#Nie bałam się o tym rozmawiać. Historie bez retuszu - Przetakiewicz Joanna - ebook

#Nie bałam się o tym rozmawiać. Historie bez retuszu ebook

Przetakiewicz Joanna

4,2

Opis

Największą wartością zawartych w tej książce opowieści jest ich autentyczność i szczerość. To prawdziwe losy kobiet, które odważyły się pokazać twarz i odsłonić to, co zazwyczaj starannie jest skrywane: domową przemoc, seksualną agresję, poniżenie i upodlenie ze strony najbliższych. Mówią do nas swoimi słowami, bez retuszu i koloryzowania. Przełamały własny strach i społeczne tabu, ale nie mają w sobie nic z ofiary. To kobiety wojowniczki, choć mijając je na ulicy, nie uwierzylibyśmy, z jakim bólem i cierpieniem musiały się zmierzyć. Są piękne, eleganckie, uśmiechnięte. Podobne do każdej z nas, niezwykłe, bo skutecznie walczyły o odzyskanie swojego życia, bo podjęły bardzo ważne choć często trudne decyzje. Pokazały, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Nawet w otchłani beznadziei.

Moje bohaterki opowiedziały o swoich losach w przekonaniu, że w ten sposób pomogą tym, które nie mogą zebrać się na odwagę, aby zaryzykować i zmienić swoje życie. Bardzo im za to dziękuję. Nie wiem, czy sama zdobyłabym się na aż taki heroizm w ich sytuacji. Podziwiam je i niezmiennie kibicuję. Wierzę, że dla wielu kobiet staną się źródłem inspiracji do walki o siebie, do walki o własną godność, o własne szczęście.

Joanna Przetakiewicz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 188

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (96 ocen)
46
27
18
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
prusinowskap

Nie oderwiesz się od lektury

Bo siła jest kobietą ❤️
00
Marcowababcia

Dobrze spędzony czas

Historie przedstawione w książce są piękne. Ale redakcja tekstu pod psem. Dosłownie jakby ktoś wysłuchał i spisał. Nie czyta się tego dobrze. Przeczytałam, bo bohaterki są naprawdę inspirujące, ale można by z tej książki wyciągnąć znacznie więcej.
00

Popularność




WSTĘP

Dro­gie Czy­tel­niczki!

Kobiety, z któ­rymi roz­ma­wiam, nie tylko przy­ja­ciółki czy współ­pra­cow­niczki, ale także te, które widzę po raz pierw­szy, czę­sto opo­wia­dają mi swoje histo­rie, dzielą się ze mną prze­ży­ciami i doświad­cze­niami, pro­szą o rady, pytają o opi­nie. Nie­kiedy ich opo­wie­ści są skom­pli­ko­wane i nie­jed­no­znaczne, mówią o życiu ze strasz­nymi cho­ro­bami, prze­mocą w domu, mole­sto­wa­niu, mob­bingu czy ban­kruc­twach. Cza­sami aż trudno uwie­rzyć, że w ogóle mogły się wyda­rzyć, skala bólu i cier­pie­nia, jakie spa­dły na nie­które z moich roz­mów­czyń, poraża.

Każda z takich roz­mów, każde z tych spo­tkań jest dla mnie nie tylko dowo­dem zaufa­nia, ale też sygna­łem, jak jeste­śmy nie­zwy­kłe i silne. Nawet, jeśli przez lata tkwimy w nie­sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cej rela­cji czy sytu­acji, to w końcu się odra­dzamy.

Na każdą z tych histo­rii sta­ram się spoj­rzeć w szer­szym kon­tek­ście. Jeśli udzie­lam rad, zwy­kle nama­wiam na odważne kroki i decy­zje, pró­bu­jąc uwzględ­nić cały kon­tekst. Prze­ko­nuję, że nie ma co trwać w bez­na­dziei czy smutku. Pod­kre­ślam, że ni­gdy nie jest za późno, aby o sie­bie zawal­czyć.

Ni­gdy nie kry­łam, że i mnie dotknęły nie­ła­twe przej­ścia. Roz­wód, samotne macie­rzyń­stwo, nie­po­wo­dze­nia w życiu lub biz­ne­sie. Opo­wie­dzia­łam o tym w mojej histo­rii. Zawsze wie­rzy­łam, że aby poko­nać trud­no­ści, trzeba brać sprawy w swoje ręce. To czę­sto ozna­cza doko­ny­wa­nie trud­nych wybo­rów i podej­mo­wa­nie ryzyka. Na tym według mnie polega suk­ces i szczę­ście: nie muszę robić tego, czego nie chcę.

Z oka­zji swo­ich pięć­dzie­sią­tych uro­dzin zde­cy­do­wa­łam się na udział w odważ­nej sesji do maga­zynu „Play­boy”. To był ryzy­kowny krok, wiele osób pró­bo­wało mnie od niego odwieść, ale ja chcia­łam udo­wod­nić, że jeste­śmy wie­lo­wy­mia­rowe, a świat poszedł do przodu, że kobie­cość i sek­sa­pil nie zamy­kają się w ramach okre­ślo­nego wieku i da się je pogo­dzić z roz­wo­jem zawo­do­wym i suk­ce­sem w biz­ne­sie. Udzie­li­łam wtedy waż­nego dla mnie wywiadu. Zapo­wie­dzia­łam w nim walkę o sie­bie i o kobiety, o chęć zła­ma­nia ogra­ni­cza­ją­cych nas ste­reo­ty­pów.

Kiedy na Insta­gra­mie uzy­ska­łam pierw­sze 200 tysięcy tzw. fol­lo­wer­sów, posta­no­wi­łam zor­ga­ni­zo­wać kon­kurs. Użyt­kow­niczki miały napi­sać, za co lubią mój pro­fil. Poja­wiły się setki fan­ta­stycz­nych, mądrych wpi­sów i mia­łam spory pro­blem, kogo wybrać. Wresz­cie pięt­nastkę zwy­cięż­czyń zapro­si­łam na uro­czy­stą kola­cję.

Tego wie­czoru odby­ły­śmy wiele waż­nych, wzru­sza­ją­cych i zabaw­nych roz­mów. Każda z tych kobiet była wraż­liwa i cudowna. To wtedy w mojej gło­wie zakieł­ko­wała myśl, że należy coś z tą wspa­niałą kobiecą ener­gią zro­bić, na przy­kład zjed­no­czyć się we wspól­nej spra­wie. I wła­śnie ta kola­cja była ziar­nem, z któ­rego wyro­sła Era Nowych Kobiet.

Powo­dem do stwo­rze­nia ruchu ENE-ek były także liczne głosy kobiet, które pisały do mnie na mediach spo­łecz­no­ścio­wych i pod­cho­dziły na ulicy. Sły­sza­łam, że daję im nadzieję, a moje słowa czy postę­po­wa­nie jest dla nich ważne. Oto wresz­cie ktoś sygna­li­zuje koniecz­ność zmian, gło­śno mówi o potrze­bie samo­ak­cep­ta­cji, odwa­dze i łama­niu ste­reo­ty­pów.

Od kiedy powstała Era Nowych Kobiet, jesz­cze wię­cej jeż­dżę po Pol­sce; spo­ty­kam kobiety w róż­nym wieku, z róż­nych śro­do­wisk, o róż­nych doświad­cze­niach, pry­wat­nych i zawo­do­wych. Wiele je dzieli, ale jedno łączy: wal­czą o to, na czym im zależy, afir­mują życie, aktyw­ność i kobie­cość, a przede wszyst­kim: sta­wiają czoło losowi i pomimo dra­ma­tów i trud­no­ści, jakich życie im nie skąpi, nie pod­dają się. Po każ­dym zde­rze­niu z losem pod­no­szą się i podą­żają do przodu.

Kilka spo­śród takich kobiet zawie­rzyło mi na tyle, że zde­cy­do­wały się opo­wie­dzieć o swo­ich trud­nych, intym­nych prze­ży­ciach, nie oba­wia­jąc się ujaw­nie­nia twa­rzy ani nazwi­ska. Odważ­nie, bez retu­szu, swo­imi sło­wami, języ­kiem bez upięk­szeń i ozdob­ni­ków, opi­sują walkę, jaką sto­czyły, aby wyrwać się ze spi­rali prze­mocy i bólu, bez­rad­no­ści i bez­na­dziei. Zro­biły to w prze­ko­na­niu, że w ten spo­sób pomogą tym, które nie mogą zebrać się na odwagę, aby zary­zy­ko­wać i zmie­nić swoje życie.

