Nie ufaj mi - Joanna Kruszewska - ebook + książka

Nie ufaj mi ebook

Joanna Kruszewska

3,8

Opis

Przeszłość potrafi dopaść w najmniej oczekiwanym momencie.

Nie można od niej uciec, trzeba się z nią rozliczyć.

Agata wiedzie spokojne i całkowicie przewidywalne życie u boku doskonale sytuowanego męża. Dorastająca córka nie sprawia problemów, własny gabinet kosmetyczny daje zarówno mnóstwo satysfakcji, jak i całkiem niezłe źródło dochodu. Sytuacja powoli ulega zmianie, gdy Agata dowiaduje się z mediów o podejrzeniach, jakimi został obciążony jej niegdysiejszy chłopak. Zaczynają wracać wspomnienia, pojawia się niepewność co do rzetelności oceny policji i ostracyzmu społecznego z jakim spotyka się Adam.

Czeka na Was wciągająca historia o rutynie dnia codziennego, pragnieniu miłości, zazdrości i błędach, które mogą kosztować zbyt dużo. Jesteś gotów na powieść obyczajową, która sprawi, że zadrżysz ze strachu?

Agnieszka Rybska, Blonderka.pl

Idealizowanie tego, co za nami, wcale nie daje gwarancji,

że alternatywna przyszłość byłaby równie udana. Warto przeczytać, aby przekonać się, że nie wszystko, co kiedyś było piękne, takim pozostało. Emocje gwarantowane!

Aneta Kwaśniewska, Książki w eterze, ksiazkiweterze.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (51 ocen)
16
17
12
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Martamanka

Nie oderwiesz się od lektury

Super 🌺🌺🌺🚴
00

Popularność




 

 

 

 

 

Copyright © Joanna Kruszewska

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2019

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Maria Buczkowska

 

Projekt okładki

Iza Szewczyk

 

Skład i łamanie

Maciej Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanieelektroniczne 2019

 

eISBN 978-83-66481-05-3

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

tel./faks 61 868 25 37

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nienawidził mroku, czuł się wtedy osaczony, tak jakby pełzające po podłodze cienie zaczynały powoli wyciągać do niego swoje lepkie macki. Chciały go wciągnąć w tę ciemność, zabrać ze sobą. Znajome przedmioty przybierały złowrogi wygląd, przestawały cieszyć pięknem, idealnym zarysem kobiecych sylwetek.

Odsunął się w kierunku otwartych drzwi i stanął niepewnie w smudze światła. Czasami pomagało; udawało mu się wtedy pozbyć złudzenia, że drobne dłonie wyciągają się po niego, a zakrzywione palce usiłują złapać choćby najdrobniejszy fragment jego ubrania.

Patrzyła na niego z niemym wyrzutem. Nawet z tej odległości był w stanie dostrzec zarys delikatnej, drobnej twarzy. Światło ulicznej latarni rzucało pomarańczową poświatę na policzki i idealnie wykrojone usta, on zaś miał wrażenie, że za chwilę zaciśnie wyciągnięte w jego stronę w błagalnym geście dłonie w pięści. Że złudny urok zamieni się nieoczekiwanie w nieokiełznaną furię, tak jakby mrok nocy wydobywał to, co najgorsze, potęgując niepokojące wrażenie.

Nadszedł czas na pokutę.

Nie wiedział jednak, czy już jest na to gotowy.

Zatrzasnął drzwi. Jeszcze nie. Możliwe, że zastanowi się nad odkupieniem. Możliwe, że nawet już krystalizował mu się w głowie konkretny plan.

 

***

 

Rutyna. Prędzej czy później każdy w nią wpada. Trochę w tym poczucia bezpieczeństwa, trochę asekuranctwa, nieco złudnej stabilizacji, która wykonywaną codziennie o tej samej porze czynnością daje świadomość czegoś, co pewne. Stałe i niezmienne.

Najpierw środkowa, fioletowa poduszka ląduje na fotelu, w którym tego wieczoru nikt już nie usiądzie, na niej układane są równo dwie, nieco mniejsze, w delikatnym odcieniu szarości. Rolety powoli się opuszczają; najpierw okno najbliżej ściany, w następnej kolejności środkowe, wreszcie to najdłuższe, od drzwi balkonowych. Zwyczaj, który karze zasłaniać wieczorną krzątaninę, pozostał, mimo że dom stojący naprzeciwko niezmiennie jest ciemny, cichy. Nie było w nim jeszcze nikogo, kto powodowany ciekawością zaglądałby w okna sąsiadów, chociażby krótkim, przelotnym zerknięciem. Budowa rozpoczęta kilka lat temu utknęła w martwym punkcie niedokończonych, pustych przestrzeni, które miały przecież wypełniać rozświetlone okna. Na podjeździe, nieużywanym od lat, zaczęły już dawno rosnąć chwasty, ich długie, zdrewniałe badyle sprawiały wrażenie dodatkowych zabezpieczeń przed wścibskimi oczami przejeżdżających główną ulicą.

Rutyna. Codzienne spojrzenie w te puste okna naprzeciwko i niezmienny żal, że sypialnia została usytuowana akurat w tym pokoju.

Przegarnęła włosy z czoła. Upał tego roku nie dał odetchnąć ani na chwilę. Letnie miesiące od rana do wieczora wypełniał lejący się z bezchmurnego nieba żar i próżno było szukać wytchnienia. Na nocnej szafce po stronie Marka zalegały puste butelki po wodzie. Wzruszyła z rezygnacją ramionami i zaczęła zgniatać plastikowe opakowania jedno po drugim.

To również należało do wieczornego rytuału. Idąc na górę, musiała pamiętać, żeby wziąć ze sobą napełnioną, dobrze schłodzoną butelkę wody z lodówki. Następnego dnia, opróżnioną, zabierała z powrotem. Marek nie miał do tego głowy. Gdy już się położył do łóżka, żadna siła nie była w stanie go podnieść. Nieważne, czy trzeba było jeszcze sprawdzić piec, czy dopilnować drzwi lub włączenia alarmu. Patrzył na nią umęczonym wzrokiem konającego, brał delikatnie jej dłoń i stwierdzał, że nie da rady. A ona przecież młodsza. On był cały dzień w pracy. Ona pewnie miała o wiele więcej możliwości, żeby odpocząć. Jutro, obiecywał. Jutro będę pamiętał. Zanim się położę do łóżka, wszystko sprawdzę, wezmę wodę i o niczym nie zapomnę, zobaczysz.

Świadomość, że ma obok siebie kogoś, kto należycie o niego zadba, kazała mu jednak następnego dnia beztrosko zapominać o złożonych obietnicach i wszystko powtarzało się od nowa. Rano zaś zrywał się po kilku ustawionych w telefonie drzemkach, w pędzie zbiegał na dół, łykał kawę, złorzecząc, że za gorąca, po czym cmokając żonę przelotnie w policzek, odmeldowywał się z domu.

