE FANTASTYKI!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1169

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (14 ocen)
2
3
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




GEORGE R.R. MARTIN GARDNER DOZOIS Niebezpieczne kobiety ISBN: 978-83-7785-646-8 Copyright © 2013 by George R.R. Martin and Gardner Dozois All rights reserved Copyright © 2015 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań PROJEKT GRAFICZNY: Tobiasz Zysk ILUSTRACJE: Jędrzej Chełmiński REDAKCJA: Robert CichowlasZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Dla Jo Playford,

mojej niebezpiecznej ulubienicy

George R.R. Martin

GARDNER DOZOIS

Wstęp

W literaturze popularnej zawsze trwał spór o to, jak bardzo niebezpieczne są kobiety.

W świecie rzeczywistym rzecz jasna tę kwestię dawno już rozstrzygnięto. Nawet jeśli Amazonki są mitem (a nawet gdyby nim nie były, z pewnością nie ucinałyby sobie piersi, by lepiej strzelać z łuku), inspiracją do tej legendy były straszliwe scytyjskie wojowniczki, które z całą pewnością istniały naprawdę. Gladiatorki walczyły na śmierć i życie z innymi kobietami — a czasami również z mężczyznami — na arenach starożytnego Rzymu. Kobiety zajmowały się piractwem, jak Anne Bonny i Mary Read, a nawet były samurajami. Podczas drugiej wojny światowej służyły w rosyjskich oddziałach frontowych, budząc lęk swą gwałtownością, a obecnie służą w armii izraelskiej. W Stanach Zjednoczonych do roku 2013 oficjalnie nie mogły uczestniczyć w walce, ale wiele odważnych kobiet i tak oddało życie w Iranie oraz w Afganistanie, ponieważ kule i miny przeciwpiechotne nie dbają o oficjalny status. Kobiety służące w amerykańskim ochotniczym korpusie WASP podczas drugiej wojny światowej również oficjalnie zaliczały się do personelu cywilnego (choć i tak wiele z nich zginęło podczas wykonywania obowiązków), ale Rosjanki pilotowały myśliwce i niekiedy zostawały asami. Jednej z nich zaliczono dwanaście zestrzeleń. Królowa Boudika z plemienia Icenów dowodziła jednym z najgroźniejszych buntów przeciwko rzymskiej władzy i niemalże udało się jej przegnać Rzymian z Brytanii, a młoda francuska wieśniaczka prowadziła armie przeciwko Anglikom z takim powodzeniem, że przeszła do historii jako Joanna d’Arc.

Po ciemnej stronie mamy „rozbójniczki”, takie jak Mary Frith i lady Katherine Ferrers czy Pearl Hart (ostatnia osoba, która napad ła na dyliżans); osławione trucicielki, takie jak Agrypina czy Katarzyna Medycejska, nowoczesne przestępczynie, na przykład Ma Barker i Bonnie Parker, a nawet seryjne morderczynie, jak Aileen Wuornos. Elżbieta Batory ponoć kąpała się w krwi dziewic, a nawet jeśli prawdziwość tej opowieści się podważa, nie ma wątpliwości, że torturowała i zabiła dziesiątki, być może setki dzieci. Angielska królowa Maria I spaliła na stosie setki protestantów, a królowa Elżbieta w odpowiedzi straciła wielu katolików. Szalona królowa Madagaskaru Ranavalona skazała na śmierć tak wielu ludzi, że podczas jej panowania liczba ludności wyspy spadła o jedną trzecią; nakazywała stracić nawet tych, którzy się jej przyśnili.

Literatura popularna zawsze jednak miała schizofreniczne podejście do kwestii niebezpiecznych kobiet. W fantastyce naukowej z lat trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych kobiety, jeśli w ogóle się pojawiały, były z reguły ograniczone do roli pięknej córki naukowca, która mogła krzyczeć podczas scen walki, ale poza tym nie robiła wiele, pomijając padanie z podziwem w objęcia zwycięskiego bohatera. Legiony kobiet mdlały bezradnie, czekając, aż dzielny bohater o kwadratowej szczęce uratuje ich przed wszystkim, od smoka aż po któregoś z przerażających kosmitów, którzy na okładkach pulpowych magazynów SF zawsze uprowadzali je w nieprawdopodobnych celach, od romantycznych aż po kulinarne. Szarpiące się bezradnie kobiety przywiązywano do torów kolejowych i mogły jedynie piszczeć w nadziei, że bohater na czas przybędzie z odsieczą.

Niemniej opisywano też wojowniczki — takie jak Dejah Thoris i Thuvia Edgara Rice’a Burroughsa — które były równie groźne w walce jak John Carter i jego towarzysze; poszukiwaczki przygód, jak Jirel z Joiry, C.L. Moore, przedzierały się z bronią w ręku przez strony „Weird Tales” (torując drogę dla późniejszych bohaterek, takich jak Alyx Joanny Russ); James H. Schmitz wysyłał agentki z Vegi, takie jak babcia Wannatel i nieustraszone nastolatki, jak Telzey Amberdon i Trigger Argee, do walki ze złowrogimi niebezpieczeństwami i potworami kosmicznych szlaków; natomiast niebezpieczne kobiety Roberta A. Heinleina potrafiły dowodzić gwiazdolotami albo zabijać wrogów w walce wręcz. Sprytna i tajemnicza Irene Adler stworzona przez Arthura Conan Doyle’a była jedną z nielicznych osób, którym kiedykolwiek udało się przechytrzyć Sherlocka Holmesa. Zapewne stała się też inspiracją dla legionów podstępnych, niebezpiecznych, sprytnych i uwodzicielskich femme fatale, które występowały w książkach Dashiella Hammetta i Jamesa M. Caina, a potem zaczęły się pojawiać w dziesiątkach filmów noir. Do dziś można je zobaczyć w kinie i w telewizji. Późniejsze telewizyjne bohaterki, takie jak Buffy postrach wampirów czy Xena wojownicza księżniczka, potwierdziły, że kobiety mogą być wystarczająco groźne, by walczyć z hordami nadnaturalnych potworów, i stały się też inspiracją do powstania nowego gatunku znanego jako romans paranormalny.

Podobnie jak antologia Warriors, także Niebezpieczne kobiety zawierają opowiadania z różnych gatunków. Zwróciliśmy się do autorów science fiction, fantasy, kryminałów, powieści historycznych, horrorów i romansów paranormalnych, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, z prośbą, by napisali coś o „niebezpiecznych kobietach”. Odpowiedzieli nam niektórzy z najlepszych obecnie autorów — od najstarszych do najmłodszych — jak Diana Gabaldon, Jim Butcher, Sharon Kay Penman, Joe Abercrombie, Carrie Vaughn, Joe R. Lansdale, Lawrence Block, Cecelia Holland, Brandon Sanderson, Sherrilyn Kenyon, S.M. Stirling, Nancy Kress i George R. R. Martin.

Nie znajdziecie tu bezradnych ofiar, które jęczą ze strachu, gdy bohaterski mężczyzna walczy ze smokiem albo krzyżuje miecze z czarnym charakterem, a jeśli zamierzacie przywiązać którąś z tych kobiet do torów kolejowych, macie przed sobą ciężką walkę. Są tu władające mieczem wojowniczki, dzielne pilotki myśliwców i astronautki, śmiercionośne seryjne morderczynie, potężne superbohaterki, podstępne i uwodzicielskie femme fatale, czarodziejki, twarde Złe Dziewczyny, rozbójniczki i buntowniczki, kobiety walczące o przetrwanie w postapokaliptycznej przyszłości, kobiety detektywi i surowi sędziowie, dumne, władające państwami królowe, które — kierowane zazdrością i ambicją — wysyłają tysiące ludzi na straszliwą śmierć, śmiałe smocze jeźdźczynie i tak dalej.

Miłej lektury!

Przetłumaczył Michał Jakuszewski

JOE ABERCROMBIE

Też mi desperado

(SOME DESPERADO)

Pełne oszałamiająco szybkiej akcji opowiadanie zamieszczone poniżej pokazuje nam, że pogoń za zbiegiem może niekiedy okazać się równie niebezpieczna dla ścigających, jak i dla ściganego, jeżeli ten ostatni przekonuje się, że nie ma już dokąd uciekać…

Joe Abercrombie jest jedną z najszybciej wznoszących się gwiazd dzisiejszego fantasy. Zarówno czytelnicy, jak i krytycy cenią go za rzeczowy, oszczędny styl. Zapewne najbardziej znanym z jego utworów jest trylogia Pierwsze prawo. Jej pierwszy tom, Samo ostrze, opublikowano w roku 2006. W następnych latach ukazały się: Zanim zawisną na szubienicy i Ostateczny argument królów. Napisał też samodzielne powieści: Zemsta najlepiej smakuje na zimno oraz Bohaterowie. Jego najnowsza książka to Czerwona kraina. Poza pisarstwem Joe Abercrombie zajmuje się również montażem filmowym. Mieszka i pracuje w Londynie.

TEŻ MI DESPERADO

Płoszka pogoniła wierzchowca piętami. Przednie nogi załamały się pod zwierzęciem i nim kobieta zdążyła się zorientować, przeżyła smutne rozstanie z siodłem.

Koziołkując w powietrzu, miała moment na rozważenie sytua cji. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała ona zbyt dobrze, a zbliżająca się ziemia nie dała Płoszce czasu na drugi. Spróbowała się przetoczyć na bok — jak zwykle, gdy spotykało ją coś złego — ale kontakt z gruntem zmusił ją do zmiany planów. Odbiła się i wylądowała w wyschłych od słońca chaszczach.

Kurz opadł na ziemię.

Kobieta wykorzystała chwilę na zaczerpnięcie oddechu, a potem drugą na jęknięcie, czekając, aż świat przestanie wirować wokół niej. Trzecią chwilę zużyła, by poruszyć z wielką ostrożnością ręką i nogą, oczekując na przyprawiający o mdłości ból, który świadczyłby, że coś sobie złamała, i żałosny cień, jakim było jej życie, wkrótce zniknie w nieprzeniknionym mroku. Ucieszyłaby się z tego, gdyby miało to oznaczać, że może sobie spokojnie leżeć i nie musi już uciekać. Ból jednak nie nadszedł. A przynajmniej nie silniejszy niż zwykle. Jeśli zaś chodzi o żałosny cień jej życia, sprawa miała się dopiero rozstrzygnąć.

Płoszka podźwignęła się z trudem, powłócząc nogami. Pokrywał ją kurz i pluła piaskiem. W ciągu kilku ostatnich miesięcy połknęła go stanowczo zbyt wiele i z przygnębieniem pomyślała, że na tym z pewnością nie koniec. Spieniony koń leżał w odległości kilku kroków. Robił bokami, a przednie nogi miał czarne od krwi. Strzała Neary’ego trafiła go w kłąb. Nie wbiła się wystarczająco głęboko, by zabić zwierzę czy choćby spowolnić je natychmiast, ale wystarczyła, żeby spowodować długotrwały krwotok, który na spółkę z szybką jazdą Płoszki zabił je równie niezawodnie jak drzewce wbite w serce.

Były czasy, gdy Płoszka przywiązywała się do koni. Czasy, gdy — choć nie bez racji uważała się za twardą wobec ludzi — dla zwierząt była niezwykle miękka. Ale te czasy dawno już minęły. W jej ciele i umyśle pozostało teraz bardzo niewiele miękkości. Dlatego porzuciła wierzchowca, by wydał ostatnie, pełne krwawej piany tchnienie bez pociechy jej uspokajającego dotyku, i pomknęła w stronę miasteczka. Z początku trochę się chwiała na nogach, ale jej mięśnie szybko się rozgrzały. W bieganiu miała bardzo wiele wprawy.

Słowo „miasteczko” mogło być lekką przesadą. Osada składała się z sześciu budynków, a w przypadku dwóch albo trzech z nich to określenie również było zbyt wyrozumiałe. Zbudował je z nieociosanych kłód ktoś, kto nigdy nie słyszał o kątach prostych, spaliło je też słońce i zmył deszcz. Wszystkie przycupnęły wokół pozbawionego nawierzchni placu, na którym stała rozsypująca się studnia.

Największy z budynków wyglądał na karczmę, burdel albo placówkę handlową, a najprawdopodobniej był wszystkimi trzema w jednym. Na deskach nad drzwiami nadal wisiał sfatygowany szyld, ale wiatr zatarł nazwę, pozostawiając tylko kilka jaśniejszych smug na ciemnym tle. „Nic, nigdzie” — głosił obecnie napis. Weszła na prowadzące do drzwi schody. Stare deski skrzypiały pod jej bosymi stopami. Zastanawiała się gorączkowo nad tym, jak rozegra sprawę, gdy już znajdzie się wewnątrz, jakie prawdy przyprawi jakimi kłamstwami, by osiągnąć pożądany smak.

Ścigają mnie! — zawoła, dysząc ciężko w drzwiach i starając się wyglądać na skrajnie zdesperowaną. W obecnej chwili nie będzie to wymagało zbyt wielkich talentów aktorskich. Szczerze mówiąc, w żadnej chwili od dwunastu miesięcy.

Skurwysynów jest trzech! Potem — zakładając, że nikt jej nie pozna z listu gończego, doda: Chcieli mnie obrabować! To fakt. Nie było potrzeby dodawać, że sama zrabowała te pieniądze z nowego banku w Homenaw w towarzystwie tychże samych trzech dzielnych mężczyzn, a także czwartego, którego władze zdążyły już zatrzymać i powiesić.

Zabili mojego brata! Upili się krwią! Jej brat siedział sobie bezpiecznie w domu — gdyby tylko była teraz z nim — a jeśli ścigający czymś się upili, to zapewne tanią gorzałą, jak zwykle. Niemniej wykrzyczy te słowa lekko śpiewnym tonem. Taki ton wychodził jej świetnie, gdy tego potrzebowała. Ćwiczyła go tak długo, aż wreszcie zabrzmiał naprawdę pięknie. Wyobraziła sobie, jak goście zrywają się z nóg, chętni pomóc kobiecie w opałach.

Zastrzelili mojego konia! Musiała przyznać, że to mało prawdopodobne, by ktoś na tyle twardy, żeby mieszkać w podobnym miejscu, dał się porwać rycerskiej pasji, ale może fortuna wreszcie się do niej uśmiechnie.

Ponoć to czasem się zdarzało.

Weszła do środka karczmy, otworzyła usta, by opowiedzieć swą historię, i nagle zamarła w bezruchu.

Nie było tu nikogo.

Nie tylko nikogo, lecz również niczego, a już z pewnością uśmiechu fortuny. W opustoszałej sali nie pozostał ani kawałek mebla. Wąskie schody wiodły na położony po lewej stronie balkon. Drzwi pustych pokojów na piętrze były szeroko otwarte. Przez liczne szczeliny w spękanych deskach do środka wnikały promyki wschodzącego słońca. Coś czmychnęło w cienie, których tu nie brakowało — może tylko jaszczurka. Wszystkie powierzchnie były szare od kurzu, a w kątach zalegały jego sterty wielkie jak kopy siana. Płoszka stała przez chwilę nieruchomo, gapiąc się na to, a potem wybieg ła na rozklekotany ganek i ruszyła ku następnemu budynkowi. Popchnięte przez nią drzwi wypadły z zardzewiałych zawiasów.

Ten dom nawet nie miał dachu. Ani podłogi. Tylko nagie krokwie, a nad nimi odsłonięte, różowe niebo, oraz równie nagie legary podłogowe i ziemia pod nimi, równie martwa i jałowa jak wszędzie w promieniu wielu mil.

Wróciwszy na ulicę, Płoszka przyjrzała się wszystkiemu wzrokiem niezmąconym nadzieją i uświadomiła sobie, co widzi. W ok nach nie było szyb ani nawet woskowanego papieru. Przy studni nie było sznura. Nigdzie nie widziała żadnych zwierząt, pomijając swego martwego konia, dodatkowo podkreślającego ten fakt.

To był wyschnięty trup od dawna martwej osady.

Sterczała przez pewien czas w tym opuszczonym miejscu, stojąc na palcach bosych stóp, jakby miała zamiar gdzieś pognać, ale brakowało jej celu. Oplotła się jedną ręką i poruszała palcami drugiej, próbując pochwycić pustkę. Przygryzała dolną wargę i wciągała szybkie, chrapliwe oddechy przez wąską szparę między przednimi zębami.

Nawet według jej obecnych standardów sytuacja wyglądała paskudnie. Jeśli jednak Płoszka nauczyła się czegoś w ciągu kilku ostatnich miesięcy, to z pewnością tego, że zawsze może być gorzej. Spojrzała w kierunku, z którego przybyła, i zobaczyła unoszące się w powietrzu tumany kurzu — trzy szare ślady widoczne na tle lśniącej w blasku słońca ziemi równie szarego koloru.

— Niech to szlag — wyszeptała, mocniej przygryzając wargę. Wyciągnęła zza pasa nóż kuchenny i wytarła krótką metalową klingę o brudną koszulę, jakby ten czyn mógł w jakiś sposób poprawić jej szansę. Zawsze jej mówiono, że ma bujną wyobraźnię, lecz mimo to nie potrafiła sobie wyobrazić marniejszej broni. Roześmiałaby się, gdyby nie była na granicy płaczu. Jeśli się nad tym zastanowić, w ciągu kilku ostatnich miesięcy spędziła na tej granicy stanowczo zbyt wiele czasu.

Jak mogło do tego dojść?

To pytanie pasowało raczej do jakiejś porzuconej dziewczyny niż do wyjętej spod prawa banitki, za którą oferowano cztery tysiące marek nagrody. Mimo to nie przestawała go sobie zadawać. Też mi desperado! Desperację opanowała świetnie, ale pozostałe aspekty tej roli wciąż były dla niej tajemnicą. Smutna prawda wyglądała tak, że Płoszka świetnie wiedziała, jak do tego doszło. Tak samo jak zawsze. Katastrofy następowały po sobie tak szybko, że po prostu odbijała się od kolejnych jak ćma uwięziona wewnątrz latarni. Po pierwszym standardowym pytaniu szybko zjawiło się drugie.

I co teraz, kurwa?

Wciągnęła brzuch — właściwie nie bardzo już było co wciągać — złapała za tasiemki torby i pociągnęła ją za sobą. Monety uderzały o siebie z brzękiem, jakiego nie produkuje nic poza pieniędzmi. Około dwóch tysięcy marek w srebrze. Można by pomyśleć, że w banku będzie znacznie więcej — deponującym pieniądze mówili, że zawsze mają na podorędziu pięćdziesiąt tysięcy — okazało się jednak, że banki wcale nie są bardziej godne zaufania od bandytów.

Wsadziła rękę do środka, wyciągnęła garść monet i rzuciła je na ulicę, by lśniły w promieniach słońca. Właściwie nie wiedziała, dlaczego to robi. Ostatnio zdarzało się jej to bardzo często. Być może ceniła własne życie znacznie wyżej niż dwa tysiące marek, nawet jeśli nikt nie zgadzał się z tą opinią. A może miała nadzieję, że zabiorą srebro i zostawią ją w spokoju, choć nie rozważyła kwestii, co zrobi w tym martwym mieście, nie mając konia, jedzenia ani broni. Najwyraźniej nie potrafiła stworzyć planu, a przynajmniej nie takiego, który mógłby się udać. Kiepskie planowanie zawsze było jej słabością.

Rozsypywała srebro po ziemi, jakby siała zboże na gospodarstwie matki, od którego dzieliło ją wiele mil i lat, a także kilkanaście gwałtownych śmierci. Kto by pomyślał, że będzie za nim tęskniła? Za nędzną chałupą, walącą się stodołą i wiecznie wymagającym naprawy płotem. Za upartą krową, która nigdy nie dawała mleka, upartą studnią, w której nigdy nie było wody, oraz upartą glebą, na której udawały się wyłącznie chwasty. A także za upartą młodszą siostrą i bratem. Nawet za wielkim, naznaczonym bliznami, łagodnym Owcą. Czegóż by nie oddała za to, by znowu usłyszeć przeklinającą ją piskliwie matkę. Mocno pociągnęła obolałym nosem. W oczach ją szczypało, otarła je więc wystrzępionym rękawem. Nie miała czasu na łzawe wspomnienia. Widziała już trzy ciemne plamy jeźdźców, ciągnących za sobą nieuniknione chmury pyłu. Rzuciła na ziemię pustą torbę, pobiegła z powrotem do gospody i…

— Au!

Przeskakując przez próg, rozdarła sobie podeszwę bosej stopy o główkę sterczącego z desek gwoździa. Prawda wygląda tak, że świat to wredny skurczybyk. Nawet wtedy, gdy wielkie katastrofy spadają ci na głowę, małe nie przepuszczą okazji, by ukąsić cię w stopę. Jakże żałowała, że nie zdążyła zabrać butów. W ten sposób mogłaby zachować choć odrobinę godności. Miała jednak tylko to, co miała, a na tej liście nie było butów ani godności. Sto wielkich życzeń nie było wartych jednego małego faktu, jak do znudzenia powtarzał jej Owca, gdy przeklinała jego, matkę i swój los, przysięgając, że jutro już jej tu nie będzie.

Przypomniała sobie, jak wyglądało wówczas jej życie. Gdyby tylko mogła zdzielić w gębę dawną wersję samej siebie. Będzie jednak mogła przywalić obecnej, jeśli uda się jej stąd wydostać.

Ale najpierw musi się uchylić przed ciosami licznych obcych pięści.

Wbiegła na schody, utykając lekko i przeklinając wniebogłosy. Dotarłszy na szczyt, przekonała się, że zostawiła na każdym stopniu krwawe odciski dużego palca. Ogarnęło ją przygnębienie na myśl o tym krwawym śladzie prowadzącym prosto do końca jej nogi, lecz nagle przez panikę przesączyło się coś przypominającego plan.

Doszła do końca balkonu, mocno dociskając krwawiącą stopę do desek, i weszła do ostatniego z opuszczonych pokojów. Tam uniosła stopę, ściskając ją mocno, by powstrzymać krwawienie, wróciła na jednej nodze do pierwszego pokoju tuż przy schodach i schowała się w cieniach.

Z pewnością była to żałosna próba. Równie żałosna jak jej bose stopy, kuchenny nóż, dwa tysiące marek łupu i wspaniałe marzenie o powrocie na zadupie, o ucieczce z którego marzyła przedtem. Marne szanse, że tych trzech skurwysynów da się nabrać, choć byli wyjątkowo głupi. Cóż jednak jej pozostało?

Jeśli stać cię tylko na niskie stawki, musisz liczyć na łut szczęścia.

Miała za towarzystwo tylko własny oddech, niosący się echem w pustym pokoju, ostre wydechy i chrapliwe wdechy, niemalże wywołujące ból gardła. Oddech kogoś, kto zaraz może się zesrać ze strachu i nie ma już żadnych pomysłów. Po prostu nie widziała drogi wyjścia. Jeśli wróci kiedyś na gospodarstwo, codziennie rano będzie się zrywała z łóżka, by odtańczyć krótki taniec z radości, że żyje, na każde przekleństwo matki odpowie pocałunkiem i nigdy już nie będzie warczała na siostrę ani drwiła z tchórzostwa Owcy. Obiecała to sobie, a potem pomyślała, że szkoda, że nie jest z tych, którzy dotrzymują obietnic.

Usłyszała konie, zakradła się do okna wychodzącego w połowie na podwórko i wyjrzała ostrożnie na zewnątrz, jakby zaglądała do wiadra pełnego skorpionów.

Byli tu.

Neary miał na sobie swój stary, brudny koc, przewiązany w pasie sznurkiem. Przetłuszczone włosy sterczały mu na wszystkie strony, w jednej ręce trzymał wodze, a w drugiej łuk, z którego postrzelił wierzchowca Płoszki. Ciężki topór o ostrzu wyczyszczonym równie starannie, jak reszta jego odrażającej postaci była zaniedbana, wisiał mu u pasa. Dodd naciągnął na oczy sfatygowany kapelusz, garbiąc się trwożnie w siodle jak zawsze, gdy jego brat był blisko. Wyglądał jak szczenię spodziewające się klapsa. Płoszka chętnie by go wymierzyła temu niewiernemu durniowi. Na początek. Był też Jeg, wyprostowany dumnie jak lord i odziany w długi czerwony płaszcz o brudnych frędzlach opadających na zad wielkiego rumaka. Mężczyzna przyglądał się budynkom z głodnym grymasem na twarzy. Cylinder, który jego zdaniem dodawał mu godności, przekrzywił się na jego głowie i wyglądał jak komin na spalonym gospodarstwie.

— Zostawiła pieniądze — zauważył Dodd, wskazując na monety leżące na ziemi wokół studni. Parę z nich mrugało jasno w promieniach słońca.

— Na to wygląda — zgodził się Jeg twardym tonem w niczym nieprzypominającym łagodnego głosu jego brata.

Zsiedli z wierzchowców i spętali je. Nie śpieszyli się. Mogłoby się zdawać, że strzepują z siebie pył po krótkiej przejażdżce, przygotowując się na miły wieczór spędzony w kulturalnym towarzystwie. Nie mieli powodów do pośpiechu. Wiedzieli, że Płoszka tu jest, że nigdzie nie ucieknie i że nie może liczyć na żadną pomoc. Ona również o tym wszystkim wiedziała.

— Skurwysyny — szepnęła, przeklinając dzień, w którym połączyła z nimi siły. Ale z kimś trzeba współpracować, prawda? I można wybierać tylko z dostępnych opcji.

Jeg rozprostował plecy, pociągnął nosem, splunął i wyciągnął broń. Przeklętą kawaleryjską szablę, z której był taki dumny, ze sprytnie skonstruowanym koszem. Twierdził, że zdobył ten oręż w pojedynku z oficerem Unii, Płoszka wiedziała jednak, że go ukradł, podobnie jak większość swego dobytku. Okropnie wyśmiewała się z niego z powodu tej głupiej szabli, ale nie miałaby nic przeciwko temu, by to ona teraz go miała, pozostawiając jemu nóż kuchenny.

— Dym! — ryknął Jeg. Płoszka skrzywiła się boleśnie. Nie miała pojęcia, kto pierwszy nazwał ją tym imieniem. Jakiś dowcipniś wypisał je na nakazie aresztowania i teraz wszyscy tak na nią mówili. Być może dlatego, że miała tendencję do znikania jak dym. A może dlatego, że śmierdziała jak on, ludzi drapało od niej w gardle i płynęła z wiatrem.

— Wyłaź, Dym! — Głos Jega odbił się echem od martwych frontów budynków i Płoszka skryła się jeszcze głębiej w ciemności. — Wyłaź, a nie skrzywdzimy cię zbyt mocno!

Nie mieli zamiaru zabrać pieniędzy i odjechać. Chcieli również otrzymać nagrodę.

— Lachociągi — wyszeptała, wsuwając język w szparę między zębami. Niektórzy mężczyźni są tacy, że im więcej im dać, tym więcej zabierają.

— Będziemy musieli po nią pójść — usłyszała mącący ciszę głos Neary’ego.

— Tak jest.

— Mówiłem, że będziemy musieli po nią pójść.

— Na pewno zlałeś się w portki z radości, co?

— Powiedziałem ci, że będziemy musieli po nią pójść.

— Przestań to powtarzać i bierz się do roboty.

— Posłuchajcie, forsa jest tutaj — zabrzmiał przypochlebny głos Dodda. — Moglibyśmy po prostu ją zebrać i zwiać. Nie musimy…

— Czy naprawdę wylazłeś spomiędzy tych samych nóg co ja? — zapytał brata szyderczym tonem Jeg. — Jesteś najgłupszym skurczybykiem na świecie.

— Najgłupszym — zgodził się Neary.

— Myślisz, że zostawię cztery tysiące marek wronom? Ty sobie zbierz tę forsę. My poskromimy klacz.

— Jak myślisz, gdzie ona jest? — zapytał Neary.

— Słyszałem, że jesteś wielkim tropicielem.

— W głuszy tak, ale teraz nie jesteśmy w głuszy.

Jeg uniósł brwi, wskazując głową na opustoszałe rudery.

— Twoim zdaniem to serce cywilizacji?

Przez chwilę obaj mężczyźni spoglądali na siebie nawzajem. Nagły powiew otoczył ich nogi obłokami pyłu, po czym się uspokoił.

— Gdzieś tu jest — stwierdził wreszcie Neary.

— Tak sądzisz? Całe szczęście, że towarzyszy mi człowiek mający ponoć najbystrzejszy wzrok na zachód od gór, bo inaczej mógłbym nie zauważyć pierdolonego padłego konia leżącego dziesięć kroków ode mnie. Tak, na pewno gdzieś tu jest.

— Jak myślisz, gdzie?

— A gdzie ty byś był?

Neary omiótł wzrokiem budynki. Płoszka cofnęła się pośpiesznie, gdy spojrzenie jego przymrużonych oczu padło na karczmę.

— Chyba w tym tutaj, ale ja to nie ona.

— Kurwa, pewnie, że ty to nie ona. Wiesz, po czym to poznaję? Masz większe cycki i mniej rozumu. Gdyby była taka jak ty, nie musiałbym jej teraz szukać.

Znowu zapadła cisza, której towarzyszył kolejny powiew.

— Pewnie byś nie musiał — zgodził się Neary.

Jeg zdjął cylinder, podrapał się po przepoconych włosach i ponownie włożył na bakier nakrycie głowy.

— Ty sprawdź ten, a ja zajmę się sąsiednim. Tylko nie zabij tej suki, dobra? Za martwą dają tylko połowę nagrody.

Płoszka wycofała się w cienie. Czuła pot spływający jej pod koszulą. Dała się złapać na totalnym zadupiu. Tym bezwartościowym skurwysynom. Bosa. Nie zasługiwała na to. Chciała tylko stać się kimś, o kim warto mówić. Nie być zerem, o którym wszyscy zapomną w dzień jego śmierci. Teraz sobie uświadomiła, że istnieje delikatna równowaga między niedostatkiem ekscytujących wydarzeń, a ich przytłaczającym nadmiarem. Niestety, podobnie jak większość jej kulawych epifanii, ta nadeszła o rok za późno.

Wessała powietrze przez szparę między zębami, usłyszawszy skrzypienie podłogowych desek na dole, a być może również brzęk wielkiego topora Neary’ego. Ogarnęło ją drżenie. Nagle poczuła się tak słabo, że ledwie mogła utrzymać nóż, nie wspominając już o zadaniu nim ciosu. Może nadszedł czas, by się poddać. Wyrzucić nóż za drzwi i zawołać: „Wychodzę! Nie będę sprawiała kłopotów! Wygraliście!”.

Uśmiechnęłaby się, skinęła głową i podziękowała im za zdradę, a także wyrozumiałość, kiedy ją skopią albo wybatożą, połamią jej nogi, czy co tam będą mieli ochotę jej zrobić po drodze pod szubienicę.

Widywała już podobne widowiska i nigdy nie przypadły jej do gustu. Związany skazaniec słuchał, jak wyczytują jego imię i zbrodnię, którą popełnił, gdy zaciskano mu pętlę na szyi, marzył o jakimś cudownym ratunku, który nigdy nie nadchodził, błagał ze łzami o zmiłowanie albo rzucał przekleństwami, ale to i tak nic nie zmieniało. Potem wierzgał nogami w powietrzu, wywalał język i srał w portki ku uciesze hołoty wcale nie lepszej od niego. Wyobraziła sobie, jak Jeg i Neary stoją w pierwszym szeregu uśmiechniętego tłumu i gapią się na jej złodziejski taniec na końcu sznura. Zapewne włożą jeszcze bardziej absurdalne stroje, nabyte za nagrodę.

— Pierdolić ich — wyszeptała w ciemności, wykrzywiając usta w złowrogim grymasie w tej samej chwili, gdy usłyszała stopę Nea ry’ego na najniższym stopniu.

Płoszka zawsze była przekorna. Już jako mały brzdąc, gdy tylko ktoś jej powiedział, jak ma być, zaczynała się zastanawiać, co zrobić, żeby było inaczej. Matka zawsze jej mówiła, że jest uparta jak muł. Uważała, że to wina krwi Duchów.

— To cholerna krew Duchów — irytowała się, jakby to Płoszka była winna temu, że jest ćwierćkrwi dzikuską, a nie jej matka, która postanowiła iść do łóżka z pół-Duchem — wędrowcem, który okazał się zapijaczonym nicponiem, co raczej trudno było uznać za niespodziankę.

Będzie walczyła. Z pewnością przegra, ale będzie walczyła. Zmusi skurwysynów, by ją zabili, i w ten sposób pozbawi ich przynajmniej połowy nagrody. Nie spodziewała się, że podobne myśli uspokoją drżenie jej dłoni, niemniej tak właśnie się stało. Mały nóż nadal drżał, ale tylko dlatego, że tak mocno go ściskała.

Jak na człowieka uważającego się za wielkiego tropiciela, Nea ry miał spore trudności z zachowaniem ciszy. Usłyszała, jak oddech świszcze mu w nosie, gdy zatrzymał się u szczytu schodów, tak blisko, że mogłaby go dotknąć, gdyby nie drewniana ściana.

Przestąpił z nogi na nogę i deski skrzypnęły. Płoszka napięła wszystkie mięśnie. Poczuła, że jej włosy się jeżą. Potem go zobaczyła. Nie biegł ku niej z toporem w ręce i żądzą mordu w oczach, lecz skradał się wzdłuż balkonu, podążając za pozostawionym na przynętę śladem. Gotowy do strzału łuk kierował w całkowicie niewłaściwą stronę.

Płoszka zawsze uważała, że gdy los ofiaruje jej dar, należy chwycić go obiema rękami, zamiast się zastanawiać, w jaki sposób wyrazić swą wdzięczność. Pognała w stronę mężczyzny, wyszczerzając zęby. W jej gardle zrodził się cichy warkot. Neary odwrócił głowę, wytrzeszczając oczy. Łuk podążył za nią, grot strzały lśnił w słabym świetle wnikającym do wnętrza opuszczonego budynku.

Płoszka pochyliła się nisko i złapała przeciwnika za nogi. Stęknął, gdy uderzyła go barkiem w udo. Odnalazła dłonią nadgarstek swej drugiej ręki i zacisnęła je mocno tuż poniżej tyłka Neary’ego. Jej nozdrza wypełnił odór konia i kwaśnego potu. Łuk wystrzelił, ale Płoszka prostowała się już z krzykiem i warczeniem. Choć był potężnie zbudowanym mężczyzną, uniosła go nad poręcz równie zręcznie, jak robiła to z workami ziarna na gospodarstwie matki.

Zawisł na chwilę w powietrzu, zszokowany otwierając szeroko usta i oczy, a potem poleciał w dół ze słyszalnym świstem powietrza i runął z trzaskiem na podłogę.

Kobieta zamrugała, ledwie mogąc w to uwierzyć. Owłosiona skóra jej głowy płonęła. Dotknęła jej palcem, na wpół spodziewając się, że wymaca wbitą w mózg strzałę. Lecz kiedy się odwróciła, zobaczyła ją w ścianie za swymi plecami. Z jej punktu widzenia było to znacznie lepsze rozwiązanie. Poczuła jednak lepką krew we włosach i spływającą po czole. Może uderzyło ją łuczysko. Jeśli dotrze do tego łuku, będzie miała szansę. Postąpiła krok w stronę schodów, a potem stanęła jak wryta. W drzwiach stał Jeg. Jego szabla była długim, czarnym łukiem, widocznym na tle skąpanej w blasku słońca ulicy.

— Dym! — ryknął. Czmychnęła wzdłuż balkonu niczym królik, podążając donikąd swym krwawym tropem. W pełnym pędzie uderzyła barkiem w drzwi na końcu i wypadła w światło na kolejny balkon ulokowany z tyłu budynku. Wsparła bosą stopę na niskiej poręczy — lepiej dać się ponieść własnej przekorze w nadziei, że zaprowadzi ją ona ku bezpieczeństwu, niż tracić czas na myślenie — i skoczyła ku rozklekotanemu balkonowi budynku po drugiej stronie wąskiej uliczki, wymachując w powietrzu kończynami, jakby mogło ją to zanieść dalej.

Złapała za poręcz, uderzyła żebrami o drewno i zsunęła się z jękiem w dół, poszukując dłońmi uchwytu, by podciągnąć się wyżej. Nagle coś pękło…

Rozległ się trzask udręczonego drewna i całe zwietrzałe cholerstwo oderwało się od ściany budynku.

W locie Płoszka raz jeszcze miała chwilę na rozważenie sytuacji. I znowu na pierwszy rzut oka nie wyglądała ona zbyt dobrze. Zaczynała już zawodzić z rozpaczy, gdy jej stary wróg grunt dorwał ją — jak działo się zawsze — sprawił, że noga ugięła się pod nią, a potem obrócił ją i walnął w bok, wybijając jej powietrze z płuc.

Zakasłała, jęknęła, a potem wypluła jeszcze trochę piasku. Nie pocieszała jej zbytnio myśl, że przy poprzedniej okazji miała rację, sądząc, że nie po raz ostatni wypełnił jej usta. Zobaczyła Jega. Stał na balkonie, z którego skoczyła. Zsunął cylinder na czoło, zachichotał, po czym wrócił do środka.

Nadal miała w dłoni kawałek poręczy, chociaż mocno zbutwiały. Podobnie jak jej nadzieje. Przetoczyła się i odrzuciła go na bok, ponownie czekając na wywołujący mdłości ból, który jej powie, że już po niej. Tym razem również nie nadszedł. Mogła się ruszać. Poruszyła stopami i doszła do wniosku, że da radę wstać. Postanowiła jednak z tym zaczekać. Najprawdopodobniej zrobi to ostatni raz w życiu.

Odczołgała się od sterty połamanego drewna pod ścianą. Jej cień ciągnął się ku drzwiom. Jęknęła z bólu, usłyszawszy odgłos ciężkich kroków Jega dobiegający z wnętrza budynku. Zaczęła się oddalać na tyłku i na łokciach, ukrywając nożyk za nadgarstkiem. W drugą dłoń nabrała garść piasku.

— Dokąd się wybierasz? — Jeg pochylił się pod niskim nadprożem. Był wysokim mężczyzną, ale w owej chwili wyglądał jak olbrzym. Przerastał Płoszkę o całe pół głowy, nawet kiedy stała, a ważył zapewne prawie dwa razy więcej od niej, nawet gdy ostatnio coś jadła. Ruszył ku niej dumnym krokiem, rozciągając językiem dolną wargę. Ciężką szablę swobodnie trzymał w dłoni. Wyraźnie napawał się chwilą swego triumfu.

— Nieźle podeszłaś Neary’ego, co? — Uniósł nieco rondo cylindra, odsłaniając brązowe znamię na czole. — Jesteś silniejsza, niżby się zdawało. Ale z drugiej strony chłopak jest taki głupi, że mógłby stamtąd zlecieć bez pomocy. Ja nie dam się tak łatwo załatwić.

To się dopiero okaże, ale Płoszka pozwoli, by nóż powiedział to za nią. Nawet niewielki kawałek metalu potrafi być bardzo elok wentny, jeśli wepchnie się go w odpowiednie miejsce. Cofnęła się jeszcze bardziej, wzbijając nogami kurz, chcąc sprawić wrażenie, że próbuje wstać, a potem osunęła się z jękiem, gdy noga się pod nią załamała. Sprawianie wrażenia straszliwie cierpiącej nie wymagało wielkich talentów aktorskich. Krew wypływała spomiędzy jej włosów, łaskocząc ją w czoło. Jeg wyszedł z cienia. Nisko wiszące na niebie słońce świeciło mu prosto w twarz i musiał mrużyć powieki. Tego właśnie chciała Płoszka.

— Nadal pamiętam dzień, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy — ciągnął mężczyzna, napawając się brzmieniem swego głosu. — Dodd przyszedł do mnie podekscytowany i powiedział, że widział Dym, tę samą, której twarz widniała na wszystkich afiszach wokół Rostod. Cztery tysiące marek za pojmanie. Czegóż to o tobie nie opowiadali! — Zakrzyknął radośnie i kobieta cofnęła się jeszcze dalej. Podwinęła lewą nogę, chcąc się upewnić, że nie zawiedzie, gdy będzie jej potrzebowała. — Wypowiadali twoje imię takim tonem, że można by pomyśleć, że jesteś demonicą trzymającą w każdej ręce po dwa miecze. Wyobraź sobie, jak skurwysyńsko się rozczarowałem, zobaczywszy, że jesteś tylko wystraszoną, śmierdzącą szczynami dziewuchą ze szparą między zębami. — Jakby sam pachniał letnią łąką! Postąpił kolejny krok naprzód, wyciągając ku niej wielką dłoń. — Nie próbuj drapać. Więcej jesteś dla mnie warta żywa. Nie chciałbym…

Lewą dłonią rzuciła w niego piaskiem, wsparła się mocno na prawej i wstała. Jeg odwrócił głowę i warknął wściekle, gdy piasek pokrył mu twarz. Ciął szablą na oślep, ale Płoszka pochyliła się nisko i klinga przeleciała tuż nad jej głową. Poczuła powiew we włosach, a ciężar oręża sprawił, że mężczyzna odwrócił się w bok. Lewą ręką chwyciła za powiewającą luźno połę płaszcza Jega, drugą zaś wbiła głęboko nóż w jego prawy bark.

Stęknął z bólu. Płoszka wyrwała nóż i uderzyła ponownie. Ostrze rozpruło rękaw płaszcza i ukrytą pod nim kończynę, omal nie wbijając się w jej nogę. Unosiła już nóż do następnego ciosu, gdy jego pięść trafiła z boku w jej usta. Zatoczyła się do tyłu, jej bose stopy ślizgały się po ziemi. Złapała się rogu budynku i trzymała się go przez chwilę, próbując się uwolnić od blasku wypełniającego jej czaszkę. Wtem zobaczyła, że Jeg jest tylko krok czy dwa od niej. Szczerzył ociekające śliną zęby, usiłując przełożyć szablę z bezwładnej prawej dłoni do lewej. Palce zaplątały mu się w zdobny mosiężny kosz.

Gdy wydarzenia toczyły się szybko, Płoszka potrafiła po prostu działać, nie zaprzątając sobie głowy litością, szansami ani właściwie niczym. To właśnie pozwoliło jej przetrwać cały ten syf. I wszystko, co ją do niego doprowadziło, jeśli już o tym mowa. Prawie każdy dar ma jednak również wady, które z czasem się ujawniają. Klątwa Płoszki polegała na tym, że za dużo myślała, gdy już było po wszystkim. To już jednak była całkiem inna historia. Jeśli Jeg zdoła dobrze uchwycić oręż, będzie po niej, i tyle. Dlatego, nim jeszcze ulica przestała wirować wokół niej, kobieta znowu rzuciła się do ataku. Próbował uwolnić rękę, ale zacisnęła na niej lewą dłoń, zbliżyła się do niego, trzymając się jego płaszcza, i zaczęła szaleńczo uderzać nożem — w brzuch, w żebra i znowu w żebra. Warczała na niego, a on stękał z bólu przy każdym uderzeniu. Uchwyt noża robił się coraz bardziej śliski w jej obolałej dłoni.

Gdy pchnęła po raz kolejny, złapał ją za koszulę, rozdzierając tkaninę, i spróbował odepchnąć, ale nie było w tym siły. Cofnęła się tylko o krok. Przejaśniało się jej już w głowie i zdołała zachować równowagę, Jeg zaś zachwiał się i osunął na jedno kolano. Uniosła wysoko nóż w obu dłoniach i dźgnęła nim ten głupi cylinder, spłaszczając go. Nóż wbił się w głowę Jega aż po rękojeść.

Zatoczyła się do tyłu, spodziewając się, że mężczyzna runie na twarz. On jednak wyprostował się chwiejnie jak wielbłąd, którego widziała kiedyś na festynie. Rondo cylindra opadło mu na oczy, zatrzymując się na nosie. Rękojeść noża sterczała pionowo w górę.

— Gdzie się podziałaś? — zapytał głosem brzmiącym bełkotliwie, jakby usta wypełniał mu żwir. — Dym? — Zatoczył się w jedną stronę, a potem w drugą. — Dym?

Powlókł się w jej stronę. Szabla zwisała luźno w jego zakrwawionej dłoni. Sztych drapał o ziemię, tworząc rowki wokół mężczyzny. Jeg uniósł lewą rękę — palce wyciągał sztywno, ale nadgarstek zwisał luźno — i zaczął obmacywać cylinder, jakby coś wpadło mu do oka i chciał je otrzeć.

— Dżym? — Połowę twarzy objęły mu drgawki, od których wykrzywiała się w zupełnie nienaturalny sposób. Albo może naturalny dla kogoś, komu wbito nóż w mózg. — Żym? — Krew spływała z wygiętego ronda jego cylindra, zostawiając na policzku czerwone ślady. Nasiąknęła nią już połowa jego koszuli, ale on nadal lazł przed siebie. Jego zakrwawione lewe ramię drżało gwałtownie, a klinga szabli uderzała o nogę. — Żum? — Cofała się przed nim, wytrzeszczając oczy. Jej ręce zwisały bezwładnie, a po skórze przebiegały ciarki. Wreszcie poczuła za plecami ścianę domu. — Żu?

— Zamknij się! — Skoczyła na mężczyznę, wyciągając przed siebie otwarte dłonie, i obaliła go na plecy. Broń wypadła mu z dłoni, ale zbrukany krwią cylinder nadal trzymał się głowy, przybity do niej nożem. Przetoczył się powoli na twarz. Jego prawa ręka miotała się bezładnie. Lewą wsunął pod bark, jakby próbował wstać.

— Och — mruknął w piasek i znieruchomiał.

Płoszka odwróciła ostrożnie głowę i splunęła krwią. W ciągu kilku ostatnich miesięcy połknęła jej stanowczo zbyt wiele. Oczy zaszły jej łzami. Otarła je drżącą dłonią, nie potrafiąc uwierzyć, co się stało. Mogłoby się zdawać, że w ogóle w tym nie uczestniczyła. To był koszmar i pora już się z niego obudzić. Zacisnęła powieki, a następnie znowu je rozchyliła. Jeg nadal tam leżał.

Zaczerpnęła pośpieszny oddech i gwałtownie wypuściła powietrze z płuc, otarła plwocinę z wargi oraz krew z czoła, a następnie znowu wciągnęła powietrze i je wypuściła. Potem podniosła z ziemi szablę Jega, zacisnęła zęby, by powstrzymać wymioty. Ich pragnienie nadchodziło falami wraz z pulsującym bólem w boku twarzy. Cholera, ależ miała ochotę usiąść! Po prostu się zatrzymać. Nakazała jednak sobie odwrócić się i ruszyć ku tylnym drzwiom karczmy. Tym, przez które przed paroma chwilami wyszedł jeszcze wówczas żywy Jeg. Żeby człowiek dorosnął, potrzeba wielu lat ciężkiej pracy, a by zakończyć jego życie, wystarczy parę chwil.

Neary wyczołgał się z dziury, którą jego upadek wybił w podłodze. Ściskał zakrwawioną nogawkę z bardzo niezadowoloną miną.

— Znalazłeś tę pierdoloną sukę? — zapytał, kierując spojrzenie ku drzwiom.

— Och, z pewnością.

Wybałuszył oczy i spróbował się podczołgać do leżącego nieopodal łuku, jęcząc głośno po drodze. Płoszka podeszła bliżej, unosząc wielką szablę Jega. Neary odwrócił się na plecy, otwierając szeroko oczy przerażenia. Uniósł jedną rękę w geście desperacji. Uderzyła w nią z całej siły płazem szabli. Jęknął z bólu i przycisnął rękę do piersi. Następnie zdzieliła szlochającego mężczyznę w skroń i przewróciła go na brzuch. Przeszła nad nim, wsuwając sobie oręż za pas, podniosła łuk i wzięła z kołczana trochę strzał. Ruszyła ku drzwiom, nakładając strzałę na cięciwę, i wyjrzała na ulicę.

Dodd nadal zbierał monety z ziemi i chował je do torby, posuwając się w stronę studni. Pozostawał niewrażliwy na los, jaki spotkał jego towarzyszy. Nie było to aż tak dziwne, jakby się zdawało. Jeżeli można było określić Dodda jednym słowem, z pewnością było to słowo „niewrażliwy”.

Zeszła na dół, stąpając po bocznych częściach stopni, gdzie ryzyko ostrzegawczego skrzypnięcia było mniejsze, a następnie naciągnęła w połowie cięciwę i wycelowała w Dodda, który nadal pochylał się nad ziemią, zwrócony ku niej plecami. Pośrodku nich miał na koszuli ciemną plamę od potu. Przez dłuższą chwilę poważnie rozważała uczynienie z tej plamy tarczy strzelniczej i przeszycie go strzałą od tyłu. Niełatwo jest jednak zabić człowieka, zwłaszcza po dłuższym zastanowieniu. Zebrał ostatnią monetę i wrzucił ją do torby, a potem wstał, zawiązał jej rzemyki i odwrócił się z uśmiechem.

— Mam wszystkie…

Gapili się na siebie przez chwilę. Dodd przykucnął na zakurzonej ulicy, trzymając w jednej ręce torbę. Na jego skąpanej w blasku słońcu twarzy widniał niepewny uśmieszek, ale w skrytych w cieniu taniego kapelusza oczach wyraźnie dostrzegało się strach. Płoszka zatrzymała się na najniższym stopniu schodów — bose, zakrwawione stopy, rozkwaszone, zakrwawione usta, zakrwawione włosy lepiące się do zakrwawionego czoła. Łuk jednak miała czysty i gotowy do strzału.

Dodd oblizał wargi, przełknął ślinę, po czym znowu je oblizał.

— Gdzie jest Neary? — zapytał.

— Kiepsko z nim.

Płoszkę zaskoczył twardy ton jej głosu. Mówiła jak ktoś, kogo nie znała. Może to był głos Dym.

— A mój brat?

— Z nim jest jeszcze gorzej.

— Zabiłaś go?

— Zapomnij o tych dwóch i stój spokojnie.

— Posłuchaj, Płoszka, nie strzelisz do mnie, prawda? Nie po wszystkim, co przeżyliśmy razem. Nie strzelisz do mnie. Nie do mnie. Prawda? — Jego głos nabierał coraz wyższej tonacji. Dodd nie przestawał też skradać się ku studni. — Nie chciałem tego. To nie był mój pomysł!

— Pewnie, że nie twój. Musisz się porządnie zastanowić, by wpaść na jakiś pomysł, a to dla ciebie zbyt wielki wysiłek. Po prostu słuchałeś tamtych. Nawet jeśli dla mnie miało się to skończyć szubienicą.

— Posłuchaj, Płoszka…

— Powiedziałam, żebyś stał spokojnie. — Naciągnęła łuk do końca. Cięciwa raniła ją w krwawiące palce. — Kurwa, ogłuchłeś, chłopcze?

— Posłuchaj, Płoszka, porozmawiajmy o tym, dobra? Po prostu porozmawiajmy. — Uniósł drżącą rękę, kierując ku kobiecie otwartą dłoń, jakby mógł w ten sposób powstrzymać strzałę. Wlepiał w nią spojrzenie jasnoniebieskich oczu. Płoszka nagle przypomniała sobie chwilę, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Opierał się o ścianę stajni i uśmiechał radośnie. Może i nie był za bystry, ale za to bardzo zabawny. Odkąd Płoszka opuściła dom, w jej życiu było bardzo niewiele zabawnych elementów. Nikt by nie pomyślał, że wyruszyła w świat w ich poszukiwaniu.

— Wiem, że postąpiłem źle, ale… jestem idiotą — oznajmił z uśmiechem, równie drżącym jak jego dłoń. Dodd zasługiwał na uśmiech albo i dwa, a choć jako kochanek nie był artystą, ogrzewał jej łoże, a to zawsze coś. Dzięki niemu miała też wrażenie, że nie jest sama przeciwko całemu światu, a to było warte jeszcze więcej.

— Stój spokojnie — powtórzyła, ale tym razem ciszej.

— Nie strzelisz do mnie. — Nadal skradał się ku studni. — To ja, tak? Ja. Dodd. Tylko teraz do mnie nie strzel. — Nie zatrzymywał się. — Chcę tylko…

Wystrzeliła.

Łuki są naprawdę dziwne. Przywiązanie cięciwy i naciągnięcie jej, nałożenie strzały i wycelowanie — wszystko to wymaga wysiłku, umiejętności oraz zdecydowania. Samo wypuszczenie strzały to nic. Po prostu przestaje się ją powstrzymywać. W gruncie rzeczy, gdy już się naciągnie cięciwę i wyceluje, łatwiej jest wystrzelić, niż tego nie zrobić.

Dodd stał może z dziesięć kroków od niej. Strzała w okamgnieniu pokonała tę odległość, minęła o włos jego otwartą dłoń i wbiła się bezgłośnie w pierś. Brak dźwięku zaskoczył Płoszkę. Niemniej jednak ciało jest miękkie. Zwłaszcza w porównaniu z grotem strzały. Mężczyzna postąpił jeszcze jeden chwiejny krok, jakby nadal do niego nie dotarło, że postrzelono go z łuku. Otworzył szeroko oczy, a potem zamrugał i spojrzał na drzewce.

— Strzeliłaś do mnie — wyszeptał i osunął się na kolana. Krew plamiła już jego koszulę, tworząc ciemny owal.

— Ostrzegałam cię, do cholery!

Cisnęła łuk na ziemię, ogarnięta nagłą wściekłością na Dodda i na broń.

Wlepił w nią wzrok.

— Nie myślałem, że to zrobisz.

Odwzajemniła jego spojrzenie.

— Ja też nie myślałam. — Nastała chwila ciszy. Kolejny podmuch wiatru wzbił tumany pyłu w powietrze między nimi. — Przepraszam.

— Przepraszasz? — wychrypiał.

To mogła być najgłupsza rzecz, jaką powiedziała w życiu, a konkurencja była ogromna, cóż innego mogła mu jednak rzec? Żadne słowa nie wyrwą tej strzały z jego piersi. Wzruszyła ramionami.

— Pewnie tak.

Dodd skrzywił się, uniósł jedną ręką torbę ze srebrem i zwrócił się ku studni. Płoszka rozdziawiła usta i zerwała się do biegu w tej samej chwili, gdy mężczyzna odwrócił się na bok i rzucił torbę w górę. Przekoziołkowała kilka razy, i zaczęła spadać, łopocząc tasiemkami. Kobieta przeszła w sprint, skoczyła, upadła…

Stęknęła głośno, uderzając obolałymi żebrami w obmurowanie studni. Prawą ręką sięgnęła w mroczny otwór. Przez chwilę myślała, że wpadnie do środka w ślad za torbą — zapewne byłoby to najlepsze rozwiązanie — ale potem zaryła kolanami w ziemię na zewnątrz.

Złapała torbę za jeden z dolnych rogów, zaciskając połamane paznokcie na cienkim płótnie. Tasiemki zwisały luźno. Piasek i kamienne okruchy sypały się w dół wokół torby.

Płoszka uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia. Być może nawet tego miesiąca.

A potem torba się otworzyła.

Monety posypały się w dół pobrzękującym deszczem, srebro odbijało się od ziemnych ścian i znikało w atramentowej pustce. Wreszcie zapadła cisza.

Kobieta się wyprostowała. Ogarnęło ją odrętwienie.

Odsunęła się powoli od studni, oplatając się jedną ręką, a w drugiej trzymając torbę.

Spojrzała na Dodda. Leżał na plecach. Strzała sterczała mu z piersi. Wlepił w nią spojrzenie załzawionych oczu, poruszając szybko żebrami. Usłyszała, że jego płytkie oddechy zwolniły, a następnie umilkły.

Stała tam jeszcze przez chwilę, po czym zgięła się wpół i zwymiotowała na ziemię. Nie było tego zbyt wiele, bo nic dziś nie jadła, ale jej trzewia skurczyły się boleśnie i musiała zwrócić wszystko, co w nich miała. Drżała tak gwałtownie, że myślała, że się przewróci. Wsparła dłonie na kolanach, plując i smarkając żółcią.

Cholera, ależ bolały ją żebra. I ręka. I noga. I twarz. Miała tak wiele zadrapań, siniaków i innych urazów, że ledwie mogła je od siebie odróżnić. Całe jej ciało wypełniał kurewsko dokuczliwy ból.

Jej spojrzenie powędrowało ku trupowi Dodda. Nadeszła kolejna fala mdłości, ale Płoszka zdołała ją stłumić. Zmusiła się do odwrócenia wzroku i spojrzenia na horyzont, pusty i migotliwy.

Nie był pusty.

Ujrzała tam tumany pyłu. Jeszcze raz otarła twarz podartym rękawem. Był już tak brudny, że raczej pobrudziła się dodatkowo, niż oczyściła. Wyprostowała się, spoglądając w dal. Ledwie mogła uwierzyć własnym oczom. Jeźdźcy. Z całą pewnością. Jeszcze daleko, ale było ich chyba z tuzin.

— Niech to szlag — wyszeptała, przygryzając wargę. Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce przegryzie krwawiące cholerstwo na wylot. — Niech to szlag!

Zasłoniła oczy dłońmi, zacisnęła powieki i skryła się w ciemności, którą sama dla siebie stworzyła, w rozpaczliwej nadziei, że się myli. Z pewnością nie byłaby to jej pierwsza pomyłka, czyż nie?

Gdy jednak cofnęła dłonie, obłoki kurzu nadal tam były. Świat to wredny skurczybyk, tak jest, im niżej upadniesz, z tym większą przyjemnością cię kopie. Płoszka wsparła dłonie na biodrach, wygięła plecy w łuk i wykrzyczała ku niebu jedno słowo, przeciągając je tak długo, jak tylko pozwoliły jej obolałe płuca.

— Kurwa!

Jej krzyk odbił się echem od ścian budynków i umarł szybką śmiercią. Nie doczekała się żadnej odpowiedzi, chyba żeby uznać za nią ciche bzyczenie muchy, która już zaczęła się interesować Doddem. Koń Neary’ego przyglądał się jej przez chwilę, a potem odwrócił wzrok. Nie zaimponowała mu nawet w najmniejszym stopniu. Do jej licznych nieszczęść dołączyło teraz bolące gardło. Płoszka poczuła się zmuszona zadać sobie zwyczajowe pytanie.

I co teraz, kurwa?

Zaciskając zęby, ściągnęła buty z nóg Dodda i usiadła na piasku, by je włożyć. Nie po raz pierwszy spoczywali na ziemi obok siebie, ale nigdy przedtem nie był martwy. Buty były na nią stanowczo za duże, ale z pewnością lepsze to niż chodzenie boso. Poczłapała w nich z powrotem do karczmy.

Neary jęczał żałośnie, próbując usiąść. Kopniakiem w twarz obaliła go z powrotem na plecy, a potem zabrała resztę strzał z jego kołczana, a także ciężki nóż, który miał za pasem. Wróciła w słońce, podniosła łuk i wsadziła sobie na głowę kapelusz Dodda. On również był nieco za duży, ale przynajmniej zapewniał osłonę przed wspinającym się coraz wyżej słońcem. Następnie przyciągnęła wszystkie trzy konie i związała je w szereg, co było nieco ryzykowne, jako że wielki ogier Jega był wrednym skurczybykiem i wyraźnie miał ochotę rozwalić jej głowę kopniakiem.

Uporawszy się z tym zadaniem, spojrzała z zasępioną miną na tumany kurzu. Zmierzały w stronę miasteczka, i to szybko. Po dokładniejszej obserwacji doszła do wniosku, że jest ich dziewięciu albo dziesięciu. O dwóch bądź trzech lepiej niż tuzin, ale to nadal cholernie niedogodne.

Agenci banku szukający ukradzionych pieniędzy. Łowcy nagród pragnący zdobyć nagrodę. Bandyci pragnący zagarnąć jej łup, pechowym zrządzeniem losu spoczywający obecnie na dnie studni. To mógł być ktokolwiek. Płoszka miała niesamowity talent do robienia sobie wrogów. Na tę myśl zerknęła na Dodda. Leżał na ziemi twarzą w dół. Stopy miał bose. Większego pecha miała tylko do przyjaciół.

Jak do tego doszło?

Potrząsnęła głową, splunęła przez wąską szparę między przednimi zębami i wdrapała się na siodło wierzchowca Dodda. Odwróciła głowę zwierzęcia od zbliżających się tumanów pyłu. Nie miała pojęcia, w którą stronę świata zmierza.

Ścisnęła konia piętami.

Przetłumaczył Michał Jakuszewski

MEGAN ABBOTT

Moje serce też jest złamane

(MY HEART IS EITHER BROKEN)

Megan Abbott urodziła się w okolicach Detroit. Ukończyła Uniwersytet Michigan, zdobywając licencjat z literatury angielskiej, oraz otrzymała tytuł doktora literatury angielskiej i amerykańskiej Uniwersytetu Nowojorskiego. Uczyła literatury, pisarstwa i filmu na Uniwersytecie Nowojorskim i Stanowym Uniwersytecie Nowy Jork w Oswego. Pierwszą powieść zatytułowaną Szczypta śmierci opublikowała w 2005 roku. Od tego czasu zaczęto uznawać ją za jedną z czołowych praktyków konwencji Modern Noir. Natomiast „San Francisco Chronicle” okrzyknął ją „kandydatką do tronu jako najlepszą autorkę kryminałów od czasów Raymonda Chandlera”. Napisała powieści: Queenpin (nagrodzoną nagrodą Edgara w 2008 roku), Przebojowa dziewczyna, Bury Me Deep, Koniec wszystkiego. Jej ostatnia powieść nosi tytuł Dare Me. Pod jej redakcją ukazała się również książka A Hell of a Woman: An Anthology of Female Noir, a także pozycja niebeletrystyczna The Street Was Mine: White Masculinity and Hardboiled Fiction. Autorka mieszka w Forest Hill w Nowym Jorku. Oficjalna strona internetowa: www. meganabbot.com.

W niniejszej subtelnej, a jednak wstrząsającej opowieści, pokazuje nam, że są rzeczy, nad którymi nie możemy zwyczajnie przejść do porządku dziennego, niezależnie od tego, jak bardzo się staramy — i że na tych, których kochamy, najlepiej spoglądać sercem.

MOJE SERCE TEŻ JEST ZŁAMANE

Czekał w samochodzie. Zaparkował pod jedną z dużych nadbrzeżnych latarni. Nikt więcej nie chciał tam parkować. Mógł domyślać się dlaczego. Trzy pojazdy dalej zauważył kobiece plecy przyciśnięte do szyby. Jej włosy się trzęsły. Kiedy odwróciła głowę, niemal dojrzał jej twarz i błękit zębów, gdy się uśmiechnęła.

Minęło piętnaście minut, zanim Lorie przeszła przez parking, potykając się i stukając obcasami.

Pracował do późna i nawet nie wiedział, że nie było jej w domu. Kiedy w końcu odebrała komórkę, powiedziała mu, gdzie jest, a mianowicie w barze, o którym nigdy nie słyszał, w części miasta, której nie znał.

— Po prostu potrzebowałam trochę hałasu i ludzi — wyjaśniła. — Nic poza tym.

Zapytał, czy chce, żeby po nią przyjechał.

— Dobrze — powiedziała.

W drodze do domu na przemian śmiała się i płakała. Chciał jej pomóc, ale nie wiedział jak. To przypomniało mu o rodzaju dziewczyn, z którymi umawiał się w szkole średniej. Takich, które pisały sobie atramentem po całych rękach i cięły się w szkolnych łazienkach.

— Od tak dawna nie tańczyłam, a kiedy zamknę oczy, nikogo nie widzę — mówiła, patrząc przez szybę, z głową przechyloną do okna. — Nikt mnie tam nie znał, aż w końcu ktoś mnie rozpoznał. Kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałam. Nakrzyczała na mnie. Potem poszła za mną do łazienki i powiedziała, że cieszy się, że moja mała dziewczynka nie może mnie teraz widzieć.

Wiedział, co ludzie powiedzą. Że poszła tańczyć w brudnym przygodnym barze. Nie powiedzą, że płakała przez całą drogę do domu, że nie wiedziała, co ze sobą zrobić, że nie wiadomo, jak zachowaliby się, gdyby to ich spotkało coś takiego. Zresztą prawdopodobnie nie spotka.

Ale on też chciał się schować, sam chciał znaleźć łazienkę, w innym mieście, innym stanie i nigdy więcej nie widzieć nikogo znajomego, a szczególnie swojej matki albo siostry, która spędza cały dzień w Internecie, próbując rozpowszechniać wiadomość o Shelby, zbierając wskazówki dla policji.

Rączki Shelby — cóż, ludzie zawsze rozmawiają o rączkach dziecka, nieprawdaż? — były jak pączki kwiatuszków i uwielbiał zamykać je w dłoni. Nigdy nie sądził, że będzie się tak czuł. Nie wiedział, że będzie typem faceta — że w ogóle są typy facetów — który będzie wdychał mleczny zapach kocyka córeczki i czuł zalewającą go falę ciepła. Czasami nawet wtulał w niego twarz.

* * *

Sporo czasu zajęło mu ściągnięcie ciemnoczerwonych kowbojskich butów, które nosiła, a których nie rozpoznawał.

Kiedy ściągnął z niej jeansy, bielizny też nie rozpoznał. Przód stanowił czarny motyl, a jego skrzydła trzepotały na jej udach przy każdym szarpnięciu.

Spojrzał na nią i powróciło wspomnienie ich pierwszej randki, kiedy Lorie pochwyciła jego rękę i zaczęła nią wodzić w dół swego brzucha, a następnie w okolicach ud. Kiedyś powiedziała mu, że chce zostać tancerką. I że jeśli kiedyś będzie miała dziecko, to tylko przez cesarskie cięcie, bo przecież wiadomo, co potem dzieje się z wnętrznościami kobiety, nie wspominając już o tym, co dzieje się z miejscem „poniżej”. Mówiąc to, śmiała się, a potem położyła „tam” jego rękę.

Te wszystkie wspomnienia powracały teraz i doprowadzały go do szału.

Napełnił wysoką szklankę wodą i zmusił Lorie do wypicia. Następnie nalał kolejną i postawił obok niej.

Nie spała jak ktoś pijany, lecz jak dziecko. Jej powieki drgały sennie, a nikły uśmiech błąkał się na jej ustach.

Przez okno wpadało światło księżyca. Miał wrażenie, że wpatrywał się w nią przez całą noc, ale w którymś momencie musiał przysnąć.

Kiedy się przebudził, poczuł, jak głową sennie pociera o jego brzuch.

— Śniło mi się, że znów byłam w ciąży — wymamrotała. — Było tak, jakbym odzyskała Shelby. Może moglibyśmy adoptować… Jest tyle porzuconych dzieci, które potrzebują miłości.

* * *

Spotkali się przed sześcioma laty. Pracował dla swojej matki, która była właścicielką małego budynku mieszkalnego w północnej części miasta.

Lorie mieszkała na pierwszym piętrze, gdzie okno było wysoko i mogła widzieć ludzi spacerujących chodnikiem. Jego matka nazywała to mieszkanie „apartamentem zatopionego ogrodu”.

Mieszkała z inną dziewczyną i czasami wracały bardzo późno, śmiejąc się i przyciskając do siebie wzajemnie w sposób, w jaki robią to młode dziewczyny. Miały na sobie krótkie spódniczki i nieustannie szeptały między sobą. Zastanawiał się, o czym rozmawiały.

Wtedy wciąż jeszcze chodził do szkoły i pracował wieczorami oraz w weekendy, zmieniając uszczelki w kranach i wynosząc śmieci.

Kiedyś, gdy mył przed budynkiem pojemniki na śmieci, minęła go szybko, owinięta cienkim płaszczem. Rozmawiała przez telefon i poruszała się tak szybko, że prawie jej nie zauważył. Omal jej nie ochlapał z węża. Przez sekundę widział jej oczy, rozmazane i mokre.

— Nie kłamałam — mówiła do telefonu, kiedy otwierała kluczem frontowe drzwi, a potem naparła na nie ramieniem. — To nie ja jestem tu kłamcą.

Pewnego wieczoru, niedługo po tym, przyszedł do domu i pod drzwiami znalazł liścik. Przeczytał:

Moje serce też jest złamane albo nie zapłaciłam rachunku.

Dzięki, Lorie, #1-A

Przeczytał go cztery razy, zanim zrozumiał.

Uśmiechnęła się, kiedy otworzyła drzwi, zabezpieczone łańcuchem na wysokości jej czoła.

Podniósł klucz do rur.

— Przyszedłeś w samą porę — powiedziała, wskazując grzejnik.

* * *

Nikt nie przypuszczał, że cokolwiek stanie się ich córeczce. Lorie ciągle to powtarzała. Mówiła to dziennikarzom, policji, każdego dnia w ciągu trzech tygodni od zdarzenia.

Obserwował ją z detektywami. Było tak jak w telewizji, tyle że całkiem inaczej. Zastanawiał się, dlaczego nic nie było takie, jak jego zdaniem powinno być, a potem uświadomił sobie, że to dlatego, iż nigdy nie przypuszczasz, że to będziesz ty.

Nie mogła usiedzieć spokojnie, palcami zakręcając pasemka włosów. Czasami na światłach ulicznych wyciągała nożyczki do paznokci i podcinała rozdwojone końcówki. Kiedy samochód ruszał, machała ręką przez okno, rozsypując ścinki na wietrze.

Była to swego rodzaju nieostrożność, dodatek, który sprawiał, że różniła się od innych dziewczyn, jakie kiedykolwiek znał. Szczególnie że robiła to przy nim.

Zaskoczyło go, jak bardzo to lubi.

Ale teraz wszystko wyglądało inaczej i widział obserwujących ją detektywów, patrzących na nią jak na dziewczynę w krótkiej spódniczce, kręcącą się na stołku barowym i odrzucającą włosy na mężczyzn.

— Będziemy musieli zacząć jeszcze raz od początku — powiedział jeden z mężczyzn, i ta część była jak w telewizji. — Wszystko, co pan pamięta.

— Przechodziła przez to już tyle razy — oznajmił, przykrywając jej dłonie swoją i patrząc na detektywa ze znużeniem.

— Miałem na myśli pana, panie Ferguson — odparł detektyw, patrząc na niego. — Tylko pana.

* * *

Zabrali Lorie do zewnętrznego biura, tak że mógł widzieć ją przez szybę, nalewającą śmietankę do kawy i oblizującą usta.

On też wiedział, jak to wygląda. Czasopisma publikowały jej zdjęcia z eleganckiego lokalu. Nagłówek brzmiał: „Co z Shelby?”. Musieli zrobić je przez frontowe okno. Zamawiała coś przy barze i uśmiechała się. Zawsze potrafili uchwycić ją wtedy, gdy się uśmiechała. Nie rozumieli, że uśmiechała się, gdy była smutna. Czasami płakała, gdy była szczęśliwa, jak w dniu ich ślubu, gdy płakała przez cały dzień, drżąc na jego piersi, z zaróżowioną i błyszczącą twarzą.

Nigdy nie myślałam, że zechcesz, powiedziała. Nigdy nie myślałam, że ja zechcę. Że to wszystko może się zdarzyć.

Nie wiedział, co miała na myśli, ale uwielbiał czuć ją w swoich ramionach, delektować się jej udami ocierającymi się o niego, jak to się działo, kiedy nie mogła odzyskać równowagi. Wydawało się, że spoczywając w jego objęciach, powstrzymywała samą Ziemię, żeby ta nie odleciała.

— Więc, panie Ferguson — powiedział detektyw — wrócił pan z pracy do domu i nikogo pan nie zastał?

— Zgadza się — odrzekł. — Nazywaj mnie Tom.

— Tom — zaczął detektyw jeszcze raz, ale imię zdawało się lepić w jego ustach, jakby nie chciał go wypowiadać. W końcu jednak zwrócił się do Toma po imieniu. — Czy zwykle o tej porze dnia wychodziły z domu?

— Nie — odpowiedział. — Lubiła wyszukiwać im zajęcia.

To była prawda. Lorie nie potrafiła długo usiedzieć w jednym miejscu. Niekiedy pakowała Shelby do samochodu, zapinała jej pasy i wyruszały na przejażdżkę, pokonując sto albo dwieście mil.

Zabrałaby ją do Mineral Point i zrobiła im zdjęcia na tle wody. Potem dostałby je w pracy na swój telefon i zawsze wywoływałyby jego uśmiech.

Podobało mu się, że nie była jedną z tych kobiet, które siedzą w domu i oglądają relacje sądowe albo kanały handlowe.

Pracowała dwadzieścia pięć godzin tygodniowo w firmie Y, a w tym czasie jego matka zostawała z Shelby. Każdego ranka biegała pięć mil, wioząc małą w odpowiednio przystosowanym wózku. Każdego wieczoru przygotowywała obiad, a czasami nawet kosiła trawę, gdy był zbyt zajęty. Była w ciągłym ruchu.

To właśnie kochają ludzie z gazet i telewizji. Uwielbiają robić jej zdjęcia, kiedy biega w krótkich spodenkach, rozmawia przez telefon w samochodzie i ogląda magazyny mody w kolejce w sklepie spożywczym.

„Co z Shelby?”, głoszą zawsze nagłówki.

Nigdy jej nie rozumieli. On był jedynym.

— Więc — zapytał go detektyw, wyrywając z zamyślenia — co pan zrobił, kiedy zastał dom pusty?

— Zadzwoniłem na jej komórkę. — Nie odebrała, ale w tym też nie było nic niezwykłego.

Nie zawracał sobie głowy mówieniem im o tym, że dzwonił cztery albo pięć razy, a telefon przełączał się bezpośrednio na pocztę głosową, aż w końcu, za ostatnim razem, odebrała.

Jej głos brzmiał obco, cicho, jakby była w gabinecie lekarskim albo w damskiej toalecie. Jakby starała się zrobić mała i cicha.

— Lorie? Dobrze się czujesz? Gdzie jesteście?

Nastąpiła długa pauza i przyszło mu na myśl, że rozbiła samochód. Przez szaloną sekundę sądził, że mogły być w szpitalu, połamane i poobijane. Lorie była nieostrożnym kierowcą, zawsze wysyłała mu SMS-y z samochodu. Straszne obrazy przychodziły mu do głowy. Umawiał się kiedyś z dziewczyną, która miała dziecięcy bucik powieszony na wstecznym lusterku. Twierdziła, że to dla przypomnienia, by zawsze jeździć ostrożnie.

* * *

— Lorie, po prostu powiedz. — Starał się nadać głosowi stanowcze, ale uprzejme brzmienie.

— Coś się stało.

— Lorie — spróbował jeszcze raz, jak po walce z jej bratem albo szefem. — Po prostu weź głęboki oddech i powiedz mi.

— Dokąd ona poszła? — usłyszał jej głos. — I jak zamierza mnie odnaleźć? Jest małą dziewczynką. Nic nie wie. Powinni zakładać im nieśmiertelniki jak nam, kiedy byliśmy mali, pamiętasz?

Wcale tego nie pamiętał, a furkot w głowie utrudniał mu słuchanie.

— Lorie, musisz powiedzieć mi, co się dzieje.

Więc powiedziała.

Powiedziała, że jeździła przez cały ranek i szukała kosiarek do trawy, które wcześniej znalazła na na stronie Craigslisty. Była zmęczona i postanowiła zatrzymać się na kawę w drogim lokalu.

Zawsze widywała tam kobietę. Rozmawiały w kolejce o tym, jaka droga jest kawa i jak nic nie mogą na to poradzić. I co właściwie było amerykańskie? I, tak, rozmawiały o swoich dzieciach. Była przekonana, że kobieta powiedziała, iż ma dwójkę. Dwójkę, myślała. A wszystko trwało zaledwie dwie minuty, może pięć.

— Co trwało pięć minut? — zapytał ją.

— Nie wiem, jak to się stało — odparła — ale rozlałam moją kawę. Była wszędzie. Na moim nowym białym płaszczu. Tym, który dałeś mi na Boże Narodzenie.

Pamiętał, jak otwierała pudło, aż bibuła fruwała w powietrzu. Powiedziała, że jest jedyną osobą, która kupowała jej ubrania w pudełkach z papierem w złote foki.

Okręciła się dookoła w płaszczu i rzuciła radośnie: och, jak on lśni.

Wpełzając mu na kolana, uśmiechnęła się i powiedziała, że biały płaszcz mężczyzna może sprezentować jedynie matce małego brzdąca.

— Płaszcz był nasiąknięty — wymamrotała teraz. — Zapytałam kobietę, czy mogłaby popilnować Shelby, kiedy będę w toalecie. Zajęło mi to chwilę, bo musiałam dostać klucz. Jeden z tych ciężkich kluczy, które ci dają.

Kiedy wyszła z łazienki, kobieta zniknęła. I Shelby też.

* * *

Nie pamiętał nawet wrażenia, jakie wtedy odniósł. Że ta historia nie ma sensu.

Oto, co się wydarzyło. Co przydarzyło się im, a było częścią niemożliwych zbiegów okoliczności, które do tego doprowadziły. Doprowadziły do tego, że Shelby zniknęła i nikt nie wiedział gdzie.

Ale niemal od samego początku wydawało się jasne, że policja była przeświadczona, że nie dostała wszystkich informacji albo że informacje, którymi dysponowała, nie mają sensu.

— Nie lubią mnie — powiedziała Lorie. Odpowiedział jej, że to nieprawda i że nie ma to z nią nic wspólnego. Ale może miało.

Musieliby ją zobaczyć tamtego dnia. Przepychającą się przez frontowe drzwi, z niezapiętą torebką, w białym płaszczu zbryzganym kawą i tak szeroko otwartymi ustami, że wszyscy mogli zobaczyć, jak bardzo cierpi i jaka jest rozdarta.

Wiele godzin później, w otoczeniu rodziny, drżała w jego ramionach, gdy jej brat mówił bez końca o systemie Amber Alert, o Prawie Megan i jego klasie wymiaru sprawiedliwości, o kumplach policjantach z sali gimnastycznej. Poczuł, że wtula się w niego i zobaczył pierzasty kędzior wetknięty za kołnierz swetra, kosmyk anielsko białych włosów Shelby.

Pod koniec drugiego tygodnia policja nie znalazła niczego, a nawet jeśli, to nic nie mówili. Wydawało się, że coś się zmieniło lub poszło gorzej.

— Mógł to zrobić ktokolwiek — powiedziała Lorie. — Ludzie robią to cały czas.

Przyglądał się obserwującej ją detektyw. To była kobieta detektyw, ta z ciężkim kucykiem, która zawsze zezowała na Lorie.

— Co robią? — zapytała kobieta detektyw.

— Proszą kogoś, żeby popilnował ich dzieci, tylko przez minutę — wyjaśniła Lorie, prostując sztywno plecy. — Oczywiście, nie faceta. Nie zostawiłabym jej z mężczyzną. Nie zostawiłabym jej z bezdomną kobietą wymachującą do mnie szczotką do włosów. To była kobieta, którą widywałam tam każdego dnia.

— Jak się nazywała? — Wiele razy pytali ją o nazwisko kobiety. Wiedzieli, że go nie znała.

Lorie spojrzała na detektyw, a wtedy zauważył te delikatne niebieskie żyłki pod jej oczami. Pragnął wziąć ją w ramiona, żeby ją uspokoić. Ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, znów zaczęła mówić:

— Pani Caterpillar — powiedziała, wyrzucając ręce w powietrze. — Pani Linguini. Madam Lafarge.

Detektyw popatrzyła na nią bez słowa.

— Spróbujmy odszukać ją w Internecie — rzekła Lorie z tym twardym błyskiem w oczach, wysuwając podbródek. Wszystkie te leki uspokajające i pigułki nasenne oraz godziny, podczas których byli przetrzymywani, spowodowały, że niekiedy mówiła o niczym, ale nadal bała się kłamać.

— Lorie — odezwał się. — Nie…

— Zawsze wszystko przydarza się mnie — powiedziała nagle miękkim i dziwnie płynnym głosem, a jej ciało osunęło się. — To takie nie w porządku.

Widział, co się z nią dzieje, a gdy jej kończyny zwiotczały, złapał ją.

Prawie wysunęła się z jego ramion, wywracając oczy do tyłu głowy.

— Ona mdleje — wydusił. Jej ramiona były zimne jak zamarz nięte rury. — Przyprowadź kogoś.

Pani detektyw wpatrywała się w nich.

— Nie mogę o tym rozmawiać, ponieważ wciąż przeżywam to na nowo — powiedziała Lorie dziennikarzom czekającym przed posterunkiem policji. — Zbyt trudno mi o tym mówić.

Ujął ją mocniej pod ramię i próbował przeprowadzić przez tłum, ściśnięty niczym węzeł w jego gardle.

— Czy to prawda, że wynajmujesz adwokata? — zapytał jeden z dziennikarzy.

Lorie spojrzała na nich. Widział, że otwiera usta, i nie było już czasu, żeby ją powstrzymać.

— Nie zrobiłam niczego złego — odparła z głupim uśmiechem na twarzy. Jakby stuknęła swoim wózkiem czyjś wózek w sklepie spożywczym.

Spojrzał na nią. Wiedział, co miała na myśli — miała na myśli, że zostawiła Shelby na tę chwilę, na tę krótką chwilę. Ale wiedział również, jak to brzmiało, i jak wyglądała z tym spanikowanym uśmiechem, nad którym nie mogła zapanować.

To był jedyny raz, kiedy pozwolił jej rozmawiać z dziennikarzami.

Później, wieczorem, zobaczyła się w wiadomościach.

Podeszła powoli do telewizora, po czym upadła na kolana i zrobiła dziwną rzecz.

Objęła go ramionami, jakby był pluszowym misiem, dzieckiem.

— Gdzie ona jest? — szeptała. — Gdzie ona jest?

A on chciał, żeby dziennikarze to zobaczyli, ten żal, który trawił ją jak gorączka.

Jednocześnie cieszył się, że nie mogą tego widzieć.

* * *

Był środek nocy, blisko świtu, a jej nie było obok niego.

Rozejrzał się po całym domu, serce waliło mu w piersi. Pomyślał, że musi śnić, wołając jej imię, imiona ich obydwu.

Znalazł ją na tylnym podwórku. Smukły cień pośrodku podwórka.

Siedziała na trawie, telefon oświetlał jej twarz.

— Tutaj czuję się bliżej niej — powiedziała. — Znalazłam to.

Ledwie co widział, ale przysuwając się bliżej, ujrzał maleńki kolczyk, emaliowanego motylka, którego trzymała w palcach.

Pokłócili się, kiedy wróciła do domu z Shelby z przekłutymi uszami i grubymi złotymi kolczykami w tych maleńkich płatkach. Uszy i twarz małej były czerwone, a oczy mokre od łez.

— Dokąd poszła moja dziecinka? — Lorie mówiła teraz do niego. — Dokąd ona poszła?

Spocony ściągnął koszulkę.

* * *

— Proszę posłuchać, panie Ferguson — powiedziała detektyw. — Cały czas pan z nami współpracował. Mam to odnotowane, ale proszę zrozumieć nasze położenie. Nikt nie może potwierdzić jej wersji. Pracownicy, którzy widzieli, jak pańska żona rozlała kawę, pamiętają, że widzieli, jak wychodziła z Shelby. Nikt nie przypomina sobie innej kobiety.

— Ile osób tam było? Rozmawialiście ze wszystkimi?

— Jest jeszcze coś, panie Ferguson.

— Co?

— Jeden z pracowników powiedział, że Lorie była naprawdę wściekła z powodu rozlanej kawy. Powiedziała Shelby, że to była jej wina. Że wszystko było jej winą. I że Lorie potem złapała pańską córkę za ramię i potrząsnęła nią.

— To nieprawda — zaprotestował. Nigdy nie widział, żeby Lorie potraktowała Shelby brutalnie. Czasami sprawiała wrażenie, jakby nie do końca zdawała sobie sprawę, że mała tam jest.

— Panie Ferguson, muszę pana zapytać: czy pańska żona miała problemy emocjonalne?

— A cóż to za pytanie?

— To standardowe pytanie w takich przypadkach — odpowiedziała detektyw. — I mieliśmy kilka zgłoszeń.

— Mówi pani o lokalnych wiadomościach?

— Nie, panie Ferguson. Nie zbieramy dowodów z telewizji.

— Zbieranie dowodów? Jakiego rodzaju dowody musicie zebrać na temat Lorie? To Shelby zaginęła. Nie jesteście…

— Panie Ferguson, wiedział pan, że pańska żona spędziła trzy godziny w Twoim Saloniku w Charlevoix wczorajszego popołudnia?

— Śledzicie ją?

— Kilku stałych bywalców i barman skontaktowali się z nami. Byli zatroskani.

— Zatroskani? Naprawdę? — Czuł pulsowanie w głowie.

— Nie powinni być zatroskani, panie Ferguson? To kobieta, której dziecko zaginęło.

— Skoro byli tacy zatroskani, to dlaczego nie zadzwonili do mnie?

— Jeden z nich zapytał Lorie, czy może po ciebie zadzwonić. Widocznie powiedziała mu, że nie.

Spojrzał na detektyw.

— Nie chciała mnie martwić.

Detektyw również popatrzyła na niego.

— Nie może pani mówić, jak ludzie mają się zachowywać, kiedy przydarzy się im coś takiego — powiedział, czując, że głowa mu opada. Nagle odniósł wrażenie, że jego ramiona są ciężkie, a w głowie miał obraz Lorie w odległym narożniku długiego, czarnego, lakierowanego baru, z powiekami ciężkimi od makijażu i oczami pełnymi mrocznych uczuć. Uczuć, których mógł nigdy nie doświadczyć. Nigdy nie miał pewności, że wie, co ona myśli. Było to częścią tego, co ich spotkało. Częścią pulsującą w jego piersi, tęsknotą, która nigdy go nie opuści. — Nie — odrzekł nagle.

— Co? — zapytała detektyw, pochylając się do przodu.

— Ona nie ma problemów emocjonalnych. Moja żona.

* * *

To był czwarty tydzień, czwarty tydzień fałszywych śladów, płaczu, pigułek nasennych i nocnych koszmarów. Musiał wrócić do pracy, bo w przeciwnym razie nie miałby z czego zapłacić hipoteki. Rozmawiali o powrocie Lorie do półetatowej pracy w sklepie ze świecami, ale ktoś musiał być w domu i czekać.

(Chociaż na co, tak naprawdę, czekali? Czy brzdące wracały nagle do domu po dwudziestu siedmiu dniach? Najwyraźniej gliniarze tak myśleli).

— Myślę, że zadzwonię jutro do biura — powiedział. — I zrobię projekt.

— A ja zostanę tutaj — odparła. — Ty będziesz tam, a ja tutaj.

To była straszna rozmowa, jak wiele takich rozmów, które pary odbywają w ciemnych sypialniach, późną nocą, kiedy wiadomo, że decyzje, które odkładało się przez cały dzień, nie mogą dłużej czekać.