Bar­dzo im za to dzię­kuję. Wyka­zały się ogromną dziel­no­ścią, har­tem ducha i odpo­wie­dzial­no­ścią. Nie wiem, czy sama zdo­by­ła­bym się aż na taki hero­izm w ich sytu­acji. Podzi­wiam je i nie­zmien­nie kibi­cuję. Wie­rzę, że histo­rie, które mi opo­wie­działy, staną się dla wielu kobiet źró­dłem inspi­ra­cji, a towa­rzy­szące im komen­ta­rze psy­cho­te­ra­peutki pomogą zro­zu­mieć mecha­ni­zmy kie­ru­jące naszymi zacho­wa­niami. Każda z tych opo­wie­ści jest inna, bo każdy mie­rzy się w życiu z innymi pro­ble­mami. Nie powinny więc być ze sobą porów­ny­wane. Chcę to wyraź­nie pod­kre­ślić.

Moja histo­ria, która tę książkę roz­po­czyna, też jest inna. Opo­wie­dze­nie jej nie wyma­gało ode mnie aż takiej odwagi, jak od innych boha­te­rek, bo i pro­blemy, z jakimi się zma­ga­łam były odmienne. Dzielę się nią jed­nak, ponie­waż kobiety cią­gle mnie o nią pytają, są cie­kawe, czy ja w ogóle mam jakieś pro­blemy, a jeśli tak, to jak sobie z nimi radzę. Jeśli kogoś zain­spi­ruję, będzie mi miło.

Wszyst­kim czy­tel­nicz­kom pra­gnę dać wiarę i nadzieję na to, że nawet naj­trud­niej­sze wyda­rze­nia mogą stać się przy­czyn­kiem do zmiany, do walki o sie­bie, o szczę­ście wła­sne i bli­skich.

* * *

Mam marze­nie, żeby ta książka stała się dla kobiet kołem ratun­ko­wym i nie pozwo­liła uto­nąć nawet, gdy wydaje się, że już nie ma ratunku.

Prze­ko­naj­cie się, że naprawdę nie ma sytu­acji bez wyj­ścia i bądź­cie szczę­śliwe,

JOANNA

Żyłam tak, jak chcia­łam, na swo­ich warun­kach. Nie bałam się ani zaczy­nać od nowa, ani kochać, ani odcho­dzić. Każdą z tych rze­czy robi­łam wiele razy. I wie­cie co? Nie żałuję.

Żeby było jasne: nie uznaję teo­rii, że „Wszystko jest po coś” i „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Nie wszystko musi się nam przy­tra­fić. Wiele tra­ge­dii w ogóle nie powinno mieć miej­sca, jak np. gwałty, prze­moc domowa; zresztą, długo by wymie­niać. Ale życie ide­alne nie jest. Są w nim suk­cesy i porażki, zwy­cię­stwa i prze­grane. Każdy ma na kon­cie zyski i straty.

Ja też. Los oszczę­dził mi co prawda wiel­kich dra­ma­tów i tra­ge­dii życio­wych, jakim musiały sta­wić czoło boha­terki tej książki, ale wbrew temu, co nie­któ­rzy sądzą, nie stą­pa­łam wyłącz­nie po różach. Nie­raz musia­łam zaci­snąć zęby i zmie­rzyć się z pro­ble­mami oso­bi­stymi, z zawi­ścią, a także udo­wod­nić, że sama jestem sobie ste­rem i będę żyć, jak chcę, bez względu na cenę, jaką przyj­dzie mi zapła­cić. Wie­dzia­łam, że uda mi się to tylko wtedy, gdy będę nie­za­leżna finan­sowo, więc do tego dąży­łam. Mia­łam wewnętrzne prze­ko­na­nie, że brak takiego balansu pro­wa­dzi do kata­strofy.

Kobiety mojego życia

Dzie­ciń­stwo wspo­mi­nam z dużym sen­ty­men­tem. Mia­łam przy sobie oboje rodzi­ców. Bar­dzo mnie kochali, każde na swój spo­sób. Mama była wspie­ra­jąca i czuła, tata surowy i poważny, ale razem dbali o to, aby niczego mi nie bra­ko­wało. Mia­łam też cudowną bab­cię i fan­ta­styczną ciotkę Elę, młod­szą sio­strę mamy. Z per­spek­tywy czasu dostrze­gam, że kobiety ze strony mamy miały zna­czący udział w kształ­to­wa­niu mojej oso­bo­wo­ści.

Naj­więk­szą traumą z okresu dzie­ciń­stwa był dla mnie brak rodzeń­stwa. Już wtedy mia­łam silny gen przy­na­leż­no­ści do grupy, chcia­łam się przy­jaź­nić z całym świa­tem. Każ­dego dnia zapra­sza­łam przy­ja­ciółki. Jadły u nas obiad, odra­biały lek­cje i czę­sto noco­wały.

W cza­sach, kiedy w Pol­sce półki skle­powe świe­ciły pust­kami, moją idolką była ciotka Ela. Nie­za­leżna, zadbana, pewna sie­bie. Pro­wa­dziła wła­sną firmę, co w tam­tych cza­sach było rzad­ko­ścią. Jej ni­gdy nie było wszystko jedno. Zawsze zwra­cała uwagę, aby dobrze wyglą­dać, wykwint­nie jadać, bywać w ele­ganc­kich miej­scach. W jej życiu wszystko musiało być zawsze naj­lep­szej jako­ści. Zale­żało jej i na miło­ści, i na pięk­nych przed­mio­tach wokół, i na nie­za­leż­no­ści, i na drob­nost­kach. Bar­dzo ją kocha­łam, ale dopiero nie­dawno zda­łam sobie sprawę, w jak dużym stop­niu jej histo­ria wpły­nęła na moje życie. Jak waż­nym była dla mnie wzo­rem.

W moim domu ton narzu­cał ojciec. Zawsze poważny, sku­piony. Wszystko zmie­niało się w pią­tek, kiedy rusza­łam z mamą z domu w cen­trum War­szawy, za mia­sto do cioci Eli. Miesz­kała z dru­gim mężem, leka­rzem, a także z moją bab­cią i jej bra­tem. U cioci cze­kał na mnie cza­ro­dziej­ski ogród, a z kuchni roz­no­siły się obłędne zapa­chy. A to świe­żych roga­li­ków ze sma­żo­nymi wiśniami, a to pysz­nych domo­wych fry­tek, robio­nych spe­cjal­nie dla mnie, nie­jadka. Cio­cia marzyła o wła­snym dziecku, więc mnie uwiel­biała. Razem z bab­cią witały mnie zawsze z otwar­tymi ramio­nami. Bab­cia zasłu­guje na osobną opo­wieść. Kie­dyś nauczy­cielka, była na wskroś nowo­cze­sna, pełna ener­gii i wigoru, silna i wład­cza. Paliła papie­rosy i potra­fiła zakląć jak szewc.

W ich domu zawsze kró­lo­wała wielka dba­łość o każdy szcze­gół. Gdy dosta­wa­łam kanapkę z jaj­kiem, była ona sta­ran­nie obsy­pana świe­żym szczy­pior­kiem z ogródka. Cięty nożycz­kami, jak w restau­ra­cjach, zdo­bił także brzeg tale­rza z tą kanapką. Takie pano­wały tam zwy­czaje.

Mama i cio­cia uwiel­biały mnie stroić, kupo­wały mi zagra­niczne ubra­nia w komi­sach. Pamię­tam, jak zosta­łam szczę­śliwą posia­daczką lakie­ro­wa­nych kozacz­ków. Tak się cie­szy­łam, że spa­łam w nich w bia­łej pościeli.

Mama zabie­rała mnie do kraw­co­wej, która pra­co­wała w Paryżu, w domu mody Chri­stiana Diora. Potra­fiła wycza­ro­wać na swo­jej maszy­nie do szy­cia nie­zwy­kle udane i szy­kowne kre­acje. Nasią­ka­łam tymi inspi­ra­cjami.

Kiedy mia­łam dzie­więć lat, cio­cia zaszła w ciążę, ale na­dal nosiła się ele­gancko: aż do porodu widy­wa­łam ją w szpil­kach. Gdy uro­dziła córeczkę, dosta­łam na jej punk­cie bzika. Mojej nowej sio­strzyczki nie pozwa­la­łam nikomu doty­kać, sama ją prze­wi­ja­łam, kąpa­łam, uczy­łam cho­dzić i godzi­nami się z nią bawi­łam.