Bo przecież puste butelki po wodzie same się również wyniosą. Lodówka w niewytłumaczalny sposób zapełni się po brzegi, dom będzie błyszczał i pachniał, wiadomo, że śmieci w odpowiednim momencie trafią tam, gdzie trzeba. Kurze się wytrą… Chociaż… Agata zgniotła kolejną butelkę, zastanawiając się poważnie, czy jej mąż zdaje sobie w ogóle sprawę z domowych obowiązków. Czy wie o istnieniu czegoś takiego jak kurz, który gromadzi się bezlitośnie na wszystkich powierzchniach, i o prozaicznej konieczności pozbywania się go raz na jakiś czas. Chyba nie wiedział. Z nosem wodzącym właściwie bez przerwy po ekranie laptopa, dłonią przewracającą kartki kolejnych notesów mruczał raz na jakiś czas: Aguś, później, poczekaj, zrobię.

Najpierw walczyła, potem dała sobie spokój. Jest jak jest i tyle. Jeden skupia się bez reszty na pracy, drugi zaś stara się ogarnąć otaczającą rzeczywistość i uczynić ją w miarę znośną, przyjazną, spokojną.

Westchnęła cicho i wyciągnęła z szafy stertę prasowania. W takie dni jak ten, gdy nogi w kostkach były wyraźnie obrzmiałe, a kręgosłup odzywał się lekkim ćmieniem, przemożna chęć, żeby rzucić wszystko w cholerę i położyć się chociaż na chwilę w ogrodzie, zdawała się górować nad innymi potrzebami. W takie dni Agata miała żal. Do całego właściwie świata; trochę do siebie, trochę do córki, która pomimo wakacji niekoniecznie garnęła się do pomocy. Osoba, która generowała największą część rosnącej w Agacie irytacji, zasiadła sobie tymczasem zupełnie nieświadoma, z cichym westchnieniem ulgi przed telewizorem. Wszak zmęczonemu po całym dniu pracy odpoczynek zasłużony należy się jak przysłowiowemu psu buda. Nie po to przecież człowiek pracuje, zarabia na dom, na wakacje i wyjazdy w środku zimy do najcieplejszych miejsc na świecie, żeby po powrocie do domu nie móc sobie spokojnie odpocząć. Przecież to jasne jak słońce.

Agata przysiadła na szczycie schodów. Kilka głębokich wdechów i wydechów; spomiędzy ułożonej na kolanach sterty upranych ubrań wysunęła się jej bordowa koszulka na ramiączkach. Agata poprawiła resztę rzeczy i sięgnęła dłonią. Miękki materiał delikatnie przesuwał się w palcach, pieścił ciało. W upalny dzień nie dopuszczał skwaru słońca, lekko chłodził. Przymknęła oczy i przysunęła bluzkę do policzka, na siłę przywołując wspomnienia z ostatniego wyjazdu. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej nie interesowało jej, co przygotować na obiad, czy lodówka świeci pustkami. Wystarczyło podejść, nałożyć sobie na talerz dowolną ilość różnorodnych, smakowitych kąsków, zjeść, a później spędzić większość czasu na pięknie piaszczystej plaży. Granatowe leżaki zapraszały już od samego rana, więc niejako obowiązkiem było z nich skorzystać. Agata wstawała pierwsza, ubierała się szybko i po śniadaniu pędziła z książką na plażę. Dopiero po dwóch godzinach reszta rodziny machała jej ospale z balkonu, koło południa pojawiali się oboje i zajmowali miejsca obok niej.

Westchnęła i otworzyła oczy, uśmiechając się lekko. Pomogło. Żal gdzieś powoli odpłynął unoszony wspomnieniem greckiej, turkusowej wody, która zabrała ze sobą złość i chwilowo pozwoliła Agacie odetchnąć głębiej, ba, nawet wywołała delikatny uśmiech. Takie to niby proste. Odciąć się od żalu, myśli skanalizować w zupełnie innym kierunku, nie pozwolić rozrastać się goryczy, która przewrotnie potrafiła przywoływać kolejne powody, by zapłonąć mocniej, ogarnąć więcej. Z zakamarków umysłu chytrze wyłapywała tylko to, co sprawiło kiedyś przykrość, kolejne drewno do płonącego stosu rozgoryczenia. Zapomniane urodziny, wyjazd służbowy wtedy, gdy na świat pchała się Martyna, wszystkie większe i mniejsze przewinienia męża, których nazbierało się przecież mnóstwo w trakcie tych kilkunastu lat. Wystarczyło zacząć myśleć o czymś innym, nie pozwolić ogarnąć się obezwładniającemu poczuciu poszkodowania i irracjonalny w gruncie rzeczy żal odpływał. Jest dobrze. Oczywiście, że mogłoby być lepiej. Jednak również mogło być gorzej.

Zeszła powoli po schodach. Pozbyła się pustych butelek, rzuciła stertę ubrań na kanapę, przed telewizorem rozstawiła deskę i zerknęła na męża. Wiadomości z kraju i zagranicy pochłaniały go bez reszty, wejście Agaty zarejestrował, bo żelazko zaczęło mu zasłaniać róg telewizora, więc przesunął się nieznacznie w fotelu. Tak jakby prezenter miał jeszcze jakiś ukryty przekaz; jakby mimiką twarzy donosił o czymś dodatkowym, niezwykle ważnym; oprócz słuchania należało się w niego wpatrywać, i to wyjątkowo uważnie, a nuż coś umknie.

Wzruszyła ramionami i zabrała deskę z mężowskiego pola widzenia, jej wystarczało w zupełności, że słyszała. Marek oglądał i słuchał, oddając się temu całkowicie, prawie nie mrugając. Tak jak wszystkiemu zresztą. Jeżeli podejmował się jakiegoś zadania, wykonywał je perfekcyjnie i błyskawicznie.

Lata dziewięćdziesiąte stanowiły wyśmienitą okazję do stworzenia małego przedsiębiorstwa, które z roku na rok, mimo przemian gospodarczych, rosło w siłę, aż stało się dzisiaj jedną z najprężniej działających firm budowlanych. Marek posiadał wszystkie cechy dobrego przedsiębiorcy, jedną z nich była wyjątkowa sumienność. Może dlatego zaszedł tak wysoko?

Zerknęła na zmarszczone czoło męża; w skupieniu łowił wieczorne informacje. Rozłożyła bluzkę i automatycznie zaczęła przesuwać po niej żelazkiem. Jeszcze żeby rzeczywiście było co oglądać. Pesymista po zapoznaniu się z najnowszymi doniesieniami mógł pędzić po ostre narzędzie w przekonaniu, że niczego dobrego już się na tym świecie nie doczeka, po co więc przedłużać te męki? Optymista markotniał i pozbywał się lekkiego półuśmiechu. Marek… Do jakiej kategorii można by go właściwie zaliczyć? Prezentował najprawdopodobniej złoty środek, realnie przyglądał się wszystkiemu i szacował.

