Nie rozumiemy się bez słów - Jacek Sobczyński - ebook + książka

Nie rozumiemy się bez słów ebook

Jacek Sobczyński

4,1

Opis

Komedia romantyczna dowcipnie portretująca pokolenie współczesnych 30-latków. "Nie rozumiemy się bez słów" to historia przyjaźni, łączącej dwójkę głównych bohaterów, od szalonych lat 90. aż po dzisiejsze czasy. Wychowali się na przegrywanych kasetach magnetofonowych i filmach wideo. Nie mieli żadnych planów poza tym, że chcieli podbić świat - i może przy okazji w kimś się zakochać. Czy im się to udało? Serialowa narracja, dużo humoru, wartkie dialogi i szczypta nostalgii w duchu Nicka Hornby'ego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (14 ocen)
6
5
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ja­cek Sob­czyński

Dzien­ni­karz, re­dak­tor, sce­na­rzy­sta pro­gramów TV, PR-owiec (ur. 1985). Pu­bli­ko­wał m.in. w cza­so­pi­smach „Film”, „Przekrój”, „K MAG”, „Exklu­siv” czy „FUTU Pa­per”, dzien­ni­kach „Pol­ska Ti­mes” i „Głos Wiel­ko­pol­ski” oraz na łamach por­ta­li Film­web, Dwu­ty­go­dnik i T-Mo­bi­le Mu­sic. Współpra­cu­je z fe­sti­wa­lem fil­mu i mu­zy­ki Trans­atlan­tyk.

Miesz­ka w War­sza­wie, po­cho­dzi z Po­zna­nia – wy­cho­wał się na tym sa­mym osie­dlu co bo­ha­te­ro­wie „Nie ro­zu­mie­my się bez słów”.

Pro­jekt okładki i stron tytułowych

Mar­cin Szczy­giel­ski

Re­dak­cja

Han­na Adam­kow­ska

Ko­rek­ta

Ewa Szczo­druch

© Co­py­ri­ght by Ja­cek Sob­czyński, 2014

© Co­py­ri­ght by In­sty­tut Wy­daw­ni­czy La­tar­nik, 2014 Zdjęcia au­to­ra

© Mi­chał Wil­czew­ski/lie­sty­le*

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i skład kom­pu­te­ro­wy

Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

ISBN 978-83-63841-18-8

IN­STY­TUT WY­DAW­NI­CZY LA­TAR­NIK

IM. ZYG­MUN­TA KAŁUŻYŃSKIE­GO

War­sza­wa, ul. Cy­pryj­ska 89

zamówie­nia te­le­fo­nicz­ne: 22 614 28 34

zamówie­nia in­ter­ne­to­we: sklep@la­tar­nik.com.pl

e-mail:la­tar­nik@la­tar­nik.com.pl

Za­pra­sza­my do księgar­ni in­ter­ne­to­wej

www.la­tar­nik.com.pl

oraz na nasz pro­fil na por­ta­lu Fa­ce­bo­ok www.fa­ce­bo­ok.com/iw­la­tar­nik

Za­pisz się doKlu­bu Czy­tel­ni­ka La­tar­ni­ka DROPS

gwa­ran­tującego stałe zniżki na wszyst­kie na­sze książki, a na­wet pra­wo otrzy­my­wa­nia ich za dar­mo.

Więcej szczegółów: www.la­tar­nik.com.pl/dropsalbo na­pisz do nas: drops@la­tar­nik.com.pl

War­sza­wa 2014

Wy­da­nie I

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pro­log

Do­bra, przy­znaj­cie się – jak wy­obrażacie so­bie naj­ważniej­szy dzień swo­je­go życia?

Jako dzie­ciak byłem pe­wien, że zo­stanę wiel­kim bo­ha­te­rem. Nie­ko­niecz­nie jed­nym z tych, którzy la­tają po da­chach wieżowców i bro­nią miast przed złoczyńcami, choć na mo­jej półce zna­leźlibyście kil­ka eg­zem­pla­rzy ko­miksów z Bat­ma­nem i Pu­ni­she­rem. Nie, bliżej było mi do he­ro­sa dnia co­dzien­ne­go. Kie­dy tyl­ko w te­le­wi­zji po­ka­zy­wa­li jakiś mecz, wy­obrażałem sie­bie, jak pięknym strzałem w samo okien­ko bram­ki za­pew­niam swo­jej drużynie triumf. Albo sie­bie jako strażaka, który włazi po bal­ko­nach, by wy­do­być lu­dzi z płonącego miesz­ka­nia na wy­so­kim piętrze; cie­ka­we, że nig­dy w mo­ich fan­ta­zjach pożary nie wy­bu­chały na par­te­rze ani w dom­kach jed­no­ro­dzin­nych – tak jak­by w tym przy­pad­ku ra­to­wa­nie nie wiązało się z bo­ha­ter­stwem. Wi­działem się w roli człowie­ka, dla którego oka­zy­wa­nie męstwa jest czymś zupełnie po­spo­li­tym: jed­ni sprze­dają sa­mo­cho­dy, inni czyszczą uli­ce, a ja na co dzień wy­ko­nuję pra­ce za­re­zer­wo­wa­ne dla gości z pierw­szych stron ga­zet. To gdzie tu jest miej­sce na naj­ważniej­szy dzień, sko­ro wszyst­kie są ta­kie same? Niech będzie, że zro­biłem coś efek­tow­ne­go w ra­mach nad­go­dzin.

Nie­ste­ty w moim przy­pad­ku nic ta­kie­go się nie wy­da­rzyło.

Ran­kiem naj­ważniej­sze­go dnia mo­je­go życia ra­zem z siostrą pędzę sa­mo­cho­dem na złama­nie kar­ku. Sio­stra ma na imię Ane­ta, nie­daw­no skończyła trzy­dzieści czte­ry lata, pra­wo jaz­dy zro­biła tuż po ma­tu­rze, a mimo to wciąż ner­wo­wo mam­ro­cze pod no­sem przy skrętach w lewo. Ja mam na imię Ma­ciek, je­stem trzy­dziestolatkiem, nie wziąłem ze sobą pra­wa jaz­dy, które i tak w tej chwi­li nie bar­dzo by mi się przy­dało, po­nie­waż właśnie sta­ram się eks­pre­so­wo wy­le­czyć kaca. Wy­sta­wiam głowę przez okno, próbuję nie myśleć o tym, co niedługo się wy­da­rzy i… No co, wy też nie walnęlibyście so­bie kil­ku ko­le­jek do po­dusz­ki, żeby po­zbyć się stre­su?

– Włosy so­bie ze­psu­jesz! – wrzesz­czy Ane­ta, a ja po­tul­nie cho­wam łeb do sa­mo­cho­du.

Nie byłem w życiu na zbyt wie­lu ślu­bach. Ku­zyn Mikołaj – to pamiętam, raz. Ku­zynka Aśka od stro­ny mamy, Ja­siek, po­tem dwóch zna­jo­mych ze stu­diów, ale obaj poskąpili i za­pro­si­li mnie tyl­ko do kościoła. Pamiętam, jak w po­przed­niej pra­cy koleżanka z biur­ka obok robiła so­bie przed­wa­ka­cyj­ne wy­li­czan­ki. Wy­cho­dziło jej, że śred­nio co dwa ty­go­dnie będzie na czy­imś ślu­bie albo wie­czo­rze pa­nieńskim, sama zresztą miała męża od trzech lat i – z tego, co wi­działem w in­ter­ne­cie – dziec­ko w dro­dze. Nie wiem, jak z tym jest u was, ale dla mnie było to trochę ni­czym spo­tka­nie z obcą cy­wi­li­zacją. Dziew­czy­na wy­pi­sy­wała na kart­ce daty naj­bliższych ślubów, tak jak inni układają so­bie tra­sy pod­czas za­gra­nicz­nych wy­cie­czek.