Wkrótce ciotka zamknęła firmę i poświę­ciła się wycho­wa­niu córki. Tym samym stała się finan­sowo zależna od męża. Wujek jed­nak nie był w sta­nie utrzy­mać domu na dotych­cza­so­wym pozio­mie. Jak wielu pol­skich leka­rzy w tam­tych cza­sach, zaczął wyjeż­dżać na tzw. saksy do Szwe­cji. Na mie­siąc, dwa, trzy, potem na pół roku. W końcu oznaj­mił przez tele­fon, że zako­chał się i zostaje tam na stałe. Ciotka z dnia na dzień stała się naj­bar­dziej nie­szczę­śliwą kobietą, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łam. W ogóle prze­stała się uśmie­chać. W jej oczach widzia­łam już tylko nie­do­wie­rza­nie, roz­pacz i strach: „Co my teraz zro­bimy? Co będzie, jak on o nas zapo­mni na zawsze?”. Jej pyta­nia wryły mi się w pamięć. Myślę, że już wtedy zako­do­wa­łam w sobie potrzebę nie­za­leż­no­ści. Posta­no­wi­łam, że w moim doro­słym życiu ni­gdy do takiej sytu­acji nie dopusz­czę.

Po kilku latach wujek wró­cił do domu. W Szwe­cji się roz­wiódł, a w Pol­sce ponow­nie oże­nił z moją cio­cią. Ale ona tak zain­fe­ko­wała się smut­kiem i stra­chem, że do dzi­siaj nie odzy­skała rado­ści życia. Mimo że potem całą trójką prze­pro­wa­dzili się do Szwe­cji, gdzie wciąż miesz­kają, cio­cia ni­gdy nie wyba­czyła mężowi, że porzu­cił rodzinę. Nie odna­la­zła się też za gra­nicą i nie poczuła znowu szczę­śliwa. Ich zwią­zek się nie odbu­do­wał. Stąd wzięło się moje prze­ko­na­nie, że powie­dze­nie „Co nas nie zabije, to nas wzmocni” to mit.

Pierw­sza miłość

Już w pierw­szy w życiu zwią­zek weszłam z silną potrzebą nie­za­leż­no­ści. Mia­łam czter­na­ście lat, skoń­czy­łam wła­śnie szkołę pod­sta­wową. Chło­pak był o cztery lata star­szy i szy­ko­wał się do matury. Ten zwią­zek mnie ukształ­to­wał na całe życie, nauczył wal­czyć o sie­bie. Każ­dej dziew­czy­nie życzę takiego na start.

Wpa­dli­śmy na sie­bie na ulicy i nie mogli­śmy ode­rwać wzroku. Oka­zało się, że jeste­śmy sąsia­dami. Mój wybra­nek był szkol­nym ido­lem, miał swój zespół roc­kowy i jeź­dził na moto­rze. Nie­za­leżny, przy­stojny, męski i bar­dzo wysoki. Na pierw­szej randce, w co pew­nie trudno uwie­rzyć, wypo­wie­dzia­łam tylko kilka słów. Byłam nie­śmiała i zawsty­dzona. I tak bar­dzo zako­chana, że… nie zda­łam z pierw­szej do dru­giej klasy liceum. Przez cały rok byłam zajęta tylko moim chło­pa­kiem. Na lek­cjach mate­ma­tyki zamel­do­wa­łam się trzy razy, a na geo­gra­fii – dwa. Albo waga­ro­wa­łam, albo sia­da­łam na prze­rwie z papie­ro­sem i cze­ka­łam, aż on pod­je­dzie moto­rem pod szkołę.

O ile jako dziecko pre­zen­to­wa­łam styl księż­niczki: suk­nie z komisu i od kraw­co­wej, kokardy i lakierki, o tyle w liceum prze­szłam modową prze­mianę na rock­mankę z pazu­rem: podarte obci­słe dżinsy poba­zgrane napi­sami, kuse koszulki, skó­rzane kurtki, buty na obca­sach. Jeśli zakła­da­łam szpilki, to do spodni dre­so­wych. Dzi­siaj tak się nosi, ale wtedy to była modowa rewo­lu­cja. Mimo że nie nale­ża­łam do grzecz­nych uczen­nic, mia­łam szczę­ście, bo wszy­scy w szkole mnie lubili: i ucznio­wie, i nauczy­ciele. Sta­ra­łam się być miła dla każ­dego. Poma­gało mi rów­nież to, że byłam bar­dzo dobra z języka pol­skiego. Z innych przed­mio­tów nie mia­łam szans zyskać porząd­nych ocen, ponie­waż zbyt rzadko bywa­łam w szkole, a żeby dostać dobre stop­nie w kla­sie bio­lo­giczno-che­micz­nej, do któ­rej cho­dzi­łam, nale­żało posie­dzieć nad książ­kami.

Już w pierw­szej kla­sie dyrek­torka szkoły, która zresztą też mnie lubiła, musiała wezwać moich rodzi­ców. Oznaj­miła im, że pierw­szy raz w histo­rii szkoły zda­rza się, aby pierw­szo­kla­sistka była pro­wo­dyrką w łobu­zo­wa­niu. Ubie­ra­łam się ina­czej niż kole­żanki, mia­łam star­szego roc­ko­wego chło­paka, opusz­cza­łam lek­cje, pali­łam papie­rosy. Na szczę­ście nad­ra­bia­łam na innych polach: pro­wa­dzi­łam szkolne apele i gale, śpie­wa­łam w chó­rze, recy­to­wa­łam. Wycho­waw­czyni, polo­nistka, uwa­żała, że powin­nam zostać aktorką. Co jakiś czas wysy­łała mnie na castingi.

Raz tra­fi­łam na zdję­cia próbne do filmu pt. „Kro­nika wypad­ków miło­snych” w reży­se­rii Andrzeja Wajdy. Mia­łam do ode­gra­nia dwie sceny z mło­dziut­kim Ola­fem Luba­szenko. Kan­dy­da­tek były setki, ale nie przej­mo­wa­łam się tym. Jedna scena, na pero­nie, miała wydźwięk kome­diowy, a druga, w któ­rej boha­terka roz­waża samo­bój­stwo, nale­żała do dra­ma­tycz­nych. Musia­łam zagrać skrajne emo­cje. Po zdję­ciach pod­szedł do mnie Andrzej Wajda i powie­dział: „Na popeł­nia­nie samo­bój­stwa z miło­ści, to ty się nie nada­jesz, ale świet­nie zagra­łaś część kome­diową. Masz talent. Powiem ci też, że masz wzrok czter­dzie­sto­let­niej kobiety”. Mia­łam wtedy sie­dem­na­ście lat.

Andrzej Wajda zapro­po­no­wał mi, żebym dołą­czyła do grupy, którą wraz z zespo­łem przy­go­to­wy­wał do egza­mi­nów w Pań­stwo­wej Wyż­szej Szkole Teatral­nej. Powie­dzia­łam mu szcze­rze: Mistrzu, szkoda miej­sca. Wiem, że wiele dziew­cząt o tym marzy, ale ja nie mam aktor­skiej pasji. Ni­gdy tych słów nie żało­wa­łam. Kocham kino, ale jako widz. Już wtedy mia­łam poczu­cie, że wiem, czego chcę, a czego nie.

Cza­sami dla zabawy bra­łam udział w poka­zach Mody Pol­skiej. Raz defi­lo­wa­łam u boku słyn­nej modelki, Mał­gosi Nie­men. Kilka razy wystą­pi­łam w sesjach foto­gra­ficz­nych, zna­la­złam się nawet na okładce maga­zynu „ITD”. Ale o takim życiu też nie marzy­łam. Bar­dziej cią­gnęło mnie w rejony, które dawały mi poczu­cie spraw­czo­ści. Cza­sami żar­tuję, że jako nasto­latka nie mia­łam żad­nych war­to­ścio­wych zain­te­re­so­wań. Mia­łam za to sporo wol­nego czasu i wiele pomy­słów, które wyko­rzy­sta­łam dopiero po latach, gdy z cza­sem bywało kru­cho.

To nie mój świat

Po kilku mie­sią­cach romansu z moim rock­ma­nem doszło do nie­przy­jem­nego spo­tka­nia. Kiedy wró­ci­łam po szkole do domu, przy stole, naprze­ciwko rodzi­ców sie­działa nie­znana mi kobieta. Oka­zało się, że to matka mojego wybranka. Nie zna­łam jej wcze­śniej, bo mój chło­pak miesz­kał z bab­cią i to ona go wycho­wy­wała. Wtedy odbyła się jedna z naj­waż­niej­szych roz­mów w moim życiu. Po raz pierw­szy świa­do­mie odwa­ży­łam się zawal­czyć o moje szczę­ście, mimo że mia­łam nie­spełna pięt­na­ście lat.

„Mój syn nie jest dla cie­bie. Wasze światy są dia­me­tral­nie inne. Poza tym, w oto­cze­niu mojego syna kró­luje alko­hol i nar­ko­tyki” – krzy­czała matka mojego rock­mana. Moja na to wtrą­ciła przy­tom­nie: „O, jeśli cho­dzi o używki, to aku­rat nie boję się o Asię, bo ona za bar­dzo lubi kom­fort”.