Spojrzała w ekran i znieruchomiała.

Pomiędzy mikrofonami zobaczyła uśmiechniętą twarz. Mężczyzna kiwał głową, od czasu do czasu przejeżdżał dłonią po i tak już zmierzwionych blond włosach i cierpliwie odpierał grad pytań spadających na niego z każdej strony.

– Wyrok sądu jest prawomocny, Adam Matar został oczyszczony z zarzutów – relacjonowała na żywo dziennikarka. – Przypomnijmy zatem, najpierw zaginięcie, później długie poszukiwania żony, w które zaangażowana była cała Polska i które nie przynosiły efektów. Dopiero przypadkowe makabryczne odkrycie, jakiego dokonano podczas budowy basenu na jednej z sąsiadujących działek, postawiło sprawę i udział w niej Adama Matara w zupełnie innym świetle. W związku z brakiem dowodów i prowadzonym procesem poszlakowym oraz brakiem naocznych świadków zdarzenia zarzuty oddalono.

Znała tę twarz. Uśmiech, który naznaczył przy oczach delikatne siatki zmarszczek.

– Agata!

– Co? – Odwróciła się do męża, przytomniejąc.

– Palisz bluzkę. – Wskazał palcem dymiącą lekko tkaninę. – Coś się stało?

– Nie. – Odstawiła powoli żelazko i rozłożyła w dłoniach zniszczony materiał. Nie nadawał się już do niczego. I pomyśleć, że znowu Adamowi udało się coś zniszczyć.

– Jakoś zbladłaś. – Marek wyłączył telewizor i przyjrzał jej się uważnie.

– To przez upał. – Dlaczego właściwie nie mogła mu powiedzieć, że doskonale zna tego faceta, przeciwko któremu zakończył się właśnie proces? Dlaczego nie miała ochoty wyznać własnemu mężowi, że jej dobry znajomy najprawdopodobniej brutalnie pobił, a później zamordował własną żonę?

– Napij się. Zawsze powtarzam, że pijesz za mało wody. Wcale się nie dziwię, że bledniesz, kręci ci się w głowie i źle się czujesz. – Pokiwał głową. – Woda to podstawa, podobno w naszym wieku, o przepraszam, w twoim, powinno się pić przynajmniej dwa i pół litra płynów. A ty?

– Nadrabiam kawą.

– Kawa nie nawadnia. Kawa sieje w twoim organizmie spustoszenie, powinnaś o tym wiedzieć. A poza tym mało jesz – skwitował wreszcie, przyglądając się krytycznie jej nogom. Krótkie spodenki odkrywały dużo, ale to, co było widać, bardzo Agacie odpowiadało. Urlopowa opalenizna utrwalana na leżaku w przydomowym ogrodzie prezentowała się wyjątkowo; ciemny, jednolity brąz cudownie podkreślany przez jaskrawe, krótkie spódnice czy spodnie. Agata mogła krytycznie oglądać się w lustrze i stwierdzać, że to już ostatni moment, kiedy może beztrosko pokazywać światu tak wiele. Z roku na rok sukienki będą się coraz bardziej wydłużać, a ona swego wyglądu będzie się po prostu wstydziła. Ale teraz? Po raz pierwszy, od kiedy pamiętała, była z siebie zadowolona. Może wraz z wiekiem spadają wymagania? Kto wie?

– Tak, kochanie. – Przysiadł obok niej, zdjął z deski wyprasowany T-shirt Martyny i zaczął go składać. – Jesteś, jakby to powiedzieć… – przez chwilę szukał właściwego słowa – odrobinę za szczupła. Widziałaś Renatę? W stroju kąpielowym wyglądała jak prawdziwa kobieta, krągłości, gdzie trzeba.

– Gdzie nie trzeba też. – Agata skrzywiła się lekko i podała mu następną koszulkę. Renata, rzeczywiście, wzór do naśladowania. Druga żona ich znajomego.

– Przesadzasz. – Wzruszył teraz delikatnie ramionami i podał żonie swoją koszulę. Sterta prasowania powoli malała. – Ma po prostu kobiece kształty.

– Możliwe – mruknęła wreszcie z rezygnacją. Nie było sensu przekonywać Marka do tego, co kobiece, a co nie. Według niej, gdyby tylko Renacie zabrać z niektórych miejsc kilka nadprogramowych kilogramów i przefarbować ciemną czuprynę na blond, do złudzenia mogłaby przypominać Dolly Parton. Słodka twarz, duże oczy, ale najważniejsze – biust w rozmiarze słusznego D. Możliwe, a raczej najbardziej prawdopodobne, że właśnie to ostatnie tak czarowało Marka.

– A widzisz. – Wyraźnie się ucieszył. – Sama widzisz, kobieta musi mieć na czym usiąść, musi mieć czym oddychać, to podstawa. A ty za mało, jak na mój gust, jesz, wiecznie te owsianki, mogłabyś zjeść ze mną raz na jakiś czas…

Wyłączyła się. Doskonale wiedziała, co mogłaby jeść. Jajecznicę, smażony boczek, czasem tosty. Więcej ziemniaków, więcej sosu. Najlepiej wszystkiego więcej. W subtelny lub nieco mniej subtelny sposób raz na jakiś czas Marek wypominał jej różne rzeczy. Do pewnego momentu bawiły ją narzekania, że jest za chuda. To było takie nietypowe. Większość mężczyzn sugerowała żonom otwarcie własnego zakładu wulkanizacji (bo opony), lub pokazywała niewybredne memy, wyszperane w internecie. Marek wręcz przeciwnie. Teraz jednak zaczynało ją to już irytować.

– Nie słuchasz mnie – dotarł do niej pełen wyrzutu głos. – Jak zwykle.

– Wręcz przeciwnie, słucham.

– Nie będę się teraz zabawiał z tobą w gierki słowne i sprawdzania. – Podniósł się lekko, odkładając część prasowania. – Tylko zapytam jeszcze raz – zrobić ci herbatę? Kanapki będą na kolację.

– Zrobić. Dziękuję.

– Proszę. – Cmoknął ją w czoło i uśmiechnął się lekko. – I daj już sobie spokój z tym prasowaniem, bo padniesz.

– Samo się nie uprasuje.

– Samo nie, ale masz jeszcze pomocnika w domu, zapomniałaś? Martyna!!! – ryknął w kierunku schodów.

 

***

 

Dobrze znane odgłosy domu dzisiaj nie były w stanie ukołysać, nie pomagały szybciej przywołać snu. Wyjątkowo przeszkadzało jej ciche postukiwanie w rurach, delikatne tykanie zegara; irytował szelest liści rozkołysanych łagodnym wiatrem. Najbardziej jednak denerwowała Agatę znajoma twarz, która po tylu latach znowu na dobre zagościła w jej myślach. Za każdym razem, gdy tylko zamykała oczy, przesuwał się jej pod powiekami radosny uśmiech; lekko zmrużone, niebieskie oczy patrzyły otwarcie i szczerze.

Szlag by to trafił. Odsunęła na bok wygrzane prześcieradło, paliło skórę niemal w równym stopniu co gruba pierzyna, zerknęła na posapującego cicho Marka i wyszła z sypialni.

Gdzie są stare kartony? Te z pamiątkami z wyjazdów, rzeczami, które żal było wyrzucić. Pudła pełne zdjęć ze zbyt odległej, a przede wszystkim oddzielnej przeszłości, dlatego nikt ich za bardzo nie chciał oglądać. Spojrzała w kierunku strychu. Czy tam powyrzucała to wszystko, obiecując sobie, że kiedyś posegreguje i pozbędzie się niepotrzebnych rzeczy? Czy może raczej zalegały w piwnicy, gdzie Marek tuż obok garażu wstawił regał z dużą ilością półek?

Nie, piwnica raczej odpadała. Zbyt wilgotno. Na litość, sapnęła w duchu, przeciągając dłonią po spoconym karku. Nie będzie przecież łazić po strychu o drugiej w nocy, nie będzie przekopywać się przez sterty papierów, bo pewnemu panu zachciało się wyskoczyć nagle jak wrednemu diabłu z pudełka. Poza tym grzebanie w przeszłości nie miało najmniejszego sensu, bardzo przepraszam, czas spania, a ty mnie, Adamie, już tak nie obchodzisz jak kiedyś.

Kłamała sama przed sobą. Jak bowiem można nie interesować się jednym z dwóch mężczyzn, których miała w życiu? Tym bardziej że to Adam był tym pierwszym. Przez chwilę wydawało się nawet, że jedynym.

Agata zeszła powoli do kuchni. Nalała sobie wody i usiadła z cichym westchnieniem na stołku. Jak to możliwe, że przegapiła wcześniejsze doniesienia? Może gdyby uważnie śledziła wiadomości, zauważyłaby, przecież podobno w poszukiwania była zaangażowana cała Polska. Poza tym dlaczego go oskarżono? Owszem, ludzie się zmieniają, ale idealiści, którzy w każdym będą w stanie dopatrzeć się pierwiastka dobroci, raczej pozostają wierni swej wyjątkowej naturze. Taki był. Wiecznie uśmiechnięty, usłużny; w każdej, nawet najgorszej sytuacji potrafił znaleźć mnóstwo plusów. I się ich trzymał. Ostoja łagodności, spokoju i opanowania.

Przysunęła sobie laptopa. Czasami bałaganiarstwo Martyny miało swoje dobre strony; coś pozostawione w przypadkowym miejscu mogło się przydać komuś innemu. Agata uśmiechnęła się pod nosem i po chwili już logowała na swoje konto. Cud po prostu. Jakiś czas temu do najprostszego wyszukiwania trzeba było zatrudniać detektywa. Teraz wystarczyło kliknąć parę razy, wpisać odpowiednie nazwisko i po chwili ładowało się mnóstwo wyników. W zdjęciach i najbardziej szczegółowych informacjach można było przebierać jak w ulęgałkach. Ludzie spieszyli donosić o narodzinach, rocznicach, imieninach, urodzinach, pysznej kawie, czyjejś śmierci, drzemce kota i milionie innych rzeczy poprzeplatanych ze sobą bez ładu i składu, oczekując na odzew; ilość kciuków w górę, jeszcze lepiej serduszek, uśmiechów, życzliwych komentarzy. Agata przez chwilę zaglądała na konta różnych użytkowników. Adam miał nietypowe nazwisko, więc dość szybko odnalazła właściwy profil.

Charakterystyczne dla niego było, że wybrał na zdjęcie w tle lekko melancholijny krajobraz ukochanych jezior; fotograf najwidoczniej siedział na dziobie łodzi, bo niewielki jej fragment załapał się w kadr. Z profilowej fotki patrzyły na nią doskonale znajome oczy, w kącikach których czaił się uśmiech. Przejrzała kilkanaście zdjęć. Proszę, państwo Matarowie doczekali się uroczej dziewczynki, łudząco podobnej do Adama. Agata westchnęła cicho. Zawsze chciał mieć córeczkę, nigdy nie wspominał o synu, marzył o dziewczynce. I się doczekał. Na dodatek małej, własnej kopii. Poczuła się nagle jak podglądacz. Weszła na stronę główną profilu, ciekawa, kiedy ostatnio umieścił jakiś post. Nagle, mimo upału, poczuła, jak włosy na rękach lekko się unoszą, po chwili przez całe ciało przebiegły dreszcze, a ona mimo obrzydzenia nie była w stanie przestać czytać.

„Zabójco, obyś zgnił w piekle, nie ma dziś sprawiedliwości”.

„Jak się czułeś, gdy krzyczała? Dobrze ci było?”

„Najgorsze szumowiny zawsze się wywiną jak oślizgłe robaki”.

„Samemu sobie zacznij już strugać krzyżyk, morderco, idziemy po ciebie”.

Agata oderwała wreszcie wzrok od monitora. Zamknęła oczy i zaczęła mocno pocierać dłońmi ramiona. Dlaczego ludzie wypisują takie rzeczy? Na litość, nie wiedzą przecież, wydają wyrok, nie mając pojęcia, kto zawinił i dlaczego. Nagle zaroiło się od sędziów i katów gotowych wymierzać sprawiedliwość na własną rękę. Oko za oko, ząb za ząb, tłuc jak najdotkliwiej; nieważne, że słowami, nieważne, że anonimowo. Dzięki temu przecież zupełnie bezkarnie.

Nie patrząc już na żaden wpis, wylogowała się szybko i zamknęła laptopa. Zerknięcie na profil Adama w zamierzeniu miało jej pomóc jakoś uspokoić ciekawość i pozwolić zasnąć, teraz jednak wiedziała doskonale, że czeka ją nieprzespana noc. Otarła policzki; nie wiadomo kiedy potoczyły się po nich łzy. Agata widziała w adresacie tamtego młodego chłopaka, który… zupełnie nie pasował do tych wszystkich oszczerstw. Dotkliwych, paskudnych.

 

***

 

– Okulary niewiele ci pomogą. – Uważne spojrzenie lustrowało twarz Agaty z dołu do góry. – Albo masz za sobą wyjątkowo upojną noc, w co, znając Marka, szczerze wątpię, albo gdzieś cię poniosło i balowałaś do białego rana. Przyznaj się.

– Aż tak widać? – Agata położyła torebkę i zapadła się w fotelu.

– Widać. No, słucham.

– Nie będę ci się spowiadać.

– A proszę bardzo. – Natalia uniosła obie dłonie w geście poddania. – Nie spowiadaj się, chciałam ci właśnie zaproponować, żebyś zabierała się stąd w cholerę, bo dzisiaj ludzi jak na lekarstwo i nie ma sensu siedzieć nam tu wszystkim i pić kawę za kawą. Ale proszę bardzo, nie chcesz się spowiadać, nie spowiadaj.

Po sekundzie już jej nie było. Agacie mignął tylko motyl wytatuowany na opalonym karku. Dodawał skrzydeł swojej właścicielce w sytuacjach, kiedy należało się zmyć wyjątkowo szybko, ponieważ na przykład w drzwiach pojawiała się szczególnie roszczeniowa klientka. Natalia wzruszała ramionami i mruczała pod nosem, że wróżką to ona nie jest, szkoły magii nie kończyła, a na świecie nie istnieją żadne moce, które mogłyby naprawić to, co Stwórcy nie wyszło. Po czym znikała, nawet nie wymawiając się żadnym innym zajęciem. Jako wspólnik była jednak nieoceniona. Szorstka, konkretna. Z intuicją i pomysłami jak nikt.

Zamysł otwarcia własnego salonu kosmetycznego wyjątkowo nie przypadł Markowi do gustu. Początkowo stwierdził, że to zupełnie nie ma sensu. Przecież Agata nie musi pracować, może się zająć domem, Martynką, może zajmować się właściwie tym, czym chce, ale po co od razu zakładać firmę? Tego nie rozumiał. Przecież takie widzimisię kosztuje; wyposażenie, lokal, pracownicy, te wszystkie kosmetyczne cuda-wianki, o których on nawet nie miał bladego pojęcia. Nie, lepiej niech ona sobie wybije z głowy zakładanie własnego interesu.

Agata jednak nie zamierzała wybić sobie niczego z głowy. O swoją pasję raz już stoczyła bój. Rodzice na wieść o tym, że jedynej córce marzy się kariera kosmetyczki, dostali białej gorączki, ojciec próbował groźbą, matka łapała się teatralnie za serce, krzycząc coś o przedwczesnym grobie i pierworodnej, która wpycha ich do niego obiema rękami. Nie dało się wytłumaczyć, że to przecież zawód jak każdy inny, że praca ciekawa, dość pewna i spokojna. Żaden argument do nich nie przemawiał. Wojna trwała niemal miesiąc, aż pewnego pięknego dnia Agata spakowała duży plecak i zamieszkała u ciotki. Ta, co prawda, nie była zachwycona młodą lokatorką, ale znalazła sposób, żeby dopiec do żywego matce Agaty, a swojej starszej siostrze, która we własnym pojęciu była nieomylna i posiadała na każdy temat wyjątkowo rozległą wiedzę. Guzik. Ciotka dała siostrzenicy mały pokój, wygospodarowała miejsce w szafie i z satysfakcją obserwowała frustrację pozostałej części rodziny.

Agata po raz drugi więc musiała bronić swojego wyboru. I wybroniła. Nie wyobrażała sobie spędzenia reszty życia w otoczeniu kwiatów, warzyw, drzew, śniegu, czy co tam akurat aktualna pora roku ze sobą niosła. Martyna potrzebowała opieki, to jasne, ale pewnego dnia jej mała córeczka zamieni się w dziewczynę, a później kobietę, która pójdzie własną, wytyczoną przez siebie drogą. Co wtedy? Czym zajmie się ona? Wymyślaniem kolejnej zmiany wystroju domu? Sadzeniem nowych gatunków roślin? Wycieraniem niewidocznych pyłków kurzu z gustownych mebli? Czy może oglądaniem przez cały dzień powtórek seriali, w które obfitowała telewizja?

Takie życie nie wchodziło w grę. Nie o tym marzyła, nie tego dla siebie chciała. Pozostało więc zakasać rękawy i nie bacząc na krzywe spojrzenia, rzucane od czasu do czasu spod mężowskich brwi, zacząć się przebijać przez procedury uzyskania dotacji. Udało się. Wspólnie z Natalią otworzyły niewielki salon, który po latach oprócz usług kosmetycznych świadczył również różnego rodzaju zabiegi pielęgnacyjne i fryzjerskie. Można? Można. Co prawda Marek wolałby swoim znajomym przedstawiać żonę jako panią domu, osobę, która dzięki niemu opływa w dostatek i nie musi troszczyć się o pracę. Ciężko przechodziło mu przez gardło, czym właściwie zajmuje się Agata, więc najczęściej odpowiadał, że jest właścicielką salonu.

Westchnęła i przysunęła sobie gruby notes z wizytami. Przejechała palcem po wpisach. Swoje imię znalazła tylko w jednym miejscu; rzeczywiście Natalia mogłaby ją zastąpić.

– Nie gniewaj się – mruknęła cicho, stając w drzwiach jednego z gabinetów.

– Ja się nie gniewam. Absolutnie na nikogo się nie gniewam.

– No to nie bądź urażona.

– A co ty mi tu będziesz teraz kombinować? Nie chcesz gadać, to nie gadaj, człowiek po prostu z ciekawości pyta. Zaczął się nowy tydzień, nowy dzień, może miałybyśmy o czym porozmawiać przy kawie. Ale skąd. – Natalia stanęła naprzeciwko, zakładając chude ręce na piersiach. – Ona się nie będzie spowiadać. Zapamiętaj sobie, jakbyś jeszcze nie wiedziała – księdzem nie jestem. Wydawało mi się…

– Daj spokój. Nic się nie stało. – Agata wzruszyła ramionami. – Nie mogłam spać, bo było za gorąco, przewracałam się pół nocy, drugie pół siedziałam przed komputerem, a rano po prostu się wściekłam i tyle.

– Jasne. Przyszłam więc do pracy, pozwól, że uzupełnię twoją opowieść – i postanowiłam się wyżyć na najbliższej koleżance. A co tam, jeżeli ty masz schrzaniony dzień, to inni też niech mają. Wyjątkowo wielkodusznie powiem ci, wszystkim po równo.

– Przepraszam.

– Proszę – mruknęła cicho, po czym dodała już bez złości: – Zabieraj się stąd. Wezmę te twoje pazury, jedź do domu, odpocznij.

– Zamówienie trzeba złożyć.

– Dam sobie radę. Najwyżej urlop zacznę dzień wcześniej, pasuje? Tak żeby cię nie zjadły wyrzuty sumienia.

– Pasuje.

Zaparkowała na podjeździe i z niechęcią pomyślała o opuszczeniu klimatyzowanego wnętrza samochodu. Powietrze na zewnątrz zdawało się falować, wystarczył rzut oka na trawnik przy domu, żeby stwierdzić, że po wczorajszym podlewaniu nie została w roślinach ani jedna cząsteczka wody. Kwiaty leżały na jasnym płotku, liście w przeważającej części straszyły brązem, a trawa, równo i krótko przycięta, sprawiała wrażenie wysuszonej na pieprz.

– Bez sensu – powiedziała cicho sama do siebie. Hektolitry wody puszczane nie wiadomo po co, bo codzienne podlewanie nie przynosi żadnych widocznych efektów. Klęska. Prawdziwa żywiołowa klęska.

Agata zabębniła palcami w kierownicę. Może by tak jeszcze podskoczyć do sklepu? Te wielkopowierzchniowe supermarkety miały cudowną klimatyzację. Wystarczyło przejść się alejką z nabiałem czy mięsem, a człowiek już dostawał gęsiej skórki. Przynajmniej na chwilę organizm łapałodrobinę orzeźwienia.

Przetarła oczy. To nic nie dawało. Mogła starać się kierować myśli na wszystko, co tylko możliwe, mogła analizować stan kwiatów, tegoroczne upały i ich wpływ na środowisko. Albo wpływ człowieka na zmiany w tym środowisku. Mogła zastanawiać się, w jaki sposób najlepiej się ochłodzić, czy czasami nie korzystniej byłoby zabrać młodą i pojechać nad zalew na Dojlidy? Miały przecież niedaleko, wystarczyło wrzucić do bagażnika leżaki, butelki z wodą, dopakować książki i kremy do opalania, a plaża stała otworem.

Mogła myśleć nawet o tym wszystkim jednocześnie, ale ten natłok nie był w stanie zagłuszyć krążących od wczoraj pytań. Te kłębiły się zupełnie nieproszone, wywołując irytację. Co mnie to obchodzi, do cholery? Przecież to tylko fragment przeszłości. Zupełnie nieznaczący, dawno wyblakły, do niczego mi niepotrzebny. Czy chodziło o zwykłą ludzką ciekawość? Taką, która pojawia się za każdym razem, gdy gdzieś zadzieje się tragedia, pojawi się choroba, wypadek, katastrofa? Wtedy łaknie się więcej informacji, szuka się przyczyn, dowiaduje o powody. Całymi godzinami rozprawia o ludzkim nieszczęściu, zaklinając rzeczywistość, żeby pod żadnym pozorem nie dotknęło to nas.

Nie, chyba nie o to chodzi.

Agata wygrzebała z torebki telefon, wybrała numer i czekając na połączenie, wpatrywała się w firanki wiszące nieruchomo mimo otwartych niemalże wszystkich okien.

– Cześć – odezwała się, słysząc głos po drugiej stronie.

– Co tam?

– Problem mam.

– Nie mów, że z moim bratem, bo nie zdzierżę.

– Nie. Zresztą to raczej nie jest rozmowa na telefon. Mogłabyś wpaść?

– Teraz? – W głosie przyjaciółki zabrzmiało zaniepokojenie.

– Niekoniecznie teraz, ale chciałabym dzisiaj z tobą pogadać.

– Nie ma problemu, ogarnę się i przyjeżdżam. W pracy jesteś? Od razu może brwi zrobię?

– W domu. Na brwi zapraszam jutro.

– Okej.

Żadnych pytań, żadnych utyskiwań, że gorąco. Żadnego szukania wymówek i przekładania rozmowy na kiedy indziej. Na Iwonę mogła liczyć zawsze, w każdej sytuacji. Od kiedy pamiętała.

Wrzuciła telefon do torebki, wyciągnęła kluczyki ze stacyjki i obiecała sobie solennie, że nie będzie rozmyślać o Adamie, dopóki nie porozmawia z Iwoną. Nie liczył się teraz absolutnie. Liczył się obiad, który należało zrobić, pranie z kolejną porcją przepoconej odzieży i kwiaty domagające się wody. Nie liczyło się nic więcej.

Rzuciła kluczyki na szafkę w salonie, ryknęła do Martyny, żeby przyciszyła dudniący w całym domu rap, zacisnęła ze złością wargi i zupełnie wbrew sobie ruszyła na górę.

Na strych.

Po przekopaniu kilku kartonów niewiele brakowało, a padłaby na twarz. Temperatura pod dachem na pewno dobiegała pięćdziesięciu stopni i nie pomogło uchylenie niewielkiego okna. Wręcz przeciwnie, słońce pakowało swoje promienie jakby bezpośrednio, jeszcze bardziej podnosząc temperaturę. Szlag. Otrzepała kolana i rozejrzała się dookoła. Wreszcie, gdy już miała schodzić na dół, zobaczyła wciśnięte głęboko niewielkie, znajomo wyglądające pudełko. Sięgnęła do wyblakłej wstążki i delikatnie pociągnęła za jeden z jej końców, pokrywka odskoczyła, lekko wypchnięta przez ściśniętą mocno zawartość. Na samym wierzchu leżało kilka kopert. Agata uśmiechnęła się pod nosem. Wtedy był czas pisania listów… Jak wiele mówiły kreślone litery, wiedziała ona i tysiące adresatów na całej kuli ziemskiej, którym dane było czytać papierowe wiadomości. W zapisanych maczkiem linijkach można było dopatrzeć się pośpiechu, wzruszenia lub tęsknoty, gdy gdzieś atrament rozmazała zbłąkana łza; wątpliwości w pisanych równo i z rozmysłem literach, krągłych jak znaki zapytania. Można było czytać słowa i pomiędzy słowami, wieloznacznie, z nadzieją, po swojemu interpretując wszystko, co zmieniało charakter pisma.

Agata przejechała dłonią po pliku równo ułożonych kopert. Tuż obok leżały dwie kasety magnetofonowe, co prawda podpisane, ale atrament zdążył się już na tyle rozmazać, że nie sposób było odczytać informacji o zawartości. Czy mamy jeszcze w domu magnetofon? – przemknęło jej przez myśl, po czym rozejrzała się po strychu. Oczywiście, że mamy, gdzieś tu na pewno jest. Negatywy do wywołania. Rozwinęła jedną z rolek.

– Nie udusisz się tutaj? Ups, sorry. – Martyna uśmiechnęła się przepraszająco na widok matki trzymającej się za serce. Schyliła się i podniosła upuszczony negatyw. – Nie chciałam cię przestraszyć. Co to jest?

– Zdjęcia. Daj.

– Jak to zdjęcia?

– Dziecko kochane z epoki jotpegów, naprawdę nie widziałaś nigdy negatywu?

– Nie.

– To taka klisza. Wkładało się ją do aparatu. Były dwa rodzaje, na dwadzieścia cztery albo wypas, na trzydzieści sześć zdjęć. Nie można było kliszy naświetlić, znaczy otwierać aparatu zanim wypstrykało się wszystkie klatki i zwinęło całą rolkę do kasetki.

– Czad. A dlaczego dwadzieścia cztery?

– Albo trzydzieści sześć. Bo tyle można było zrobić na tej kliszy zdjęć.

– Jak to?

Agata pokiwała z politowaniem głową. Najwyraźniej mieli sporo braków w edukacji własnego dziecka. Że też nikomu nie przyszło na myśl, żeby młodą uświadomić w dziedzinie postępu technicznego krok po kroku. Teraz nie mogło jej się pomieścić w głowie, że raz pstrykniętego zdjęcia nie da się cofnąć, nie można go powtórzyć. Przyglądała się z zaciekawieniem, obracając rolkę w dłoniach i zastanawiając się, jakim sposobem człowiekowi mogło wystarczyć zaledwie trzydzieści sześć zdjęć. Ona w swoim telefonie miała ich przecież tysiące.

– Tak, kochanie, dawaj. – Agata wyjęła z jej dłoni rolkę i włożyła z powrotem do pudełka, po czym szybko nakryła je pokrywką i wsunęła na poprzednie miejsce. – Tak to kiedyś bywało. Mało tego, człowiek, żeby zobaczyć zrobione przez siebie zdjęcia, leciał w te pędy z kliszą do fotografa, a po kilku dniach odbierał już wywołane, zastanawiając się, czy wszystkie wyszły. Wiesz, jaka to była frajda?

– Nie. – Martyna skrzywiła się lekko.

– Wyobraź sobie, że niektórych fotek się po prostu nie pamiętało.

– To nie do ogarnięcia.

– Oczywiście, jak to leciało? – Agata wyprostowała się i pomasowała kręgosłup, za długo siedziała schylona i teraz ostro dawał się jej we znaki. – Tajemnice sprzed wieków?

– Oj, dałabyś już spokój.

– Nie dałabym, jestem, dziecko moje kochane, dinozaurem, jeżeli w twojej książce od historii kasety magnetofonowe i Stadion Dziesięciolecia, na którym można było znaleźć wszystko, nazwane zostały tajemnicami sprzed wieków.

– Mamo, a po co wy właściwie tam jeździliście, przecież w Białymstoku też chyba można było zrobić zakupy?

– Zamknij jeszcze okno, wyższa jesteś. – Agata brodą wskazała na dach. – Na dzisiaj zapowiadali burzę, a potrzaskanych szyb nam nie trzeba. Ale – wróciła do przerwanego wątku – tam można było znaleźć wszystko. Markowe ciuchy…

– Takie prawdziwe?

– No niekoniecznie, chodziło raczej o metki – uśmiechnęła się. – Wszystko. Było wszystko, czego dusza zapragnie.

– Coś w stylu galerii?

– Chyba nieco więcej. Mniejsza z tym, uciekamy stąd, bo za chwilę naprawdę obie popłyniemy. Poza tym obiad sam się nie zrobi.

– A nie możemy zamówić pizzy? – Martyna przysunęła się lekko do matki i spojrzała prosząco. – Tak dawno nie było, popatrz, tobie się nie chce gotować, bo gorąco, tata wraca dopiero wieczorem, a ja jakoś nie mam ochoty na ziemniaki.

– Na kaszę?

– Tym bardziej nie – skrzywiła się Martyna.

– Tyłki nam tylko porosną.

– To się je potem na słońcu wytopi, no proszę, mamuś.

Zmiękła. Jak zawsze. Martyna doskonale wiedziała, kiedy i w jakie struny uderzyć. Potrafiłabyć słodka jak miód, przekonująca jak politycy w trakcie kampanii wyborczej, jeżeli tylko na coś miała ochotę. Agata zaś chwilami nie miała serca, żeby jej odmówić. Wiedziała, że popełnia błąd, dało się to już odczuć w niektórych zachowaniach córki. Jak zawsze, gdy tylko poluzowane zostały jakieś zasady, domagała się, by poluzować je jeszcze bardziej, uzyskać więcej, zdobyć maksimum korzyści. I dotyczyło to przeróżnych rzeczy; niepozorna uległość w sprawie pizzy mogła później Agatę kosztować walkę o dłuższy pobyt u koleżanki czy wyjazd ze znajomymi na wieczór do centrum miasta. Martyna zdawała się nie widzieć problemu, skoro raz mama poszła na ustępstwo, może pójdzie jeszcze raz, a jeżeli Agata trwała nieugięcie przy swoim stanowisku, to można było spróbować wybuchnąć płaczem, trzasnąć drzwiami i głośną muzyką zamanifestować swój protest.

Dzisiaj jednak Agata nie miała siły na przewidywanie konsekwencji swojej uległości. Nieprzespana noc skutkowała niewidocznymi ziarnami piasku pod powiekami, upał przytłaczał i ciągnął w pobliże jakiegokolwiek mebla, na którym można było poleżeć. W konsekwencji więc wczesne popołudnie spędziły, objadając się pizzą i oglądając jeden z zaproponowanych przez Martynę seriali.

Totalne nieróbstwo.

Co jakiś czas Agata odpływała myślami w kierunku strychu. Co to były za zdjęcia? Nie pamiętała. Jak wielu rzeczy z tamtego okresu. Kładły się mglistym wspomnieniem śmiechu, kradzionych pocałunków, nieznanego dotąd podniecenia, które ogarniało ją bez reszty w obecności Adama. Pospieszne muśnięcia stęsknionych za sobą dłoni, spotkania, na które czekała, licząc sekundy i przeklinając czas za opieszałość.

 

***

 

– Uważasz, że to normalne? – Iwona wpatrywała się w nią ze zdumieniem. Podwinęła nogi pod siebie, popijając wodę z wysokiej szklanki.

– Niczego nie uważam. Po prostu mówię ci, jak jest. – Agata wykręciła palce, po czym opadła na leżak i przymknęła oczy. – Nie mogłam spać, weszłam na jego profil. Ludzie… ludzie wypisują tam takie rzeczy, od których robi się niedobrze.

– Dziwisz się?

– Jak to? – Agata spojrzała na nią ze zdumieniem.

– A nie przeszło ci przez myśl, że nikt przecież nie rozpętywał burzy w szklance wody? Musiały być jakieś podstawy, żeby go zapuszkować.

– I wypuścić.

– Z braku dowodów. – Iwona wzruszyła ramionami. – Za niewinność nie stawia się zarzutów o morderstwo. Tak mi się przynajmniej wydaje, ale co ja tam wiem.

Pusta szklanka, odstawiona energicznie na stolik, zadźwięczała złowieszczo. Iwona przysunęła się do przyjaciółki.

– Nie mam pojęcia, co ci chodzi po głowie. Wiem tylko, iż powinnaś dać sobie spokój. Agata, nie ma najmniejszego znaczenia, że go znałaś, że kiedyś byliście razem. Minęło… Ile? Dwadzieścia lat? Więcej.

Dwadzieścia dwa i trzy miesiące. Skończyli swoją znajomość wyjątkowo spokojnym rozstaniem dokładnie szesnastego maja. Taki prezent zrobiła mu na imieniny. Najbardziej chyba zapamiętała to, że nie musiała się tłumaczyć. Adam nie wymagał od niej żadnych wyjaśnień, czytał z twarzy, oczu. Widział jej niechęć do samej siebie i do niego chyba też, zdawał sobie sprawę, co wybrała, i nie miał jej tego za złe. Jedyne, co ją przerażało, to bezbrzeżny smutek oraz jego pochylone plecy, gdy odchodził. Wiosna szalała na dobre, rozpalała zmysły, wodziła za nos największych racjonalistów, odrywając ich na kilka chwil od ziemi. A zgarbione plecy odchodzącego chłopaka raziły w tej zieleni i szalonej radości wyjątkowo mocno. Była wtedy na niego zła, była wściekła o tę uległość, tak bardzo chciała, żeby zawrócił i spróbował o nią zawalczyć. Utwierdził w swoim uczuciu, przygarnął mocno do siebie, przytulił. On jednak zszedł z pola, z charakterystycznym spokojem dał Agacie do zrozumienia, że nie ma chyba o co czy raczej o kogo walczyć. Pozostawił ją wtedy w parku zalaną łzami i w przekonaniu, że to wszystko jest jego winą. Że ona tylko stanęła przed wyborem, a Adam po prostu nie chciał być dla nikogo alternatywą.