Nie przy­pusz­czałem, że lu­dzie z mo­ich rocz­ników w ogóle wstępują w związki małżeńskie. In­sty­tu­cja ślubu przed trzy­dziestką tak trąciła dla mnie myszką jak całowa­nie ko­biet w rękę. Wie­działem, że coś, kie­dyś, że są gdzieś jacyś dzi­wa­cy, którzy spędzają naj­lep­sze lata swo­je­go życia na go­to­wa­niu obiadów i składa­niu regałów z Ikei, ale ja i ślub? Nie cho­dzi mi o to, że sys­te­ma­tycz­ne upi­ja­nie się i do­go­ry­wa­nie w taksówkach śred­nio ko­re­spon­du­je z małżeństwem – zwłasz­cza że i mnie nie zda­rza się to tak często jak kie­dyś – ale o wewnętrzne po­czu­cie ogra­ni­cze­nia. Na­wet jeśli z kimś je­steś i jeśli na do­da­tek tego kogoś ko­chasz, to chy­ba le­piej zo­sta­wić so­bie jakąś boczną furtkę… praw­da? Na wy­pa­dek, gdy­by któreś się jed­nak roz­myśliło albo uznało, że jesz­cze za wcześnie na poważne de­cy­zje. No tak, bo w su­mie jest za wcześnie. Nie słuchaj­cie ro­dziców, którzy wy­py­chają was przed ołtarz, bo cho­dzi im tyl­ko o to, żeby już nig­dy nie mu­sie­li wspo­ma­gać was fi­nan­so­wo. Przed trzy­dziestką człowiek jest na­prawdę nie­przy­go­to­wa­ny na ta­kie hece. Star­si, rzecz ja­sna, uważają in­a­czej, no, ale oni żyli w daw­nych cza­sach, obrączko­wa­li się bez prze­myśle­nia spra­wy, ro­bi­li to na­zbyt spon­ta­nicz­nie i nig­dy nie pa­trzy­li na śluby tak dogłębnie jak moje po­ko­le­nie.

Te­raz jadę na ślub i trzęsę się jak osi­ka. Jeśli mam być szcze­ry, to ce­re­mo­nie za­war­cia związku małżeńskie­go mają tyl­ko je­den po­zy­tyw­ny aspekt. Możesz pu­blicz­nie i ab­so­lut­nie le­gal­nie schlać się, ba – wy­mi­gi­wa­nie się od tego ucho­dzi za to­wa­rzy­skie faux pas. I to wszyst­ko. Nie wzru­szają mnie pa­te­tycz­ne przy­sięgi pod ołta­rzem, bo wiem, że ci sami lu­dzie najpóźniej za rok będą kłócić się o to, gdzie mają leżeć brud­ne skar­pe­ty. Nie przej­muję się suk­nią pan­ny młodej, która niedługo po­le­ci za pół ceny na in­ter­ne­to­wej au­kcji. Zresztą mam nie­od­par­te wrażenie, że nowożeńcy – choćby wiążące ich uczu­cie było najgłębsze – za­wsze czują się nie­swo­jo pod­czas tego fe­sti­wa­lu czułości i szcze­rych życzeń. Muszą afi­szo­wać się ze swoją miłością, sprze­da­wać in­tym­ność nad ta­le­rzem pełnym kiełbas z wody. Nie­na­widzą tego. Nie wy­obrażam so­bie żad­nej pary, która nie czułaby zażeno­wa­nia przy okrzy­kach „Gorz­ko!”. To tak, jak­by ka­za­no im na­gle grać w por­no­sie.

Tak, śluby. Śluby to esen­cja ki­czu i fał szu. Byliście kie­dyś na uda­nym ślu­bie? Ale ta­kim na­prawdę faj­nym, do­pra­co­wa­nym w każdym szczególe? Ta­kim, który sami chcie­li­byście przeżyć? Nie ma szans. Za­wsze znaj­dzie się jakiś po­wie­szo­ny na drzwiach od ki­bla ku­pi­dyn albo koleżanka z zacięciem gra­ficz­nym, która po we­se­lu wklei wa­sze zdjęcie w różowe ser­ce na tle spo­koj­ne­go mo­rza. Co gor­sza, zro­bi to w ab­so­lut­nie do­brej wie­rze.

– Jezu, nie wierzę, że mu­siałeś zalać pałę aku­rat wczo­raj – prze­ry­wa ciszę Ane­ta.

– Nie wiem. Nie zalałem się – mówię. Nie je­stem pe­wien, ale to chy­ba moje pierw­sze wy­po­wie­dzia­ne dziś zda­nia.

– Młody, błagam, tyl­ko mi nie ściem­niaj. Waliło od cie­bie jak od Po­lmo­su. Znam cię trzy­dzieści lat i wiem, kie­dy je­steś na kacu. Wyglądasz, jak­by ktoś wy­tarł ci twarz gumką.

Spoglądam w bocz­ne lu­ster­ko. Nie­ste­ty, trud­no byłoby się z nią o to pokłócić.

– Dla­cze­go na­wet na ten ślub mu­si­my się spóźnić?

– Dla­cze­go na­wet przed tym ślu­bem nie przy­jeżdżasz na czas?

– Ej, przy­je­chałam o umówio­nej go­dzi­nie, tak?

– Srak – na więcej mnie w tej chwi­li nie stać, zwłasz­cza że półgębkiem od­bi­ja mi się po zje­dzo­nym w nocy ta­ta­rze.

– Okej, do­bra, do­bra – Ane­ta pusz­cza kie­row­nicę i uno­si ręce w geście pod­da­nia się. – To jest zno­wu moja wina, okej. A co po­czu­je Izka, kie­dy spóźnisz się na ślub?

– Nie wiem. Jedź szyb­ciej.

– Co?

– Jedź szyb­ciej. I trzy­maj kie­row­nicę.

– Nie in­te­re­su­je cię Izka?

– In­te­re­su­je. Ane­ta – opie­ram głowę o prawą dłoń. – Błagam, nie mówmy o tym te­raz. Możemy o tym te­raz nie mówić?

– To nie zwa­laj winy na in­nych. Zno­wu.

– Cze­mu zno­wu?

– No jak, cze­mu zno­wu? – każda roz­mo­wa z moją siostrą, na co dzień szkol­nym pe­da­go­giem, ma po­ten­cjał, by ciągnąć się w nie­skończo­ność. Sche­mat, ja­kim ope­ru­je Ane­ta, jest za­wsze po­dob­ny: wyciąga­nie pro­ble­mu, później stop­nio­we od­su­wa­nie się jak­by w geście porażki, a na ko­niec atak z nie­kry­tej flan­ki i do­wo­dze­nie, że jego isto­ta tkwi we mnie. Isto­ta pro­ble­mu, nie ge­stu porażki. Choć nie, w su­mie to i jed­ne­go, i dru­gie­go. Jest w te kloc­ki świet­na. Ale i ja cza­sem po­tra­fię być do­bry.

– Sio­stra – za­czy­nam – Ja z tobą o tym po­ga­dam, ale se­rio, po we­se­lu (punkt pierw­szy: przy­znaję, że jest pro­blem). Sor­ry – to ja się spóźniłem (punkt dru­gi: stop­nio­we od­su­nięcie się). Po pro­stu źle się te­raz czuję, je­stem trochę zde­ner­wo­wa­ny, nie leży mi gar­ni­tur i boli mnie brzuch.

– Ta­tar – prze­ry­wa Ane­ta.

– Co?

– Boli cię brzuch, bo zno­wu na­wpie­przałeś się po pi­ja­ku ta­ta­ra. Chy­ba że to nowa li­nia Hugo Bos­sa szczy­pie mnie te­raz w oczy. Gumy masz w schow­ku – uci­na, za­nim uda­je mi się za­re­ago­wać.

– Dzięki – rzu­cam, ładując so­bie do ust trzy miętowe gumy na­raz. – Cze­kasz na ślub?

– Cze­kam, mmm, no cze­kam – nie trze­ba być psy­cho­lo­giem, by usłyszeć różnicę w po­zio­mie en­tu­zja­zmu pomiędzy jej pierw­szym a dru­gim „cze­kam”.

– Po­go­da nam się udała – ciągnę. – Pomyśl so­bie, jaki będzie do­bry ca­te­ring!

– Ty le­piej o pan­nie młodej pomyśl!

– A ty le­piej pomyśl, jak złapać wia­nek. Na bank będzie tam jakiś sa­mot­ny Hugh Grant (punkt trze­ci: atak z nie­kry­tej flan­ki, świński, ale za­wsze).

– Młody – moja trzy­dzie­stocz­te­ro­let­nia, sa­mot­na od lat sio­stra spogląda na mnie z pobłażli­wym uśmie­chem. – Weź…

– Na przykład uro­czy, ale ga­mo­nio­wa­ty Fran­cuz.

– Tyl­ko nie Fran­cuz! Szwed! Wam­pir z „Czy­stej krwi”! – gra­tu­la­cje, udało ci się zmie­nić te­mat.

– No to Szwed. Wy­so­ki Szwed. Po­zna­jesz go przy sto­le, usiłujesz sięgnąć po tar­tinkę, ale Szwed ma dłuższe ręce i robi to za cie­bie. Ład­nie wymyśliłem?

Zo­stał mi tyl­ko ostat­ni, naj­ważniej­szy punkt. Jeśli Ane­ta za­cznie się śmiać, spoj­rzy przed sie­bie na drogę i będzie jesz­cze przez parę se­kund się uśmie­chać, po czym za­du­ma głęboko – je­steśmy w domu.

– Jezu, nie wierzę, że mamy wspólną matkę, ty czu­bie – śmie­je się Ane­ta, po czym pa­trzy na drogę, przez chwilę się uśmie­cha, a następnie na jej twa­rzy ma­lu­je się wy­raz głębo­kiej za­du­my.

Ha!

* * *

We­se­le ma odbyć się w zajeździe na skra­ju wsi, ślub – w koście­le kil­ka kroków da­lej. Wszyst­ko znaj­du­je się na kom­plet­nym wy-gna­je­wie, przy­po­mi­nając odcięty od świa­ta kom­pleks du­cho­wo-ga-stro­no­micz­ny. Zajeżdżamy na za­cie­nio­ne podwórze, gdzie już stoi moja mat­ka oraz wuj Jastrząb ze stro­ny Izki, zna­czy pan­ny młodej. Ho, ho, ko­mi­tet po­wi­tal­ny?

– Ma­ciu­siu! – załamu­je ręce mama. – Dzwo­nię od dwóch go­dzin!

Nie wyłączaj te­le­fo­nu po pi­ja­ku. Nie wyłączaj te­le­fo­nu po pi­ja­ku. Nie wyłączaj te­le­fo­nu po pi­ja­ku, a zwłasz­cza jeśli mu­sisz rano wstać i przed­tem na­sta­wiłeś so­bie w nim bu­dzik.

Wyłączyłem te­le­fon po pi­ja­ku.

– Cho­le­ra! – klnę te­atral­nie. – Zno­wu mi się ze­psuł…

– O mat­ko, a ja swój zo­sta­wiłam w domu! – Ane­ta ude­rza się w czoło.

– Chłopie – otyłe ob­li­cze wuja Jastrzębia zasłania mi prześwi­tujące przez drze­wa słońce i całuje w oba po­licz­ki – tra­ge­dia, kata-stro­fi­ren! Izie ze­psuł się za­mek w suk­ni!

– Za­mek?

– Ten z tyłu, na ple­cach. No po­patrz, co za gówno. I spóźni się go­dzinę na własny ślub, a goście cze­kają w tym upa­le.

– Mama Izy we­zwała kraw­ca, sie­dzi i wy­mie­nia zapięcie! – głosy mamy i Jastrzębia brzmią ra­zem jak grec­ki chór żałobny.

Szyb­ko pod­su­mo­wuję fak­ty. Iza będzie za go­dzinę. Goście nie wiedzą, że już je­stem. Mogą pomyśleć, że przy­je­cha­liśmy ra­zem. Mam go­dzinę na ode­tchnięcie po­wie­trzem, zli­kwi­do­wa­nie kaca i do­pro­wa­dze­nie się do jako ta­kie­go sta­nu. To pierw­sza do­bra wia­do­mość naj­ważniej­sze­go dnia w moim życiu.

– Ko­cha­ni! – rozkładam sze­ro­ko ra­mio­na. – To może zróbmy tak, że ja te­raz skoczę się na chwilę przejść, a za mniej niż go­dzinkę będę z po­wro­tem, co? O tu, nie­da­le­ko, na pole za tam­te drze­wa.

Nad całą trójką za­wi­sa wiel­ki, ko­mik­so­wy dy­mek z na­pi­sem: „Po co?”

– Głowa mnie trochę boli od tego słońca, w sa­mo­cho­dzie trzęsło, muszę się prze­wie­trzyć. Pół go­dzin­ki. 45 mi­nut – wyjaśniam.

– A nie za­po­cisz ma­ry­nar­ki? – pyta z troską mama. Szyb­ko zdej­muję ją i prze­rzu­cam przez ramię.

– Spo­koj­na głowa, mamuś – uśmie­cham się. – Tyl­ko nie mówcie resz­cie, że już je­stem, jesz­cze będą dzwo­nić, a ja chciałbym się trochę wy­ci­szyć.

– Prze­cież i tak masz ze­psu­ty te­le­fon – Jastrząb spogląda po­dejrz­li­wie.

– Fak­tycz­nie! Ale wie­cie, źle się czuję, a tam trze­ba wszyst­kich wycałować i w ogóle – kręcę jak osza­lały. A jed­nak per­spek­ty­wa bu­ziaków od cio­tek Izki naj­praw­do­po­dob­niej działa na wy­obraźnię mamy i Jastrzębia. Ki­wają głowa­mi i ru­szają w stronę kościoła.

– Młody! – wuj Jastrząb od­wra­ca się i mru­ga po­ro­zu­mie­waw­czo. – Tyl­ko nie roz­myśl się i nie spier­dol mi w to żyto!

Je­steście pew­ni, że tyl­ko ko­bie­ty mają in­tu­icję? Po la­tach pro­wa­dze­nia małej ga­stro­no­mii Jastrząb po­tra­fi prze­fil­tro­wać do­wolną psy­chikę w kil­ka se­kund. Ale o nim opo­wiem wam później.

Za­miast za drze­wa idę do leżącego po dru­giej stro­nie szo­sy małego skle­pu. Za wy­grze­ba­ne z port­fe­la złotówki ku­puję pół li­tra wody mi­ne­ral­nej i paczkę moc­nych miętówek. Wy­chodząc, do­strze­gam pole pełne ja­kichś wiech­ci ciągnące się za skle­pem. Żyto? Psze­ni­ca? Nig­dy nie znałem się na przy­ro­dzie. Rozglądam się do­okoła i daję nura pomiędzy kłosy.

Prze­dzie­ram się przez nie, by po paru chwi­lach wyjść na nie­po-ro śniętą ni­czym miedzę. Moja głowa wy­sta­je po­nad kłosy, ale nie ma szans, żeby kto­kol­wiek z we­sel­ników mnie tu za­uważył. Choć nie sprzy­jają temu żadne oko­licz­ności, za­pa­lam pa­pie­ro­sa. Dym za­wsze mnie roz­le­ni­wiał, lecz nie tym ra­zem. Te­raz każde sztach­nięcie otwie­ra co­raz więcej kla­pek w moim mózgu. Strach nie ustępuje, za to uczu­cie lęku sta­je się czymś w ro­dza­ju nie­wi­dzial­nej ręki, która o od­po­wied­niej po­rze i tak pociągnie mnie przed ołtarz. Czuję, że nie mogę się mu prze­ciw­sta­wić, na­wet gdy­bym bar­dzo chciał. Niech Jastrząb będzie spo­koj­ny, nie spier­dolę mu w żyto.

A może właśnie to jest ten mo­ment, w którym strach po­ko­nu­je się da­niem dra­pa­ka? Spójrz­my na to lo­gicz­nie: hej, chy­ba nie po­win­no cię tu być. Ani w polu, ani w koście­le, ani na we­se­lu. Bałeś się tego dnia przez sporą część swo­je­go życia, a kie­dy usta­liłeś już wszyst­ko, to zacząłeś od­ga­niać każdą myśl o nim ni­czym natrętną muchę. Po­wi­nie­neś być szczęśliwy, a ze stre­su chce ci się rzy­gać. Wiesz, że za kil­ka­dzie­siąt mi­nut za­mkniesz naj­piękniej­szy roz­dział swo­je­go życia. Nie chcesz być częścią tego pie­przo­ne­go ślubu. Pomyśl o so­bie. Być może twój kłopot po­le­ga na tym, że robiłeś to zbyt często, ale zmuś się jesz­cze raz. Pomyśl o so­bie. Nie myśl o Izie.

Myślę o Izie. Nie mu­siałem dziś jej wi­dzieć, żeby czuć, że jest szczęśliwa. Włączam te­le­fon, ale wśród dwu­na­stu nie­ode­bra­nych połączeń i trzech wia­do­mości (to cio­cia Stef­ka umie wysyłać SMS-y?) nie ma ni­cze­go od niej. Ma pew­ność, że nic nie znisz­czy jej tego dnia, dla­te­go nie przejęła się na­wet ze­psu­tym zam­kiem od suk­ni. Czułem to już wte­dy, kie­dy ra­zem wy­bie­ra­liśmy fe­ralną kieckę.

– Ty w ogóle wi­dzisz się na tym ślu­bie? – za­py­tałem, patrząc na przy­mie­rzającą suk­nię Izkę.

– O Jezu, nie. To­tal­nie nie – zaśmiała się, po czym spo­ważniała, widząc mój wzrok. Wie­działem, że chce po­wie­dzieć: „To zna­czy w su­kien­ce nie, bo poza tym to tak. Bar­dzo, bar­dzo tak”.

Wra­caj tam, kre­ty­nie. Nie możesz jej tego zro­bić.

Po­nie­waż na polu nie mogę ani usiąść, ani o nic się oprzeć, zaciągam się pa­pie­ro­sem i ru­szam na krótki spa­cer. Myśli­cie, że to dziw­ne, że za­wsze uwiel­białem wra­cać myślą do na­sze­go pierw­sze­go spo­tka­nia, rozkładać na cząstki wszyst­kie sy­tu­acje, które spra­wiły, że z nie­zna­jo­mych sta­liśmy się kum­pla­mi, przy­ja­ciółmi, a na­wet parą? Cho­dzi mi o ta­kie ty­po­we, sen­ty­men­tal­ne gdy­ba­nie, ana­li­zo­wa­nie, co stałoby się, gdy­bym, nie wiem, spoj­rzał w lewo za­miast w pra­wo, usiadł z kim in­nym w ławce, nie wy­pro­wa­dził się z ro­dzin­ne­go mia­sta, po­znał tych, a nie in­nych lu­dzi. To wszyst­ko składa się na wiel­ki, tętniący od dwu­dzie­stu lat or­ga­nizm, w którym zmie­niło się wszyst­ko oprócz dwóch głównych komórek. No właśnie, prze­cież to już dwa­dzieścia lat, odkąd znam tę chu­der­lawą dziew­czynę z krzy­wy­mi no­ga­mi. A prze­cież wy­star­czyło, żebym wy­szedł z domu kil­ka mi­nut później, a na­sze hi­sto­rie po­to­czyłyby się zupełnie in­a­czej.

Chce­cie, żebym wam o tym opo­wie­dział?

Wczo­raj

Wy­cho­wałem się na po­znańskim osie­dlu Ko­per­ni­ka. To spo­ry kom­pleks bloków z lat 70. położony w za­chod­niej części mia­sta, pomiędzy trasą na Ber­lin a sta­dio­nem Le­cha Po­znań – obec­nie dum­nie noszącym nazwę Sta­dio­nu Miej­skie­go. Trzy naj­ważniej­sze uli­ce osie­dla noszą na­zwy wy­bit­nych uczo­nych: Ga­li­le­usza, Ke­ple­ra i New­to­na (ja miesz­kałem na New­to­na, blok nu­mer 8). Jeśli tyl­ko miało się otwar­te okno, można było usłyszeć wi­wa­ty ki­biców przy każdym strze­lo­nym golu na me­czu Le­cha albo stu­kot kół eks­pre­su do Ber­lina. Uwiel­białem leżeć wie­czo­rem w łóżku i słuchać odgłosu prze­jeżdżającego pociągu. Byłem strasz­nie cie­kaw, jak wygląda to mia­sto, z którego przed każdymi świętami moi wuj­ko­wie przy­wo­zi­li cu­kier­ki i cze­ko­la­dy Scho­get­ten. Ale kie­dy w końcu po­je­chałem tam z ro­dzi­ca­mi i siostrą, byłem za­wie­dzio­ny. Nig­dzie nie było bloków, wszędzie ja­kieś sta­re ka­mie­nicz­ki i skle­pi­ki. To gdzie ci wszy­scy lu­dzie spa­li?

Nie wy­obrażałem so­bie, jak można miesz­kać gdzie in­dziej niż w blo­kach. Kie­dy miałem dzie­sięć lat, osie­dle było dla mnie ab­so­lut­nie wszyst­kim. Nie­zbyt wiel­kie – myślę, że całość obe­szli­byście szyb­kim spa­ce­rem w mniej niż go­dzinę – w mo­ich oczach wy­da­wało się całym świa­tem. Znałem na nim wszyst­kie kąty, wie­działem, na której uli­cy krawężnik jest wy­so­ki i ciężko wje­chać na nie­go ro­we­rem, gdzie bra­ku­je płytki chod­ni­ko­wej albo gdzie prze­sia­dują star­sze chłopa­ki, obok których nie war­to prze­cho­dzić. Na osie­dlo­wym ry­necz­ku ra­zem z kum­pla­mi bra­liśmy ka­pu­sty ki­szo­nej za złotówkę, zja­da­liśmy ją, po czym urządza­liśmy kon­kurs na najgłośniej­sze­go bąka. A po­tem szliśmy do kio­sku Ru­chu po ko­mik­sy ze Spi­der-Ma­nem lub do mi­ni­de­li­ka­tesów Zbi­di, gdzie ku­po­wa­liśmy pep­si na miej­scu (złotówka plus dwa­dzieścia gro­szy kau­cji, łatwo za­tem ob­li­czyć, że wy­star­czyło zna­leźć na śmiet­ni­ku pięć pu­stych bu­te­lek, żeby mieć dar­mo­wy napój!). Tak wyglądało moje dzie­ciństwo na osie­dlu Ko­per­ni­ka. Naj­lep­sze, ja­kie tyl­ko mogłem mieć.

Nie dziw­cie się, że kie­dy ka­za­no mi stamtąd wyjeżdżać, fi­zycz­nie po­czułem się źle. Być może tak źle, jak źle czują się hol­ly­wo­odz­kie gwiaz­dy, gdy na­gle znajdą się w in­nym miej­scu niż li­mu­zy­na, sa­mo­lot albo ho­tel; wy­obraźcie so­bie taką Ma­donnę, której ktoś każe iść kupić ka­pu­sty z becz­ki za złotówkę. Ja nie po­tra­fiłem się od­na­leźć w in­nych dziel­ni­cach: nie­zna­ne na­zwy ulic i obce twa­rze bu­dziły we mnie lęk. Do­pie­ro po po­wro­cie na osie­dle prze­sta­wałem czuć się nie­swo­jo. Kie­dyś usłyszałem głupi dow­cip o Ślązaku, który po­je­chał nad mo­rze i ze­mdliło go od świeżego po­wie­trza – może ja miałem tak samo z osie­dlem Ko­per­ni­ka?

Ko­chałem to miej­sce. Co­dzien­nie objeżdżałem osie­dle na moim ro­we­rze, trochę jak do­zor­ca, który spraw­dza, czy aby na pew­no wszyst­ko jest tam, gdzie trze­ba. Nie­na­wi­dziłem zmian, wście­kałem się na każdy nowy sklep, na­wet na to, że prze­ma­lo­wa­no blok na inny ko­lor. Myślę, że pod tym względem zna­lazłbym wspólny język ze sta­rusz­ka­mi. Dla mnie po­wta­rzal­ność była naj­piękniejszą cechą tego miej­sca. Uwiel­białem co popołudnie śmigać po równiut­kim as­fal­cie przy pa­ra­fial­nym koście­le, prze­jeżdżać na złama­nie kar­ku przez ru­chliwą ulicę Pro­mie­nistą, ścigać się z au­to­bu­sa­mi na po­bli­skiej pętli lub zjeżdżać po nierównościach z górek w par­ku Ra­szyńskim. Dzień w dzień, mie­siąc w mie­siąc. Myślałem, że to tyl­ko ja je­stem taki dziw­ny, ale któregoś dnia zna­lazłem wy­wiad z ja­kimś ak­to­rem, który opo­wia­dał, że od dwu­dzie­stu lat je to samo na obiad. Byłem bar­dzo szczęśliwy. Nie mu­sisz lubić zmian, żeby mo­gli na­pi­sać o to­bie w ga­ze­cie. A ja nie przyj­mo­wałem do wia­do­mości, żebym mógł robić w życiu coś in­ne­go niż jeżdżenie na ro­we­rze po osie­dlu Ko­per­ni­ka. No, może co naj­wyżej jeździłbym sa­mo­cho­dem, bo to kręciło mnie jak każdego chłopa­ka.

Zresztą te­raz, dwie de­ka­dy później, kie­dy tkwię w wy­najętym miesz­ka­niu, w do­dat­ku nie mam ani sa­mo­cho­du, ani na­wet ro­we­ru, słowo „szczęśliwy” chy­ba naj­traf­niej ob­ra­zu­je to, kim wte­dy byłem. No pew­nie, że tra­piły mnie palące pro­ble­my – na bo­isku do­brze po­da­wałem, ale kie­dy próbowałem się kiwać, nogi mi­mo­wol­nie za­wi­jały się jak roz­go­to­wa­ny ma­ka­ron – jed­nak w ogólnym roz­ra­chun­ku moja głowa była wol­na od per­ma­nent­nych lęków. Po­dob­no gdzieś tam sza­lał ka­pi­ta­lizm (w myśl mo­jej ówcze­snej lo­gi­ki Polską po­wi­nien w ta­kim ra­zie rządzić ka­pi­tan, a nie pre­zy­dent) i masa dziw­nych rze­czy typu pry­wa­ty­za­cja czy re­for­my, których nie ro­zu­miałem za grosz, ale sko­ro zaj­mo­wa­li się nimi ro­dzi­ce, to ja nie mu­siałem za­wra­cać so­bie nimi łepe­ty­ny. Miałem swo­je Car­to­on Ne­twork i ma­ga­zyn „Gol”, miałem ro­wer, Nin­ten­do, baj­ki z wypożyczal­ni oraz dwuzłotówkę, którą dwa razy w ty­go­dniu wy­da­wałem w szkol­nym skle­pi­ku na sok w kar­to­ni­ku i bułkę z mi­kro­fa­li. Na­prawdę nie po­trze­bo­wałem więcej, by czuć się spełnio­nym. Myślę, że to był chy­ba je­dy­ny okres w życiu, kie­dy zwra­całem uwagę na wszyst­kie te pier­doły, z których zbu­do­wa­na jest Zie­mia. Na przykład świeże krza­ki pod blo­kiem. Albo nowy pies sąsiad­ki. Jezu, dziś nie za­uważyłbym na­wet tego, że ktoś po­sta­wił mi przed do­mem su­per­mar­ket. Może dla­te­go, że w między­cza­sie zdążyłbym się dwa razy prze­pro­wa­dzić.

I w ta­kich oko­licz­nościach po­znałem Izkę. Dziew­czynę, w której je­stem za­ko­cha­ny od osiem­na­stu lat. Tak so­bie te­raz na szyb­ko wy­li­czyłem, że gdy­byśmy za­raz na początku na­szej zna­jo­mości wpa­dli – oczy­wiście mu­sie­li­byśmy być tro­szeczkę star­si – to na­sze dziec­ko niedługo stałoby się pełno­let­nie. Trochę to dziw­ne, co? Zwłasz­cza że te­raz, kie­dy cze­kając na ślub, łażę po ja­kichś chasz­czach, sam czuję się, jak­bym miał kil­ka­naście lat. Ale do­bra, do tego jesz­cze wrócimy. Posłuchaj­cie, jak to się zaczęło.

* * *

Chy­ba zdążyliście już za­uważyć, że byłem ty­pem dziec­ka ra­czej cie­ka­we­go świa­ta. Dla­te­go wy­ko­rzy­sty­wałem każdy pre­tekst, by wy­rwać się z domu na jesz­cze je­den spa­cer pomiędzy uko­cha­ny­mi blo­ka­mi. Mama pie­cze cia­sto i za­brakło jej ka­kao? Nie ma pro­ble­mu!

– Tyl­ko wiesz, Maćku, ja­kie­go po­trze­buję? Kup ta­kie gorz­kie, ho­len­der­skie, z wia­tra­kiem na pudełku.

– Oj mama, cola cao! – jak każde dziec­ko namiętnie wyżerałem ka­kao pro­sto z pudełka, a gorz­kie ho­len­der­skie było na su­cho obrzy­dli­we. – Tam są fi­gur­ki z piłka­rza­mi.

– Ma­ciu­siu, ale cola cao nie pa­su­je do cia­sta. Ja muszę mieć gorz­kie.

– Mama, proszę, cola cao!

Czy wspo­mi­nałem już, że moi ro­dzi­ce byli naj­spo­koj­niej­szy­mi ludźmi na świe­cie? Nie? To o tym też wam za­raz opo­wiem.

– No do­brze, to weź pie­niążki z port­mo­net­ki i kup oba.

To nie jest tak, że wy­cho­wy­wa­li mnie bez­stre­so­wo – jak ro­dzi­ce Bo­ry­sa z trójki (w sen­sie: blo­ku nu­mer trzy, pozwólcie, że dla mo­jej i wa­szej wy­go­dy będę ope­ro­wał cy­fer­ka­mi, więc jeśli po­wiem na przykład „je­dyn­ka”, to będzie cho­dziło mi o blok nu­mer je­den i tak da­lej), którzy chwa­li­li się tym mo­jej ma­mie w ko­lej­ce u rzeźnika. Do­sko­na­le wie­działem, cze­go nie wol­no mi robić. Cho­dzić w skar­pe­tach bez pap­ci. Pić wody, w której się kąpię. Mam od­ra­biać lek­cje na czas. Mówić „dzień do­bry”, na­wet jeśli sąsiad nie od­po­wia­da, jak na przykład ten sapiący dziad z dru­gie­go piętra. Gdy z boku na pa­znok­ciu zro­bi się za­dzior, to nie od­gry­zać go, tyl­ko po­pro­sić mamę, żeby obcięła. I tak da­lej. Cho­dzi o to, że ro­dzi­ce nig­dy na mnie nie krzy­cze­li. Nig­dy – no, może raz od wiel­kie­go dzwo­nu, kie­dy na­prawdę coś zma­lo­wałem. To nie leżało w ich cha­rak­te­rze. Za­nim pomyśle­li­by, za co chcą na mnie na­krzy­czeć, już daw­no by im przeszło.

Za­wsze za­cho­dziłem w głowę, cze­mu tak się za­cho­wują. Przy­znaję, przez dłuższy czas chciałem ich spy­tać, czy aby nie je­stem ad­op­to­wa­ny. Ale trochę bałem się za­da­wać star­szym trud­nych pytań po tym, jak kie­dyś na imie­ni­nach za­py­tałem syna koleżanki mamy z pra­cy, gdzie jest jego tatuś. Za­padła ko­smicz­na ci­sza, ta pani zaczęła płakać, a ja mu­siałem iść do po­ko­ju i nie do­stałem de­se­ru. Później oka­zało się, że on też nie wie­dział, nie tyl­ko gdzie, ale na­wet kim jest jego tatuś. Także nie dziw­cie się, że moją ad­op­cyjną traumę prze­pra­co­wałem w mil­cze­niu.

Na ra­zie frunąłem jak ptak do osie­dlo­wych de­li­ka­tesów Mil­ka, ści­skając w ręku dychę na dwa… Nig­dy nie wie­działem, jak to się od­mie­nia. Na cola cao i paczkę gorz­kie­go.

Mil­ka wyglądała dokład­nie tak jak wszyst­kie małe osie­dlo­we skle­pi­ki po­wstałe na początku lat 90. Za sprze­dawcą za­wsze znaj­do­wały się szkla­ne półki z luk­su­so­wy­mi al­ko­ho­la­mi, przy ka­sie sto­jak z gu­ma­mi do żucia (wri­gley’s albo sti­mo­rol, w zależności od skle­pu), po le­wej chłod­ziar­ka z se­ra­mi i wędli­na­mi na wagę, a na niej stały słody­cze, z pra­wej lodówka z lo­da­mi i mrożon­ka­mi (często kładliśmy się z chłopa­ka­mi na podłodze i szu­ka­liśmy pod nią drob­nych mo­net, pra­wie za­wsze coś się znaj­dy­wało), przy wejściu na­po­je chłodzące. Mnie za­wsze naj­bar­dziej in­te­re­so­wały to­wa­ry z naj­wyższych półek, pew­nie po­przez swoją nie­dostępność, w końcu na­wet sprze­dawczyni mu­siała wcho­dzić na stołek, żeby je ściągnąć. Poza tym w ele­gant­szych skle­pi­kach – a do ta­kie­go mia­na aspi­ro­wała Mil­ka – naj­droższe rze­czy znaj­do­wały się zwy­kle obok małych świetlówek, których blask do­da­wał im eks­klu­zyw­ności. Byłem pe­wien, że gdy już się wzbo­gacę, to będę ku­po­wał pro­duk­ty tyl­ko z tych naj­wyższych półek. Na ra­zie stałem w ko­lej­ce po ka­kao z półki środ­ko­wej, co i tak nie sta­wiało mnie w naj­gor­szej społecz­nej po­zy­cji.

Go­rzej, że przyszło mi stać w ko­lej­ce za trójką prze­rośniętych, star­szych ode mnie o czte­ry-pięć lat chłopaków, których aż za do­brze ko­ja­rzyłem z osie­dlo­wych ławek. Chy­ba każdy dzie­ciak czuł to samo, gdy na­gle na­ty­kał się na po­dobną bandę i nie mógł scho­wać się w żaden kąt, a już tym bar­dziej odwrócić się i ru­szyć w drugą stronę. Oni mie­li już porządne ro­we­ry górskie, niektórzy po­dobno kop­ci­li pa­pie­ro­sy, za to wszy­scy jak je­den mąż pa­ra­do­wa­li w czap­kach z em­ble­ma­ta­mi ko­szy­kar­skich drużyn ligi NBA. Czap­kach z – a jakże – dasz­kiem za­wi­niętym do środ­ka. Ówcze­sna młodzieżowa moda bez­względnie wy­rzu­cała poza na­wias wszyst­kich fra­jerów, którym ro­dzi­ce nie po­zwa­la­li psuć dasz­ka. Jak mówiłem, moja mama i tat­ko byli ludźmi spo­koj­ny­mi, więc nie pro­te­sto­wa­li, gdy tuż po za­ku­pie czap­ki (nie­ste­ty z logo drużyny NHL, te z NBA były dużo droższe) usil­nie sta­rałem się za­krzy­wić da­szek. Wszyst­ko na nic. Do­pie­ro do­sko­na­le orien­tujący się w mo­do­wych tren­dach ko­le­ga Sta­szek Cierp­ka wyjaśnił mi wszyst­ko od stro­ny tech­nicz­nej.

– Nie tak, bo so­bie złamiesz – ofuknął mnie, gdy pod­czas jed­nej z lek­cji nada­rem­nie ści­skałem da­szek w dłoniach. – Mu­sisz kupić puszkę coli, wsa­dzić do środ­ka, za­winąć da­szek i na go­dzinę ścisnąć sznur­kiem.

Na­wet wte­dy brzmiało to dla mnie nie­do­rzecz­nie. A jed­nak Cierp­ka miał rację. Należało tyl­ko po­wta­rzać całą ope­rację co ty­dzień, by da­szek za­cho­wy­wał cha­rak­te­ry­stycz­ny kształt dzio­ba.

Za­wsze trochę bałem się tych star­szych dzio­baków. Z reguły za­cze­pia­li nas, dzie­sięcio­let­nich smar­ka­czy, słownie, ale zbyt do­brze pamiętam, że paru mo­ich kum­pli z kla­sy i jesz­cze kil­ku z równo­ległej zo­stało przez nich re­gu­lar­nie okra­dzio­nych. Zwy­kle cho­dziło o dro­bia­zgi, lecz znałem ta­kich, dla których kon­fron­ta­cja ze star­szy­mi skończyła się utratą piłki czy na­wet ro­we­ru. Byli bez­kar­ni. Do­sko­na­le wie­dzie­li, że żaden z nas nie na­ka­blu­je na nich ro­dzi­com. Gdy­by tak zro­bił, już nig­dy nie miałby życia na osie­dlu.

A te­raz? Te­raz bałem się, że gwizdną mi ka­kao. I to nie ho­len­der­skie gorz­kie z wia­tra­kiem. Na szczęście ich uwa­ga była sku­pio­na na de­ner­wo­wa­niu sprze­daw­czy­ni. Zro­bi­li so­bie ka­ba­ret z wysyłania jej po ko­lej­ne rze­czy, po­nie­waż dziw­nym tra­fem za każdym ra­zem przy­po­mi­na­li so­bie o jesz­cze czymś do ku­pie­nia. Niech rzu­ci ka­mie­niem ten z was, który będąc na­sto­lat­kiem, nie uzna­wał tego za szczyt wy­ra­fi­no­wa­ne­go żartu.

– Aha, i jesz­cze – z każdym zamówie­niem chóral­ny re­chot dzio­baków był co­raz donośniej­szy – jesz­cze mlecz­ko w wo­recz­ku po­proszę.

– Prze­stańcie się wygłupiać! – sprze­daw­czy­ni była już wyraźnie wściekła.

– No, ale proszę pani, my się nie wygłupia­my! He, he, he, he!

– Nie, ja już nie mogę. Pani Grażyno, niech pani tu przyj­dzie. – Pani Grażyna była kor­pu­lentną właści­cielką skle­pu, która po­tra­fiła po­ra­dzić so­bie nie z ta­ki­mi ana­na­sa­mi. Cwa­nia­ki chy­ba też do­brze o tym wie­działy, bo ich re­cho­tli­wy śmiech zmie­nił się w ner­wo­wy po­mruk. Na­gle je­den z nich wbił we mnie oskarżyciel­ski wzrok. To było spoj­rze­nie, w którym od­bi­jało się głośne: uważaj! Przez głowę przeszła mi myśl, że dzio­ba­ki nie­chyb­nie wy­sta­wią mnie na główny ostrzał, w końcu je­stem ich ko­legą, praw­da? Mały, przy­szedłeś tu z nami, no, po­wiedz pani. Obróciłem się z na­dzieją, że star­szy pa­trzy na kogo in­ne­go, ale w Mil­ce poza nami nie było żywe­go du­cha. Cho­ciaż nie! Zza wy­so­kie­go, me­ta­lo­we­go sto­ja­ka z wa­rzy­wa­mi i owo­ca­mi błysnął czyjś oku­lar.

A po­tem wszyst­ko po­to­czyło się jak w „Przekręcie”, kie­dy wu­jek Avi zdążył w czte­ry se­kun­dy do­le­cieć z No­we­go Jor­ku do Lon­dy­nu. Naj­wyższy z chłopaków wsa­dził na­gle łapę do pudełka z gu­ma­mi Shock, chwy­cił pełną garść, po czym obrócił się i roztrącając ko­legów, dał dra­pa­ka. Pudełko spadło na zie­mię ze stu­ko­tem. Dwóch prze­rośniętych spoj­rzało po so­bie.

– Wrot­ki! – krzyknęli jak na ko­mendę, po czym je­den w bie­gu zdążył jesz­cze chwy­cić stojącą sa­mot­nie na la­dzie butlę oranżady, a dru­gi z całej siły pacnął mnie w da­szek czap­ki. Ot, zwykłe osie­dlo­we przy­wi­ta­nie z młod­szy­mi ko­le­ga­mi. Czap­ka spadła mi na podłogę, a kie­dy ją pod­niosłem, nade mną stała już pani Grażyna. Kie­row­nicz­ka de­li­ka­tesów łypnęła złowro­go i chwy­ciła mnie za ucho. Ból był obezwład­niający.

– Ale mat­ka dupę spie­rze, ale spie­rze! Po­ka­zuj kie­sze­nie!

– Nie! – pisnąłem tyleż smut­no, co nie­od­po­wie­dzial­nie.

– Co, nie! – ryknęła pani Grażyna i z wprawą ame­ry­kańskie­go po­li­cjan­ta pacnęła mnie wolną ręką po obu kie­sze­niach.

– Wsa­dziłeś so­bie te gumy w ga­cie, gównia­rzu? Gdzie one są?

W dal­szej części mo­jej hi­sto­rii prze­ko­na­cie się, że nig­dy nie byłem zbyt moc­ny w gębie, gdy sy­tu­acja sta­wała się napięta. Tym ra­zem było po­dob­nie. Za­miast za­prze­czyć, wziąłem i się roz­be­czałem.

– No, złodzie­jasz­ku, idzie­my na za­ple­cze i dzwo­ni­my po ro­dziców. Ma­jecz­ko, jest wol­ny te­le­fon? – zawołała pani kie­row­nik, ciągnąc mnie za ucho. Niewątpli­wy plus tej sy­tu­acji to fakt, że po wie­lu la­tach mogłem w końcu zo­ba­czyć, jak wygląda sklep z dru­giej stro­ny lady. Mi­nu­sem była cała resz­ta.

– Prze­pra­szam, proszę pani! Ten chłopiec ni­cze­go nie ukradł – roz­legło się na­gle z tyłu skle­pu. Je­zus? Ka­te­chet­ka uczyła nas, że z reguły daje o so­bie znać przy oka­zji tak nie­spra­wie­dli­wych oskarżeń.

Ale to nie był Je­zus. Za ladą stał nie­wy­so­ki blon­dy­nek w oku­lar­kach. Szyb­ki rzut oka na tę po­stać mówił wszyst­ko. Dzie­ciak nosił fla­ne­lową ko­szulę wsu­niętą w pod­ciągnięte do gra­nic możliwości spodnie od dre­su i – tu mu­siałem mrugnąć ocza­mi, żeby prze­ko­nać się, czy to praw­da – let­nie, skórza­ne san­dały. Kto tak okrut­nie skrzyw­dził to dziec­ko? Oku­lar­nik był podręczni­ko­wym przykładem tego, że sy­tu­acja, w której bab­cia ubie­ra i od­pro­wa­dza wnu­ka do szkoły, jest dla dzie­sięcio­lat­ka groźniej­sza niż nie­le­czo­na ospa. Ob­sta­wiałem, że to mój rówieśnik, choć z ta­ki­mi to nig­dy nic nie wia­do­mo – równie do­brze mógł właśnie zda­wać do li­ceum.

Pani Grażyna za­trzy­mała się i po­lu­zo­wała pal­ce na moim uchu. Naj­wy­raźniej ona też nie była przy­go­to­wa­na na taki wi­dok.

– A ty co, ba­wisz się w ad­wo­ka­ta? Je­steście tu ra­zem? Chodź no, pokaż kie­sze­nie – zarządziła.

– Nie, proszę pani, ja go wca­le nie znam – chłopiec pod­szedł bliżej i wyciągnął kie­sze­nie dre­su na drugą stronę. – Te gumy ukra­dli Pa­tryk Ra­chu­ta, Kry­stian Śpi­czak i Rafał Adam­ski. Pa­tryk Ra­chu­ta miesz­ka na New­to­na w blo­ku nu­mer je­den, klat­ka F, Kry­stian Śpi­czak też miesz­ka na New­to­na, tyle że w blo­ku szes­naście, klat­ka A, a Rafał Adam­ski miesz­ka na Ga­li­le­usza, ale często przy­cho­dzi tu do stry­ja, który też miesz­ka w blo­ku je­den, tyl­ko że nie wiem, w której klat­ce.

Kie­row­nicz­ka puściła moje ucho. Ra­zem sta­liśmy nie­ru­cho­mo przez do­brych kil­ka se­kund. Przez głowę przeszła mi myśl, że ta­jem­ni­czy chłopiec jest wysłan­ni­kiem ko­smitów i wylądował na Zie­mi, żeby nieść lu­dziom do­bro.

– A połowę gum zgu­bi­li przy wyjściu, o tam – oku­lar­nik wska­zał na drzwi. Za­sta­na­wia­liście się kie­dyś, ja­kie głosy mo­gli­by mieć mali chłopcy z opa­ko­wań Kin­der Cze­ko­la­dy? Ta­kie jak on. Byłem pe­wien, że słucham małego ge­niu­sza, który nie wy­cho­dzi z domu, bo bu­du­je własny te­le­skop. Albo dzie­sięcio­lat­ka na trze­cim roku stu­diów (czy­tałem, że jest taki w Ame­ry­ce). Tyl­ko dla­cze­go ten dzi­wak wsy­pał trzech członków ban­dy naj­groźniej­szych za­ka­piorów na osie­dlu? I skąd wie­dział, gdzie miesz­kają, sko­ro ja nie wi­działem go dotąd na oczy? A stryj Adam­skie­go? O co tu cho­dzi?

– On ma rację, pani kie­row­nik – po­twier­dziła skle­po­wa, która bez­sze­lest­nie wyłoniła się zza na­szych pleców. – Te chłopa­czy­ska robiły awan­turę w skle­pie, a te­raz pew­nie chcą zwa­lić winę na tego tu małego, który stał spo­koj­nie. Chłopcy, po­zbie­raj­cie te gumy. A ty co chciałeś kupić? – zwróciła się do mnie.

– Ka­kao – wybełkotałem. – Dwie pacz­ki. Jed­no cola cao z piłka­rzem i jed­no gorz­kie ho­len­der­skie.

– Z wia­tra­kiem? – ożywił się chłopiec.

– No.

– Mmm, moje ulu­bio­ne!

To już pew­ne: mam do czy­nie­nia z wa­ria­tem.

Nie wie­działem, jak mam się za­cho­wać po wyjściu ze skle­pu, zwłasz­cza że ta­jem­ni­czy chłopiec zo­stał w środ­ku, pew­nie po to, by jesz­cze raz po­dyk­to­wać pa­niom z Mil­ki na­zwi­ska złodziei. Kusiło mnie, żeby zwiać, za­nim jego czu­pry­na wyłoni się zza drzwi, a po­tem po­sta­rać się za­po­mnieć o całej sy­tu­acji. Ale z dru­giej stro­ny… Nie wy­winąłbym się z opałów, gdy­by nie jego ze­zna­nia. Niewątpli­wie za­wdzięczałem temu ko­le­dze przy­najm­niej mie­siąc wol­ności, którego – dzięki nie­mu – nie spędzę w po­ko­ju przy­gnie­cio­ny ro­dzi­ciel­skim szla­ba­nem, ta­kim dla za­sa­dy. Tyl­ko cze­mu on się nie boi? Ro­zej­rzałem się ner­wo­wo, ale po prze­rośniętych nie było śladu. Za to na chod­ni­ku leżał je­den shock, za­pew­ne zgu­bio­ny przez złodziei w fer­wo­rze uciecz­ki. Od­winąłem folię i wsa­dziłem de­li­kat­nie gumę pod język. Po kil­ku­na­stu se­kun­dach kwaśna bom­ba wy­krzy­wiła mi usta ni­czym klau­no­wi w cyr­ku. Ach, shoc­ki, na­sze pierw­sze le­gal­ne nar­ko­ty­ki. Niech będzie, po­cze­kam na nie­go.

Wy­szedł po chwi­li. Obrócił się i choć dzie­liły nas może czte­ry me­try, po­ma­chał mi ręką. Po czym pod­szedł i wyciągnął do mnie dłoń.

– A ty je­steś Ma­ciek, praw­da? Ja mam na imię Ja­siu.

Wszyst­ko, co robił i mówił, wywoływało we mnie potężną kon­ster­nację. Ja­kim cu­dem znał moje imię? Cze­mu wyciągał rękę, sko­ro prze­cież robią to tyl­ko dorośli? To może on jed­nak jest w li­ceum, tyl­ko tak młodo wygląda? Z tego wszyst­kie­go aż za­po­mniałem o kwaśnej gu­mie w ustach.

– Tak, cześć Ja­siu – bar­dzo nieśmiało uścisnąłem mu dłoń. – Skąd ty to wiesz?

– Co?

– No, jak mam na imię?

– Prze­cież cho­dzi­liśmy ra­zem do budy, nie pamiętasz? Tyl­ko ty do „c”, a ja do „d”, a po­tem mama prze­niosła mnie do społecz­nej. Ty miesz­kasz tu w ósem­ce, praw­da? W tej klat­ce, co taki pan z czer­woną buzią i pin­cze­rem? Boję się psów, ale ten jest śmiesz­ny, za­wsze wy­bie­ga na klatkę i wali łbem w szy­by, bo nie wie, że tam są – zaśmiał się ci­cho. Fak­tycz­nie, ten opis ide­al­nie pa­so­wał do mo­je­go sąsia­da Ste­fa­na zwa­ne­go Stan­ley­em, który spra­wił so­bie psa tyl­ko po to, by mieć pre­tekst do co­dzien­ne­go kur­so­wa­nia w oko­li­ce baru piw­ne­go na dru­gim końcu osie­dla, w do­dat­ku wy­tre­so­wał go tak spryt­nie, że zwie­rzak przyj­mo­wał tyl­ko je­dze­nie po­da­wa­ne mu lewą ręką – Stan­ley uważał, że większość zbirów, które mogłyby otruć pin­cze­ra, jest pra­woręczna. W każdym ra­zie za nic w świe­cie nie ko­ja­rzyłem tego gościa. Kla­sa „d”? Mu­siałby trzy­mać się z ko­szy­ka­rza­mi, gru­bym Haj­da­szem albo paczką bra­ci Ożegow­skich, a na pew­no nic ta­kie­go nie miało miej­sca.

– Co, nie po­zna­jesz mnie? – za­py­tał.

– No nie bar­dzo – przy­znałem z lek­kim wsty­dem.

– Nie szko­dzi. Ja nie wy­chodzę na dwór. Mama mi nie po­zwa­la.

To wy­zna­nie osta­tecz­nie prze­ko­nało mnie, że mam do czy­nie­nia z kimś ab­so­lut­nie nie­sa­mo­wi­tym. Wie­cie, w wie­ku dzie­sięciu lat kre­atyw­ność w wymyśla­niu kłamstw sięga wyżyn. Można uda­wać, że ma się naj­now­szy mo­del gry te­le­wi­zyj­nej, który sku­tecz­nie odciąga od wyjścia z ko­le­ga­mi. Do­brze znałem wy­mi­gi­wa­nia się wy­jaz­dem do skle­pu czy bab­ci, ba – taki je­den Ka­mil z mo­jej kla­sy opo­wia­dał na­wet, że musi myć fer­ra­ri swo­je­go ojca, które ten, owszem, sta­wia pod do­mem, ale tyl­ko w nocy, żeby złodzie­je go nie ukra­dli. Ale szcze­rość Ja­sia pobiła na­wet ten pokrętny związek przy­czy­no­wo-skut­ko­wy. Choćby przy­pa­la­ny żela­zem, żaden chłopiec w moim wie­ku nie przy­znałby, że ro­dzi­ce na coś mu nie po­zwa­lają. Oczy­wiście nie­trud­no było od­nieść wrażenie, że my – chłopa­ki z osie­dla Ko­per­ni­ka – żyje­my w równo­ległej rze­czy­wi­stości, w której sta­rzy przy­noszą nam do łóżek chip­sy, ba­to­ni­ki i dys­kiet­ki z no­wy­mi gra­mi na złotych ta­cach, ale do­sko­na­le od­naj­dy­wa­liśmy się w na­szej sie­ci mniej lub bar­dziej drob­nych kłamstw.

– Aha. To szko­da. A skąd wie­działeś o tych wszyst­kich gościach? – przy­znaję, że to naj­bar­dziej nie dawało mi spo­ko­ju.

– Bo chcę być de­tek­ty­wem. A ty kim? – rzu­cił na­gle.

– Nie wiem, kie­rowcą au­to­bu­su?

– De­tek­tyw jest faj­niej­szy. Roz­wiązuje spra­wy, szu­ka mor­derców i jest za­wsze przed po­licją. U nas jesz­cze ni­ko­go nie za­bi­li, więc tre­nuję na drob­nych rze­czach. Ćwiczę za­pa­mięty­wa­nie twa­rzy i na­zwisk. Czy­tałeś „Bąbla i Sy­fo­na”? Albo „Trzech De­tek­tywów”?

– Nie – za­wsty­dziłem się po raz dru­gi. Głupio było przy­znać, że przez matkę na­brałem wstrętu do książek.

– To chodź, mam z bi­blio­te­ki! – krzyknął Ja­siu, po czym szarpnął mnie za rękaw. Puściliśmy się bie­giem w stronę mo­je­go blo­ku.

– A ty gdzie miesz­kasz? – od­krzyknąłem.

– W dwu­na­st­ce, klat­ka B!

– Co ty, tam gdzie bab­cia Sta­sia?

– No!

– Su­per!

Łatwość nawiązy­wa­nia przy­jaźni była w tym wie­ku na­prawdę im­po­nująca. Wy­star­czyło tyl­ko kil­ka zdań, jed­no poczęsto­wa­nie gumą albo je­den mecz na bo­isku, by już na­zwać kogoś praw­dzi­wym przy­jacielem. I wie­cie co? Te przy­jaźnie były na­prawdę szcze­re. Ja­sne, że większość z nich nie wy­trzy­mała próby cza­su, jaką niewątpli­wie było przejście z pod­stawówki do li­ceum. Ale ja miałem szczęście.

Oczy­wiście zna­jo­mość z Ja­siem mu­siała wiązać się z pew­nym ry­zy­kiem. Był dziw­ny – tego nie dało się ukryć. Był dziw­ny, a więc mnie też przy­pięto łatkę dzi­wa­ka. Tyle że do tej pory nie spo­tkałem ni­ko­go, z kim po­czułbym więź szytą in­ny­mi nićmi niż wspólne gra­nie na nin­ten­do po szko­le albo za­su­wa­nie na ro­we­rach przez park. Czułem, że ist­nie­je pla­ne­ta po­za­osie­dlo­wa, po której tyl­ko my po­tra­fi­liśmy po­ru­szać się bez mapy. Na­resz­cie spo­tkałem kogoś, z kim mógłbym po­ga­dać na poważnie, tak… tak jak­by głębiej, nie tyl­ko o baj­kach z Po­lo­nii 1, może dla­te­go, że mój nowy przy­ja­ciel nig­dy ich nie oglądał. Kie­dy usłyszałem o tym po raz pierw­szy, osłupiałem. Byłem w szo­ku, że ist­nieją dzie­ci, które nie wiedzą, kim była ban­da Drom­bo. Po­pkul­tu­ro­we bra­ki Jaśka brały się z jego je­dy­ne­go życio­we­go pro­ble­mu. Je­dy­ne­go, ale ta­kie­go, który przesłaniał mu wszyst­kie ja­sne stro­ny świa­ta.

Wspo­mi­nałem wam