W trak­cie dal­szych słow­nych prze­py­cha­nek kobieta pró­bo­wała odcią­gnąć mnie od swo­jego syna. W końcu ziry­to­wa­łam się: Jak pani śmie wtrą­cać się w nasze sprawy? Nawet nie wycho­wuje pani swo­jego syna. Co pani w ogóle o nim wie? Jak lwica wal­czy­łam o niego, o sie­bie, o naszą nie­za­leż­ność. Wyszła, obu­rzona, lecz wyraź­nie zdu­miona moją odwagą i siłą argu­men­tów.

Nie­długo po tym wyda­rze­niu, wraz z naszym roc­ko­wym towa­rzy­stwem, zaczę­li­śmy pla­no­wać waka­cje. To były moje pierw­sze waka­cje bez rodzi­ców i pierw­sze pod namio­tem. Ani mama, ani tata nie pro­te­sto­wali; dobrze wie­dzieli, że i tak posta­wię na swoim. Mieli rację.

Kilka tygo­dni przed wyjaz­dem jak zawsze sie­dzia­łam na pró­bie zespołu mojego chło­paka. Gło­śna muzyka, wrza­ski. Tak się tym wszyst­kim zmę­czy­łam, że zasnę­łam. Prze­bu­dzi­łam się i nagle prze­mknęła mi przez głowę myśl: co ja tu robię? Ani to mój świat, ani to moja muzyka! Wtedy odgo­ni­łam to wra­że­nie, ale o nim nie zapo­mnia­łam.

Nade­szły waka­cje. Kiedy tylko dotar­li­śmy na pole namio­towe, wszy­scy poza mną od razu się­gnęli po alko­hol. Wie­czo­rem było to samo. Gło­śna muzyka, wrza­ski, a na doda­tek warunki polowe i sier­miężna oko­lica. Kiedy pijani impre­zo­wi­cze zasnęli, nie byłam w sta­nie prze­go­nić myśli, że to na pewno nie jest mój świat.

O dru­giej w nocy zabra­łam swoje rze­czy i po cichutku opu­ści­łam pole namio­towe. Wsia­dłam w pierw­szy auto­bus do War­szawy i rano dotar­łam do domu. Nie bałam się. Byłam prze­ko­nana, że dłu­żej już takiego związku nie chcę. Tym samym kolejny raz zawal­czy­łam o sie­bie.

Mia­łam powo­dze­nie u chło­pa­ków, lubi­łam szcze­gól­nie tych o kilka lat star­szych. Chęt­nie cho­dzi­łam na imprezy, randki, różne spo­tka­nia. Rodzice wie­dzieli, że nie ma szans, by mnie utem­pe­ro­wać czy zatrzy­mać, bo to tak, jakby pró­bo­wali wal­czyć z żywio­łem. Nie­moż­liwe. Zako­chi­wa­łam się i dość szybko odko­chi­wa­łam. Byłam i na­dal jestem kochliwa. Uwa­żam, że to świad­czy o emo­cjo­nal­nym roz­bu­dze­niu i wraż­li­wo­ści.

Mia­łam osiem­na­ście lat, kiedy zadu­rzy­łam się w part­ne­rze bar­dzo pięk­nej, zna­nej aktorki. Był przy­stojny, inte­li­gentny, szar­mancki, a jed­no­cze­śnie miał w sobie sporą dawkę bez­czel­no­ści i zbyt dużej pew­no­ści sie­bie. Typ nie­grzecz­nego chło­paka, któ­rego więk­szość kobiet uwiel­bia. Gdy powie­dział mi, że wła­śnie zerwał z part­nerką, od razu zosta­li­śmy parą. Byłam zako­chana do sza­leń­stwa, pijana z miło­ści.

Raz wybra­li­śmy się na imprezę do popu­lar­nego wtedy klubu „Park”. Szłam z tyłu i nagle usły­sza­łam, jak selek­cjo­ner mówi do mojego part­nera: „Wchodź śmiało, dziś nie ma ani Asi, ani K”. Tu padło imię aktorki, z którą rze­komo się roz­stał. W ten spo­sób dotarło do mnie, że spo­tyka się rów­no­le­gle z nami obiema, tylko zapo­mniał mi o tym powie­dzieć. Zabo­lało, ale byłam tak zako­chana, że nie mia­łam siły odejść. Jesz­cze przez kilka mie­sięcy pró­bo­wa­łam wytrwać. On się tłu­ma­czył, a ja nie­na­wi­dzę zrzę­dzić. Łudzi­łam się, że w końcu wszystko się wypro­stuje. Teraz wiem, że popeł­ni­łam błąd.

Każ­dego dnia prze­ko­ny­wa­łam się, że mój part­ner jest ego­istą, oszu­kuje nas obie i nie ma sensu trwać w takiej rela­cji. Coraz bar­dziej nie paso­wało mi jego zacho­wa­nie, krę­tac­twa. W końcu sama sobie przy­rze­kłam, że ni­gdy wię­cej nie dam się wyko­rzy­stać. Ni­gdy wię­cej nie zako­cham się w męż­czyź­nie bar­dziej niż on we mnie. Tak posta­no­wi­łam i tego się trzy­mam.

Kiedy udało mi się wyzwo­lić z tego związku, choć mia­łam zale­d­wie osiem­na­ście lat, czu­łam, że doświad­cze­niami mogę obdzie­lić nie­jedną trzy­dziestkę. Dzięki temu na pewno doj­rza­łam prę­dzej niż moje rówie­śniczki.

Marze­nia mają moc

Marze­nia, szcze­gól­nie te wypo­wie­dziane na głos, mają wielką moc i się speł­niają. Warto więc w nie wie­rzyć, ale warto też prze­my­śleć, czego tak naprawdę pra­gniemy.

Ja, w dniu moich osiem­na­stych uro­dzin, wypo­wie­dzia­łam gło­śno, że chcia­ła­bym mieć mini­mum trójkę dzieci i wła­sną firmę, naj­le­piej jesz­cze na stu­diach. Wszystko szybko się speł­niło. Ale naj­pierw tra­fi­łam na kory­ta­rze Wydziału Prawa i Admi­ni­stra­cji Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego.

Jesz­cze w liceum szy­ko­wa­łam się na ten kie­ru­nek stu­diów. Nic zaska­ku­ją­cego. Pocho­dzę z praw­ni­czej rodziny. Poza tym, to ide­alny kie­ru­nek dla dziew­czyny z tzw. „dobrego domu”. Kiedy zna­la­złam się na wydziale, nagle zoba­czy­łam inne, „ame­ry­kań­skie”, czyli w domy­śle lep­sze życie. Piękne dziew­czyny, przy­stojni chłopcy, wszy­scy świet­nie ubrani, wyróż­nia­jący się na tle ówcze­snej sza­rej pol­skiej rze­czy­wi­sto­ści. Ich spoj­rze­nia, twa­rze budziły we mnie zain­te­re­so­wa­nie i uśmiech. Już wie­dzia­łam: to jest mój świat. Posta­no­wi­łam, że będę apli­ko­wać.

Mojego przy­szłego męża pozna­łam jesz­cze w liceum. Był we mnie bar­dzo zako­chany. Nie odwza­jem­nia­łam tych uczuć, ale jego sta­ra­nia spra­wiły, że nabra­łam sztucz­nego poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, któ­rego potrze­bo­wa­łam po trud­nych przej­ściach miło­snych. To był, star­szy ode mnie o trzy­na­ście lat, bar­dzo inte­li­gentny, przy­stojny chło­pak ze świet­nej rodziny. Wybra­łam się z nim na stud­niówkę, zaczę­li­śmy pla­no­wać wspólną przy­szłość. Nie­stety, cztery lata waga­ro­wa­nia dały o sobie znać i za pierw­szym razem nie dosta­łam się na stu­dia. Naj­gor­sze, że obla­łam z pol­skiego, z któ­rego prze­cież byłam dobra.

Tuż po matu­rze zamiesz­ka­łam z przy­szłym mężem. Oznaj­mi­łam rodzi­com, że chcę się prze­ko­nać, jak to będzie. On, trzy­dzie­sto­dwu­la­tek, marzył o zało­że­niu rodziny, ja dopiero testo­wa­łam doro­słość i samo­dziel­ność.