Czy była to jej wina, że wybrała wtedy wszystko, co oferował starszy o dobrych parę lat i doskonale znany jej od dawna Marek? Że zachłysnęła się wyjazdami do Giżycka, pływaniem żaglówką i całym światem, który nagle położył się u jej stóp? Rano budził ją zapach kwiatów, świeży bukiet w niewyjaśnionych okolicznościach pojawiał się na stoliku przy jej łóżku. Rodzice, zapytani, wzruszali tylko ramionami i uśmiechali się do siebie znacząco. Jakie szanse z tym wszystkim miała ławka w parku, na której przesiadywała godzinami z Adamem? Niewielkie, tym bardziej że jemu chyba nie zależało.

Nie aż tak.

– Nie wiem, czy ma, czy nie. Nie mam pojęcia, dlaczego tak mnie to ruszyło. Może chodzi o zwykłą sprawiedliwość.

– No zdaje się, że została właśnie wymierzona, chociaż powiem ci, iż do końca nie jestem przekonana.

– Iwona, na litość, o czym ty mówisz? – Agata spojrzała z niedowierzaniem na przyjaciółkę. – Przecież znałaś go, wiesz doskonale, jaki był.

– No, jaki? – mruknęła Iwona z przekąsem. – Idealny. Na początku byłam wściekła, że mi go świsnęłaś sprzed nosa, ale później pomyślałam sobie, że nie ma na świecie ideałów. Tacy ludzie, Aga, nie istnieją. To, co z pozoru wydaje się idealne, co na wierzchu błyszczy i zachwyca, w środku najprawdopodobniej gnije i kipi wściekłością, zasklepione nienaturalnej urody powłoką uderza w nią zawzięcie dopóty, dopóki nie wydostanie się na zewnątrz. I tak było w tym przypadku. Takie jest moje zdanie. A tobie – przyjaciółka wymierzyła palec w Agatę – radzę się trzymać od tego z daleka.

– Posłuchaj…

– Żadne tam posłuchaj, relacje między wami wygasły wieki temu, możesz go chyba uznać za dawno zapomnianą przeszłość, mam rację?

– Mogę – mruknęła Agata i na powrót zapadła się w leżak.

– No właśnie. Więc sprawę, która się wydarzyła, uznaj też za zamkniętą. Nie jesteś ani śledczym, ani prokuratorem. Z tego, co mi wiadomo, z policją do czynienia miałaś raptem raz, jak cię zatrzymali za przekroczenie prędkości.

– Ale jestem człowiekiem i najzwyczajniej po ludzku nie daje mi to spokoju.

– Co? Sensacja, jaka się wokół tego wytworzyła? Nie chcę nic mówić, ale powszechnie się uważa, że twój Adaś popełnił zbrodnię doskonałą, wystarczy go jednak mieć cały czas na oku i na pewno znajdzie się jakiś pominięty przez dochodzeniowcówdowód, a wtedy… – Iwona rozłożyła ręce. – Sprawiedliwości stanie się zadość. A ty daj sobie spokój, nie roztrząsaj tego i nie rozmyślaj.

Łatwo powiedzieć.

– O czym Agata ma tak nie rozmyślać?

Iwona już otwierała usta, żeby powtórzyć bratu całą rozmowę, powstrzymało ją jednak kategoryczne spojrzenie przyjaciółki.

– A nic, tak sobie tu po babsku gadamy.

– To wy sobie gadacie, a może obiad jakiś jest? –Marek spojrzał na żonę pytająco.

– Jest. Martyna zażyczyła sobie pizzy, kilka kawałków można podgrzać.

– To ja podziękuję. Po pizzy mam zawsze problemy żołądkowe. – Skrzywił się nieznacznie.

– Wstawię coś na szybko. Iwi, zjesz? W sumie już pora wczesnej kolacji.

– Zjem, pewnie, że zjem.

Agata odrzuciła propozycję pomocy i usadziła z powrotem przyjaciółkę, żeby zamieniła chociaż kilka słów z Markiem. Widywali się zdecydowanie za rzadko. On pracował do późna, częste wyjazdy służbowe też za bardzo nie służyły pielęgnowaniu stosunków rodzinnych, Iwona z kolei jako wzięta menadżerka w dużej firmie co prawda dysponowała czasem według upodobania, na pierwszym miejscu jednak stawiała pracę. Dlatego nierozłączne niegdyś rodzeństwo teraz widywało się od święta.

Agata odsączyła ciecierzycę i zaczęła kroić cebulę. Przez okno widziała dwie pochylone głowy i zastanawiała się, czy Iwona wykaże większą lojalność w stosunku do brata, czy raczej do niej. Ciężko było powiedzieć. Kiedyś stanowili wyjątkowo zgodny tandem. Mimo dziesięciu lat różnicy dogadywali się wyśmienicie właściwie w każdym wieku. Marek pilnował Iwony, a co za tym idzie jej smarkatej koleżanki z podwórka. Łaziły za nim krok w krok, skarżyły się, gdy ktoś próbował im zabrać w piaskownicy łopatkę, ciągał za włosy czy zajmował miejsce na huśtawce. A on niezmordowanie chodził, tłumaczył, komu trzeba lekko pogroził.

Taki brat to skarb.

Później, gdy były już starsze, służył swoim towarzystwem na koncertach czy w kinie. Rodzice byli po prostu przeszczęśliwi, mając świadomość, że ich jedyna latorośl jest pod niezawodną opieką solidnego i odpowiedzialnego chłopaka. A gdy chłopak zmienił się w równie odpowiedzialnego mężczyznę, nie posiadali się ze szczęścia, oddając mu Agatę za żonę.

Wsypała pietruszkę do miski i wymieszała wszystko, przyglądając się rodzeństwu. Nie, może rozmawiają o pracy, zresztą… na litość, co mnie to właściwie interesuje? Iwona ma rację, trzeba dać sobie spokój. Znajomy, dawny znajomy, należy podkreślić, popełnił błąd albo i nie, ale to zupełnie nie jej interes. Wytarła dłonie w ścierkę, ustawiła na stole miski i zawołała rodzinę na kolację.

Nie będzie o tym myśleć. Już nie. Ziewnęła rozdzierająco i spojrzała na laptopa Martyny.

Ciągle stał na kuchennej wyspie.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej