Nie wierz nikomu. Baza wraz z fragmentami Nadbudowy - Stanisław Czycz - ebook

Nie wierz nikomu. Baza wraz z fragmentami Nadbudowy ebook

Stanisław Czycz

5,0

Opis

Powieść o okresie stalinizmu napisana z perspektywy młodego elektryka, a szerzej – klasy robotniczej. Przez wielu uważana za summę budowy komunizmu w Polsce. Dzieło o wymowie antyreżimowej, w pierwszym wydaniu okaleczone przez cenzurę. Autor edycję z 1987 roku uznał za niepełną – przyjaciołom rozdawał egzemplarze książki z doklejkami i dopiskami. Dzięki literackiemu śledztwu edytorzy zrekonstruowali autorską wersję tekstu pierwszej części (Baza) oraz odzyskali kilkadziesiąt stronic legendarnego drugiego tomu (Nadbudowa).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 613

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
entuzjastka-91

Nie oderwiesz się od lektury

niezwykła książka! odkrywa mechanizm ustroju w PRL.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Seria prozatorska pod redakcją Piotra Mareckiego

Baza

…ileż to lat temu?… a ciągle tak blisko… nie była ta wieś jeszcze zelektryfikowana, w zmierzchu w oknach lampy naftowe… a teraz?… pewnie jest, i od dawna… choć widuję w sklepach butelki z naftą i naftowe lampy… czy może ktoś chce sobie taką lampę zaświecić dla nastroju?… jeżeli mu go jeszcze za mało… stale… dziś jak wtedy… ale nie było wtedy bateryjnych radioodbiorników tranzystorowych… w zasypiającej wsi cisza… i nagle ten dźwięk fortepianu…

i ile lat potem nocami w snach szedłem tam… tą drogą i ścieżkami… którymi wtedy z nią… w tamte wieczory sierpnia i września, i chyba jeszcze października… czy i listopada… i już nigdy… i cokolwiek było przez te lata i gdziekolwiek byłem… nie byłem tak…

szedłem w tych snach tą drogą… odmienioną… i odmienionymi polnymi ścieżkami… lub nieraz były dwie drogi ukośnie się schodzące i jej dom był u zejścia się tych dróg… krzyżujących się ukośnie jak X… jej dom stał kilkanaście metrów od tego skrzyżowania, przy drodze idącej w prawo… ale szedłem dalej, mijałem go, szedłem drogą odchodzącą w lewo, przystając co chwilę, odwracając się, patrząc na jej dom… podobnie odmieniony, duży i jakby z przyległymi zabudowaniami gospodarskimi… nie jak w rzeczywistości, mały, dwuizbowy, i przy żadnym skrzyżowaniu dróg… odwracałem się, oglądałem, że ona może wyjdzie z tego domu, stanie w progu, że ją zobaczę z tej choćby odległości… było to zawsze w zmierzchu ale dość jeszcze jasnym, bym ją zobaczył…

nie zobaczyłem jej nigdy w żadnym z tych snów…

raz tylko, i nawet szedłem z nią, lecz jakbym jej nie widział i była to ona i zarazem nie ona, i odmienione było wszystko jeszcze inaczej…

w pewnych snach podchodziłem do jej domu polnymi ścieżkami, i zawsze w wieczór, w szarawości lub ciemnie… ale był tylko dom, odmieniony zwykle na duży…

raz tylko na jakby zapadły w ziemię, niski, mały, z wąskimi i poziomo usytuowanymi jak otwory strzelnicze bunkra oknami, że się musiałem schylać gdym tam zaglądał, usiłując ją tam wewnątrz zobaczyć, i tylko ten jeden raz nie mijałem go, doszedłem tam polną ścieżką, schylony zaglądałem w jedno okno, potem w drugie, schylony i chyba na kolanach, ale tam było pusto i mrok…

zawsze tylko dom, i jej wyczuwalna obecność, nawet gdy miałem pewność że jej tam nie ma, że była przed laty ale jej już nie ma… ani tam, ani już nigdzie…

jej wyczuwalna bliska obecność, silniejsza od tamtej pewności… „tam zostało jej serce… jest tam… w tych mrokach i zimnych pustkach… nawet gdy jej już nie ma ani tam ani w ogóle… i moje serce… tam”… pomyślałem raz nagle w przebudzeniu…

i patrzyłem w tych snach… że ją zobaczę… lub mijając jej dom odwracałem się, oglądałem… ona tam jest, tam została czekając i przyszedłem… wyjdź, krzyknij za mną, zawołaj mnie, lub tylko się ukaż, w drzwiach lub w oknie, bo nie wiem czemu tak mijam twój dom, i tylko się odwracam… i idę dalej…

w tylu snach, przez tyle lat, nie zobaczyłem jej nigdy…

jak i nigdy w rzeczywistości… w rzeczywistości, w której mogłem wsiąść na rower, nawet jeszcze ten sam rower pożyczony od Primavery, przynajmniej przez kilka pierwszych tych lat, i jechać do niej… jak przyjeżdżałem codziennie w tamte wieczory…

i jak wyjechałem na tym rowerze pierwszy raz… w popołudnie, i znalazłem się w zmierzchu w tej wsi…

°

były to moje ostatnie wakacje, pomaturalne, melancholijne…

w smutne już nie do zniesienia w domu odrętwiające puste słoneczne popołudnia pożyczałem rower od mieszkającego obok mnie Primavery, wyjeżdżałem poza miasteczko, drogami w pola, lasy, jakieś wsie, niedaleko… umordowany tym jeżdżeniem po dziurach i martwotą widoków jakichś domów przy drodze, zagajników, rowów, wracałem pod wieczór,

raz pojechałem dalej, z głębi lasu wyjechałem nad jakiś staw… pusto wokół… wyszedłem na wzgórek nad stawem… stamtąd też niczego i nikogo… dostrzegłem jedynie, wzdłuż jakby łąki, ścieżkę… niewyraźną, mogła mi się przywidzieć…

przyjeżdżałem tam w następne dni… siadywać na tym wzgórku… wypatrywać… czegoś?… kogoś?… siedziałem tam zwykle do zachodów słońca…

jakże rozpaczliwie pięknych w tych pustkowiach i zdawały się drgać i brzmieć jak daleka orkiestra w tych ciszach… przeszywająca zgrozą… wianiem śmierci…

i tak wtedy jak i później… zawsze… gdybym tak sam naprzeciw… bez nikogo przy mnie… jak jednak byłem wtedy silny że potrafiłem…

bo chyba nie potrafiłbym już później i nie tylko na tamtym czy innym leśnym wzgórku stanąć naprzeciw zachodu, lecz i znaleźć się na jednej zwłaszcza którą raz widziałem, leśnej polanie w słońcu późnego popołudnia, wejść w te jej świecenia, wyjące o to bym w nie wszedł nie sam, a ja nie mam z kim, i do dziś strach na tę myśl że mógłbym się tam znaleźć…

…obezwładniony tymi bijącymi we mnie złotami i czerwieniami… i muzykami co jak z każdą sekundą bliżej tak słyszalny śmierci krok… siedziałem raz chwilę jeszcze po ich zapadnięciu,

wstałem, był sierpień, ściemniało się prędko, a może w niezupełnym jeszcze mroku wjechałem na tę jakby ścieżkę wzdłuż łąki… że tylko tak dla sprawdzenia a potem łatwo wjadę czy gdyby się tam jechać nie dało przeprowadzę rower na tamtą, którą przyjeżdżałem i wracałem i co wchodziła potem na szerszą leśną drogę, ta ścieżka wydawała mi się równoległa do niej…

po kilkudziesięciu metrach skręciłem z niej, wjechałem na ścieżkę leśną a potem drogę… jechałem i w pewnym momencie spostrzegłem że to nie ta droga… przez chwilę się jeszcze łudziłem że może jednak… ale nie… i las jakiś inny… jakieś nagle pole śródleśne…

znalazłem się nagle w jakiejś wsi…

°

lekkie ożywienie tym jej odkryciem… w tym zmierzchu i lasach… a także owiewającą mnie jej atmosferą… choć niepokojącą trochę, dziwną… jak ze snu… to ożywienie przytłumiło trochę strach że zbłądziłem… nie wiem gdzie jestem i gdzie i jak mam jechać dalej… a nigdzie nikogo by się zapytać… wieś jak zjawa… żadnego nawet szczeknięcia psa… okna niektórych domów, ale gdzieś dalej, nie przy drodze którą jechałem, słabo rozjaśnione lampami naftowymi… tliły się jak ogniki… błędne…

°

zabłądziłem, bo i może zabłądzić chciałem, już nie tu w tej wsi ale jeszcze tam gdym wjechał w tamtą ścieżkę, niewyraźną, ale wyraźnie donikąd jak widziałem to jeszcze zanim w nią wjechałem, zamiast wracać znaną mi drogą,

bo do domu po co? do czego? do kogo?, spieszyć się, do tej pustki, dzień za dniem, wieczór za wieczorem, z której przecież wyjeżdżałem, uciekałem przed nią, do niej się więc spieszyć, nieraz myślałem że najlepiej byłoby nie wrócić już nigdy, niechbym przepadł, obojętne gdzie i jak… to lepiej niż wracać…

°

tylko że teraz gdym zabłądził, i wyraźniało mi to coraz bardziej… w jakiejś wsi w lasach, co w dodatku wyglądała jak nierzeczywista, i zapadała noc… teraz jednak trochę strach, który tym razem zaczął już górować nad przytłumiającą go z początku jakby euforią, i w którym jakbym zapomniał, że po co i do czego mi wracać do domu, i że nie chciałem…

°

wracać do strachu przecież większego… przed pustką tam… rozpaczliwą… od której uciekałem… w strachu…

°

cisza wokół… nadchodziła czy już zapadała noc… szedłem… bo po wpadnięciu parę razy w jakieś wyrwy już prowadziłem rower… noc widocznie wcześnie się tu zaczynająca jak i wcześnie musieli tu zaczynać dzień, pomyślałem próbując otrząsnąć się z wrażenia zjawiskowości tej wsi, nierzeczywistości…

wrażenie które miałem tam nie tylko w ten wieczór, w jego początek, też w następne… i nie tylko samej wsi, też wszystkiego co w niej potem, w ten wieczór i w następne…

°

i jeszcze po latach gdym się w to wszystko odwracał…

nierzeczywiste… zjawiskowe… i myślałem nieraz, że nie musiało się nawet rozwiewać bo naprawdę nie było…

°

…noc widocznie wcześnie się tu zaczynająca… gasły nieliczne lampy naftowe w oknach domów… szedłem prowadząc rower… przez tę ciemną uśpioną wieś… doszedł mnie nagle dźwięk fortepianu…

pomyślałem że przesłyszałem się, bo skąd tu radio w tej wsi bez elektryczności, a tranzystorowych bateryjnych jeszcze nie było… i pomyślałem też: jeszcze jedno wariactwo, jakby mało było samej już tej wsi, co jak ze snu… ale szedłem a fortepian jednak wyraźniał…

szedłem za nim, za jego głośnieniem…

pobłądziłem, znajdowałem się z dwadzieścia kilometrów od mojego miasteczka nie byłem pewien czy nie jeszcze dalej bo w którą stronę ja tu jechałem, i w środku nocy i w jakiejś wsi w lasach, i w jakiej… i nagle jakbym o tym zapomniał, i o strachu, jak ja się stąd wydostanę, gdzie jestem, i jak dojadę do domu, szedłem za głosem fortepianu…

z boku drogi czy zdawało się alei zobaczyłem, za niewielkim ogródkiem, światło w oknie… skręciłem tam bez zastanowienia, odruchowo, wprost pod to okno… tam przystanąłem…

okno było uchylone… tuż przy nim siedziała przy fortepianie dziewczyna… nie przecierałem oczu, coś się we mnie nagle jakby przekręciło, lub przekręcało, ulatywało wrażenie nierzeczywistości, wszystko jak normalne, zwyczajne… grała Chopina, i nawet wiedziałem co… a gdybym nawet nie wiedział, nie rozróżniał, to byłbym pewny że właśnie to… jak byłem pewny że nigdy dotąd nie widziałem dziewczyny tak pięknej…

stałem, słuchałem, wpatrzony w nią, lub nawet nic już nie słyszałem, tylko patrzyłem… nagle podniosła głowę znad fortepianu, czy wyczuła moje wpatrzenie?… spojrzała w okno… lampą naftową wiszącą na ścianie nad fortepianem byłem oświetlony prawie tak jak ona… patrzyliśmy na siebie… ona zaskoczona, lecz zdawało się niewystraszona i nic nie mówiła chyba nie ze strachu… w milczeniu patrzyliśmy na siebie…

°

— wie pani, — odezwałem się wreszcie, a ona się uśmiechnęła, wydało mi się; tak, do mnie, lecz jakby i do siebie, — o przepraszam, dobry wieczór,

— dobry wieczór — odpowiedziała z uśmiechem już wyraźnym,

wszystko to tak niezwykłe od początku było takie jak zwyczajne… czy jak ze snu gdzie nawet najdziksze nieprawdopodobieństwa nie dziwią… i jakbym znał ją i ona mnie od dawna i teraz rozmawiamy w zwyczajnym zobaczeniu się gdzieś w biały dzień, i żadnego u niej odruchu choćby zaniepokojenia ani nieufności ani skrępowania też u mnie choć z natury nie byłem śmiały, i było to jeszcze bardziej niezwykłe,

— wie pani, pobłądziłem, — wyjąkałem, udałem to jakby nieśmiałe wyjąknięcie,

— to straszne, — powiedziała tonem podobnym do mojego i dalej z tym uśmiechem,

— no… ale ja naprawdę pobłądziłem i nie wiem jak się stąd wydostać, — dopiero gdy to powiedziałem, uświadomiłem sobie to, jakbym przypomniał, bo całkiem zapomniałem,

— tak? a skąd pan jest? skąd się pan tu znalazł?

i powiedziałem jej,

— i stamtąd znalazł się pan tutaj? jak? i jak pan chce teraz wracać?

— jestem na rowerze — pokazałem rower oparty o ścianę,

— a… ale to trochę daleko, wprawdzie nie tak bardzo, lecz w tej ciemności…

— żebym tylko wiedział jak, którędy…

— a którędy pan tu przyjechał?

— zapomniałem,

— tak pan pamięta?

— panią zapamiętam, i ten wieczór, czy może noc…

— sama nie wiem…

— i fortepian…

— sama nie wiem która godzina…

— ma pani na ręce zegarek,

— a, prawda…

— a ten fortepian… i że pani umie grać, skąd?… i skąd w ogóle…

— nie umiem… takie brzdąkanie…

— umie pani…

— skąd pan wie?

— nie wiem, tak tylko mi się wydało…

— o nie mówmy o tym, nie umiem grać, naprawdę,

powiedziała mi jednak skąd ten fortepian, jej brat studiuje w wyższej szkole muzycznej… miała więc starszego brata tak jak ja… tyle że artystę a nie robotnika… pomyślałem to jednak nie wtedy… nie ma go teraz w domu, jest na wakacjach, i przerwała mówiąc że przecież muszę jechać, ciemni się coraz bardziej,

— ale nie wiem jak, którędy… może pani wyjdzie mi pokazać…

przez moment jakby się zastanawiała… lecz wstała, podeszła do drzwi pokoju,

gdy stanęła w progu domu, parę kroków ode mnie, nie potrafiłem nic powiedzieć, ani podejść do niej, patrzyłem tylko, ona przestąpiła próg, ja stałem dalej, ona podobnie patrzyła na mnie, z okna dochodził tu blask lampy, a i niebo trochę się przejaśniało jakby zaraz miał wzejść księżyc,

— no, miałam pokazać drogę — odezwała się po chwili, głosem jakim i ja gdy już potrafiłem:

— tak, — powiedziałem, jakbym ponownie sobie to przypomniał,

i za chwilę podszedłem do niej, te parę kroków,

zacząłem wreszcie coś mówić, ona też, o czymś, spróbuję sobie przypomnieć, chyba pamiętam,

wyszła z domu jej matka, „bo usłyszałam jak z kimś rozmawiasz”, „mamo, ten pan zabłądził i pyta o drogę”, „dobry wieczór” powiedziałem i zwyczajnie się z nią przywitałem, jakbym i ją znał od dawna,

i tak samo jakby i ona mnie, bo po chwili rozmowy z nami, i propozycji bym może został na noc, nie jechał w ciemności, jest wolny pokój i łóżko, pojechałbym rano, tylko że pewnie rodzice by się o mnie niepokoili, zostawiła nas, żegnając się ze mną dodała że może byśmy weszli do domu gdy chcemy jeszcze porozmawiać, na polu jest chłodno, odpowiedzieliśmy że nie,

stojąc rozmawialiśmy, już swobodniej,

za jak długo?… usiedliśmy przed domem na pniu ściętego drzewa co był jakby ławką, duży pomarańczowy księżyc ukazał się nad horyzontem… już chyba wcześniej lecz go przedtem nie widziałem, widziałem tylko ją, patrzyłem na nią,

a potem wstaliśmy i wyszliśmy na drogę, jakbyśmy niejasno pamiętali czy sobie przypomnieli że ona miała mi pokazać, którędy mam jechać, ale nie zabrałem roweru, został pod domem,

z drogi zeszliśmy na polną ścieżkę, zboże jeszcze nie wszędzie było skoszone, powiał lekki wiatr, szumiał pobliski las, poruszał się falował łan żyta obok, poruszały się wysokie trawy na miedzy którą szliśmy, rozsrebrzone jaśniejącym księżycem, a mnie się zdawało że to nie księżyc lecz rozwiewane i czasem ocierające się o moją twarz jasne jej włosy tak rozjaśniają tę noc,

jak, i kiedy… zaczęliśmy się całować, staliśmy, potem usiedliśmy, potem leżeliśmy w pachnących trawach, objęci, zadyszani całowaniem,

a potem wstałem, lub ona, lub oboje równocześnie, i powiedziałem, wyjąknąłem, już bez udawania jak na początku tam pod oknem że nie potrafię powiedzieć zwyczajnie, i powiedziałem to jeszcze jakby w porażeniu:

— słuchaj, my chyba jesteśmy zakochani,

— tak, — powiedziała,

— i co teraz?

— nie wiem… — odpowiedziała chyba podobnie jakby w porażeniu,

na razie jednak musieliśmy wrócić pod jej dom, gdzie zostawiłem rower, pokazała mi jak mam jechać,

wsiadłem na rower, jechałem przez lasy rozświetlone księżycem,

°

księżyc świecił w następne wieczory, całowaliśmy się leżąc objęci w trawach miedz, śródpolnych ugorków, małych łąk pod lasem, oświetlał całowane jej włosy, usta, ręce, oczy…

°

— i co? poradzi pan sobie z tym? od razu panu powiem, że inni już próbowali, ale jeżeli pan, kurwa, da radę, to, wie pan…

— spróbuję… nie takie to znów, żeby… — powiedziałem, „najważniejsze, panowie, żeby się nie bać”, mawiał inżynier doktor B.,

wykładowca maszyn elektrycznych równocześnie na Akademii Górniczo-Hutniczej, jak u nas, i my, uczniowie liceum, musieliśmy jego wykłady notować, jak studenci,

bo nie było podręczników, z wyjątkiem przetłumaczonych radzieckich, do niektórych przedmiotów, zapamiętałem zwłaszcza jeden…

ciekawy… polskie przedwojenne były reakcyjne, wrogie ideowo… uzwojenia silnika lub transformatora nie w ujęciu marksistowsko-leninowskim… opis pól elektromagnetycznych nieuwzględniający walki klasowej i dokonań radzieckich na tych polach…

„wiedzieć, panowie, co i jak i do czego i za co się brać w jakimś wypadku a nie stać pobladłym i ogłupiałym i na trzęsących się nogach jak prawiczek przed nie będę wam mówił czym”,

musieliśmy notować wykłady, jak studenci, tak nas podciągali… na skutek tej konieczności prędkiego zapisywania tak zwichrowałem sobie pismo że do dziś nie zawsze udaje mi się odczytać co sam przed chwilą zapisałem… nauka szyfru najwyższej klasy… coś dla szpiegów… a może mieli to na uwadze… tych specjalistów tak potrzeba stale… w obozie przodującej nauki i techniki…

już chyba w połowie sierpnia zacząłem jeździć do pracy, wstawałem o świcie by dojść do pociągu i dojechać na wpół do siódmej, tak samo do Krakowa, jak gdy niedawno do szkoły, tylko godzinę wcześniej, a i tak, jeżdżąc jeszcze do szkoły, jesienią i w zimie wychodziłem z domu gdy było jeszcze ciemno i wracałem o zmroku, miałem do stacji ze cztery kilometry i ciekawe że w Krakowie całkiem podobnie, tak do szkoły jak teraz do pracy, a tramwajami mało kiedy jeździłem bo przepełnione i za drogie dla mnie i raz jechał a dziesięć razy czekać by trzeba godzinę to prędzej byłem idąc,

Krakowskie Zakłady Kamienia Budowlanego składały się z różnych rozrzuconych po Krakowie i okolicy, kamieniołomy, wapienniki, przetwórnie kamienia, ale i małe zakłady kamieniarskie, warsztaty, kiedyś prywatne a potem upaństwowione, w któryś dzień tej mojej pracy… w Bazie… jakie niespodzianki… zostałem zawieziony… tak, samochodem, osobowym… niespodzianki i blaski, po czarnej aleksandrowickiej zmorze… do jednego z takich, zepsuł się tu silnik napędzający karborundową tarczę do cięcia kamiennych płyt,

załogę stanowił kierownik i dwie… jak by to powiedzieć… damy… no tak, jedna miała wylakierowane paznokcie i wymalowane usta, druga ondulację i też wymalowana, jak na wesele… on zajmował się dozorem i papierkami, one obsługą dwóch traków rozcinających kamienne bloki na płyty, a tej karborundowej piły używali dorywczo i obsługiwał ją on sam, „te cipy gdyby nawet chciało im się ruszyć do czegoś więcej niż muszą toby mi połamały piłę i wylądowałbym w kryminale za sabotaż”, gdy go spytałem czy to nie one cięły jakąś płytę i tak uszkodziły silnik, „nadają się najwyżej do pegieeru buraki plewić, ale demokracja i równouprawnienie, i masz pan, dają mi tu do roboty takie szantrapy, no ale poza tym dziewuchy eleganckie: kurwy z zawodu”, i eleganckie było całe towarzystwo…

gdy się jeszcze pojawiał, co parę dni, ślusarz z innego z tych połączonych zakładów, coś podokręcać przy trakach, coś naoliwić, i poobmacywać te dwie… co robił stale i kierownik, przynosząc często pół litra… których pracą było doglądanie czy się nie zatkała jakaś z rurek doprowadzających wodę z piaskiem pod stalowe listwy rozcinające blok na płyty, przesiadywały zwykle w kantorku kierownika…

i eleganckie też rozmowy, kurwa i tym podobne co drugie słowo, i tak samo elegancka tematyka, niech krew zaleje, pomyślałem… ale trochę zapłoniony… no…

i gdy jeszcze… tak raz w miesiącu, zależnie jak długo trwało cięcie bloków… przyjeżdżała większa ekipa, zabrać płyty na samochód, i osadzić na podmurówce przywiezione nowe bloki, płyty trzeba było wtedy przyciąć na tej pile, teraz unieruchomionej… zastanawiałem się czy kierownikowi nie pomagali w tym przycinaniu oni… a też one… wszyscy na bani…

°

pokazała mi wtedy, jak mam jechać, znała tę drogę, i moje miasteczko… chodziła tam do szkoły, średniej pedagogicznej, już ją kończyła, nie dochodziła codziennie bo za daleko, te piętnaście kilometrów… w zabłądzeniu jechałem więc nie jak podejrzewałem w kierunku odwrotnym do miasteczka lecz w bok, czy nawet w skos, że się zbliżałem… szła raz w tygodniu, wracała do domu na niedzielę, w zimie rzadziej gdy zaspy w lasach, mieszkała tam w miasteczku w internacie, mieszczącym się w pałacu hrabiów Potockich zabranym przez władzę ludową… który znałem… jakie to dziwne, pomyślałem gdy mi to mówiła… mogłem ją tam widzieć…

°

ja tu już trzeci dzień, czwarty, wystarczyłby jeden czy półtora… gdyby było co potrzebowałem…

przyjeżdżałem już wprost tu, nie do mojego właściwego miejsca pracy, Bazy… samochodem który czekał na mnie przy dworcu… jak na ministra… gdybym był bardziej rozgarnięty… i mniej zaskoczony, a nawet zakłopotany z początku, i onieśmielony, niespodziankami aż takimi… kazałbym szoferowi przyjeżdżać do mnie do domu i odwozić mnie też do domu… bo mogłem… dyrektor KZKB dał mi ten swój samochód służbowy z szoferem do dyspozycji, bym mógł jeździć po Krakowie bez tracenia czasu szukać gdzie się da co będzie potrzebne do naprawienia tego silnika za wszelką cenę i prędko jak tylko to możliwe… stał ze mną przez chwilę przy silniku w tym pierwszym dniu gdy mnie przywiózł… awaria wyglądała na poważną… też dla mnie gdy zebrawszy się na odwagę, bo on na mnie patrzył… badawczo… kucnąłem i wsadziłem rękę w otwór pokrywy silnika, z udawaną pewnością siebie… wystraszył mnie swąd spalenizny, jeszcze nie zwietrzały… odpadł jakiś upalony drut gdy tam macałem… jeżeli z uzwojenia, to… już koniec… ale nie, gdy pomacałem uzwojenie… wyjąłem ten drut, przyglądałem mu się, a dyrektor przyglądał się mnie… „no, ten przewód… takie przewody… trzeba dać nowe” powiedziałem… bo przynajmniej to jedno było pewne… „nie jest ten silnik spalony cały? uzwojenie?”, „trudno od razu powiedzieć, panie dyrektorze… zdaje się, nie… muszę odkręcić i zdjąć pokrywę”, i sięgnąłem… ruchem zdecydowanym… do mojej torby, ale tam miałem tylko śrubokręt i kombinerki, moje własne, ukradzione Niemcom gdy naprawiali swoje poharatane przez Rosjan pojazdy bojowe… „ten przewód, i co jeszcze będzie potrzebne… zaraz przyślę panu z powrotem mój samochód, kupić musi pan jak najprędzej, zatelefonuje pan do mnie gdy będzie pan już wiedział jakie jest uszkodzenie i czy pan to zrobi”,

jak najprędzej, a tu już czwarty dzień…

awaria silnika… dwudziestokilowatowego… gdy ściągnąłem, z pomocą kierownika, koło pasowe czyli szajbę, a potem pokrywę korpusu… śruby odkręcałem kombinerkami i postukując młotkiem gdy siedziały twardo… nie mógłbym tak przy dyrektorze… ale nie było klucza do śrub… no… ta awaria… wyglądała… i posypały się jeszcze jakieś zwęglone kawałki… patrzyłem trochę oszołomiony… a przy mnie kierownik i obie panie… „to się tu musiało hajcować… ognie leciały jak z tych wiatraków na krakowskich wiankach na Wiśle… i wyście spokojnie haratali płytę w tych ogniach, co?” powiedziałem, a one zachichotały… a ja… patrzyłem…

wiedzę o maszynach asynchronicznych różnego typu… miałem… dzięki inżynierowi doktorowi B… opanowaną… jako tako… i nawiasem mówiąc, prawie żadnej już więcej…

i na szczęście się okazało, że upalone są tylko… no aż tak do wytopienia… styki pierścienia zwierającego… nastąpiły wtedy i inne uszkodzenia, w silniku i w opornicy, mniejsze ale trudne do wykrycia dla kogoś co miałby tę wiedzę jeszcze mniejszą niż ja… ci elektrycy co tu już próbowali, jak mi potem mówił kierownik… bo przecież silnik mógłby chodzić przez chwilę nawet bez zwieracza gdyby znaleźli i usunęli choćby parę z tych małych uszkodzeń a im ani drgnął… fachowcy może jak te dwie trakowe… wkrótce poznam takich… jeden z nich będzie nawet kierownikiem dużego rejonu energetycznego, kierownikiem elektrowni jak się mówiło… a jeden… inżynier… co studiował w Bazylei… „pana to dziwi?” mówił inżynier doktor B. gdy raz ktoś czegoś nie rozumiał i otwarł gębę gdy on mu wyjaśniał „a wiecie ile razy w życiu myli się mężczyzna?, tylko dwa razy: pierwszy raz się dziwi gdy drugi raz nie może, a drugi raz się dziwi gdy pierwszy raz nie może”, „cha-cha-cha” wszyscy a on wyjął notes i zapisał minus trzy temu co dalej nie rozumiał… nawet tego powiedzonka hecnego… i stał dalej z otwartą gębą… inżynier doktor B. był dobrym wykładowcą, nauczycielem… zabrałem się do tych uszkodzeń od razu… ale te styki… szofer z samochodem rzeczywiście zaraz przyjechał… te styki trzeba było nowe… i przewody do nich… co to odpadł jeden na początku gdy macałem… zatelefonowałem do dyrektora, że zrobię, tylko muszę kupić parę rzeczy…

już czwarty dzień i nic… telefonowałem, z tego kantorka kierownika, do dyrektora, że dalej szukamy…

nawet najprostszej rzeczy jak śrubki czy nakrętki do tabliczki silnika czy miedzianej linki na te przewody do styków czy koszulki izolacyjnej do tych przewodów szukać można by lata, i w sklepach, i centralach zaopatrzenia nie wyłącznie Krakowa, ale całej Polski Ludowej, połapałem się w tym już w dwu czy trzech godzinach jeżdżenia po Krakowie w pierwszym dniu, niczego do silników nawet nowych… o ile były gdzie jakie nowe… a ten był przedwojenny… szukałem w końcu kawałka choćby blachy miedzianej lub mosiężnej na zrobienie tych styków pomyślałem że takie linki i nakrętki i coś tam izolacyjne znajdę może u siebie w domu, przyniosłem różne takie gdy Niemcy reperowali co im poharatali Rosjanie… jak ukradłem im te kombinerki i śrubokręt samochodowy… i, o Boże, lutlampę… na nic mi nie była potrzebna… ale tak mi się podobała… jej huczący błękitny ogień gdy oni majstrowali… przemyśliwałem parę dni podpatrywałem gdzie ją chowają… taki byłem głupi… przecież by mnie zastrzelili gdyby mnie na tym dołapali… i dobrze to wiedziałem… ale ten jej cudowny huczący ogień… ukryłem ją natychmiast na strychu głęboko w sianie… jak wcześniej kombinerki i śrubokręt… nawet przed matką i bratem bobym i od nich miał gdyby zobaczyli… i utopiliby tę lutlampę ukradkiem w rzece… no ale w jakimś tam stopniu przyczyniłem się, choć bezwiednie… do tego że wojnę wygrali Rosjanie, nie Niemcy… nie mieli drugiej lutlampy, przynajmniej ta grupa co tam u nas… i klnąc szukali jej kilka dni… najadłem się strachu… i z jej braku nie naprawili… instalacji zapłonowej zdaje się… w dwóch samochodach… zostawili je, bez tych dwóch wrócili na front… i gdyby tak jeszcze inni jak ja… bezimienny i samotny… i gorsze jeszcze że bezwiedny… i mimowolny… bojownik… o dyktaturę proletariatu… telefonowałem z rana, że dalej szukamy, i puszczałem szofera…

gdyby mnie nie zezłościł na początku gdy przyjechał…

nawet mnie, nierozgarniętego jeszcze gówniarza, ale byłem tak zamyślony przy tym silniku przykucnięty… a myśleć było nad czym… a ten laluś z ironicznym uśmiechem… a bo i wyglądałem… blady, chudy… na jeszcze młodsze go… co mnie tak denerwowało… gdy mnie ktoś brał za takiego… zwykle się kuliłem i cichutko coś jąkałem albo nic gdy tak mnie ktoś… a tu… w zamyśleniu jakbym zapomniał o tym normalnym u mnie czy jakbym nie zdążył… i zdaje się wyglądałem jeszcze na dość niedojdowatego… i trochę chyba byłem taki… i jeszcze… jak ubrany… a on wyelegantowany… i osobisty szofer dyrektora to ważny był jak sam dyrektor… patrząc pogardliwie na mnie… czułem to… i na moje ubranie… starą koszulę, buty… i te moje krótkie spodenki… zapytał z tym uśmieszkiem… czy naprawdę on ma mnie wozić… wstałem… chciałem energicznie i gwałtownie… ale mi nie wyszło… i omal się nie wywróciłem… „chodź pan” powiedziałem idąc do kantorka… stał dalej z rękami w kieszeniach i uśmiechnięty… „no chodź pan” krzyknąłem… i samego mnie ten krzyk trochę wystraszył… i zaskoczył… że tak potrafię… choć mi się trochę nie udał… „zatelefonuje pan do dyrektora, i jego pan zapyta… tak kretyńsko… chyba że pan woli żebym zatelefonował ja”… uśmiech jakby mu zdmuchnęło… „no, co… o co chodzi… przecież przyjechałem, nie?…”, sposób na chamów, przekonałem się wtedy… i ani razu po wyjściu z pociągu nie czekałem na niego nawet sekundy, on czekał na mnie, i tak samo gdy przyjeżdżał odwieźć mnie do pociągu… na chamów sposób jedyny to chamstwo, i tak z góry, z pańska…

i puszczałem go, niech jedzie gdzie chce, do domu czy zarabiać kursując po mieście jako lewy taksówkarz, a sam siadałem w kantorku, z kierownikiem i z paniami, a gdy słońce wyszło wyżej wychodziłem na podwórko, pełne połamanych płyt, ale miejscami porosłe trawą, kładłem się…

gdyby mnie nie zezłościł nie śmiałbym nawet wsiąść do tego samochodu tak sam… w samochodzie pierwszy raz w życiu siedziałem w tamtej chwili gdy przyjechali po mnie do Bazy… powiedziałbym mu, żeby wracał, że ja nie… i do tych sklepów jeździłbym tramwajem i chodził… a tak, to go zatrzymałem… za karę… na czym on skorzystał… ciekawe… że tak bywa…

telefonowałem, a szofer stał przy mnie… wiernie… a po to, że chciał na własne uszy słyszeć, że naprawdę tak mówię do dyrektora… by mógł być pewny… kładłem się na trawie podwórka, całkiem tak jak w Bazie… tylko że tam trawa była większa… i rozleglejsza łąka… najspokojniej, bo dyrektor pozbawiony samochodu… czy kto inny z dyrekcji… nie mógł się tu pojawić… nie jechałby przecież tramwajem… i od tramwaju było ze trzy kilometry… mógł by inżynier Niechał, no ale wtedy tego nie wiedziałem, jeszcze go tak nie znałem… słońce świeciło dość jeszcze ostro, leżało mi się… pogodnie… nasuwały mi się czasem na myśl… jak czarna chmura nachodząca na to słońce… Aleksandrowice… i aż się podrywałem i rozglądałem… e, nic…

słońce świeciło… nieraz zasypiałem… może z tego wczesnego wstawania stale byłem senny… i kierownik mnie budził gdy wychodził posiedzieć przy mnie, porozmawiać… nie o silniku, bo wiedział na czym utknęło i co tu gadać… czasem tylko „ale kiedy te bloki będą już rozcięte to silnik, kurwa, musi być, bo nie wiem co będzie…”, na co ja, poziewając, że coś się do tego czasu wykombinuje… nawet nie zaglądałem do traków zobaczyć ile tego czasu zostało… i też rzadko mi mówił, bo po co… że dyrektor… który telefonował chyba codziennie i czasem parę razy… ja do dyrektora nie tak… pytał o mnie, a też o szofera… potrzebował samochodu na jakąś godzinę… i kierownik mu odpowiadał, że jeździmy, szukamy… tak odpowiadał też, gdy ja siedziałem przy nim, w tym kantorku…

już w czwarty dzień… leżąc zacząłem się zastanawiać… czyby jutro nie pojechać… gdzieś za miasto… nad jakąś jeszcze czystą wodę… Wisła brudna i zatruta… poleżeć, poopalać się, wykąpać… póki to słońce… powiem szoferowi by mnie od razu spod dworca… i tam potem po mnie przyjedzie… albo zostanie ze mną gdy zechce, razem poleżymy… zdaje się że on sam już to robi, może gdy kursując jako taksówkarz, tam gdzieś odwiezie kogoś… gdzieś pod Myślenice, czy do Zakopanego, co?… nigdy tam nie byłem… z dnia na dzień jest jakby coraz bardziej opalony… co ja tu mam leżeć w tych kamieniach… stalinowskich… i w zadymionym Krakowie…

a ten… silnik… i jak ja się, głupi, do tego porwałem… i gdyby mnie tak nie przyhamowało…

bo się przecież chciałem i popisać… tak gówniarsko… że zrobię potrafię co w dodatku inni nie… bo się im może po prostu nie chciało…

lub i wiedzieli to, na co ja potrzebowałem parę godzin jazdy po Krakowie… i co ja nagle znów myślę o tym… nie chcę a myślę…

a dyrektor?… nie wiedział?… musiałby być durniem… lub spaść tu skądś przed chwilą… w ten socjalizm… ale wiedział jeszcze i to, że ja, gówniarz, będę się chciał popisać… i zrobię choćby się w ogóle nie dało…

no i się nie da… i zrobię?…

a, dobrze… więc gdzie to pojedziemy… może do tych Myślenic… jaka to tam rzeka… i nawet nie musiał mnie pilnować… i ponaglać… wiedział że ja się będę sam… i zrobię najprędzej jak tylko to możliwe… mógłby mi dać czasu na to pół roku, ja zrobiłbym za pół godziny gdybym mógł… i byłem nawet na krakowskiej tandecie w pierwszy dzień jak jeździliśmy, czy tam jakiejś tej blachy… tobym nawet za własne pieniądze, bo tam na żaden rachunek czy przelew bankowy…

jaka to rzeka w tych Myślenicach?… dołożył mi jeszcze ten samochód… do mojego gówniarstwa… jakby było jeszcze mało… jaka to tam rzeka… podobno jeszcze czysta… żeby tylko to słońce… Dunajec, zdaje się… więc co… tam?…

kierownik… wyszedł do mnie, i znów… wśród pogawędki…

— panie, ale powiedz pan, dasz pan, kurwa, rady?

— niech się pan nie martwi… tylko się teraz zastanawiam, bo wie pan…

Dunajec?… słaby byłem w szkole z geografii… zresztą tak nas uczyli… lepiej znam geografię Rosji niż Polski… Wołga, Dniepr, Ob, Jenisej, Irtysz, czy Irkuck… diabli wiedzą… i jeszcze Newa… i Prypeć… bo swoją drogą Rosjanie mają tych rzek więcej… niż zostawili nam… z rzek polskich znam nazwy… prócz tego Dunajca… Wisła… i Wieprz…

°

kończyła tę szkołę, i równocześnie, jak chyba przewidywał program nauki, miała od września już pracować, w szkole podstawowej w sąsiedniej wsi, do miasteczka do własnej szkoły chodzić miała tylko okresowo, na końcowe egzaminy, do których przygotowywała się w domu, tu miała już mieszkać, nie w miasteczku jak w poprzednie lata, w tym pałacu… w którym ja bywałem… wtedy… gdy tam ona…

°

— panienki, a jak z trakami?

— a jak ma być?, woda jest, piasek jest,

— rurka się jakaś nie zatkała?

— nawet jakby się zatkała to pan by ją musiał przetykać bo my nie mamy czym…

— nie pieprzyłabyś, bo jeszcze chłopak pomyśli że ja naprawdę mam takiego cienkiego…

z rana… w kantorku kierownika… piąty dzień… tu… zapomniałem powiedzieć szoferowi by mnie wywiózł poza Kraków…

— a nie?, to niech pan pokaże,

— tak jakbyś nigdy nie widziała… ale fajne dziewuchy, co?…

uśmiechałem się, głupio… i wiedziałem, że głupio… jak gdy się… by nie siedzieć jak niemowa… czasem odezwałem… tak niedojdowato, że aż się z tego rumieniłem i to zatykało mnie jeszcze bardziej i odwracałem się w stronę okna… zobaczyli ten głupi rumieniec?… niby że patrzę, czy słońce jest już dość wysoko…

— i na przykład popatrz pan, jakie mają cycki… Jaśka, daj mu pomacać… albo mu pokaż,

— jeszcze by się wystraszył, nie widział przecież jeszcze nigdy gołych, chyba mamie, ale gdy miał parę miesięcy, to nie zapamiętał… on się boi popatrzyć na nie nawet gdy mam je pod bluzką,

— nie pieprz, tylko mu pokaż, albo ty, Zośka…

— i nie widzi pan, że on już chce uciekać, i jak się czerwieni…

— panie, nie patrzże pan w to okno, na słońce iść ma pan jeszcze czas, jeszcze rosa na trawie, łyknij pan z nami trochę gorzały, to dobre na opalanie…

zadzwonił telefon, kierownik podniósł słuchawkę, telefonował dyrektor… normalne… „tak, jeżdżą, szukają” mówił kierownik… niespodziewanie mnie, jak wiem? zezłościło czy co… poszedłem do silnika, wymontowałem upalone styki i… wyszedłem na podwórko… do słońca… ale… gdy się o czymś myśli, choćby się myśleć o tym nie chciało…

to się coś… wymyśli… choćby się nie dało…

wymyśliłem… że z mosiężnych łusek nabojów do zenitówek… albo cekaemów…

miałem trochę tego różnego…

°

i w tym… zapalniki do granatów, elektryczne zapalniki do min, spłonki, małe, duże… to detonatory do bomb… proch artyleryjski, pociski do moździerzy…

chodząc jeszcze do szkoły w miasteczku włóczyłem się z Traperem po okolicznych lasach gdzie Niemcy w czasie wojny mieli rozlokowane magazyny amunicji różnego rodzaju łącznie z bombami i minami, nasi saperzy wysadzali resztki magazynów których nie zdążyli wysadzić uciekający Niemcy ale to w wielu wypadkach tylko porozrzucało po lesie tę amunicję nieraz całkiem nienaruszoną, myśmy tego szukali, po lekcjach czy na wagarach czy w czasie wakacji, jak się szuka grzybów… i znaleźliśmy raz magazyn nietknięty, z tych wielu rozproszonych, na złość z samymi zwyczajnymi pociskami artyleryjskimi, kalibru gdzieś dziesięciu centymetrów, nam na nic… saperzy niedokładnie przeszukali lasy… zabiorą się do tego jeszcze raz za parę lat gdy prawie co roku jakiś wypadek… chłopak czy dwóch, trzech… nieraz prawie bez śladu po nich…

my z Traperem moglibyśmy powiedzieć… gdyby się zdarzył nam, i gdybyśmy powiedzieć jeszcze mogli… wypadek przy pracy… bo my nie wyłącznie dla zabaw tym… no, te drobniejsze to tak, i co zostało nam z zabaw tymi drobnymi jak spłonki, proch, granaty, zabieraliśmy do domów, chowaliśmy na strychach, zostawialiśmy schowane też w lesie… my szukaliśmy głównie dużych bomb lotniczych… okoliczni posiadacze małych kamieniołomów… na razie posiadacze, wkrótce będą mieli zabrane… potrzebowali materiałów wybuchowych, o które było trudno jak o wszystko, a oni mieli chyba w ogóle uniemożliwione normalne nabycie… kupowali od chłopaków takich jak my… w tajemnicy ale Traper się skądś dowiedział… szukaliśmy bomb, i takich pocisków nie wiedzieliśmy do czego… jakby rakietowych… tylna walcowata część… poza głowicą, wrzecionowatą, o większej średnicy, wypełnioną ekrazytem, tak z pięćdziesiąt kilo… ta tylna część zawierała grube lagi prochu i w środku zapalnik… i wyglądało, że po odpaleniu… gazy wybuchu nie odrywały jej od głowicy lecz porywały cały pocisk i wprawiając go w ruch wirowy… w grubym dnie tej części znajdowały się kręgiem czy dwoma kręgami ukośne otwory…

gdy saperzy wysadzali resztki tych magazynów jeden taki pocisk zwyczajnie odpalił i z przeraźliwym gwizdem przeleciał jak odrzutowiec nad miasteczkiem i spadł kilkanaście kilometrów od miejsca startu, obok jednej wsi… szczęśliwie nie w niej samej lecz na skraju lasu… gdzie eksplodując wyrwał z korzeniami ileś tam drzew, i głęboki dół że mógłby się w nim schować cały dom… i czy w tej głowicy był zwyczajny ekrazyt?…

rozcinaliśmy te głowice piłką do żelaza, bomby też tak… harówa na cały dzień lub dwa, zależnie od grubości powłok, i oblewały nas poty gdy było akurat w miejscu bez drzew a prażyło słońce, ruszyć tego we dwóch nie mogliśmy, najwyżej obrócić do dalszego przecinania, potem tłukąc młotkiem po rozciętej powłoce wyłupywaliśmy ekrazyt co był tam twardy jak kamień, połyskujący drobnymi kryształkami gdy odpryskiwał… bomby i te pociski znajdowaliśmy nie zawsze bez zapalników… jak je chyba magazynowali i transportowali… i często nie udawało nam się zapalnika z detonatorem wymontować przed robotą… tyły tych pocisków były kompletne zawsze i wykręcić z nich detonatorów nie umieliśmy…

więc praca bywała trochę nerwowa… i przy takim pocisku, zwłaszcza tłukąc już młotkami, staraliśmy się trzymać po jego bokach, że gdy tak zastartuje to żeby nie w nas a przeleciał pomiędzy nami…

za ten przytachany w workach ekrazyt dostawaliśmy kilkanaście złotych, od takiego prywaciarskiego… złodzieja… wyzyskiwacza świata pracy… wystarczało na torebkę cukierków, albo małą butelkę soku wiśniowego lub malinowego, czy wędzonego dorsza… no, czasy dalej nie były łatwe… choć może jak dla kogo… dla nas nie… ale i to nam się urwało, któregoś wieczoru gdy przyszliśmy z nowym transportem, „koniec z tym, chłopaki, co za draństwo wyście mi ostatnio przynieśli”… przynieśliśmy mu właśnie z tych pocisków… zagadkowych… „tak grzmotnęło że wyleciały tu szyby w paru domach, zaraz ruch, milicja, musiałem dać im w łapę, i wprawić te szyby, i chłopi też nie bardzo chcą brać tego kamienia na budowę bo znaczny, taki osmalony, chyba że znajdziecie coś lepszego”… dałeś w łapę, zapłaciłeś, zbóju… za to że tak złodziejsko płaciłeś nam… jeszcze ci coś lepszego… znajdziemy… dla ciebie… chętnie… i dałby Bóg… i żeby ci tak szyby wybiło jeszcze w twoich ślepiach bandyckich… pomyślałem czy też tak mówiliśmy z Traperem odchodząc z tym naszym towarem… a rąbnęło rzeczywiście porządnie, przypadkowo to widzieliśmy, i dym wzbił się czarny jak z pożaru tankowca…

to w tych lasach… chodziłem wtedy z Traperem… przez które teraz jeździłem na rowerze do niej…

°

w ten pierwszy wieczór… noc… ani w dalsze nie wiedziałem jak ma na imię, ona też nie pytała o moje, jakbyśmy zapomnieli że mamy jakieś… nie były nam potrzebne, i gdy raz odkryliśmy, ze zdziwieniem, że nie wiemy… trochę rozbawieni powiedzieliśmy je sobie… a mnie to moje gdy wypowiedziałem zabrzmiało tak głupio i jak nie moje… powiedzieliśmy je… i dalej ich nie używaliśmy,

i też później gdy już jej nie będę widział a tylko myślał o niej, w tych potem latach, nie podsunie mi się… nie pomyślę o niej nigdy: Lena,

mówię o niej i imię mi potrzebne i gdy czasem też dawniej… odczuwałem to przypinanie jej imienia jak jakiś gwałt, wpychanie w pospolity uniform, profanację… chamską…

gdy nam jakby wyleciało ze świadomości że jest coś takiego jak imiona i my też je mamy, nie wymyśliliśmy że nie będziemy ich używać, same tak zniknęły, odpadły od nas, jak bez imion świeciły zachody w których do niej jechałem tak bliskie i rzeczywiste jak osoby i jakbym czuł ich oddechy i bez imion były zmierzchy gdy dojeżdżałem, te jasne, i później te inne, i potem wieczory bez niej, noce, sny w których będę usiłował ją zobaczyć… a, zresztą…

°

upalone styki… te resztki… zabrałem…

i w domu… z łusek nabojów… może polskich z początku wojny… wtedy je znalazłem?… bo Niemcy, oszczędzając… robili stalowe lakierowane… a Rosjanie?… też mosiężne… z jakich to ja więc tych łusek… przy pomocy piłki do żelaza i pilnika i nożyc i kombinerek i młotka… uzyskiwałem potrzebną blachę… zastanawiałem się, czy ja te materiały wszystkie mam importowane… jak narzędzia… i jak tę… °

— władzę ludową… panie… to ja mam…

— tylko nie mów pan gdzie, bo już słyszałam,

— Zosiu, coś ci w tę noc nie wyszło?…

— wyjść to może panu…

— nie ma do czego, kochanie… one, biedulki, wie pan, przychodzą tu sobie odpocząć, po tej swojej robocie… na nocną zmianę… pospacerować, trochę podrzemać… łyknąć gdy jest… i czasem są złe, gdy im coś…

— nawet jakby tak było, mam czas się wyspać po południu do wieczora — odezwała się Jaśka, już zapadając w drzemkę przy stole kierownika, ręka z papierosem jej opadała…

— albo gdy się za wcześnie skończy gorzała… i w ten sposób, wie pan, są całkiem w porządku robotnicami… ludowego państwa… budują socjalizm… jak my wszyscy… i wie pan co, jeszcze się okaże że one… ale o czym to ja… aha… jak pan to robi w domu to dlaczego pan tu…

— nie mam tu z czego i czym…

— one mają czym… tylko pan popatrz… a nie robią tu… poczekaj pan, bo znowu mi się… właśnie mówię, że po co pan tu przyjeżdża… mógłby pan robić przez ten czas tracony tu… dzień leci za dniem, a to pilne… i nie musiałby pan wstawać tak… o piątej, co?…

— a dyscyplina pracy?…

— dyscyplina jest, pracy nie ma… Jaśka, kieckę se spalisz, zgaś tego papierosa… kto tu się dowie?… dyrektorowi, jak zatelefonuje, powiem to co dotąd… nie przyjedzie tu, bo nie ma czym… żeby się tylko szofer nie pomylił i nie pojechał do niego, powie mu pan, da mu pan urlop na te… ile dni… ile to pan będzie robił?

— gówno… to ja też mogłabym w jakieś dni nie przychodzić…

— mogłabyś codziennie, kochanie… ale gdzie ci się będzie lepiej odpoczywać… i ja bym usechł z tęsknoty za wami… obiema…

— ten buc… kierownik personalny…

— a, to racja, buc… i chyba przyczajony ubek… jak zdaje się wszyscy ci personalni… jak mu co strzeli do łba to może się tu przyplątać… nie musi mieć samochodu… on by nawet na czworakach gdyby mu kto nogi połamał… buc, ale głupi i ja bym go… panie, pan nie jesteś chyba…

— w bezpiece?… — spytałem głupio… aby powiedzieć coś… dowcipnie… i się zaczerwieniłem…

— gdzie?… panie, jakby oni takich… nie jest pan nawet w partii, za młody pan… jest pan pewnie z zetempe… ale co to ja… a, kurwa, zapomniałem…

— wszyscy w szkole musieliśmy…

— co?…

— być w zetempe…

— aha… tak… to za rok czy dwa… to zaśpiewaj pan: my zetempe, my zetempe, reakcji nie boimy się… dziewuchy panu pomogą, bo one, jak pan chce wiedzieć… ale, co to ja, kurwa mać, chciałem… aha… to za rok czy dwa zostanie pan kandydatem do partii… no, śpiewamy, wszyscy razem, ja zaczynam: drogą idzie Wania z Griszą, a ludziska się dokoła śmiszą, Wania kandydat do partii… e, kurwa, co wy tak?… panie, ja też jestem w partii… a co mi zależy?… chcieli, to się zapisałem… mam to gdzieś…

a mnie, gdy on to mówił, nagle się przypomnieli tacy co tak gdzieś tego nie mieli… lub się im nie dało… te lniarskie czy bawełniane czy inne szmaciarskie zakłady… Aleksandrowice… gdzie miałem Nakaz Pracy… i skąd uciekłem… i tu w tym kantorku… przytulnym… nagle jakby przeszło mnie mrowie…

— …w dupie mam, ale kierownik… nawet takiego gówna jak to… które też mam w dupie i mogliby mnie… nie może być bezpartyjny… Jaśka i Zośka też są w partii… bo są kierowniczkami… swoich dup… przedsiębiorstw…

— no, no, kierowniku…

ale inżynier Niechał… jest bezpartyjny… może wyjątek… jeden z niewielu… i zdaje się, że i dyrektor… no tak, ale i nie jest on dyrektorem…

— co no no?… nie jest tak?… i jeszcze się okaże, że są przodownicami pracy… zobaczymy ich zdjęcia w gazetach… bo papiery mają w porządku… pracują tu… wzorowo… jak pan widzi… mają legitymacje związków zawodowych, a jeszcze legitymacje partyjne… co trzeba więcej?… i panie, gdyby je pan zobaczył w pochodzie pierwszomajowym… zobaczy pan w przyszłym roku… jak defilują ze szturmówkami… w grupie młodzieżowej… jasne… w skromnych bluzeczkach i spódniczkach… usra się pan ze śmiechu gdy je pan zna… ale dla każdego innego… kiedy tak patrzy… z daleka… to powiew i śpiew poranka, słońce sześciolatki, i w ogóle za kwadrans wiosna…

le printemps…

°

wycinałem… z tych łusek… w jedno popołudnie, drugie… klepałem, piłowałem… przyłapując się chwilami na tym, że nagle więcej myślę o tych stykach i silniku niż o niej… przycinałem, piłowałem…

w popołudnie… i wieczór…

ale pogwizdywałem sobie, jakby była wesoła… piosenkę którą ona zaczęła raz nucić, w jakiś wieczór gdy zaczął padać deszcz, przelotny, i chciałem by zaśpiewała ją wyraźnie i całą, uśmiechnęła się, że to piosenka dawna, zwietrzała, śpiewała ją sobie czasem gdy jej było smutno… to śmieszne… ja jednak chciałem by zaśpiewała, i ona nie wtedy, lecz w jakiś inny wieczór, gdy ją znów prosiłem… i zapamiętałem słowa

za oknem deszcz

na szybach gra

melodię…

tak, to takie sobie… i dawniejsze może niż nawet przedwojenne… a my rozmawialiśmy przecież nie o takich… rozmawialiśmy o muzyce, Chopinie… i przypomniało mi się wtedy nagle… też dawne… czytane kiedyś… Le Printemps… wiosna, tak…

rozmawialiśmy o Chopinie… z początku… nie ona, ja… się popisywałem… tą niby znajomością muzyki… ale zaczęło się wszystko od muzyki… głosu fortepianu za którym szedłem… inaczej byśmy przecież nigdy… nawet się nie znali… i grała Chopina…

tak, w Le Printemps… zaczęło się też od muzyki… też takiej… Bacha, i Gounoda czy Schuberta… i też od jazdy najpierw… choć nie rowerem, samochodem…

grała Chopina, i nawet wiedziałem co… każdy kto miał radio… brat przywiózł zaraz po wojnie… z szabru na ziemiach zachodnich… w każdą niedzielę: „minęła godzina szesnasta, a teraz nadajemy koncert chopinowski w wykonaniu laureata”… no to słuchałem… a co miałem robić?… do znudzenia… i w końcu aż mdłości biorących mnie już na pierwsze dźwięki fortepianu z radia… ale zanim wpadł mi do głowy pomysł… olśniewający… w którąś niedzielę o tej szesnastej godzinie… że przecież mogę wyłączać radio natychmiast na pierwsze te dźwięki… poznałem chyba wszystko co Chopin skomponował… łącznie, no tak, z mazurkami… gdy tak na siłę wbijają do głowy to w końcu coś wbiją… i nawet zaczynały mi się podobać pewne utwory… o, nawet jakby… wzruszać… jeden zwłaszcza… tylko nie mazurek…

°

zwolniłem wreszcie szofera, nie był tym ucieszony, ja przecież też, mnie się też urwały jazdy, dyrektorskie, od dworca i na dworzec, jak jemu te wolne dni, ale ciągnąć to… nie wiadomo jak długo… w końcu byśmy wpadli, i z nami kierownik, co wiedział wszystko i kłamał dyrektorowi… choć on i to miał gdzieś, jak mówił… on tak wszystko?… a czy ja nie?… zaczynało mi tak… obojętnieć nawet że mam ten samochód… i chwilami nawet jakbym o tym zapominał… gdzie te uniesienia co na początku?… czy ostatnie myślenia o wyjazdach gdzieś nad rzekę… było jeszcze ciepło… zatelefonowałem do dyrektora, że potrzebne materiały… już… kupiliśmy… i teraz robię… nie zapytał o rachunki czy o te jakieś przelewy, i gdzie kupiliśmy… wiedział, że nigdzie… nie wiedział tylko, że materiały tak bojowe… na ten bój o pokój i socjalizm… ten pałac stalinowski jak kamienny okrzyk tego boju… i nie zapytał, dlaczego tak długo… zapytał, kiedy zrobię… odpowiedziałem, że za parę dni… nie pytał, jak pytał kierownik, czy zrobię na pewno… wiedział… wiedział?… no to… jeszcze się okaże… bo przecież ja nie wiedziałem…

kierownik, i one dwie, przy mnie w tym kantorku, i gdy skończyłem, „czemu mi pan nie powiedział, co pan chce mówić dyrektorowi, zapieprzył pan”, „a dlaczego” spytałem, „panie, to pan się w ogóle nie połapał jakie to… nic pan nie rozumie?”, „a co mam rozumieć?”, „prędko wykręcaj pan numer i powie mu pan że zapomniał”…, „co?”, „powiedzieć, że pan to zrobi… o ile, panie, zrobi pan naprawdę… ale jako pracę zleconą”, nie wiedziałem co to praca zlecona, wyjaśnił mi, ale ja… no bo jak?… dodatkowe pieniądze… za to leżenie tu… „powie pan, że robota z tym kurewska i musi pan po godzinach pracy”, no, prawda, po tych godzinach… ale nie pracy, siedzenia i leżenia… „i te materiały… w państwowych sklepach nie było”, też prawda… „i kupił pan od prywaciarza, bez żadnych rachunków, za własne pieniądze”, no, to znów nie tak… choć te materiały… tak, własne… nie powiedziałem kierownikowi jakie to… te materiały… własne, i w dodatku pamiątkowe… i najwyższej klasy… no ale… i do takiego dygnitarza, tego dyrektora, władcy na tak rozległych tych KZKB, ja z czymś takim, i w ogóle jak ja bym mu to?… i kierownik sam podniósł słuchawkę i wykręcił numer i wcisnął mi słuchawkę, i… zacząłem coś jąkać, i dyrektor mi przerwał „mnie idzie o to, by ten silnik ruszył jak najprędzej, niech pan siedzi przy nim nawet w nocy gdy trzeba, pan sobie jeszcze nie zdaje sprawy z wagi tego?, a takie głupstwa z jakimi pan mi tu… zlecone, nie zlecone… niech pan to tylko zrobi” i dyrektor skończył rozmowę, „tak, panie dyrektorze” wymamrotałem, nie wiem czy dosłyszał, „no i widzi pan?” powiedział kierownik, wszystko co mówił dyrektor słychać było w całym kantorku, taki był telefon, „no i widzi pan?” ja właśnie miałem powiedzieć jemu, bo przecież dyrektor, tak na mnie… jak się można było spodziewać… ale kierownik „co tam, gówno… jakim to on tonem… niech się pan teraz tylko zastanowi, ile”, „a” pomyślałem po chwili „może i… gówno”, i zacząłem obliczać… według godzin, tych paru popołudni, i wieczorów… co już i co jeszcze… „tak ze sto… pięćdziesiąt” powiedziałem, „pan jest zdrowy na umyśle?” zapytał kierownik, i pomyślałem, że może rzeczywiście… przesadziłem, bo i oszustwo, kiedy ja tu nie robię nic, a i tamte godziny… za dużo tego… mi się powiedziało… może samo pięćdziesiąt złotych?… „panie, pan dalej nie rozumie?, nie pojął pan od razu kiedy ten samochód… pan myśli że dyrektor ma takiego zajoba i daje każdemu, a sam chodzi… to się zdarzyło pierwszy raz odkąd tu jestem… to panu powiem, jak może jeszcze nie mówiłem, na co te płyty… dla Rosjan… co budują ten pałac… Kultury i Nauki… wie pan o nim jak wie każdy… bo bębnią o tym bez przerwy w radiu i we wszystkich gazetach… tu od razu bezpieka i cholera wie kto jeszcze, gdy się spieprzył ten silnik”…

tak… słynnemu Pałacowi Kultury i Nauki zawdzięczałem taką, u samego początku, kulturalną pracę… i naukową…

„a pan… zasraną stówkę?… co najmniej dwa patyki”… zakręciło mi się w głowie, moja miesięczna wypłata wynosiła tysiąc… a mogła, jak przewidywał Nakaz Pracy, tylko czterysta dwadzieścia… i ja tu nagle jeszcze taką forsę… i za co?… za te parę wieczorów… czy on zwariował?… albo mnie wypuszcza, żebym ja z tym do dyrektora… i wiadomo… i mu powiedziałem… że to przecież… wariackie…

— co wariackie?

— że pan mu tak tłumaczy — odezwała się Zośka,

— a on z tego gówno pojmuje — dodała Jaśka,

— też racja… — powiedział kierownik,

no to… ustaliliśmy… po jakiejś chwili, gdy oni mi tak, a mnie wstyd, i te rumieńce… zdecydowałem się, że… no… niech będzie… tysiąc…

— tysiąc… dobra… jak pan jest taki głupi… a nie wyglądał mi pan na takiego…

a gdyby jeszcze się dowiedział ile ja naprawdę powiedziałem później dyrektorowi…

— cóż pan chce, przecież to jeszcze gówniarz — powiedziała Jaśka,

— jak on w ogóle jeszcze nie pali — powiedziała Zośka,

— i nie pije — dodała Jaśka,

— bądźcie spokojne, jeszcze się nauczy, ale na pewno pierdoli — bronił mnie kierownik,

— tak, głupio,

— głupio to ty teraz pierdolisz, Zośka, jakżeby chłop, choćby tak młody chłopak jak on, mógł żyć bez tego… mówcie co chcecie ale nie ma na świecie fajniejszej rzeczy…

°

…gdzie?… w wydawanym przez Niemców w czasie wojny „Ilustrowanym Kurierze Tygodniowym”, coś jak powojenny „Przekrój”… ten „Kurier” kupowała mi matka w Krakowie, w piątki, jeżdżąc na tandetę…

moje pierwsze lektury… literatura… wielka… tam… Miasto szatana, czyKrzyk w górach, drukowane w odcinkach… naprawdę dla mnie wielka… połowy z tego co czytałem nie rozumiałem… nic później czytane nie wywarło na mnie wrażenia takiego… nawet Perła Szanghaju czyAloha Marczyńskiego… też mało tam rozumiałem… nie było już nic takiego…

tam więc i ta… choć nie aż taka jak tamte… Le Printemps…

dwaj młodzi samochodem… w małym miasteczku czy wsi psuje im się coś w silniku… akurat naprzeciw kościoła… miejscowi ludzie idą na nabożeństwo, jest niedziela, wiosenny poranek… oni usunęli uszkodzenie, nie spieszy im się, postanawiają wstąpić do kościoła… urozmaicenie przejażdżki czy może jazdy dokądś… wchodzą na chór, by lepiej ogarnąć wzrokiem kolorowy prowincjonalny tłum w kościele, a też sam kościół, stary, ciekawy architektonicznie… w czasie nabożeństwa jeden z nich, który jest pianistą i kompozytorem, umie też grać na organach, po porozumieniu się z organistą, zasiada przy organach, dla dalszego urozmaicenia pogodnego nastroju… i kiedy w pewnej chwili zaczyna znane preludium Bacha, na którym jest oparte Ave Maria Gounoda i też Schuberta, słyszy nagle z tyłu za sobą śpiew ave Maria… regina coeli… jasny piękny głos, odwraca się i widzi dziewczynę, której przedtem nie zauważył…

nabożeństwo się kończy, dziewczyna, okazuje się, jest mieszkanką tej wsi czy miasteczka, czasem tak amatorsko śpiewa na chórze w tym kościele, rozmawiają z nią po wyjściu z kościoła, dziewczyna jest nie tylko piękna, ale i, jak zauważyli od razu, gdy śpiewała, obdarzona talentem wokalnym,

pianista i kompozytor, młody ale już znany, wybitny, i dobrze sytuowany, postanawia zająć się muzyczną edukacją dziewczyny, nauka postępuje prędko, jej talent rozwija się, wkrótce już pierwsze występy publiczne, kompozytor oddaje się całkowicie sprawie jej dalszej edukacji, zrezygnował z własnych występów pianistycznych, zarzucił poprzednie komponowanie, wysoko oceniane, komponuje specjalnie dla niej, jego już żony zdaje się, ona ma repertuar operowy ale i lżejszy, nawet piosenki, i chyba bardziej je lubi niż rzeczy tamte… i on komponuje dla niej właśnie takie… lekkie, nastrojowe, w tym i taneczne… najpiękniejszą z nich jest tango Le Printemps… w którym i blask słońca poranka tamtej niedzieli… jej ulubione, i wkrótce sławne w całym świecie, bo ona… Vera, zdaje się… jest już coraz szerzej znana, ma już występy zagraniczne,

wkrótce jest już gwiazdą, wielka sława, pieniądze, szeroki świat, gdy on, kompozytor i pianista, kiedy roztrwonił swój talent na komponowanie drobiazgów dla niej, skończony również jako pianista gdy przez lata nie grał, nie występował, teraz opuszczony przez nią, zostaje w nędzy, w bólu po jej odejściu nie mógłby nic robić gdyby nawet jeszcze potrafił, próbuje, zasiada do fortepianu jak dawniej, ale daremnie, rozbity rozpaczą, do niczego już niezdolny,

kończy się to jakoś tak: huk wystrzału, czerwone strugi krwi spływają po białej klawiaturze fortepianu… w tej samej chwili Vera w najwytworniejszym nocnym klubie w Las Vegas śpiewa i tańczy najpiękniejsze tango Le Printemps…

°

o… ale mi to… jeszcze coś… nasuwa… teraz… dopiero… i… gdzie mój rewolwer… gdyby nie naprawiali dachu… a tak?… to… idźmy… jeszcze… próbować zawsze… co?… dopóki… bez względu na… naprzód… młodzieży świata… jak mówi pieśń… młodzieży demokratycznej… co?… no… a, co tam… no… ale mi to…

°

nie mogłem zabrać do pracy tych naboi by tam robić, gdy za broń groziła kara śmierci to i za to też byłoby… gdyby mnie tak ktoś z tym… a gdyby jeszcze zrobili u mnie w domu rewizję… nie mogłem i samych blach gdybym miał ich już wystarczająco, musiałbym wozić wszystkie te moje narzędzia, łącznie z siekierą której też używałem, już woziłem od początku kombinerki i śrubokręt, inni też tak, własne… murarz, stolarz… nie można było kupić… pieniądze na to były, te rachunki… czasem coś w jakimś sklepie… i kupiłem raz młotek i majzel… i coś podobne do kombinerek… tłuki jak wycięte siekierą i z żelaza jakiegoś, że… wyginać to można było w rękach… jakby z importu… uciąć tym coś to najwyżej kawałek patyka czy ołowiu… zamiast ze stali, to z żelaza jak na gwoździe… czy na medale i znaczki zetempowskie i podobne… tego nie brakowało… i było w gatunku odpowiednim do przeznaczenia a nawet lepszym… zdaje się główna produkcja… jak czerwonych szmat na szturmówki i transparenty… czy w tych Aleksandrowicach nie produkowali właśnie tego?… podstawowego… do boju… jak broń… i dlatego tak ważne i tak strzeżone… produkcja strategiczna… stale tego czerwonego było wszędzie pełno… a na Pierwszego Maja czy rocznicę Rewolucji, którąś tam, i tym podobne, rozczerwieniało się tak, jakby wszystko krew nagła zalała… no… łącznie ze słupami płotami dachami kominami… gdyby z tych szmat poszyć koszule wystarczyłoby dla ludności połowy Europy, albo Afryki… tak ogarniająca nasza potęga… niestety, przepraszamy, tylko czerwone… gdy się ściemniło chodziłem, jak też inni, zrywać szturmówki… te co przybite były niżej… na kąpielówki, bo na nic innego się nie nadawały, na koszule przecież nie… w lecie nad rzeką wszyscy w kąpielówkach czerwonych… gdy komu pękła gumka spinał znaczkiem zetempowskim, agrafek brakowało… nawet rozebrani, byliśmy jak należy, i niektórzy z wpiętymi znaczkami ZMP…

za oknem deszcz na szybach…

nie za oknem, bo wycinałem i wyklepywałem te blachy przed domem na betonowym progu, i nie było deszczu, świeciło słońce, do samego zachodu…

°

zacząć pracę… miałem chyba z początkiem sierpnia… więc ten wieczór… to zabłądzenie i nagle głos fortepianu w uśpionej wsi i to co dalej… w lipcu… chyba… w połowie?… coś mi się tu więc poplątało… albo ja sam tak… umyślnie, bo…

no i może by tak dalej… skupiać… co?… nawet całe te trzy lata pracy w jeden rok… trzysta procent normy… byli co tak wykonywali… pracując na obrotach takich że nawet ja nie na większych… w tej trawie podwórka jednego czy drugiego… ja więc tu te doświadczenia pracy socjalistycznej… uwaga, ganiali z meldunkami, co widziałem już choćby w tych Aleksandrowicach… też potrafiłbym, w szkole byłem dobry w biegach krótkich i średniodystansowych… wpisane to w legitymacji mojej odznaki Sprawny do Pracy i Obrony… i byli w partii… ja też prawie… bo w ZMP… co więc miałbym być gorszy… tak, z początkiem sierpnia… jechać do Aleksandrowic… gdzieś koło Bielska… miałem Nakaz Pracy tam… i co myśleliśmy o tym, ja i ona… co i jak… że będę przyjeżdżał w soboty wieczorem i będziemy razem też w niedziele, i wracał tam w nocy lub rano w poniedziałek… a w tygodniu może ona do mnie?… dadzą mi tam oczywiście mieszkanie… albo dojeżdżał będę codziennie… może to niedaleko… nigdy tam nie byłem… bo i gdzie ja byłem, prócz Krakowa… choć przecież ja ten Nakaz Pracy tam… sam chciałem… i żeby tam być, zostać… no… wcześniej wprawdzie… a najpewniej to chyba w ogóle nie myśleliśmy o tym… było tak dalekie… zdawało się… i jakby nie miało nastąpić naprawdę… jak dalekie było wszystko codzienne, zwykłe, rzeczywiste… lub mało znaczące… nic prawie… naprawdę było tylko ja i ona… my… i te wieczory, noce… księżycowe… a może i myślałem trochę o tym wyjeździe… później gdy się już zbliżał wyraźnie… ten sierpień… i myślałem że nie musimy przecież być z sobą w każdy wieczór… bo już wtedy… może… bo to zaczęło już… wtedy?… czułem, jak… ale wróciłem z tego wyjazdu… dość prędko… nie widzieliśmy się wtedy tylko w te trzy wieczory… może cztery…

°

— no sam pan powiedz…

— co?…

— czy jest na świecie fajniejsza rzecz jak pierdolenie…

— co pan pyta tego prawiczka? przecież on się rumieni jak panienka, jeszcze niejebana, i patrz pan, czy on nie ma nawet nóżek jak panienka, bez żadnego prawie włoska — i Jaśka chwyciła mnie za nogę powyżej kolana, byłem w swoich krótkich spodenkach, dalej jeździłem tak do pracy, jeszcze było ciepło,

— no… panienka… prawiczka… — powiedziała Zośka, °

świeciło słońce do samego zachodu… siedziałem przy tych blachach… na betonowym schodzie przed domem… dłużej jeszcze…

…deszcz

na szybach gra

melodię tak ponurą,

ale melodia piosenki nie była ponura, była smutna,

siedziałem na tym schodzie przed domem aż do ściemnienia, że robić już się nie dało…

°

— umie pani, inaczej nie wiedziałbym, co pani grała,

— no, co?

— Chopina…

— a, bo u nas, gdy fortepian… każdy zgadnie… tak powie… nawet gdy brzdąkane coś tak, że niepodobne do niczego…

— a nie?

— pan się muzyką interesuje?… i gra pan może?…

— nie, znam trochę z radia…

— a… a mogłabym… podobnie próbować… Debussy’ego…

— no… to bym nie zgadł… nie wiem nawet, kto to…

— ja też… nie bardzo… coś o nim tylko słyszałam…

tak rozmawialiśmy jeszcze o muzyce w tamten wieczór, ona i później nie inaczej gdy ja czasem coś… mimochodem… i podobnie… choć mi się czasem wyrwał… jakby popis… i na fortepianie nie grała już więcej gdy tam byłem, słyszałem ten fortepian i widziałem ją grającą tylko tamten jeden raz, i ja nigdy jej nie powiedziałem że znam muzykę nie tylko z radia,

°

najpierw obstukiwałem łuskę wokół pocisku, wyjmowałem pocisk, wysypywałem proch, tak z każdym, potem rozcinałem łuskę, na te blachy, przyszło mi do głowy żeby sobie z kabzli co zostawała w łusce strzelić… dla urozmaicenia tej roboty… no i postawiłem łuskę na progu, przyłożyłem gwóźdź do kabzli, uderzyłem młotkiem, strzeliło haratając mi palce… to ja tyle miałem do czynienia z bombami granatami minami i czym jeszcze… żeby teraz takie… odskoczyła ta kabzla od łuski i po gwoździu na który ją nadziało pojechała w górę przepruwając mi końce palców którymi trzymałem gwóźdź i gdy dojechała do główki gwoździa porwała go i przeleciała z nim obok mojej głowy i uderzyła w rynnę nade mną aż brzękło i się od niej odbiła spadła z tym gwoździem na próg przede mną i się jej przyglądałem… a jak to jest że w karabinie czy w przeciwlotniczym działku, jak i w rewolwerze, nie odskakuje… przytrzymywana jest tam z tyłu w komorze nabojowej?… a w bębnie rewolweru?… takie teraz odkrywania… i dociekania… po tylu przeróżnych… i nie z takimi… takie gówno mnie teraz… postrzeliło… i mało brakowało a jeszcze by w głowę… zadumałem się siedząc na tym schodzie… w wieczorze… patrząc na palce jak mi z nich kapie krew… i na tę kabzlę z gwoździem…

°

no i jasne:

— panie, gdzie pan wtykał te palce?… tam przecież nie palce się wpycha…

gdy przyjechałem do pracy z palcami, z końcami, obandażowanymi,

— drzwi mi w pociągu przytrzasły — powiedziałem,

to więc jeszcze po to mi wpadło tak do głowy… głupiej… i jak ja teraz będę robił z tymi blachami gdy te palce… a gdyby tak wszystkie pięć, nie dwa…

°

coś włókienniczego… szmaty, czy sznurki, albo nici… czy… co oni produkowali?… w tych Aleksandrowicach… znalazłem się tam przed południem… pomyliły mi się pociągi… nigdy nie jechałem gdzieś tam… i myślałem że to bliżej… legitymujący mnie uzbrojony strażnik gdy wchodziłem przez… wartownię?… przy zamkniętej żelaznej bramie dla samochodów… „wyście tu od rana mieli dziś już pracować”… skąd on wie, i co go to obchodzi, i co? miałem przyjechać w nocy?, i jakie… wyście?… dwoi mu się w oczach?… byłem sam… jednoosobowy… wszedłem… podwórze… gładkie, wybetonowane, czy wyżwirowane… jak chyba kryminałów… i nad szczelnym wysokim ogrodzeniem… druty kolczaste… w głębi piętrowa hala fabryczna… huczało w niej… z boku, blisko bramy, budynek… biur?… i ja tam… i korytarzem… pełnym ganiających jakichś… w kombinezonach i nie… nie rozróżniałem czy i bab… w pokoik? gabinet?… dyrektora? kierownika personalnego? czy innego… urzędnika… wszedłem czy wpadłem potrącony przez tych ganiających… tam… ich też pełno… coś krzyczeli, meldowali, coś chcieli… co? nie wiedziałem, byłem jak ogłuszony… przekrzykiwali jeden drugiego… wlatywali do tego pokoiku… widziałem przez otwarte drzwi że i do innych… wlatywali, wylatywali, wlatywali dalsi… jakiś urzędujący tam?… czy któryś z przelatujących… złapał mój papier… ten Nakaz Pracy… i… „towarzyszu!”… Jezus Maria, pomyślałem… „towarzyszu! gdzie wy się podziewacie! szukamy was, a wy! prędzej! stanął silnik na oddziale”… którymś tam… „a gdzie wasz kombinezon! jeszcze nie pobraliście! ale teraz pędźcie! zgłosicie się tam do towarzysza…”, wyszedłem… na trzęsących się nogach… i zaraz znów w pokoiku podobnym… nie w hali fabrycznej gdzie mi kazał… i podobnie chyba wepchnięty przez wlatujących, czy porwany z nimi… tu złapał mój papier… kto?… i zaczął wrzeszczeć coś… zdaje się, co tamten… mało słyszałem… „ale ja…” zacząłem, jąkając się, „ja przecież dopiero… i gdzie będę mieszkał… i jadł… ja dziś nic jeszcze…”, „towarzyszu! teraz praca! silnik na oddziale… trzeba natychmiast! mieszkać będziecie w hotelu robotniczym, stołówki nie mamy, jedzenie będziecie załatwiać we własnym zakresie, na mieście, ale to po pracy, teraz prędko! gdzie wyście się do cholery podziewali od rana! czekajcie! gdzie wasza ankieta!”, „ankieta?”… spytałem… „toście nie wypełnili jeszcze ankiety?!… macie tu, prędko wypełnijcie! ale teraz pędźcie tam! ankietę potem, nie, teraz! potem tam, nie, teraz tam! a ankietę”… przerwał mu któryś z tych wlatujących i zaczynałem rozróżniać… słyszeć co mówili, wykrzykiwali… „towarzyszu… oddział piąty melduje o wykonaniu…”, „towarzyszu, na oddziale drugim…”, popatrzyłem na ankietę co mi wetknął… gęsto zadrukowane… mało co widziałem… tak mi latało przed oczami… kucnąłem tam w kącie z tym… niby że przeglądam i wypełniam… kucnąłem ze słabości… od tego wszystkiego… nogi mi się zgięły… mieszkanie… hotel robotniczy… gdzie… i jak tam… jedzenie… we własnym zakresie… gdzie… i za co… te czterysta dwadzieścia… na ile wystarczy… na tydzień… i dopiero dostanę… za miesiąc… a teraz… mam parę złotych… tak na drogę… matka, która szyciem przerabianiem starych szmat, i może dałby mi coś pracujący brat gdyby nie był teraz w wojsku… a co by mi mieli dawać więcej, pojechałem przecież już zarabiać na siebie… te parę złotych to na dzień, dwa… ruch w tym pokoiku… biurze?… taki że mnie nie widział ten tam… kto?… popatrzyłem jeszcze na tę ankietę… tyle tam nadrukowane że trudno było co… i parę stron tego… rubryk do wypełnienia i pytań do odpowiedzi… i co tam… krewni za granicą i gdzie i co robią… i… i czy byłem w partyzantce i gdzie i w jakim stopniu… generała broni… ten mój arsenał… a gdzie? w koziej brygadzie razem z Buba-Tiutią i innymi… koziej i kolejowej… ja teraz jeszcze gówniarz a wtedy… i… i co tam jeszcze… brakowało tylko, czy mam pchły albo wszy i dokładnie ile… próbowałem się podnieść z tego kąta… nie mogłem… nie tylko z braku sił lecz że mnie zobaczy… ten tu… myśli pewnie że pognałem gdzie mi kazał a ja tu… a może już zapomniał… bo ten ruch, te wlatywania i wylatywania, i te towarzyszu… towarzyszu, oddział… jakiś tam… melduje… to i to… towarzyszu, brygada wydziału… wykonała… towarzyszu, na oddziele… zerwała się nitka na jednej szpulce… czy pękło inne gówno… sabotaż, robota agenta imperializmu, szukać, łapać, bij, zabij, sukinsyna, już my go towarzyszu zaraz… towarzyszu, brygada… melduje, i wzywa… słyszałem już wyraźnie… poczułem się jak na froncie wojennym… gdzieś pod Stalingradem… w kwaterze dowodzenia… podniosłem się wreszcie… nie za wysoko… skulony wyszedłem… z tej kwatery… w skuleniu i z głową w tej rozłożonej ankiecie przeszedłem korytarz… i… na powietrze… widziałem, jak od tamtej hali, zwieńczonej czerwonym transparentem z jakimś napisem, w kierunku tego budynku, i z powrotem, latają… pełno ich… przeróżnych… ktoś z kartką jakąś, ktoś z kluczem francuskim… tamten z młotkiem… ten bez… inny z patykiem jakimś… czy szpulką… wielu bez… popatrzyłem w stronę bramy… żelaznej, zaryglowanej… brakuje tylko prądu w tym kolczastym drucie, pomyślałem… a może jest… choć nie widać izolatorów… ale… ciągle z tą ankietą i patrzeniem w nią… zbliżałem się do bramy… bez nadziei… no bo skąd tu… ale szedłem… i bez żadnej myśli prócz najwyżej tej żeby wyglądało że tak jestem zajęty czytaniem tych papierów że nie wiem gdzie idę… i tak trzymałem w nich głowę że o mało mnie nie przejechał samochód ciężarowy jadący od hali w stronę bramy… która… się otwarła… samochód stanął, dla jakiejś odprawy przez strażników, ruszył powoli, ja z nim… schowany za nim przed strażnikami z wartowni i strażnikiem co stał przy bramie na zewnątrz, tak z boku tego samochodu znalazłem się z nim za bramą, i jeszcze z nim za tą bramą, kawałek, a potem skoczyłem w bok i pędem co sił w chwiejących mi się nogach i nie oglądając się i mogliby za mną wołać czy nawet strzelać, gnałem najpierw prosto, potem w boczną uliczkę gdy się pojawiła, z niej dalej w boczną, i jeszcze w boczną, potem, gdy się oglądnąłem i nie widziałem pościgu, spokojniej, w stronę dworca, oglądając się jednak co moment, kupiłem bilet i czekając na pociąg rozglądałem się jeszcze, czy nie ma kogo kto chce mnie złapać,

więc czasem ktoś nawet niedojdowaty trochę, jak ja, potrafi sobie radzić, w strachu… zresztą i ten przypadek… samochód…

pojechałem od razu do Krakowa, przypomniał mi się szkolny kolega mieszkający w Krakowie, któremu jego Nakaz Pracy nie podobał się od razu gdy nam dali i chciał go zmienić, czy go zmienił? i jak?

zastałem go w domu… na obiedzie… w godzinach pracy… zmienił sobie ten Nakaz, pracował na miejscu, w Krakowie, i na wolności takiej że mógł wpadać do domu na obiad…

powiedział mi