Po dzie­wię­ciu mie­sią­cach, bez żad­nego wyraź­nego powodu, w rodzaju zdrady czy awan­tury, spa­ko­wa­łam się i wró­ci­łam do rodzi­ców. Part­ne­rowi wyja­śni­łam, że nie kocham go tak bar­dzo, jak on mnie. Wtedy prze­ko­na­łam się, jak zako­chany męż­czy­zna może wal­czyć o kobietę. On tak się sta­rał i zabie­gał o mnie, był tak cier­pliwy i kon­se­kwentny, że ule­głam. Wró­ci­łam i przy­ję­łam oświad­czyny.

Pierw­szy rok z narze­czo­nym prze­zna­czy­łam w dużej mie­rze na naukę. Do kolej­nego egza­minu na stu­dia pode­szłam przy­go­to­wana w stu pro­cen­tach. Zosta­łam stu­dentką prawa na UW.

Po pierw­szym roku uro­dzi­łam pierw­szego syna, po trze­cim dru­giego, a tuż po dyplo­mie, trze­ciego. Reali­zo­wa­łam się w pełni jako stu­dentka, matka, ale też jako biz­ne­swo­man. Przez kil­ka­na­ście lat mał­żeń­stwa byłam szczę­śliwą kobietą, choć naj­mniej w roli żony. Mia­łam za to sze­reg innych zadań, które dawały mi frajdę i satys­fak­cję.

Sku­pi­łam się na nauce i roz­woju. Stu­dia uwiel­bia­łam. Do dziś pamię­tam fan­ta­stycz­nych wykła­dow­ców, czę­sto jesz­cze przed­wo­jen­nych wybit­nych znaw­ców prawa. Z lice­alistki, która ucie­kała z lek­cji i nie dbała o stop­nie, nagle sta­łam się pilną stu­dentką, regu­lar­nie zdo­by­wa­jącą nagrody dzie­kań­skie i rek­tor­skie za osią­gnię­cia w nauce.

Moi trzej syno­wie przy­cho­dzili na świat w waka­cje. Choć tego aku­rat nie zapla­no­wa­łam, dzięki temu nie opu­ści­łam żad­nego egza­minu. Nie pomy­śla­łam nawet, aby wziąć urlop dzie­kań­ski. Bar­dzo pomo­gli mi rodzice i jestem im za to wdzięczna. Poza tym, byłam samo­wy­star­czalna. Dziś wiem, że aż za bar­dzo.

Na cztery ręce

Robi­łam wszystko, co chcia­łam, co sobie zapla­no­wa­łam, o czym zama­rzy­łam. Zarówno pry­wat­nie, jak i zawo­dowo. Moja star­sza o pięt­na­ście lat szwa­gierka zapro­po­no­wała mi wej­ście w spółkę. Była jedną z tych waż­nych sil­nych kobiet w moim życiu, które dały mi poczu­cie spraw­stwa i bez­pie­czeń­stwa, a także pomo­gły mi osią­gnąć doj­rza­łość. Z zawodu sto­ma­to­log, w cza­sach trans­for­ma­cji posta­no­wiła zało­żyć sieć kli­nik den­ty­stycz­nych. Kiedy mi to zapro­po­no­wała, mia­łam maleń­kie dziecko i koń­czy­łam drugi rok stu­diów. Uzna­łam, że to absur­dalny pomysł, bo chcia­łam prze­cież być adwo­katką i pra­co­wać w świet­nej kan­ce­la­rii. Zaraz jed­nak pomy­śla­łam: OK, roz­krę­cimy kli­niki, a potem będę reali­zo­wać się jako praw­niczka.

Nasza kli­nika była drugą w Pol­sce pry­watną pla­cówką sto­ma­to­lo­giczną. Uru­cho­mie­nie biz­nesu kosz­to­wało nas wiele pracy, poświę­ceń i zarwa­nych nocy. Nie było jesz­cze kom­pu­te­rów ani inter­netu, nie mia­ły­śmy nawet asy­stentki. W dniu, w któ­rym po raz pierw­szy prze­krę­ci­łam klucz w drzwiach naszej kli­niki, na ulicy stała długa kolejka. Pacjenci pokłó­cili się o to, kto pierw­szy wej­dzie do gabi­netu. Wkrótce otwo­rzy­ły­śmy kolejne punkty. Wszystko szło jak po maśle.

Nie mia­ły­śmy doświad­cze­nia w pry­wat­nym biz­ne­sie, ale wtedy w Pol­sce jesz­cze nikt go nie miał. Nad­ra­bia­ły­śmy zapa­łem.

Stu­dentka, matka, żona, biz­ne­swo­man. Pra­co­wa­łam na cztery ręce. Rano mój tata przy­wo­ził do nas mamę. Opie­ko­wała się naj­pierw jed­nym, a potem dwójką wnucz­ków. Kiedy na świe­cie poja­wił się mój trzeci syn, stać mnie już było na nia­nię. Wtedy jed­nak nie mia­łam jesz­cze auta, więc tata zabie­rał mnie na uczel­nię. Pro­ku­ra­tura gene­ralna, w któ­rej pra­co­wał, mie­ściła się nie­da­leko Wydziału Prawa UW. Po połu­dniu razem wra­ca­li­śmy do domu. Tata zabie­rał mamę i jechali do sie­bie. Ja goto­wa­łam, zaj­mo­wa­łam się dziećmi, pró­bo­wa­łam się uczyć. Wie­czo­rem kąpa­łam synów, usy­pia­łam i o dzie­wią­tej jecha­łam do kli­niki. Sia­da­ły­śmy ze szwa­gierką i do pierw­szej w nocy wypeł­nia­ły­śmy doku­menty, uzu­peł­nia­ły­śmy fak­tury, ukła­da­ły­śmy karty pacjen­tów. Potem wra­ca­łam do domu i jeśli było trzeba, uczy­łam się do rana.

Nie wspo­mi­nam tam­tego okresu jak kosz­maru. Jasne, dzia­ła­łam czę­sto kosz­tem odpo­czynku i snu, ale szło mi świet­nie, reali­zo­wa­łam swoje marze­nia, a to było moim prio­ry­te­tem. Do dziś uwa­żam, że robie­nie tego, co kochasz to klucz do suk­cesu. Podob­nie jak dosko­nała orga­ni­za­cja. Ja zawsze mia­łam wszystko uło­żone i zapla­no­wane jak w szwaj­car­skim zegarku.

Luk­sus za swoje

Czu­łam, że mam wspa­niałe życie, aż do momentu, w któ­rym mój mąż stał się obse­syj­nie zazdro­sny. Przez kil­ka­na­ście lat wspól­nego życia bar­dzo się roz­wi­nę­łam. Nabra­łam mocy, zaczę­łam świet­nie zara­biać, zdo­by­łam wykształ­ce­nie, pre­sti­żowy zawód. Zro­bi­łam też apli­ka­cję radcy praw­nego. Przed trzy­dziestką sta­łam się cał­ko­wi­cie nie­za­leżna. Mia­łam wra­że­nie wygra­nej na wszyst­kich polach.

Mąż prze­ko­ny­wał się, że mogę coraz wię­cej i coraz czę­ściej sama o sobie decy­duję. Czuł też, że się od niego odda­lam. Na doda­tek oboje sta­li­śmy się ofia­rami krzyw­dzą­cych ste­reo­ty­pów. Taki przy­kład. Jak co week­end, wybra­li­śmy się z przy­ja­ciółmi na kola­cję. Jed­nym z nich był sza­no­wany pro­fe­sor PAN-u. Na koniec wie­czoru w szatni, gdy wkła­da­łam futro, łyp­nął okiem bez słowa, a gdy ruszy­li­śmy na par­king, gdzie wsia­da­li­śmy z mężem do spor­to­wego samo­chodu, zawo­łał: „Joasiu, musisz być świetną żoną, skoro mąż tak o cie­bie dba! Zobacz tylko, masz futro, piękny samo­chód”. Ale prze­cież ja to wszystko kupi­łam sobie sama – odpo­wie­dzia­łam z uśmie­chem. I nagle dotarło do mnie ze zdwo­joną mocą, że pro­fe­sorowi nie mie­ściło się w gło­wie, aby kobieta przed trzy­dziestką mogła samo­dziel­nie zapra­co­wać na takie rze­czy.

Nie­długo potem wybra­łam się z mężem do jed­nego z ele­ganc­kich buti­ków. Kiedy mie­rzy­łam spód­nicę, powie­dział: „Jeśli bar­dzo chcesz, to ci ją kupię”. Spoj­rza­łam na niego ze zdzi­wie­niem: prze­cież ubra­nia kupuję sobie sama. Ziry­to­wał mnie.

Wtedy po raz kolejny zro­zu­mia­łam, że gdzieś po dro­dze stra­ci­li­śmy się, prze­sta­li­śmy być part­ne­rami. To ja utrzy­my­wa­łam dom, synów i opła­ca­łam więk­szość rachun­ków. Mąż ewi­dent­nie prze­stał sobie z tą sytu­acją radzić, choć też miał swoją firmę i nie­źle zara­biał. Zaczął być obse­syj­nie zazdro­sny, kon­tro­lu­jący. Odsu­wa­łam się od niego, więc zarzu­cał mi coraz to nowe, bar­dziej absur­dalne winy. Łączył nas już tylko coraz rzad­szy seks, a ja byłam coraz bar­dziej nie­szczę­śliwa.

Mia­łam swoje rytu­ały, które poma­gały prze­trwać. Dba­łam o dom, dzieci i prze­strzeń wokół nas. Liczył się każdy ele­ment wystroju wnę­trza, smak i wygląd potraw, spo­sób poda­nia, atmos­fera. Kiedy byłam zmę­czona i smutna, wsia­da­łam do auta. Jecha­łam nocą w kie­runku Trój­mia­sta. Muzyka roz­wa­lała szyby, a ja rese­to­wa­łam myśli i odra­dza­łam się na nowo.

Koniec etapu

Apli­ka­cja rad­cow­ska zaj­mo­wała mi bar­dzo dużo czasu. Gdy ją skoń­czy­łam, w moim życiu poja­wiła się luka do natych­mia­sto­wego zago­spo­da­ro­wa­nia. Nie chcia­łam tego nagle daro­wa­nego mi czasu spę­dzać z mężem. Poczu­łam się jesz­cze bar­dziej samotna. Wie­dzia­łam już także, że nie chcę pra­co­wać w kan­ce­la­rii. Zawód praw­nika nie miał nic wspól­nego z tym, który poka­zują ame­ry­kań­skie filmy, jakich naoglą­da­łam się w mło­do­ści. To było prze­kła­da­nie papie­rów, kurz, szare kory­ta­rze. Moje wyobra­że­nia nijak miały się do rze­czy­wi­sto­ści. Zro­zu­mia­łam, że nad­szedł czas na pod­su­mo­wa­nia i decy­zje.

Gdy zasta­na­wia­łam się, czego mi w życiu bra­kuje, nie mia­łam wąt­pli­wo­ści: bli­sko­ści, tro­ski, poczu­cia bez­pie­czeń­stwa i dowo­dów miło­ści. W maga­zy­nie „Zwier­cia­dło” natra­fi­łam na wywiad z pewną tera­peutką. Zna­la­złam w nim dia­gnozę moich pro­ble­mów mał­żeń­skich: obse­syjna zazdrość powo­du­jąca roz­jeż­dża­nie się emo­cjo­nalne, spa­dek zaufa­nia itp. Wydar­łam stronę z wywia­dem, a po jakimś cza­sie umó­wi­łam się z tera­peutką na wizytę.

Od progu oznaj­mi­łam: Nie przy­szłam roz­wa­żać, czy mam się roz­wieść. Już zde­cy­do­wa­łam się, że to zro­bię. Pro­szę mi pomóc zro­bić to mądrze, bo mam trójkę małych dzieci i nie chcę ich zra­nić.

Na koniec pierw­szej sesji tera­peutka popro­siła, abym napi­sała na kartce wszystko to, co chcia­ła­bym zro­bić z moim mężem. Mogły to być nawet banalne czyn­no­ści, jak choćby jedze­nie śnia­da­nia. Tydzień póź­niej wró­ci­łam do niej z białą, nie­za­pi­saną kartką. Niczego już nie chcę z nim robić, wyja­śni­łam.

Tera­peutka uświa­do­miła mi, że roz­wód wcale nie jest koń­cem życia, jak uważa wiele kobiet. Nie należy trak­to­wać go jako porażkę, tylko jako koniec pew­nego etapu. Już samo takie podej­ście jest uwal­nia­jące.

Usta­li­ły­śmy, że posta­ram się roz­stać z mężem moż­li­wie jak naj­bar­dziej spo­koj­nie. Wciąż mam w pamięci jej słowa: „To nie jest pani wina. Przy­szła pani do mnie jako klientka, ale jeśli z powodu roz­wodu obar­czy się pani wyrzu­tami sumie­nia, to ta droga będzie dużo dłuż­sza i bar­dziej skom­pli­ko­wana, a pani z klientki sta­nie się moją pacjentką”. Za każ­dym razem tak ze mną roz­ma­wiała, że wycho­dzi­łam z poczu­ciem, że kolejny ciężki kamień spadł mi z serca.

Posta­no­wi­łam wypro­wa­dzić się z dziećmi, a dom zosta­wić mężowi. Mie­li­śmy tak skon­stru­owaną inter­cyzę, że teo­re­tycz­nie to on mógł stra­cić wię­cej. Ale stało się na odwrót. Nie chcia­łam zostać w tam­tym miej­scu ani dnia dłu­żej. Mąż zbu­do­wał mur, który jesz­cze bar­dziej spo­tę­go­wał moje marze­nie o wol­no­ści i roz­po­czę­ciu nowego etapu.

Zapla­no­wa­łam krok po kroku. Całe nowe życie mia­łam dobrze prze­my­ślane. Wyna­ję­łam i urzą­dzi­łam miesz­ka­nie, synów zapi­sa­łam do nowych szkół, ale ponie­waż skoń­czył się rok szkolny, wysła­łam ich na obozy waka­cyjne. Prze­pro­wadzkę urzą­dzi­łam pod ich nie­obec­ność. Zabra­łam tylko biurka synów, zabawki, ubra­nia, książki i parę oso­bi­stych przed­mio­tów. Wszystko zmie­ściło się w małym aucie dostaw­czym. Męża powia­do­mi­łam dwa tygo­dnie przed wypro­wadzką.

Trzech chło­pa­ków, zwie­rzaki i ja

Zacho­wy­wa­łam się wtedy jak robot. Nie zanie­dby­wa­łam żad­nych obo­wiąz­ków, wszystko robi­łam na sto pro­cent. Poziom adre­na­liny w moim orga­ni­zmie się­gał zenitu. Wie­dzia­łam, że muszę liczyć tylko na sie­bie i nie mogę zawieść synów ani firmy.

Pamię­tam jeden trudny moment. Wyda­rzył się w oko­li­cach roz­wodu i prze­pro­wadzki, gdy na par­kingu pod nowym miesz­ka­niem wsia­dłam do auta. Ruszy­łam szybko w kie­runku kli­niki. Myślami byłam zupeł­nie gdzie indziej. Usły­sza­łam jakiś dziwny hałas, a potem samo­chód jechał jakby w zwol­nio­nym tem­pie. Zupeł­nie się tym jed­nak nie przej­mo­wa­łam. Trzy­ma­łam mocno kie­row­nicę, cisnę­łam gaz i myśla­łam o setce rze­czy do zro­bie­nia na już. Kiedy wysia­dłam z auta przed kli­niką, z prze­ra­że­niem odkry­łam, że przód auta przy­po­mina har­mo­nijkę: zgnie­ciona maska, znisz­czona bla­cha. Zorien­to­wa­łam się, że gdy rusza­łam, musia­łam zaha­czyć błot­ni­kiem o beto­nowy słup. Nie mogłam pojąć, jak to moż­liwe, że tego nie zare­je­stro­wa­łam. A jed­nak. To poka­zuje, w jakim stre­sie musia­łam funk­cjo­no­wać i jak bar­dzo zagłu­sza­łam emo­cje.

Wyda­wało mi się, że w nowym miesz­ka­niu natych­miast odżyję, ale to nie stało się tak szybko. Pamię­tam, jak raz przy­snę­łam na kana­pie w ciągu dnia, co ni­gdy mi się nie zda­rza. Obu­dzi­łam się zlana potem i prze­ra­żona: co dalej ze mną, z dziećmi, co z nami będzie?

O tym, że w moim związku źle się działo, wie­działa tylko garstka naj­bliż­szych. Zna­jomi nie mogli uwie­rzyć, że wynio­słam się z dziećmi z domu pod War­szawą do wyna­ję­tego miesz­ka­nia i zło­ży­łam pozew o roz­wód. Nie obar­cza­łam nikogo swo­imi pro­ble­mami. Jeden z przy­ja­ciół mojego męża wyznał mi, że mąż długo nie mógł uwie­rzyć, że ode­szłam „do nikogo”. Naj­ła­twiej byłoby prze­cież powie­dzieć, że się zako­cha­łam, że ktoś mnie oma­mił, że stra­ci­łam głowę. Ale skoro kobieta z trójką dzieci wynosi się do wyna­ję­tego miesz­ka­nia, to znak, że w mał­żeń­stwie nie było dobrze.

Na nogi pomo­gli mi sta­nąć bli­scy: rodzina i przy­ja­ciele. Naj­star­szy syn powie­dział do babci: „Mam nadzieję, że po roz­wo­dzie mama będzie w końcu szczę­śliwa”. Cała trójka zro­zu­miała moją decy­zję, nie bun­to­wali się prze­ciwko wypro­wadzce z domu. Mia­łam oczy­wi­ście wiele obaw o to, że syno­wie tracą dzie­ciń­stwo, być może też poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, które wynika z posia­da­nia obojga rodzi­ców, że stają się zbyt szybko doro­śli. Dla­tego sta­ra­łam się im to wyna­gro­dzić. Kupi­łam każ­demu po wyma­rzo­nym zwie­rzaku: jeden dostał jam­nika, drugi tchó­rzo­fretkę, trzeci myszo­skoczka. Posta­no­wi­łam w ten spo­sób prze­kie­ro­wać ich uwagę na opiekę nad pupi­lami, zapro­po­no­wać im coś nowego, przy­jem­nego. Ale nie pytaj­cie, jaki w domu był har­mi­der. Trzech chło­pa­ków, trzy zwie­rzaki i ja.

Jak pio­run sycy­lij­ski

Mimo wszyst­kich trud­no­ści ani na chwilę nie prze­sta­łam wie­rzyć w miłość i mał­żeń­stwo. Wokół mnie od lat jest wiele fan­ta­stycz­nych par. Nie mia­łam do nikogo pre­ten­sji, że nam się nie udało: sama wybra­łam sobie męża, więc pono­szę kon­se­kwen­cję tej decy­zji. Dziś wiem, że wyszłam za mąż bar­dziej z roz­sądku, niż z pory­wów serca, ale nie żałuję. Mamy trójkę wspa­nia­łych synów.

Przez pewien czas byłam sama. Nie chcia­łam wcho­dzić w żadne poważne rela­cje. Potem pozwo­li­łam sobie na romans, aby znowu cie­szyć się sek­sem, rand­kami, odna­leźć radość życia. Uwa­żam, że nie­zo­bo­wią­zu­jące flirty, szcze­gól­nie po bole­snych roz­sta­niach i roz­wo­dach, mogą zdzia­łać dużo dobrego. Jedna z kole­ża­nek zarzu­ciła mi, że mój part­ner „nie roko­wał”. Zupeł­nie nie rozu­miem takiego podej­ścia. Nie­które rela­cje są tylko po to, żeby przy­nieść frajdę, na pewien okre­ślony czas. Mnie taki układ prze­ko­ny­wał. Do czasu, aż tra­fił mnie pio­run sycy­lij­ski, któ­rego zupeł­nie się nie spo­dzie­wa­łam. Przy­szedł czas na bar­dzo poważny, bli­sko dzie­się­cio­letni zwią­zek z Janem, który dużo zmie­nił w moim życiu.

Opo­wia­da­nie o czło­wieku, któ­rego już nie ma, nie jest dla mnie pro­ste. Uczu­cie mię­dzy nami wybu­chło jak żywioł i od początku było nie do opa­no­wa­nia. Kiedy doświad­cza się takich emo­cji, wszyst­kie teo­rie, w jakie wie­rzyło się wcze­śniej, nagle upa­dają. Wie­dzie­li­śmy, że to, co robimy było bar­dzo ryzy­kowne i nie do końca fair. Ja byłam wolna, ale Jan miał prze­cież rodzinę. Wiele razy o tym roz­ma­wia­li­śmy, roz­wa­ża­li­śmy wszyst­kie za i prze­ciw, ale nie byli­śmy w sta­nie zaha­mo­wać łączą­cego nas uczu­cia. Przy­tra­fiła nam się praw­dziwa, wielka, doj­rzała miłość i sta­li­śmy wobec niej bez­radni.

On, naj­po­tęż­niej­szy pol­ski biz­nes­men, dok­tor prawa, król i znawca życia, który uwiel­biał ludzi, zresztą z wza­jem­no­ścią. Nauczy­łam się przy nim jesz­cze więk­szej rado­ści życia i jesz­cze więk­szego roz­ma­chu. Jan czę­sto powta­rzał słowa swo­jego ojca: „Nie ucz się, jak oszczę­dzać, tylko, jak zara­biać”.

Nie­cały rok od naszego spo­tka­nia Jan stał się boha­te­rem naj­więk­szej afery poli­tycz­nej w demo­kra­tycz­nej Pol­sce: został oskar­żony o szpie­go­stwo. Jego nazwi­sko było na każ­dym pasku tele­wi­zyj­nych wia­do­mo­ści, w każ­dej gaze­cie i por­talu.

Trwa­łam przy nim, nie wyobra­ża­jąc sobie, że mogła­bym zacho­wać się ina­czej. Pocie­sza­łam go, że wszystko prze­cież w końcu się wyja­śni. Wiem, że w tym trud­nym cza­sie zna­lazł przy mnie uko­je­nie, a jako para prze­szli­śmy tę próbę zwy­cię­sko. Myślę, że to nas jesz­cze bar­dziej zahar­to­wało.

Było mnie na niego stać

Jan nie był play­boyem, więc jego zain­te­re­so­wa­nie mną było dowo­dem na to, że dzieje się coś poważ­nego i szybko zna­leź­li­śmy się na tzw. języ­kach. Nie potra­fi­li­śmy uda­wać, że nic nas nie łączy. Nocami godzi­nami roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon. W ciągu dnia potra­fił do mnie dzwo­nić kil­ka­na­ście razy. Nie mogli­śmy się naga­dać. Jedna z życz­li­wych mi osób ostrze­gała: „Asiu. Nic z tego nie będzie, tylko skan­dal. Tobie, matce trójki dzieci, na pewno ten zwią­zek zaszko­dzi. Nie macie szans, zoba­czysz. Jak on cię rzuci za parę mie­sięcy, będziesz prze­grana”.

Słu­cha­łam uprzej­mie, ale nic nie było w sta­nie nas zatrzy­mać. Pomy­śla­łam, że skoro jestem nie­za­leżną finan­sowo sin­gielką, mam trójkę dzieci, dobre wykształ­ce­nie, wła­sny biz­nes, to stać mnie na pod­ję­cie takiego ryzyka, jak zwią­zek z Janem.

Zna­jomy praw­nik z Pozna­nia zadzwo­nił do Jana i powie­dział mu, żeby nie myślał, że jestem byle pod­lot­kiem, któ­rym można się poba­wić, a potem rzu­cić, że mam swoją pozy­cję, sza­cu­nek i ambi­cje. Jan sam mi o tym opowie­dział.

Dobrze pamię­tam chwilę, w któ­rej poczu­łam się przy nim bez­pieczna jak ni­gdy dotąd. Przy­tu­lił mnie mocno i poca­ło­wał z czu­ło­ścią w czoło. To był dla mnie cudowny gest tro­ski, sza­cunku, miło­ści. Pierw­szy raz po trau­mie roz­wodu, po latach samot­no­ści. Oboje ryzy­ko­wa­li­śmy. Sytu­acja była trudna i nie­wiele osób nam sprzy­jało, ale poczu­łam się tak, jak­bym zna­la­zła się pod skrzy­dłem anioła. Zro­zu­mia­łam, że uczu­cie mię­dzy nami jest silne i głę­bo­kie, a Jan trak­tuje mnie bar­dzo poważ­nie.

Wiem, że tar­gały nim różne emo­cje, był prze­cież powa­ża­nym mężem, ojcem, pre­ze­sem firm. Miał wyrzuty sumie­nia, czuł, że być może krzyw­dzi bli­skich. Ale nie będę o tym mówić w jego imie­niu. Chcę tylko pod­kre­ślić, że był dobrym czło­wie­kiem.

Choć do biz­nesu pod­cho­dzi­li­śmy poważ­nie, w wol­nych chwi­lach bywa­li­śmy nie­fra­so­bliwi. Cie­szy­li­śmy się esen­cją życia. Bar­dzo mi to odpo­wia­dało. Mam w sobie dużo z dziecka, nie chcę być zbyt prak­tyczna czy reali­styczna i mam nadzieję, że taka pozo­stanę. Jan doce­niał szcze­gól­nie to, że miał we mnie part­nerkę w cie­sze­niu się każdą chwilą. Oboje tem­pe­ra­mentni, emo­cjo­nalni, bar­dzo się uzu­peł­nia­li­śmy.

Żyli­śmy tak, jakby naza­jutrz świat miał się skoń­czyć. Podró­żo­wa­li­śmy, pra­co­wa­li­śmy, zała­twia­li­śmy sprawy, cie­szy­li­śmy się sobą. Wszystko robi­li­śmy w gigan­tycz­nym tem­pie i niczego na pół gwizdka. Bio­rąc pod uwagę nasze tem­pe­ra­menty, nic dziw­nego, że w któ­rymś momen­cie „wypa­li­li­śmy się”. Nurek powie­działby, że zabra­kło dekom­pre­sji.

To były piękne, nie­zwy­kłe lata. Dzięki Janowi poko­cha­łam Lon­dyn, który stał się na długi czas naszym domem. Do tej pory mam tu swoje miej­sce na ziemi.

Z cza­sem jed­nak Jan zmie­nił się nie do pozna­nia. Nie miał siły cie­szyć się tym, czego doświad­cza­li­śmy. Coraz czę­ściej bywał znu­żony, źle się czuł.

Roz­sta­li­śmy się bez wiel­kich awan­tur. Do końca jego życia zacho­wa­li­śmy dobre rela­cje. Byli­śmy w sta­łym kon­tak­cie.

Po roz­sta­niu rzu­ci­łam się w wir obo­wiąz­ków zawo­do­wych ze zdwo­joną mocą. Praca zwią­zana z moją wielką pasją poma­gała osią­gnąć życiowy balans.

Moja Mania

Zawsze kocha­łam modę. Zało­że­nie marki odzie­żo­wej La Mania było więc natu­ralną kon­se­kwen­cją mojej pasji. Stało się to jesz­cze pod­czas mojego związku z Janem. Na początku bar­dzo mi kibi­co­wał, wspie­rał na każ­dym eta­pie two­rze­nia firmy. Potem jed­nak stał się zazdro­sny o czas, który jej prze­zna­cza­łam.

Dla roz­woju La Manii klu­czowa stała się moja zna­jo­mość z Kar­lem Lager­fel­dem. Został kimś w rodzaju mojego men­tora i dzięki niemu poczu­łam, że i tym razem powin­nam iść za gło­sem marzeń. Znów połą­czy­łam siły z odważną, silną kobietą, tak jak kie­dyś, gdy two­rzy­łam sieć kli­nik z sio­strą męża. Bar­dzo wie­rzę w kobiece soju­sze, pry­watne i zawo­dowe. Tym razem na mojej dro­dze poja­wiła się pro­jek­tantka Magda Butrym. To z nią stwo­rzy­ły­śmy La Manię.

Lubię dzie­lić się suk­ce­sem, pomy­słami, biz­ne­sem. Nie ma we mnie obawy przed wcho­dze­niem w spółki, czy podej­mo­wa­niem ryzyka. W pew­nym momen­cie Magda wybrała jed­nak wła­sną autor­ską drogą, więc roz­sta­ły­śmy się. W zgo­dzie. Od tam­tej pory firmę pro­wa­dzi ze mną naj­star­szy syn, Aleks.

W roz­woju La Manii pomaga mi popu­lar­ność. Nie jestem hipo­krytką, która narzeka na pro­blemy wyni­ka­jące z roz­po­zna­wal­no­ści. Tym bar­dziej, że w bez­po­śred­nich kon­tak­tach spo­ty­kam się z wie­loma miłymi reak­cjami. Nie maru­dzę, że muszę sta­wać na tzw. ścian­kach. Ni­gdy nie spo­tka­łam się z nachal­nymi pap­pa­razzi, nawet kiedy jeź­dzili za mną i Janem, śle­dząc każdy nasz krok. Od ste­war­dessy w samo­lo­cie aż po prze­chod­niów mija­nych na ulicy, zawsze jest miło, sym­pa­tycz­nie, z uśmie­chem.

Potra­fię się bawić popu­lar­no­ścią. Dowo­dem tego jest choćby mój udział w reality show „Azja Express” pro­duk­cji TVN.

Moi bli­scy nie mogli w to uwie­rzyć. Prze­cież ja nawet ni­gdy nie byłam pod namio­tem, z wyjąt­kiem nie­for­tun­nej przy­gody z pierw­szym chło­pa­kiem, a to było show, w któ­rym uczest­nicy dostają naj­bar­dziej nie­zwy­kłe, nie­raz sza­le­nie trudne zada­nia do wyko­na­nia na oczach widzów i bez dubli. Do tego muszą poko­nać długi odci­nek trasy, z dala od cywi­li­za­cji i wła­ści­wie bez pie­nię­dzy. Udział w tym pro­gra­mie był dla mnie nie­sa­mo­wi­tym doświad­cze­niem i wyzwa­niem – po angiel­sku powie­dzia­ła­bym „mind blow”. To hasło wyta­tu­owa­łam sobie na wewnętrz­nym frag­men­cie palca lewej dłoni.

Pro­wa­dze­nie La Manii nie­zmien­nie jest dla mnie przy­godą, a nie tylko pracą. Nie­dawno powstała nowa odsłona marki w postaci La Mania Home. To rów­nież jest speł­nie­nie marze­nia i bez­po­średni wynik moich zain­te­re­so­wań. Kocham piękne przed­mioty i kon­se­kwent­nie się nimi ota­czam. Dbam o każdy szcze­gół wokół mnie. Nauczy­łam się tego w dzie­ciń­stwie.

Razem, ale nie­za­leżni

Mój obecny part­ner Rinke, z pocho­dze­nia Holen­der, kocha moją siłę i nie­za­leż­ność. Spo­tka­li­śmy się w momen­cie, w któ­rym oboje byli­śmy gotowi na kolejny doj­rzały zwią­zek i kiedy nawza­jem bar­dzo sie­bie potrze­bo­wa­li­śmy.

Zanim go pozna­łam, wyda­wało mi się, że jestem nie­za­leżną, samo­wy­star­czalną super­sin­gielką. Bok­so­wa­łam się sama ze sobą, bo mimo wszystko wciąż wie­rzy­łam w miłość. Ale on o mnie wal­czył, zabie­gał, sta­rał się. Ujął mnie opie­kuń­czo­ścią, wraż­li­wo­ścią, czu­ło­ścią – tym samym, czym ja jego.

Rinke w dzie­ciń­stwie stra­cił mamę. Ni­gdy nie miał domu i bar­dzo za nim tęsk­nił. Ja mu go ofia­ro­wa­łam. Codzien­nie mi za to dzię­kuje.

Nasz zwią­zek jest zbu­do­wany na bez­pie­czeń­stwie i doj­rza­ło­ści, choć tem­pe­ra­mentu nam nie bra­kuje i cza­sem iskrzy na wielu pozio­mach. Każde z nas jed­nak zebrało już sporo doświad­czeń. Mamy wspólny świat, w któ­rym zanu­rzamy się z rado­ścią, ale mamy też dwa osobne, choćby w sfe­rach zawo­do­wych. Mimo inten­syw­nego bycia razem, jeste­śmy nie­za­leżni. To ważne.

Pew­nego razu moja przy­ja­ciółka była świad­kiem, jak na dzień dobry wyjąt­kowo czule mnie przy­tu­lił. Zapy­tała mnie potem: „Asiu, jak to się dzieje, że po raz kolejny prze­ży­wasz wielką miłość?. Odpo­wie­dzia­łam po pro­stu: bo się tego spo­dzie­wa­łam. To prawda, w prze­ci­wień­stwie do wielu innych osób, ja w życiu spo­dzie­wam się wszyst­kiego, co naj­lep­sze.

Kobiety, które spo­ty­kam, czę­sto są prze­ko­nane, że nie może je spo­tkać już nic dobrego. Ba, że nic im się już nie należy. To błąd. Ja w związku z męż­czy­znami ofe­ruję zawsze bar­dzo dużo, sta­ram się, zabie­gam, zależy mi. Daję miłość, emo­cje, tro­skę, czu­łość, empa­tię, cie­pło, atmos­ferę domu, ale ocze­kuję jesz­cze wię­cej. I na tym to polega.

Kiedy dużo pra­cu­jemy, widu­jemy się zwy­kle dopiero wie­czo­rami. Gdy zwal­niamy tempo, mamy czas na nie­spieszną cele­bra­cję każ­dej chwili, reflek­sję, spa­cer i pro­ste przy­jem­no­ści. Na kawę o poranku, czu­łość, książkę, wspólne oglą­da­nie serialu. I na dłu­gie roz­mowy o tym, co rze­czy­wi­ście istotne: żeby podą­żać za gło­sem serca i marzeń, nie bać się ryzyka, wal­czyć o sie­bie, o swoją god­ność, nie­za­leż­ność i szczę­ście. Żeby mimo pro­ble­mów i trud­no­ści, z każ­dej życio­wej lek­cji wycho­dzić z nową wie­dzą o sobie i innych. Mamy tylko jedno życie i nikt go za nas nie prze­żyje.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki