Nick Cave. Chłopak z sąsiedztwa - Mr Ian Johnston - ebook

Nick Cave. Chłopak z sąsiedztwa ebook

Ian Johnston

2,8

Opis

Rockman, pisarz, poeta, aktor, scenarzysta, muzyk, rysownik, prowokator, skandalista, gwiazdor, ojciec, mąż, syn, człowiek, który we Włoszech jest popularniejszy niż Jezus Chrystus – kim jest naprawdę Nick Cave? „Nie znajdziesz tam słowa prawdy”, mówi w filmie „20 000 dni na Ziemi” (dystrybucja: Gutek Film). Owo „tam” jest tu i teraz – to właśnie ta książka.

Wbrew opinii samego artysty w biografii Iana Johnstona jest więcej prawdziwego Nicka Cave’a niż w filmie, który pozuje na autobiografię. Bo czy inaczej po premierze książki pisarz dostałby od swojego bohatera popielniczką w łeb?

Witajcie w pokręconym świecie Nicka Cave’a!

***

„Trzymająca w napięciu i świetnie napisana…. odpowiednio autentyczny portret” (Q)

Mocno przekonująca czarująca biografia” (Esquire)

„Sumienna, złożona i intrygująca” (NME)

„Elementarz o przerażającej stronie rocka bardzo dobrze napisany” (Mojo)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 553

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (4 oceny)
0
1
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przekład: ‌

MA­CIEJ MAJ­CHRZAK

Tytuł ‌ory­gi­nału: Bad ‌seed. ‌The bio­gra­phy of ‌Nick ‌Cave ‌by Ian ‌John­ston

Co­py­ri­ght ‌© 1995 ‌by ‌Ian John­ston

Trans­la­tion ‌© Ma­ciej Maj­chrzak

Co­py­ri­ght © ‌for this Po­lish ‌edi­tion by Dre­am Bo­oks ‌(A di­vi­sion of ‌Dre­am Mu­sic ‌Ltd.), ‌War­saw, Po­land 2014 ‌

Co­ver de­si­gned ‌by Ra­dosław ‌Ku­lig (Dre­am Bo­oks)

The ‌co­ver pho­to (front) © ‌Lar­ry Bu­sac­ca/Get­ty ‌Ima­ges

The co­ver pho­to ‌(back) ‌© ‌Da­vid Ton­ge/Get­ty ‌Ima­ges

Tłuma­cze­nie: Ma­ciej Maj­chrzak

Re­dak­cja ‌i ko­rek­ta: Bo­gu­miła ‌Widła ‌

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne, skład: ‌Pra­cow­nia ‌DTP Ane­ta ‌Osi­piak-Wypiór

Wy­da­nie I

ISBN: 978-83-64460-24-1 ‌(e-book)

Dre­am Bo­oks

Dre­am Mu­sic ‌Sp. z o. o. ‌

ul. Wspólna ‌50 lok. ‌9, 00-687 ‌War­sza­wa, Pol­ska ‌

Tel. +48-22-4035713

Fax ‌+48-22-4035713

E-mail: info@dre­am­bo­oks.com.pl

We­bsi­te: www.dre­am­bo­oks.com.pl, www.dre­am­mu­sic.pl

Skład ‌wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

WSTĘP

Lon­dyn ‌1982

THE ACE BRI­XTON ‌(PRZY RA­TU­SZU) BRI­XTON ‌HILL

KON­CERT NA­GRY­WA­NY PRZEZ ‌TE­LE­WIZJĘ

BIR­TH­DAY ‌PAR­TY

oraz VIR­GIN PRU­NES

CZWAR­TEK ‌25 LI­STO­PA­DA godz. ‌20:45

BI­LE­TY 2,50 fun­ta

Mu­zy­ka ‌z głośników cich­nie. Na ‌scenę ‌wol­no, rządkiem ‌wcho­dzi The ‌Bir­th­day Par­ty. Aplauz ‌pra­wie żaden. ‌Wi­tają ich gwiz­dy i obraźliwe krzy­ki. Tłumek przy­par­ty do przo­du sce­ny kiwa się, łokcia­mi walcząc o lep­szy wi­dok. Krępy młodzie­niec z różowym mo­hi­ka­ni­nem na czub­ku głowy me­to­dycz­nie prze na przód sce­ny, po dro­dze roz­py­chając wszyst­ko na boki. Opar­ty już o scenę, za­bez­pie­cza so­bie do­god­ny punkt ob­ser­wa­cyj­ny. Mick Ha­rvey, ze zde­cy­do­wa­nym wy­ra­zem twa­rzy, zaj­mu­je miej­sce za bębna­mi. Wy­mi­ze­ro­wa­ny gi­ta­rzy­sta, Row­land S. Ho­ward, mieląc przy­kle­jo­ne­go do ust pa­pie­ro­sa, gapi się w podłogę. Pa­ra­dujący w ol­brzy­mim kow­boj­skim ka­pe­lu­szu, białej ko­szu­li z fal­ban­ka­mi, kra­wa­cie i skórza­nych spodniach z pa­sem pełnym ćwieków, Tra­cy Pew za­czy­na szar­pać dru­ty swe­go basu, rzu­cając po sali złowiesz­cze wi­bra­cje. Wy­so­ki, chu­dy li­der Nick Cave potrząsa swy­mi długi­mi, ufar­bo­wa­ny­mi na czarną smołę, na­stro­szo­ny­mi jak u nie­sfor­ne­go bu­fo­na, a na do­da­tek wy­ol­brzy­miającymi jego i tak god­ny uwa­gi wzrost włosa­mi i wpa­da w za­sta­na­wiającą pozę. Ma buty na kubańskich ob­ca­sach, skórza­ne spodnie i ko­szulkę z na­pi­sem: JE­ZUS. Przez chwilę z po­gardą spogląda na pu­blicz­ność i rzu­ca do mi­kro­fo­nu: „Mu­si­my za­cze­kać, aż nas podłączą. Przez ten czas wy możecie nas za­ba­wiać!” Jego za­po­wiedź spo­ty­ka się z po­kpi­wa­nia­mi, gwiz­da­mi i śmie­chem. Na scenę, od­bie­rając przez słuchaw­ki in­struk­cje, wta­czają się ka­me­rzyści z wiel­ki­mi prze­nośnymi urządze­nia­mi na­gry­wającymi na ra­mio­nach. „Wy­pad stąd!”. To efekt piętrzącej się nie­cier­pli­wości tłumu.

„Kto chce umrzeć, ręka do góry!” – rzu­ca na­gle Cave. Tłum wy­bu­cha, ręce strze­lają w górę. Za­czy­na się wa­lecz­na ty­ra­da per­ku­syj­na Mic­ka Ha­rveya. Cave chrząka i sko­wy­cze, prze­mie­rza scenę, by na­gle prze­rwać hip­no­tycz­ny rytm. „Słysze­liście o tym, jak płonie Son­ny?” – wy­dzie­ra się. I pogięta, znie­kształcona gi­ta­ra Ho­war­da z dud­niącym ba­sem Pewa po­py­cha pieśń ku erup­cji. Brzmie­nie ze­społu jest te­raz szorst­kie, nie­ubłaga­ne w swym pędzie. „Niech płonie! Niech płonie!” – rzu­ca Cave w twarz kipiącej przy sce­nie rze­szy. Jego sto­py wierz­gają w stronę tłumu, w od­po­wie­dzi widać wy­ma­chi­wa­nie pięści.

Finał przed­ostat­nie­go nu­me­ru w tym ze­sta­wie, Fe­ars of Gun – wijący się na zie­mi Cave ko­pie na wszyst­kie stro­ny, zo­sta­je bru­tal­nie wciągnięty do jat­ki. „Miłość! Miłość! Miłość…” – rzu­ca. Mi­kro­fon gi­nie w ści­sku. Różowowłosy mo­hi­ka­nin, który przez cały wieczór cze­kał na okazję do­tar­cia do wo­ka­li­sty, zdzie­ra z Cave’a ko­szulkę i z resztą pu­bli­ki roz­szar­pu­je ją na strzępy. Uśmie­cha się do kum­pli – zdo­był wy­ma­rzoną pamiątkę. Ka­me­rzyści kręcą się w tle w bez­piecz­nej od­ległości, usiłując zlo­ka­li­zo­wać Cave’a. Naj­pierw po­ja­wia się jego ręka, po­tem noga, a wresz­cie głowa. Wspar­ty na ra­mio­nach lu­dzi próbuje do­stać się na scenę. Po dro­dze tra­fia na dwóch ochro­nia­rzy i sprze­da­je im po fan­dze. Ho­ward robi sprzężenie na wzmac­nia­czu, a Pew i Ha­rvey pod­trzy­mują grzmo­tli­we bi­cie. Cave wciąż jesz­cze mo­cu­je się z pu­bliką i ochro­nia­rza­mi. W końcu jed­nak uda­je mu się wśliznąć na scenę po­nad głowy słucha­czy. Ochro­nia­rze w tej ki­pie­li próbują zlo­ka­li­zo­wać mi­kro­fon. Sprzężenie, krzy­ki, aplauz.

„I kon­cert się skończył. Eki­pa z TV cze­kała” – wspo­mi­na re­por­ter gru­py, Chris Carr. „Reżyser za­py­tał: »Co te­raz?« Przy­znałem, że nie wiem. Mie­liśmy jesz­cze kwa­drans. Wspiąłem się po scho­dach przy sce­nie, gdzie sie­dzie­li Tra­cy i Row­land, i wszedłem do gar­de­ro­by. Zna­lazłem Mic­ka z Nic­kiem. »Może byście tak wrócili i zro­bi­li jesz­cze coś…« – pod­sunąłem. »A po co?« – od­parł Nick. A ja na to: »W su­mie te czte­ry pierw­sze kawałki to nowy ma­te­riał, może by je tak powtórzyć…«. »A sam se, kur­wa, idź i po­wta­rzaj! – rzu­cił Mick. »Co, mam wyjść i za­grać na łyżkach?« – spy­tałem. »A jak! Cze­mu niby miałbyś nie za­grać na ja­kichś po­sra­nych łyżkach?« – zri­po­sto­wał Nick.

Zro­biła się z tego żar­li­wa awan­tu­ra, w której Mick był głównym agre­so­rem, a Nick żądlącym skor­pio­nem. Uzna­li, że za­ba­wa jest przed­nia i chcie­li to pociągnąć, ale nam udało się załago­dzić sprawę i ze­szli na scenę po kon­fron­ta­cji z Row­lan­dem i Tra­cym. Pierwszą pio­senką na bis była Re­le­ase the Bats, którą w ciągu swo­jej ka­rie­ry gra­li wie­lo­krot­nie. Pu­blicz­ność i eki­pa z te­le­wi­zji byli uszczęśli­wie­ni…”.

„Jesz­cze! Jesz­cze!”. Zespół niechętnie wra­ca na scenę. Cave wygląda na roz­ko­ja­rzo­ne­go, znu­dzo­ne­go. Pew nie­szczególnie moc­no trzy­ma się na no­gach, jest jak­by mało sku­pio­ny. Mick Ha­rvey zda­je się być co­raz bar­dziej rozzłoszczo­ny. Zespół spogląda po so­bie bez­myślnie. „Jesz­cze! Jesz­cze!”. Pew sięga po in­stru­ment i roz­po­czy­na linią basu, która brzmi po­dej­rza­nie po­dob­nie do pio­sen­ki, jaką gru­pa grała już wcześniej tego wie­czo­ru. „To już słysze­liśmy!” – krzy­czy z tłumu żeński głos. Pew prze­ry­wa i próbuje raz jesz­cze. Riff brzmi dokład­nie tak samo. Gru­pa wy­mie­nia nie­pew­ne spoj­rze­nia. „Jaz­da!”. Mick Ha­rvey przej­mu­je kon­trolę nad sy­tu­acją i wy­krzy­ku­je rytm pio­sen­ki, na którą zgo­dzi­li się wszy­scy. „Raz, dwa, trzy, czte­ry!” Za­czy­na bić w bębny. Pew spóźnia się i gra riff z zupełnie z in­ne­go świa­ta. Zi­ry­to­wa­ny do gra­nic, Ha­rvey rzu­ca nie tyl­ko pałecz­ki, lecz także wściekłe spoj­rze­nia na ba­sistę.

„Pa­trzyłem z boku i wi­działem to, co zda­wało się być nie­po­ro­zu­mie­niem pomiędzy Pe­wem i Ha­rvey­em” – kon­ty­nu­uje swoją re­lację Carr. „Pew jak­by już chciał się po­pra­wić. Pamiętam jed­nak te części z ze­sta­wu per­ku­syj­ne­go wi­brujące w po­wie­trzu i spa­dające na scenę. Wte­dy zba­ra­niały Pew odłączył się, a Row­land rzu­cił: »Gdzie-Ja-Je­stem?«, Ho­ward latał w kółko, zaś Nick Cave wy­szedł so­bie jak­by nig­dy nic. Spy­tałem Tra­cy’ego, co się wte­dy stało, a on od­parł: »Na­prawdę nie mogłem so­bie przy­po­mnieć, jak się gra Re­le­ase the Bats, a Mick tak się wku­rzył, że roz­wa­lił swo­je bębny. Mogłem tyl­ko prze­pro­sić…«”.

Wśród wrzasków pu­blicz­ności i wy­ma­chujących pięści do mi­kro­fo­nu non­sza­lanc­ko pod­cho­dzi gi­ta­rzy­sta Row­land Ho­ward. Nick Cave, wróciw­szy na scenę, sta­je obok, kładzie rękę na mi­kro­fo­nie i za­czy­na ko­le­dze szep­tać coś do ucha. Strzępki tej kon­wer­sa­cji dają się słyszeć wi­dow­ni: „No… słuchaj… nie… no do­bra. Słuchaj, jeśli chcesz im po­wie­dzieć, to mów”. Cave od­cho­dzi. Ho­ward, odchrząknąwszy, zwra­ca się do pu­blicz­ności: „Jeżeli chce­cie, aby Nick Cave i Ha­rvey za­bi­so­wa­li, po­win­niście, jak sądzę, nieźle za­wrzesz­czeć, bo zda­je się, że nie mają ocho­ty tego robić… Przy­kro mi”. Ho­ward opusz­cza scenę. Pu­bli­ka tu­pie uni­so­no, a jej kla­ska­nie sta­je się co­raz głośniej­sze. „Jesz­cze! Jesz­cze!”. Kie­dy po trzech mi­nu­tach Nick Cave, Tra­cy Pew, Row­land S. Ho­ward i Mick Ha­rvey nie po­ja­wiają się, roz­hu­ka­ny tłum za­le­wa wy­plu­wa­na z głośników nud­na białofun­ko­wa pap­ka o sta­tycz­nym ta­necz­nym ryt­mie: łup, łup, łup… Przed­sta­wie­nie skończo­ne.

Re­cen­zja Ste­ve’a Su­ther­lan­da z tego występu, za­miesz­czo­na następnie w „Me­lo­dy Ma­ker”, kończyła się ta­kim oto pro­fe­tycz­nym zda­niem: „Kie­dy powrót ze­społu na bis kończy się kłótnią o to, który nu­mer za­grać, a po­tem zejściem ze sce­ny bez osiągnięcia po­ro­zu­mie­nia, kie­dy więcej mówi się o tym, cze­go zespół na sce­nie nie robi niż o tym, co robić na niej po­wi­nien, to może są to tego ze­społu ostat­nie po­dry­gi?!”.

1

HMS BRY­TA­NIA:

TA STA­RA BLA­SZA­NA ŁAJBA

„Przy­jazd do An­glii to była praw­dzi­wa roz­wałka dla ze­społu” – twier­dzi były gi­ta­rzy­sta The Bir­th­day Par­ty, Row­land S. Ho­ward. „Strasz­nie wszy­scy zaczęliśmy so­bie działać na ner­wy. W układach oso­bi­stych też już nie było po sta­re­mu. Ja i zwłasz­cza Nick [Cave] do tam­tej pory byliśmy przy­ja­ciółmi, choć obaj cho­dzi­liśmy swo­imi od­mien­ny­mi ścieżkami…”.

The Bir­th­day Par­ty przy­by­li do Wiel­kiej Bry­ta­nii z Mel­bo­ur­ne w Au­stra­lii, w końcu lu­te­go 1980 r. Od sa­me­go początku człon­ko­wie gru­py – wo­ka­li­sta Nick Cave, gi­ta­rzy­sta Row­land S. Ho­ward, mul­tiin­stru­men­ta­li­sta Mick Ha­rvey, ba­si­sta Tra­cy Pew i per­ku­si­sta Phill Ca­lvert – całe to doświad­cze­nie uzna­li za iry­tujące i gorz­kie roz­cza­ro­wa­nie. Co praw­da od roku wyglądali tej chwi­li z rosnącym napięciem, lecz po­nu­ry i sza­ry lon­dyński pej­zaż ostu­dził ich zapał, a za­miast nie­go po­ja­wiło się trwałe przygnębie­nie. Dla młodych Au­stra­lij­czyków długi okres roz­cza­ro­wań i do­tkli­we­go nie­do­stat­ku do­pie­ro się zaczął. Pierw­sze pro­ble­my przyszły już wraz z ulo­ko­wa­niem się na noc w ho­te­lu nie­opo­dal Eu­ston Sta­tion. „Kie­dy przy­je­cha­liśmy, mie­liśmy pie­niądze – mówi Ho­ward. „Ale moje, na przykład, ukradła mi z wa­liz­ki jed­na z po­kojówek. Ma­gne­to­fon Tra­cy’ego też gdzieś się za­po­dział”. „Pamiętam, że Row­land za­wsze gubił forsę” – wspo­mi­na żar­tem Mick Ha­rvey.

Po kil­ku no­cach spędzo­nych w tym ho­te­lu, prze­nieśli się do małego piw­nicz­ne­go miesz­kan­ka w Earls Co­urt w za­chod­nim Lon­dy­nie, gdzie za­trzy­ma­li się na mie­siąc. Wy­najęte lo­kum, złożone z za­opa­trzo­nej w dwa po­je­dyn­cze łóżka sy­pial­ni oraz ma­ciu­peńkiej ku­chen­ki, służącej też za ba­wial­nię, z tru­dem mogło po­mieścić członków ze­społu i ten nie­wiel­ki do­by­tek, jaki ze sobą przy­wieźli. „W Au­stra­lii często do­ty­kała nas bie­da, ale w porówna­niu z Lon­dy­nem to zupełnie inna para ka­lo­szy” – wspo­mi­na Mick Ha­rvey. „W Mel­bo­ur­ne miałem miesz­ka­nie z dwo­ma sy­pial­niami. Nie jakoś szczególnie urządzo­ne, czy coś, ale zwy­czaj­ne: na The Espla­na­de po­nad plażą w St. Kil­da. Wy­cho­dziłem rano i wi­działem za­tokę. Dopóki nie po­miesz­kałem trochę w Lon­dy­nie, na­wet o tym nie myślałem. Przy­jeżdżasz do Lon­dy­nu, a tu wszyst­ko ta­kie zbi­te do kupy, miesz­ka się w bar­dzo bli­skim sąsiedz­twie z ludźmi”. W prze­ciągu dwóch ty­go­dni za­wsze prak­tycz­ny Ha­rvey zna­lazł so­bie tym­cza­so­we za­trud­nie­nie i wy­pro­wa­dziw­szy się z Earls Co­urt, wy­najął pokój w za­chod­nim Ken­sing­ton, jako że wkrótce miała przy­być doń z Au­stra­lii jego dziew­czy­na Katy Be­ale.

Wszel­kie su­ge­stie do­tyczące oznaj­mie­nia świa­tu fak­tu ist­nie­nia ze­społu, czy na­wet po­czy­nie­nie ja­kichś po­zy­tyw­nych kroków ku zor­ga­ni­zo­wa­niu so­bie występu w me­tro­po­lii, trze­ba było odłożyć na półkę na czas nie­określony. Jeżeli człon­ko­wie gru­py chcie­li na­uczyć się bo­ry­kać z życiem w Lon­dy­nie, spra­wy prak­tycz­ne mu­siały stać się dużo ważniej­sze. Plan wy­da­rzeń, za­ry­so­wa­ny ra­czej mętnie jesz­cze w Mel­bo­ur­ne, zupełnie nie uwzględnił męki wspólne­go ciułania na jakąś formę co­dzien­nej eg­zy­sten­cji w środ­ku głębo­kiej eko­no­micz­nej re­ce­sji. „Do­zna­liśmy nie­małego szo­ku” – orzekł Nick Cave, przy­bliżając ich początkową re­akcję na An­glię w końcu roku 1980. „I ze czte­ry mie­siące trwało, za­nim od­zy­ska­liśmy jakąś tam pew­ność sie­bie…”1.

Na początku, za­su­ge­ro­wa­na przez me­nedżera ze­społu, Ke­itha Glas­sa, pro­wadzącego także wytwórnię płytową Mis­sing Link, oka­zja uciecz­ki z Au­stra­lii zda­wała się być spełnie­niem ma­rzeń. Glass, który la­tem roku 1979 spędził w Lon­dy­nie trzy ty­go­dnie, uznał, że w Zjed­no­czo­nym Króle­stwie gru­pa będzie miała więcej szans na zna­le­zie­nie właści­wych od­biorców jej mu­zy­ki niż w przy­pad­ku, gdy­by po­zo­sta­li w Mel­bo­ur­ne. Sama podróż zo­stała częścio­wo sfi­nan­so­wa­na z pożycz­ki udzie­lo­nej przez Glas­sa, a częścio­wo z pie­niędzy (5 do­larów na głowę za występ) za­oszczędzo­nych na całorocz­nej tra­sie po Au­stra­lii. Mimo to da­lej już zespół mu­siał dbać o sie­bie sam, po­nie­waż mała, nie­za­leżna wytwórnia, Mis­sing Link, nie była w sta­nie za­ofe­ro­wać im wspar­cia czy też budżetu na miarę dużego płyto­we­go przed­siębior­stwa. Wie­le sal w Mel­bo­ur­ne, ze względu na re­pu­tację ze­społu, za­my­kało przed nimi swo­je po­dwo­je, toteż zmia­na kli­ma­tu była ko­niecz­na dla ich prze­trwa­nia. Gdy­by człon­ko­wie gru­py mo­gli prze­wi­dzieć nędzę, jaka cze­kała na nich w Lon­dy­nie, być może poważniej za­sta­no­wi­li­by się nad przepro­wadzką.

Na początku kwiet­nia resz­ta ze­społu prze­niosła się do nie­wiel­kie­go domu przy Ma­xwell Road 39, w Ful­ham, w za­chod­nim Lon­dy­nie. I żyli tam o chle­bie i wo­dzie, nieświa­do­mi, że z po­wo­du dwu­stron­nej umo­wy pomiędzy Zjed­no­czo­nym Króle­stwem a Au­stra­lią, przysługi­wał im zasiłek uzu­pełniający! Tak więc do­mow­ni­cy eg­zy­sto­wa­li na diet­ce z ta­nich, ostro przy­pra­wia­nych dań wydębia­nych za fun­ta w ob­skur­nej hin­du­skiej re­stau­ra­cyj­ce w Earls Co­urt. Po kil­ku ty­go­dniach Row­lan­do­wi Ho­war­do­wi zaczęło do­ku­czać to głodo­wa­nie i na­pi­sał do ro­dziców, którzy raz na dwa ty­go­dnie zaczęli wspie­rać go 70 fun­tami. Z wyjątkiem ja­kichś cze­ko­lad i chru­pek, które ra­zem z Tra­cym udało im się wy­no­sić ze skle­pu na rogu, przy­pra­wio­ne moc­no cur­ry było przez wie­le mie­sięcy je­dyną formą odżywia­nia się Nic­ka Cave’a.

Po­nie­waż resz­ta ze­społu miała spo­re pro­ble­my z płace­niem za wy­na­jem, Mick Ha­rvey i Katy Be­ale wkrótce również wpro­wa­dzi­li się do domu w Ful­ham. „Nie był to mój do­bry rok” – uśmie­cha się, wspo­mi­nając Ha­rvey. „Cho­dziłem często do kina, rozglądałem się. Mnie aku­rat wal­ka o życie w tam­tym Lon­dy­nie jakoś nie męczyła. To ra­czej po­zo­sta­li nie próbo­wa­li od­na­leźć tego, co do­bre w tym miej­scu. Za dużo było w nich ospałości”. Ci człon­ko­wie ze­społu, którym per­spek­ty­wa pra­cy snu z po­wiek nie spędzała, co­dzien­nie od­wie­dza­li lo­kal­ny urząd pra­cy, aby do­wia­dy­wać się, czy nie zna­lazłoby się aku­rat ja­kieś zajęcie. Tra­cy Pew do­stał na pół eta­tu pracę sprząta­cza na lot­ni­sku He­ath­row. Prze­strzeń, jaką z ko­legą mie­li w ciągu dnia po­sprzątać, była co­kol­wiek szo­kująca, bo zacząwszy po prze­ciw­nych stro­nach, do­pie­ro po pięciu go­dzi­nach Pew i jego part­ner spo­ty­ka­li się wresz­cie w środ­ku kom­plek­su. Często znaj­do­wa­no więc Pewa śpiącego na scho­dach przed do­mem, bo wy­czer­pa­ny fi­zycz­nie po dzien­nej harówce, nie miał już siły, by wspiąć się da­lej i iść łóżka. „Połowa lu­dzi w domu – wspo­mi­na Ho­ward – mu­siała wsta­wać o siódmej, żeby iść do pra­cy, a dru­ga połowa o piątej się kładła. Nie wy­da­je mi się, aby to bawiło Mic­ka Ha­rveya…”.

Przez większość dni Cave z tru­dem zwle­kał się o siódmej rano ze swe­go pro­wi­zo­rycz­ne­go łóżka w ko­ry­ta­rzu, aby do­trzeć na ósmą do agen­cji, gdzie nie­jed­no­krot­nie do­wia­dy­wał się, że w da­nym dniu pra­cy aku­rat nie ma, i że w da­rem­nej próbie pod­re­pe­ro­wa­nia ka­pi­tału skończy jako złodziej ro­werów. Kie­dy jed­nak za­trud­nie­nie oka­zy­wało się możliwe, to było nim zmy­wa­nie na­czyń w ka­wiar­ni przy lon­dyńskim zoo, do której prze­mie­rzyć trze­ba było pie­chotą kil­ka mil, albo zbie­ra­nie śmie­ci, za co da­wa­no dzie­sięć funtów za dzień. W porówna­niu z życiem, ja­kie Nick wiódł przed­tem w Mel­bo­ur­ne, miesz­ka­nie w Lon­dy­nie jawiło się jako do­tkli­wy szok. Nie­przy­ja­zna i agre­syw­na po­sta­wa An­glików, z którymi miał stycz­ność, ze słotną an­gielską po­godą do kom­ple­tu i nie­co duszną at­mos­ferą sa­me­go Lon­dy­nu do­tknęła go bar­dzo głęboko. „Przed wy­jaz­dem z Au­stra­lii Nick miesz­kał w domu, miał wy­go­dy” – mówi Ho­ward. „Często za­cho­dził wte­dy do mnie i nakłaniał do wy­da­nia mo­ich ostat­nich pie­niędzy na łyknięcie. Gdy pytałem: »A niby jak przeżyję do końca ty­go­dnia?«, on od­po­wia­dał: »Możesz prze­cież przy­cho­dzić do domu mo­ich sta­rych na ko­lację!« Aku­rat! Pojęcia nie miał, jak to w praw­dzi­wym świe­cie jest. Ten wy­jazd i życie w tam­tych re­aliach moc­no go od­mie­niły…”.

Wsku­tek fi­nan­so­we­go ubóstwa człon­ko­wie ze­społu nie byli w sta­nie za­spo­koić swo­je­go pociągu do cięższych trunków, he­ro­iny czy am­fe­ta­mi­ny, do­pro­wa­dzało ich więc to do wściekłej żądzy otu­ma­nia­nia zmysłów wszel­ki­mi dostępny­mi środ­ka­mi. Cave i Pew re­gu­lar­nie przetrząsali dom oraz śmiet­ni­ki sąsiadów w po­szu­ki­wa­niu pu­stych bu­te­lek, które w po­bli­skim skle­pie wy­mie­nia­li na gotówkę. Za te drob­nia­ki mo­gli so­bie kupić po flasz­ce ja­bo­la na łeb.

„O pie­niądze za­wsze było wie­le kłótni” – opo­wia­da Ani­ta Lane, ówcze­sna dziew­czy­na Nic­ka Cave’a, która na Ma­xwell Road 39 przy­była w połowie kwiet­nia. „Było nie­mal tak, że białe li­nie na podłodze od­gra­dzały pry­wat­ne te­ry­to­ria. Pamiętam, że wie­le razy spałam na ko­ry­ta­rzu, ale nie przej­mo­wałam się tym, bo byłam z Nic­kiem. Wte­dy nie miałam jesz­cze żad­nych własnych am­bi­cji. Po pro­stu lu­bi­liśmy te same rze­czy, cie­szy­liśmy się sobą”. Jed­nak wraz z przy­jaz­dem dziew­czy­ny Row­lan­da, Ge­ne­vie­ve McGuc­kin, i dziew­czy­ny Tra­cy’ego, Ca­itlan, wa­run­ki miesz­ka­nio­we sta­wały się co­raz mniej znośne, a po­ziom to­le­ran­cji zaczął się gwałtow­nie obniżać.

Gru­pa nie po­sia­dała te­le­wi­zo­ra, więc je­dy­nym do­star­czy­cie­lem do­mo­wej roz­ryw­ki był tani, nie­mal kie­szon­ko­wy gra­mo­fon. „Mie­liśmy le­d­wie dwie płyty – mówi Ho­ward. „Me­tal Box Pu­blic Ima­ge Ltd i Buy the Con­tor­tions Ja­me­sa Chan­ce’a. Mick Ha­rvey zda­je się miał jesz­cze ja­kieś, ale trzy­mał je w swo­jej sy­pial­ni, żeby się nie znisz­czyły; pamiętam, że na­pra­ny Tra­cy parę razy wy­wa­lił się na ten gra­mo­fon. Płyty cho­dziły cały dzień, na okrągło, przez ładne parę mie­sięcy słucha­liśmy tyl­ko ich. To nie zna­czy, że wpłynęły na nas jakoś mu­zycz­nie. Ra­czej od­wrot­nie – od­wiodły nas da­le­ko od ta­kie­go sty­lu…”.

Pod­czas wy­ciecz­ki do Lon­dy­nu w in­te­re­sach Ke­ith Glass, aby spraw­dzić swoją in­we­stycję oraz postępy ze­społu, złożył wi­zytę w domu w Ful­ham. Nie za­do­wo­liło go to, co zo­ba­czył. „Ke­ith nie był przy­go­to­wa­ny na ja­kieś nie­przy­jem­ne obo­wiązki. Na­tych­miast zwołał cały zespół i oznaj­mił, iż jest roz­go­ry­czo­ny na­szym za­cho­wa­niem” – z uśmie­chem wspo­mi­na Ho­ward. „Nie wiem cze­mu, my tyl­ko prze­cież sza­mo­ta­liśmy się na nasz obrzy­dli­wy sposób. Te­raz nie mógłbym tak żyć…”.

Naj­większa część wal­ki o występy i nawiąza­nie ja­kich­kol­wiek kon­taktów z wytwórnia­mi płyto­wy­mi spadła na bar­ki Mic­ka Ha­rveya i układ­ne­go Phil­la Ca­lver­ta. „Phill był pełen en­tu­zja­zmu” – wspo­mi­na Ho­ward. „Ko­chał mu­zykę, ale o co w tym wszyst­kim cho­dziło, nie wie­dział”. A pro­ce­du­ra była mo­zol­na i nie­wdzięczna: przemierza­nie sto­li­cy z taśmami i próbny­mi płyt­ka­mi; pu­ka­nie do drzwi wszyst­kich małych sa­lek, z py­ta­niem, czy nie mógłby tam za­grać zespół. Początko­wo, skom­pi­lo­wa­ne jesz­cze w Mis­sing Link, na­gra­nia gru­pa za­mie­rzała wydać na płycie w wytwórni Ralph w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Ta sama, która przed­sta­wiła świa­tu ano­ni­mo­wych „neo­sy­tu­acjo­ni­stycz­nych” żar­tow­ni­siów The Re­si­dents, była pod­eks­cy­to­wa­na na­gra­niami The Bir­th­day Par­ty, ale utrzy­my­wała, że każdy kon­trakt musi mieć podłoże glo­bal­ne. Dla od­mia­ny The Bir­th­day Par­ty twier­dzi­li, iż trze­ba im wytwórni umiej­sco­wio­nej w An­glii, i tak cała spra­wa prze­padła. Gru­pa za­li­czyła pe­wien suk­ces w po­sta­ci roz­pro­wa­dze­nia bez­pośred­nio do sklepów, spe­cja­li­zujących się w mu­zy­ce nie­za­leżnej, swo­je­go sin­gla Hap­py Bir­th­day/Rid­dle­ho­use. Płyta z początku była dar­mo­wym sin­glem roz­da­wa­nym na ostat­nim kon­cer­cie Boys Next Door (za­nim prze­mia­no­wa­li się na The Bir­th­day Par­ty), przed wy­jaz­dem do An­glii, a jej za­cho­wa­ne ko­pie przy­dały się do oznaj­mie­nia świa­tu, że taka gru­pa ist­nie­je. Eg­zem­plarz wysłany do ma­ga­zy­nu „NME” stał się przy­czyn­kiem do pierw­szej wzmian­ki o The Bir­th­day Par­ty w pra­sie an­giel­skiej w końcu lu­te­go 1980 roku. Ge­ne­ral­nie re­cen­zja była po­zy­tyw­na, acz­kol­wiek jej au­tor na­rze­kał na „dzi­waczną, nie­for­tunną, zabłąkaną, po­lter­ge­istową gi­tarę, brzdąkającą to tu, to tam” i pro­tek­cjo­nal­nie pytał czy­tel­ników, czy są go­to­wi na „rock’n’fi­glo­ra”.

W An­glii od­po­wie­dzi zarówno rzecz­ników, jak i wytwórni płyto­wych były prze­ważnie ne­ga­tyw­ne. W krótkim cza­sie zespół prze­ko­nał się, że ich nie­ja­ki au­stra­lij­ski suk­ces w Lon­dy­nie nie ma kom­plet­nie żad­ne­go zna­cze­nia, a z po­wo­du ich na­ro­do­wości wie­lu ewen­tu­al­nych spon­sorów i wytwórni nie bie­rze ich na se­rio. Stało się ja­sne, że lon­dyński re­wir es­tra­do­wy, tak żywy w cza­sie eks­plo­zji pun­ka w la­tach sie­dem­dzie­siątych, z mno­gością no­wych ka­pel po­ja­wiających się nie­mal każdego wie­czo­ru, zwi­ja się te­raz w przedśmiert­nych kon­wul­sjach, a po­pu­lar­ność wypływającej sce­ny klu­bo­wej od­pie­ra wszel­kie żąda­nia żywej mu­zy­ki. Do­dat­ko­wo jesz­cze in­no­wa­cyj­ny styl gru­py, moc­no osa­dzo­ny w mu­zy­ce roc­ko­wej, zupełnie nie współgrał z tym, co pro­du­ko­wała większość an­giel­skich ze­społów.

Byli za­szo­ko­wa­ni, że w sto­li­cy nie roi się od śmiałych grup w ro­dza­ju The Fall czy The Pop Gro­up, jak im się wy­da­wało to w Au­stra­lii. Kie­dy wresz­cie sami zo­ba­czy­li i usłysze­li ze­społy każdego ty­go­dnia wy­chwa­la­ne przez kry­tyków w mu­zycz­nej pra­sie, rozzłościła ich cu­kier­ko­wa­tość i motłocho­wa­ta men­tal­ność spra­wiająca wrażenie spo­re­go prze­gięcia. Jak wie­lu in­nych wte­dy, uda­li się do sali ba­lo­wej Ly­ceum, opo­dal Strand, aby zo­ba­czyć kon­cert zbie­rający całą śmie­tankę no­wej an­giel­skiej mu­zy­ki roc­ko­wej: Echo and the Bun­ny­men, A Cer­ta­in Ra­tio, The Te­ar­drop Explo­des i The Psy­che­de­lic Furs. Człon­ko­wie The Bir­th­day Par­ty byli prze­rażeni. „Oni se tyl­ko sta­li, gra­li na gi­ta­rach i śpie­wa­li” – opo­wia­da Ho­ward. „To było cho­re i bez­na­dziej­ne. Każdy uważał, by nie zro­bić cze­goś, co by go mogło za­wsty­dzić”. „Je­dyną ka­pelą, którą po przy­jeździe tu uznałem za do­bry kon­certowy zespół, było Joy Di­vi­sion” – do­da­je Mick Ha­rvey. „Oni na­prawdę na żywo coś two­rzy­li. I tego właśnie bra­ko­wało gru­pom, które wi­dzie­liśmy…”.

Dla Au­stra­lij­czyków bry­tyj­skie gru­py były zbyt skrępo­wa­ne, dławił je jesz­cze pun­ko­wy przewrót. W la­tach punk roc­ka Wiel­ka Bry­ta­nia przy­kuła uwagę świa­ta gwałtow­nym rozbłyskiem mu­zycz­nej ener­gii i mu­zycz­nych in­no­wa­cji. Te­raz po tam­tym zo­stało nie­wie­le, może je­dy­nie płyci­zna mediów wciąż uznających Zjed­no­czo­ne Króle­stwo za czołową wykładnię no­wej mu­zy­ki. Punk, ka­ta­li­za­tor zmian, który za­kwe­stio­no­wał wszyst­ko, prze­obra­ził się w no­wo­fa­lo­we­go post­pun­ka, a ten z ko­lei stał się tak samo kon­ser­wa­tyw­ny, jak i mu­zy­ka roc­ko­wa go po­prze­dzająca. Tam, gdzie reguł żad­nych być nie po­win­no, zo­stały usta­no­wio­ne nowe. Ścisłe przy­lgnięcie do le­wi­co­wej, po­li­tycz­nie po­praw­nej ide­olo­gii nie­umyślnie ogra­ni­czyło mu­zycz­ne ho­ry­zon­ty. Każda gru­pa ośmie­lająca się być pro­wo­kującą narażała się na ostra­cyzm. W kon­se­kwen­cji większość bry­tyj­skich ze­społów w oba­wie przed napiętno­wa­niem za sek­sizm, ka­rie­ro­wi­czo­stwo albo – co gor­sza – roc­ko­wość za­brała się za wy­twa­rza­nie pap­ki.

Roc­ko­wość – ter­min bez­ce­re­mo­nial­nie uku­ty przez Pete’a Wy­lie z Wah!, zo­stał pod­chwy­co­ny przez mu­zyczną prasę i stał się naj­ważniej­szym, klu­czo­wym słowem tego okre­su. Mętna, naprędce do­ro­bio­na do tego slo­ga­nu ide­olo­gia głosiła, że mu­zy­ka roc­ko­wa, zo­stała osta­tecz­nie za­gry­zio­na przez punk i jest już te­raz całko­wi­cie zby­tecz­na, a je­dyną drogą naprzód jest wcie­le­nie do mu­zy­ki wszel­kich ele­mentów et­nicz­nych, działanie mające na celu unik­nięcie ka­la­nia so­bie rąk z grun­tu nie­zdro­wym roc­kiem. Słowo „rock” stało się nie­mal wul­ga­ry­zmem. Jaw­na niechęć dla ta­kie­go sty­lu mu­zycznego jak reg­gae była równo­znacz­na z hołdo­wa­niem ten­den­cjom ra­si­stow­skim. Na­wet podłączo­na do wzmac­nia­cza elek­trycz­na gi­ta­ra, tak kie­dyś pod­sta­wo­wa w ar­ty­ku­la­cji po­po­we­go i roc­ko­we­go oczysz­czającego wy­zwo­le­nia, te­raz po­strze­ga­na była jako nie­zgrab­ny fal­licz­ny sym­bol, in­stru­ment sta­no­wiący sy­no­nim sam­cze­go uci­sku i agre­sji. In­stru­men­tem tych czasów był syn­te­za­tor, a efek­tem – niezliczo­na rze­sza ka­pe­lek wy­gry­wających ste­ryl­ne­go, jed­no­staj­ne­go pop fun­ka. Pop był przyszłością; gust, wygląd i styl sta­wały się je­dynymi kry­te­ria­mi.

Niektóre gru­py zaczęły bawić się w coś, co określono ter­mi­nem „nowy ro­man­tyzm”, a była to mdła ce­le­bra­cja kon­sump­cjo­ni­zmu i neo­glam, które rze­ko­mo niosły ze sobą pier­wia­stek iro­nii. Inni kon­ten­to­wa­li się po­wro­tem do stylów i brzmień roc­ka oraz pop epok mi­nio­nych: ska, blue beat, glam, roc­kabilly oraz mod. Po­wro­ty sta­rych stylów zda­wały się nie mieć końca, przez długie mie­siące po­ja­wiało się i zni­kało wie­le dzi­wactw. W czerw­cu eska­la­cja napięcia na Ma­xwell Road 39 stała się już osta­tecz­nie nie do znie­sie­nia, więc Nick Cave, Ani­ta Lane, Tra­cy Pew i Ca­itlan wy­pro­wa­dzi­li się do pu­sto­sta­nu, jaki Nick od­krył na Wal­ter­ton Road, w sąsiedz­twie Har­row Road, Ma­ida Vale, W9. „Wy­pro­wa­dzi­li się, bo nie mo­gli po­zwo­lić so­bie na płace­nie za wy­na­jem. I ja, choć miałem w końcu swo­je własne miej­sce, mu­siałem, kur­de, za nie sam bulić!” – opo­wia­da Mick Ha­rvey. Pięcio­po­ko­jo­wa kwa­te­ra była pa­skud­nie brud­na i ogólnie ob­skur­na. Żadna z to­a­let nie nada­wała się do użytku. Po różnych próbach naj­bar­dziej zde­spe­ro­wa­nych eksużyt­kow­ników roz­wa­liło się wszyst­ko, co tyl­ko możliwe, łącznie z musz­la­mi i re­zer­wu­ara­mi, które były kom­plet­nie po­roz­bi­ja­ne. Ener­gia elek­trycz­na i dostęp do ciepłej wody zo­stały odcięte. Z wyjątkiem nad­szarp­niętego zębem cza­su ma­te­ra­ca i służących za stół drzwi położonych po­zio­mo na dwóch kar­to­nach po her­ba­cie, pokój Nic­ka i Ani­ty był całkiem ogołoco­ny. Prze­nośny ga­zo­wy grzej­nik do­star­czał trochę ciepła, a światło po­cho­dziło z po­za­pa­la­nych tu i ówdzie świe­czek. „Za­nim przy­je­cha­liśmy do An­glii, Nick od­krył Sa­mu­ela Bec­ket­ta” – wspo­mi­na Ho­ward. „Bec­kett ode­grał w jego życiu znaczącą rolę, bo te­raz, miesz­kając w Ma­ida Yale, Nick mógł od­nieść się bez­pośred­nio do wie­lu kwe­stii z jego utworów”. Pod­czas gdy Nick i Ani­ta ro­bi­li ra­czej niewie­le, by po­pra­wić wa­run­ki by­to­wa­nia, Pew na­zbie­rał ja­kichś resz­tek tka­nin, przy­tar­gał ze śmiet­ni­ska me­ble i za­brał się za de­ko­ro­wa­nie swo­jego po­ko­ju. Osta­tecz­ny efekt przy­po­mi­nał ra­czej wy strój za­pusz­czo­ne­go bur­de­lu. Przez jakiś czas pu­sto­stan przy Wal­ter­ton Road służył Cave’owi za dom i przy­ciągał in­nych zde­spe­ro­wa­nych, ska­za­nych na wy­gna­nie Au­stra­lij­czyków. „Nie było tam te­le­fo­nu ani w ogóle żad­ne­go spo­so­bu, by do­wie­dzieć się, czy ktoś tam aku­rat jest. Nie, nie cho­dziłem tam, pra­co­wałem i jakoś nie uśmie­chało mi się bywać w ta­kim miej­scu…” – mówi Ha­rvey.

Ze­społowi udało się w końcu załatwić pierw­szy występ w An­glii. Miało to miej­sce 29 czerw­ca w Rock Gar­den w Co­vent Gar­den, gdzie pu­bli­ka składała się głównie ze zdez­o­rien­to­wa­nych tu­rystów, po omac­ku szu­kających wrażeń w sto­li­cy. Osiem dni później za­gra­li kon­cert w lep­szym, bo oświe­co­nym po­li­tyką ukie­run­ko­waną na mu­zykę al­ter­na­tywną, miej­scu, a mia­no­wi­cie w Mo­on­li­ght Club w West Hamp­ste­ad. Wśród pu­blicz­ności zna­lazł się tam­te­go wie­czo­ru Ivo Watts-Rus­sell, szef jesz­cze wte­dy małej i nie­za­leżnej wytwórni 4AD. Watts-Rus­sell roz­począł mu­zyczną ka­rierę w końcu lat sie­dem­dzie­siątych za ladą skle­pu płyto­we­go Beg­gars Ba­nqu­et. Bar­dzo eks­cy­to­wał go stru­mień na­grań pro­du­ko­wa­nych przez ama­tor­skie gru­py post­pun­ko­we, w związku z czym często nękał wytwórnię płytową Beg­gars Ba­nqu­et różnymi demówka­mi, które pełni na­dziei młodzieńcy zno­si­li mu do skle­pu. Będąc pod wrażeniem jego en­tu­zja­zmu, Beg­gars Ba­nqu­et po­sta­no­wiło wes­przeć go kwotą 2000 funtów w próbie założenia wraz z kie­row­ni­kiem skle­pu, Pe­te­rem Ken­tem, no­wej wytwórni, z za­strzeżeniem, że to osta­tecz­nie Beg­gars Ba­nqu­et będzie pod­pi­sy­wać kon­trak­ty z naj­le­piej za­po­wia­dającymi się ka­pe­la­mi. Kie­dy Kent od­szedł z wytwórni, Ivo zde­cy­do­wał, że nie będzie już dłużej robić za łowcę ta­lentów w Beg­gars Ba­nqu­et. Jak wspo­mi­na: „Żyłem wte­dy w tym cu­dow­nym, mrocz­nym świe­cie, w którym będąc fa­nem mu­zyki, można jed­no­cześnie wy­da­wać płyty i być kimś…”.

Tam­te­go wie­czo­ru Ivo zna­lazł się w Mo­on­li­ght Club, aby zo­ba­czyć inny zespół, The Li­nes, a przy oka­zji stał się świad­kiem występu The Bir­th­day Par­ty, którzy sup­por­to­wa­li Deutsch Ame­ri­ka­ni­sche Freund­schaft. „Da­niel Mil­ler z Mute, pra­cujący z DAF, załatwił im jakoś ten występ” – mówi Watts – Rus­sell. W 1978 roku Mil­ler, w od­po­wie­dzi na ener­gię pun­ko­wej eks­plo­zji, sfor­mo­wał własną wytwórnię płytową, Mute, początko­wo w celu wy­da­nia je­dy­nie swe­go wpływo­we­go elek­tro­nicz­ne­go sin­gla T.V.O.D. Warm Le­athe­ret­te, za­in­spi­ro­wa­ne­go po­wieścią J.G. Bal­lar­da Krak­sa. Od tam­tej pory Mute cie­szyła się udaną serią nie­za­leżnych sin­gli Fada Ga­dge­ta i Si­li­con Te­ens.

O The Bir­th­day Par­ty Mil­ler słyszał je­dy­nie od swo­ich au­stra­lij­skich zna­jo­mych i do­pie­ro zo­ba­czyw­szy ich na żywo, uznał, że war­to pod­pi­sać z nimi kon­trakt. „Pamiętam, że ta na­zwa wydała mi się nie­zwykła” – wspo­mi­na. „Wci­ska­li mi wcześniej ja­kieś ich na­gra­nia, a ktoś po­le­cił im przyjść i zo­ba­czyć się ze mną, żeby ob­ga­dać sprawę. Na żywo ude­rzyła mnie ich in­ten­syw­ność, ato­nal­ność, jed­nak w kon­tekście pio­sen­ki. Nie mogę po­wie­dzieć, żebym chwy­tał słowa, ale ich pre­zen­cja… wyglądali jak jakaś ban­da, zresztą za­wsze tak wyglądali. To na­prawdę coś do­bre­go w ze­spo­le, jeżeli roz­ta­cza wokół sie­bie ta­kie groźne »ban­dyc­kie« wi­bra­cje. Jako że byli Au­stra­lij­czy­ka­mi, wszyst­ko miało jesz­cze taki non-an­glo­ame­ry­kański sma­czek, ich mu­zy­ka, wygląd… Nie byłem szczególnie za­in­te­re­so­wa­ny mu­zyką ame­ry­kańską czy an­gielską. I choć pod­cho­dziła mi naj­bar­dziej mu­zy­ka elek­tro­nicz­na, jed­nak miałem prze­czu­cie, że to pierw­szy roc­ko­wy skład od czasów The Ra­mo­nes, jaki mi się po­do­ba. Miało to swoją wagę, po­nie­waż na zespół roc­ko­wy wcześniej nie miałem po­mysłu, a oni używa­li in­stru­mentów do tego, co im było po­trzeb­ne, i na do­da­tek nie używa­li ich z od­nie­sie­niem się do przeszłości”.

Mil­ler mu­siał być przy tym nie­mało roz­cza­ro­wa­ny, po­nie­waż zajęty pracą z grupą nie­miec­kich eks­pa­triantów DAF, nie miał możliwości pod­pi­sa­nia kon­trak­tu z in­nym ze­społem. „Nie dość, że ja sam byłem całą wytwórnią i pra­co­wałem poza do­mem, to jesz­cze na dokładkę w tam­tym cza­sie DAF miesz­ka­li u mnie” – kon­ty­nu­uje opo­wieść. „Nie miałem pie­niędzy, bo wte­dy nie wy­da­wałem al­bumów, a same sin­gle. Przed­tem pra­co­wałem z po­je­dyn­czy­mi oso­ba­mi, o kosz­tach utrzy­my­wa­nia ze­społu do tam­te­go mo­men­tu na­wet nie myślałem. Aku­rat ten okres, kie­dy przyszło mi podjąć de­cyzję o The Bir­th­day Par­ty, był z po­wo­du przełado­wa­nia ro­botą bar­dzo trud­ny. Choć DAF byli wspa­niałym ze­społem i wie­działem, że po­ra­dzi­li­by so­bie, mając u boku grupę z Au­stra­lii, to jed­nak kar­mie­nie i kwa­te­ro­wa­nie ich wszyst­kich po pro­stu nie mogło wcho­dzić w ra­chubę!”. Dla­te­go Mil­ler za­re­ko­men­do­wał The Bir­th­day Par­ty Ivo­wi.

„Wszedłem do środ­ka i uj­rzałem ich na sce­nie aku­rat w połowie pro­gra­mu” – wspo­mi­na Ivo tam­ten występ w Mo­on­li­ght Club. „Nie szło im za do­brze. To zna­czy nie­zbyt do­brze byli od­bie­ra­ni. Ze wszyst­kich lu­dzi, z którymi przy­szedłem, mnie jed­ne­mu się po­do­ba­li. Ogólnie ro­bi­li wrażenie za­baw­nych Au­stro­li na gościn­nych występach”. Watts-Rus­sell nie wie­dział, że po­wo­dem ko­micz­ne­go za­cho­wa­nia The Bir­th­day Par­ty była beka dar­mo­we­go al­ko­ho­lu, którą na dzie­sięć mi­nut przed wejściem na scenę gru­pa gor­li­wie spożyła. W którymś mo­men­cie było na­wet tak, że Tra­cy Pew – za­po­mniaw­szy, że ma grać na ba­sie – stał na sce­nie ze zwie­szo­ny­mi rękami i gapił się w dal.

„Następne­go dnia do­stałem ich nu­mer te­le­fo­nu i za­dzwo­niłem, a oni po­in­for­mo­wa­li mnie, że w przyszłym mie­siącu grają w Rock Gar­den. Po­szedłem tam, żeby ich zo­ba­czyć. Ude­rzyło mnie wte­dy i za­sko­czyło – to nie­sa­mo­wi­te wrażenie, gdy coś wręcz tak rozkłada człowie­ka – że Mick Ha­rvey grał wte­dy na key­bo­ar­dzie. Uwiel­białem za­wsze to cu­dow­ne, sta­re or­ga­no­we brzmie­nie; właśnie ono po­wa­liło mnie na sa­mym początku. Wte­dy byli jesz­cze bar­dzo spięci i wygładze­ni. Ale im dłużej po­zo­sta­wa­li w An­glii, tym bar­dziej byli żywiołowi. Po pro­stu dzi­cze­li bar­dziej…”.

Za­dzwo­niw­szy do domu w Ful­ham, Ivo roz­ma­wiał z Mic­kiem Ha­rvey­em i to właśnie z Mic­kiem zawiązała się naj­trwal­sza przy­jaźń. „Po zo­ba­cze­niu ich w Rock Gar­den, po­szedłem za scenę i roz­ma­wiałem z Phil­lem Ca­lver­tem, który na tym pierw­szym spo­tka­niu był, zda­je się, naj­bar­dziej przy­jazny. Później gadałem z Mic­kiem. Z pio­se­nek naj­bar­dziej spodo­bał mi się Mr Cla­ri­net. Po­in­for­mo­wa­li mnie, że mają ją na­graną, a Mick pod­sunął po­mysł jej wy­da­nia… I tak to się zaczęło”. Mimo stałego kon­tak­tu Iva z ze­społem, żadne for­mal­ne usta­le­nia do­tyczące wy­da­nia ja­kie­go­kol­wiek ich ma­te­riału, nie zo­stały sfi­na­li­zo­wa­ne aż do końca września.

Tak na­prawdę zespół miał już wy­da­ny sin­giel Mr Cla­ri­net, ale w Mis­sing Link i roz­pro­wa­dzał go w ten sam sposób co Rid­dle­ho­use. Płyta była zre­cen­zo­wa­na w „New Mu­si­cal Express” z 28 czerw­ca, ale ton tej re­cen­zji od­kry­wał na­sta­wie­nie iście kse­no­fo­bicz­ne, z którym gru­pa zmu­szo­na była długo wal­czyć: „The Bir­th­day Par­ty jest au­stra­lijską grupą awan­gar­dową… proszę nie chi­cho­tać tam z tyłu. Przy­pusz­czal­nie jest to samo ciem­ne ser­ce au­stra­lijskiej psy­chi­ki, w górę rze­ki od ich własne­go oso­bi­ste­go Saj­go­nu; w każdym ra­zie zespół ten, zda­je się, ma ochotę tam do­trzeć. Nie je­stem pe­wien, czy żyją zgod­nie z ta­ki­mi aspi­ra­cja­mi, ale poważnie brzmią na pew­no…”.

Brak ak­tyw­ności ze­społu fru­stro­wał szczególnie moc­no Cave’a. Od przy­jaz­du do An­glii w lu­tym, za­gra­li le­d­wie czte­ry kon­cer­ty. W Au­stra­lii tyle samo gra­li cza­sem i w ty­dzień. Cave zaczął już kwe­stio­no­wać swoją byt­ność w ze­spole, ale jesz­cze bar­dziej do­bi­jał go fakt, że pod­czas po­by­tu w An­glii nic nie pisał. In­spi­ra­cja jakoś nie przy­cho­dziła, acz­kol­wiek udało mu się popełnić dwa tek­sty do dwóch skraj­nie gorz­kich i budzących od­razę do sa­me­go sie­bie pio­se­nek Nick The Strip­per (Goły Nick, ohy­da, oczy bolą pa­trzeć) i King Ink (Król In­kaust jak ro­bal się czu­je i swej zgniłej powłoki nie cier­pi).

Aby uczcić swo­je pod­cze­pie­nie się za sprawą Mis­sing Link pod 4AD, 18 września zespół za­grał w małej sal­ce pubu Hope and An­chor. „To był dość szczególny związek” – opo­wia­da Ivo. „Właści­wie do mo­men­tu uka­za­nia się epki The Bad Seed w 1982 roku, kon­trak­tu z The Bir­th­day Par­ty nie pod­pi­sy­wa­liśmy. Ich płyty, na mocy tego spe­cjal­ne­go li­cen­cyj­ne­go układu, wy­cho­dziły w Mis­sing Link w Au­stra­lii. Te­raz w ta­kie re­la­cje ra­czej bym się nie pa­ko­wał, byłoby to, po­wiedz­my, krępujące…”.

W paździer­ni­ku w 4AD wy­szedł pierw­szy sin­giel The Bir­th­day Par­ty. Po­now­nie za­wie­rał ma­te­riał uprzed­nio już na­gra­ny w Rich­mond Re­cor­ders w Mel­bo­ur­ne w stycz­niu tego roku. Na tej trzy­ka­wałko­wej płycie zna­lazła się, dająca do myśle­nia, kom­po­zy­cja Cave’a The Friend Cat­cher, nasiąknięta fa­la­mi sprzężeń, per­fek­cyj­nie od­bi­jającymi tekst Cave’a Oto jest cela dźwięku. „The Friend Cat­cher było jedną z naj­za­baw­niej­szych gi­ta­ro­wych nakładek, ja­kie kie­dy­kol­wiek słyszałem” – wspo­mi­na stały współpra­cow­nik The Bir­th­day Par­ty, dźwięko­wiec Tony Co­hen. „Row­land spędził kupę cza­su przy zgry­wa­niu tego. Miał te wszyst­kie pedały, włącznie z czymś, co zwało się blue bo­xem – nie działało właści­wie, co praw­da, ale dźwięk dawało potężny, tra­fio­ny w dzie­siątkę. Miał też pod ręką spa­ce echo, ma­szynę, która po­wta­rza dźwięk z taśmy, ale Row­land, jako koleś wrażliwy, po­rozkręcał wszyst­kie gałki na mak­sa, co po­wo­du­je kupę sprzężeń i nie­prze­rwa­ny hałas. Gi­ta­ry na­wet nie mu­siał do­ty­kać, bo hałas i tak był już po­twor­ny. Grzmo­cił tyl­ko w pedały, a ja gapiłem się na nie­go, próbując od­gadnąć, który kop­nie następny…”. Na sin­glu zna­lazła też swo­je miej­sce wściekła in­ter­pre­ta­cja kla­sycz­ne­go nu­me­ru Gene’a Vin­cen­ta i Blue Caps Cat Man. Co­ver tej pio­sen­ki był po­mysłem Ke­itha Glas­sa. Glass, jako żar­li­wy fan Gene’a Vi­cen­ta i rock’n’rol­la lat pięćdzie­siątych, za­grał kawałek Nic­ko­wi Cave’owi, a ten, jak widać, do­strzegł w nim pew­ne możliwości, aby to wy­ko­nać.

Do pro­mo­cji płytki Ivo zwer­bo­wał za­pa­lo­ne­go nie­za­leżnego pu­bli­cystę Chri­sa Car­ra, który usłyszaw­szy już o ze­spo­le od swo­je­go szwa­gra, Chri­sa Ba­ileya, li­de­ra The Sa­ints, oraz po­przez inne jego au­stra­lij­skie kon­tak­ty ro­dem z Lon­dy­nu nie­cier­pli­wie ocze­ki­wał spo­tka­nia z grupą. „Z po­wo­du kom­pli­ka­cji fi­nan­so­wych Ivo był pełen re­zer­wy” – wspo­mi­na Carr. „Sądził, że za­raz po tym, jak ich po­znam, będzie mu­siał mi płacić”. Pierw­sze spo­tka­nie Car­ra z ze­społem miało miej­sce przy­pad­kiem w skle­pie płyto­wym Beg­gars Ba­nqu­et w Earls Co­urt, później zaś na­tknął się na nich na sta­cji me­tra, gdzie zresztą za­su­ge­ro­wał, że po­win­ni zro­bić wy­wiad. Zaj­mując się jed­no­cześnie re­klamą dużo większych gwiazd, jak na przykład Sio­uxsie and the Ban­she­es, Carr nie­prze­rwa­nie bro­nił spraw ze­społu za ho­no­ra­rium zupełnie sym­bo­licz­ne, a często i za dar­mo. In­stynk­tow­nie roz­po­znał ogrom­ny po­ten­cjał tkwiący w każdym z członków gru­py, i ode­grał klu­czową rolę w bu­do­wa­niu ich wi­ze­run­ku pra­so­we­go, mo­de­lując ich ta­lent i udzie­lając bezpłat­nych po­rad. Nie­wy­klu­czo­ne, że bez Car­ra The Bir­th­day Par­ty nig­dy nie cie­szy­li­by się taką po­pu­lar­nością, jaką zdo­by­li so­bie w An­glii.

„In­try­go­wa­li mnie” – mówi Carr. „Ich skłonności ar­ty­stycz­ne były bar­dziej roz­wi­nięte niż skłonności rock’n’rol­lo­we, była w tym in­te­li­gen­cja. Z Tra­cym, Nic­kiem i Row­lan­dem można było roz­ma­wiać o wszyst­kim, nie tyl­ko o roc­ko­wym biz­ne­sie i naj­now­szym płyto­wym wy­daw­nic­twie. W ogóle dość dziw­nie wyglądały próby przed­sta­wie­nia An­gli­kom młodej au­stra­lij­skiej gru­py o na­zwie The Bir­th­day Par­ty. Na­zwa nie pa­so­wała do kli­ma­tu; wte­dy ze­społy nosiły na­zwy ta­kie jak na przykład Kil­ling Joke2. Lu­dzi mu­siałem na­prawdę zaciągać, żeby ich zo­ba­czy­li. Wie­le zro­bi­liśmy na sa­mym początku, ale działały, jak zwy­kle, mało skon­cen­tro­wa­ne pu­blic re­la­tions. W bry­tyj­skiej pra­sie mu­zycz­nej ist­nie­je pew­na hie­rar­chia, a lu­dzie zaj­mujący się tymi pi­sma­mi są bar­dzo poważani, toteż mu­sie­liśmy za­cze­kać na no­wych dzien­ni­ka­rzy, którzy po­tra­fi­li­by wziąć zespół pod swoją obronę. Jak­kol­wiek, ze względu na żywe występy The Bir­th­day Par­ty, ich pu­blicz­ność wy­sfo­ro­wała się przed prasę. Za­zwy­czaj większość au­stra­lij­skich ze­społów przy­by­wających do An­glii musi po­le­gać na pu­blicz­ności au­stra­lij­skiej, lecz w przy­pad­ku The Bir­th­day Par­ty w krótkim cza­sie ich pu­blicz­ność zaczęła składać się w sie­dem­dzie­sięciu pro­cen­tach z An­glików, a z Au­stra­lij­czyków tyl­ko w trzy­dzie­stu. Nie wy­da­je mi się, by ja­kiej­kol­wiek in­nej au­stra­lij­skiej gru­pie udało się tego do­ko­nać. The Bir­th­day Par­ty zro­bi­li coś, na co inne ze­społy nie były przy­go­to­wa­ne. Mia­no­wi­cie przy­je­cha­li do An­glii i za­miesz­ka­li tu­taj. Większość zaś przy­jeżdżała za pie­niądze wytwórni, a kie­dy te się skończyły, spie­przała stąd w pod­sko­kach. Oni byli odważni. Za­ak­cep­to­wa­li tę swoją, początko­wo po­nurą, głodową eg­zy­stencję”. Mu­zycz­ne ty­go­dni­ki w Zjed­no­czo­nym Króle­stwie, jak nig­dzie na świe­cie, mają (albo ra­czej miały) wpływ zarówno na prze­mysł, jak i na swo­je czy­tel­nic­two, nie­pro­por­cjo­nal­ne do właści­wej licz­by sprze­da­nych ko­pii. Głównym po­wo­dem była ogra­ni­czo­na licz­ba sta­cji ra­dio­wych, na­dających mu­zykę al­ter­na­tywną; w kon­se­kwen­cji mu­zycz­ni za­pa­leńcy ra­czej mało mie­li oka­zji, by usłyszeć wy­chwa­laną w pra­sie mu­zykę. „Zespół tak na­prawdę nie był za­zna­jo­mio­ny z tym, co działo się w Wiel­kiej Bry­ta­nii” – mówi Chris Bohn, który w tam­tym okre­sie pi­sy­wał do ty­go­dników mu­zycz­nych. „Bry­tyj­ska sce­na mu­zycz­na była na­prawdę za­do­wo­lo­na z po­zo­sta­wa­nia w izo­la­cji, toteż to wszyst­ko ich jak­by nie do­ty­czyło. Echo and the Bun­ny­men, The Te­ar­drop Explo­des; schlud­ny po­pik – to było na fali. Bry­tyj­ski pop, na każdym po­zio­mie, zda­wał się iść na łatwiznę i ni­cze­go no­we­go stwo­rzyć nie po­tra­fił. Mam ta­kie od­czu­cie, być może niesłuszne, że kie­dy zabił się Ian Cur­tis z Joy Di­vi­sion, wie­lu podświa­do­mie prze­stra­szyło się używa­nia mu­zyki do głębsze­go wcho­dze­nia w sie­bie, prze­stra­szyło się czy­nie­nia ja­kich­kol­wiek eks­plo­ra­cji pod po­wierzch­nią wy­god­nej me­lo­dyj­ki…”. Choć początko­wo ga­ze­ty mu­zycz­ne nie in­te­re­so­wały się The Bir­th­day Par­ty, zespół od razu zo­stał po­rwa­ny przez sza­no­wa­ne­go i wpływo­we­go dodżeja z Ra­dio 1, Joh­na Pe­ela. Na za­wsze spra­gnio­nym no­wej wy­zy­wającej mu­zyki Pe­elu ich dru­gi sin­giel z Mis­sing Link Mr Cla­ri­net oraz nowe wy­daw­nic­two 4AD zro­biły nie­zmier­ne wrażenie. Peel w swo­im ra­dio­wym pro­gra­mie utwór The Friend Cat­cher re­gu­lar­nie pusz­czał w eter. Nie­jed­no­krot­nie dwa razy w ciągu jed­ne­go wie­czo­ru. Suk­ces sin­gla na nie­za­leżnych li­stach w ogrom­nym stop­niu po­le­gał na nie­ustan­nym – aż do mo­men­tu, w którym słucha­cze zaczęli go za to kry­ty­ko­wać – pusz­czaniu przez Pe­ela tej płyty. „On za­wsze mówił w ra­diu miłe rze­czy o gru­pie” – przy­zna­je Row­land Ho­ward. „I był bar­dzo po­moc­ny w zwra­ca­niu na nas uwa­gi”. Za­pra­szając grupę do na­gra­nia pierw­szej z wie­lu se­sji prze­zna­czo­nych dla jego pro­gra­mu, jesz­cze bar­dziej ich roz­re­kla­mo­wał. Zespół podołał wy­zwa­niu za­re­je­stro­wa­nia czte­rech pio­se­nek: Cry, Yard, Fi­gu­re of Fun i King Ink na ośmiościeżko­wym sprzęcie, w osiem go­dzin w stu­diach BBC w Ma­ida Vale. Peel z se­sji był bar­dzo za­do­wo­lo­ny i od­twa­rzał ją kil­ka­krot­nie.

W dniu 3 li­sto­pa­da w Mo­on­li­ght Club The Bir­th­day Par­ty za­gra­li swój ósmy i ostat­ni za­ra­zem przed po­wro­tem do Mel­bo­ur­ne kon­cert w Lon­dy­nie. Ivo, zachęcony od­po­wie­dzią Pe­ela na małe płyty, wiedząc, że gru­pa ma za­miar na­grać al­bum, który on chce wydać w Zjed­no­czo­nym Króle­stwie, wyłożył na kosz­ty na­grania 5000 funtów. Przed wy­jaz­dem z An­glii grupę rozzłościły wieści z Au­stra­lii o tym, że Glass za­mie­rza wydać w Mis­sing Link long­play, który skom­pi­lo­wa­li dla Ral­pha w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Sin­giel The Friend Cat­cher był już w Au­stra­lii osiągal­ny jako im­port, a wy­daw­nic­two Glas­sa The Bir­th­day Par­ty/The Boys Next Door za­wie­rało je­dy­nie dwa uprzed­nio nie­wy­da­ne utwo­ry. Glass ode­brał wie­le te­le­fonów, które na próżno próbowały prze­ko­nać go do po­rzu­ce­nia pro­jek­tu albo przy­najm­niej wy­da­nia płyty jako mi­nial­bu­mu i usu­nięcia po­przed­niej na­zwy gru­py z tytułu; był jed­nak nie­ubłaga­ny. „Pod­czas gdy my byliśmy w Lon­dy­nie, on [Glass] utra­cił z nami kon­takt” – mówi Ha­rvey. „Już w pierw­szym roku do­sta­wał pa­ra­noi na punk­cie na­sze­go wiąza­nia się z wytwórnia­mi płyto­wy­mi w An­glii i za­czy­nał robić dziw­ne rze­czy. A prze­cież nie za­wie­raliśmy z nim żad­nej żela­znej umo­wy…”. Zespół zde­ner­wo­wał się jesz­cze bar­dziej, gdy uj­rzał czar­no-białą okładkę, zro­bioną na zle­ce­nie Glas­sa, przed­sta­wiającą sze­reg kiep­sko na­ry­so­wa­nych, ko­mik­so­wych chu­dzielców, ma­sze­rujących na go­la­sa po­przez abs­trak­cyj­ne tło. Od tego mo­men­tu ich sto­sun­ki z Glas­sem rap­tow­nie się po­psuły.

Powróciw­szy do Au­stra­lii, zespół wy­ru­szył w błyska­wiczną trasę po­prze­dzającą roz­poczęcie gru­dnio­wych na­grań. Kie­dy 22 li­sto­pa­da przyszło im za­grać w Cry­stal Bal­l­ro­om na St. Kil­da w Mel­bo­ur­ne, za­szo­ko­wał ich wi­dok ko­lej­ki roz­ciągniętej od schodów Sali, hen – aż po róg bu­dyn­ku. A prze­cież le­d­wie dzie­więć mie­sięcy wcześniej opusz­cza­li ten kraj lek­ce­ważeni przez widzów i me­dia. „Wygląda na to, że trze­ba było wy­jaz­du, aby nas po­lu­bi­li” – po­wie­dział obu­rzo­ny Nick Cave ra­dio­we­mu spra­woz­daw­cy. „To śmiesz­ne – zna­leźć w »RAM-ie« [pierw­szo­pla­no­we au­stra­lij­skie cza­so­pi­smo mu­zycz­ne] o so­bie pół stro­ny. Szok: kie­dyś mu­sie­li­byśmy o to na­prawdę wal­czyć. To cze­goś do­wo­dzi, jeśli idzie o tu­tejszą prasę i me­dia”3. Zespół po­czuł, że w końcu ich długo utrzy­my­wa­na bez­kom­pro­mi­so­wa po­zy­cja zo­stała wy­win­do­wa­na, przy­najm­niej w Au­stra­lii. Te­raz mo­gli już spo­koj­nie zwrócić całą swą ener­gię ku An­glii. „Po po­wro­cie do Au­stra­lii wy­rwa­liśmy się z le­tar­gu” – mówi Mick Ha­rvey. „Ne­ga­tyw­na re­ak­cja na­prawdę ru­szyła po­sa­da­mi domu. Byliśmy na­sta­wie­ni te­raz na kop­nięcie ich w zęby i tak się stało. Byliśmy na to przy­go­to­wa­ni”.

2

NA­SIO­NA KIEŁKUJĄ

Mu­zycz­na ka­rie­ra Nic­ka Cave’a roz­poczęła się we wcze­snych la­tach sie­dem­dzie­siątych w Caul­field Gram­mar Scho­ol w Mel­bo­ur­ne. Tam właśnie, będąc w trze­ciej kla­sie, stop­nio­wo rozkręcał swój pierw­szy zespół o na­zwie Con­cre­te Vul­tu­re, która zmie­niała się po­tem pięć czy sześć razy w ciągu roku, a w składzie zna­leźli się John Co­chi­ve­ra, Mick Ha­rvey, Phill Ca­lvert i Brett Pur­cell, ko­lej­no: na gi­ta­rze, gi­ta­rze, bębnach i ba­sie.

W tam­tym okre­sie do Au­stra­lii ciągle napływały an­giel­skie gru­py pro­gre­syw­ne, po­nie­waż ten kraj co­raz bar­dziej sta­bi­li­zo­wał się jako nowe te­ry­to­rium dla ryn­ku wytwórni płyto­wych. W prze­ciągu roku Cave, wpro­wa­dzo­ny w świat mu­zy­ki roc­ko­wej przez naj­star­sze­go ze swo­ich bra­ci, Tima, bywał na kon­cer­tach Man­fre­da Man­na, Je­th­ro Tull, Pro­col Ha­rum, Deep Pur­ple i The Mo­ody Blu­es. John Co­chi­ve­ra przed­sta­wił Nic­ka chłopa­ko­wi swo­jej star­szej sio­stry, Bar­ry’emu, który uświa­da­miał go, co w mu­zy­ce ich doby jest mod­ne. Bar­ry pra­co­wał w skle­pie mu­zycz­nym w Mel­bo­ur­ne, miał im­po­nująco głośny sys­tem hi-fi w domu i upar­cie zbie­rał wszyst­kie możliwe płyty z pro­gre­syw­nym roc­kiem. Swoją ko­lekcję trak­to­wał z naj­wyższą czcią i wyłącznie on mógł tknąć którąkol­wiek z płyt prze­cho­wy­wa­nych w porządku al­fa­be­tycz­nym w pla­sti­ko­wych ko­szul­kach. Pod jego okiem Nick z ochotą ku­po­wał al­bu­my The Mo­ody Blu­es, Pink Floyd i Ge­ne­sis. Związek Nic­ka z Bar­rym zaczął jed­nak z cza­sem gorzk­nieć. Tak było od mo­men­tu gdy Nick od­krył mu­zykę roc­kową zgodną z jego własnym, roz­wi­jającym się gu­stem, na przykład al­bum Ali­ce’a Co­ope­ra Loue It To De­ath (za­wie­rający wiel­ki hit I’m Eigh­te­en) czy hymn glam roc­ka Get It On T. Rex. Bar­ry po pro­stu naśmie­wał się z tych płyt, bo uważał je za tępe, i łajał Cave’a za to, że ten słucha cze­goś, cze­mu, w porówna­niu z „ar­cy­dziełami” two­rzo­ny­mi w kręgu roc­ka pro­gre­syw­ne­go, bra­ko­wało ponoć li­rycz­nej wy­kwint­ności.

„Na gi­ta­rze grać zacząłem w chwi­li dołącze­nia do gru­py” – mówi Mick Ha­rvey. „Żad­ne­go wy­szko­le­nia czy cze­goś ta­kie­go nie miałem. Za­nim Nick po­ja­wił się na sce­nie, ja już z nimi gry­wałem. Po­pro­si­li mnie o przyłącze­nie się do nich, więc wy­brałem gi­tarę i zacząłem kom­bi­no­wać pio­sen­ki. To wszyst­ko było dla mnie nie­co nie­spo­dzie­wa­ne”. Z początku Cave nie był za bar­dzo za­in­te­re­so­wa­ny ze­społem, nie zga­dzał się z ba­sistą, Bret­tem Pur­cel­lem. To Pur­cell właśnie w pierw­szym okre­sie ich działalności był naj­bar­dziej wpływo­wym człon­kiem gru­py, jeśli cho­dziło o mu­zycz­ne ukie­run­ko­wa­nie. Na­to­miast mu­zycz­nie uzdol­nio­ny był naj­bar­dziej Co­chi­ve­ra. Pur­cell był pod wrażeniem he­avy roc­ko­we­go Blue Che­er i supergru­py lat sie­dem­dzie­siątych West, Bru­ce and La­ing, gdy tym­cza­sem Nic­ka hard rock już po­wo­li męczył. Po licz­nych po­chleb­stwach ze stro­ny po­zo­stałych i paru hau­stach wódki, którą za­wsze miał w pier­siówce, Cave jakoś ame­lo­dyj­nie prze­wył się przez roz­kle­ko­ta­ne wer­sje Ho­use of the Ri­sing Sun The Ani­mals i I’m Eigh­te­en Ali­ce’a Co­ope­ra. Człon­ko­wie ze­społu zaczęli na­wza­jem się ata­ko­wać, dla­cze­go to Nick miał u nich śpie­wać, ale sko­ro nikt nie chciał się podjąć tej ciężkiej ro­bo­ty, los wy­brał Cave’a. „Zo­stał wo­ka­listą, bo miał naj­większe ego” – wspo­mi­nał Ha­rvey w 1989 roku. „Cho­dzi mi o to, że wte­dy nie umiał jesz­cze śpie­wać”4. Cho­ciaż Cave z tru­dem trzy­mał się me­lo­dii i z bólem wyciągał ja­kieś nuty, to jed­nak nie­za­prze­czal­nie po­sia­dał aro­gancką buńczucz­ność, która na po­zo­stałych robiła naj­większe wrażenie. W każdym ra­zie, z wyjątkiem Co­chi­ve­ry, gru­pa nie brała sie­bie na se­rio; była to działalność czy­sto to­wa­rzy­ska. Cho­dziło o to, żeby się za­ba­wić i w poukładaną szkolną eg­zy­stencję wstrzyknąć nie­co życia.

Wte­dy Cave i jego przy­ja­cie­le roz­ko­cha­li się w szkoc­kiej gru­pie The Sen­sa­tio­nal Alex Ha­rvey Band. Dużo wcześniej, w połowie lat pięćdzie­siątych obec­ny li­der tej gru­py, Alex Ha­rvey, był nie­zwy­ciężonym naśla­dowcą prze­bojów Tom­my’ego Ste­ele’a i na­zy­wał sie­bie „ostat­nim z młodzieżowych ido­li”. Po­tem sfor­mo­wał grupę działającą jako zespół akom­pa­niujący przy­jezd­nym ame­ry­kańskim lu­mi­na­rzom, jak John Lee Ho­oker i Gene Vin­cent, ale już na początku lat siedemdzie­siątych sam już zdo­był rozgłos. Wbrew jaw­nie te­atral­nym sce­nicz­nym przed­sta­wie­niom, jego pełne ener­gii in­ter­pre­ta­cje Next Ja­cqu­esa Bre­la, hitu Toma Jo­ne­sa De­li­lah i własnej kom­po­zy­cji Fra­med za­po­wia­dały wyłonie­nie się an­giel­skie­go punk roc­ka. Zespół oraz po­ry­wający styl wo­ka­li­zo­wa­nia sa­me­go Ale­xa Ha­rveya, wspar­ty moc­no szkoc­kim ak­cen­tem, brały przed wszyst­kim Cave’a. Nic dziw­ne­go więc, że w niedługim cza­sie re­per­tu­ar szkol­nej gru­py za­wie­rał ob­szer­ny wybór pio­se­nek ido­la. „Alex Ha­rvey był ulu­bieńcem wszyst­kich, dla­te­go zwy­kle gra­liśmy osiem czy dzie­więć jego kawałków” – stwier­dził Cave w wy­wia­dzie dla „Re­cord Mir­ror” w 1986 roku. „Z pierw­sze­go al­bu­mu zro­bi­liśmy chy­ba wszyst­ko, a na pew­no gra­liśmy Fra­med, Mid­ni­ght Mo­ses, Iso­bel Gau­die”. Później, kie­dy Alex Ha­rvey wy­da­wał ko­lej­ne płyty, Cave był za­wsze wśród pierw­szych chętnych do ich ku­po­wa­nia. „Gra­liśmy też parę pio­se­nek Ali­ce’a Co­ope­ra, Lou Re­eda i Ve­lvet Un­der­gro­und, a także na­sze dzi­wacz­ne wy­two­ry, zwy­kle in­spi­ro­wa­ne naj­nowszą płytą, jaką ktoś so­bie kupił. Da­vi­da Bo­wie­go na przykład… Boże!” – śmie­je się Mick Ha­rvey.

Wraz z na­dejściem ery glam roc­ka Cave i spółka zaczęli ad­ap­to­wać pompę gla­mo­we­go sty­lu, z którym ob­no­sił się Da­vid Bo­wie i inni far­bujący pióra, noszący pstro­ka­te skar­pe­ty i ko­tur­ny twórcy tam­tej doby. Ten styl ubie­ra­nia starł się ze srogą po­li­tyką mun­dur­kową szkoły w Caul­field, po­wo­dując nie­kończące się pro­ble­my, zwłasz­cza dla bli­skie­go przy­ja­cie­la Cave’a, Tra­cy’ego Pewa, którego ro­dzi­ce miesz­ka­li na przed­mieściach w Mo­unt Wa­ver­ley. Pew nosił długie włosy i różni na­uczy­cie­le po­le­ca­li mu je ściąć, lecz – ku ich rosnącemu rozeźle­niu – on lek­ce­ważył so­bie te na­ka­zy. Jed­nak po­far­bo­waw­szy włosy na zie­lo­no, prze­giął naj­wy­raźniej, bo po­in­for­mo­wa­no go, że jeśli na­tych­miast ich nie ze­tnie, zo­sta­nie za­wie­szo­ny. Cóż, następne­go dnia zja­wił się łysy jak ko­la­no. Za swoją butę ode­brał na­grodę w po­sta­ci trzech ty­go­dni za­wie­sze­nia i ostrzeżenie przed wy­da­le­niem, gdy­by po­dob­ne za­cho­wa­nie miało się powtórzyć. „Tra­cy miał taki sam cha­rak­ter jak i cała ta szkoła” – mówi Ha­rvey. „Ja byłem kimś zupełnie in­nym. Nie wyłamy­wałem się, bo nie lubiłem całego tego śro­do­wi­ska. Nie próbowałem oba­lić sys­te­mu, gdyż nie było na to spo­so­bu. W za­sa­dzie cze­kałem tyl­ko, żeby się stamtąd wy­rwać”. Nick przez kil­ka lat cho­dził z Tra­cym do jed­nej kla­sy i nie­zmier­nie bawiło go jego krzep­kie po­czu­cie hu­mo­ru. Dzięki swo­jej zdol­ności błyska­wicz­nej oce­ny sy­tu­acji i ostre­mu dow­ci­po­wi, Pew, czy­tając kla­sie na głos wy­bra­ny frag­ment z Szek­spi­ra, po­tra­fił do­pro­wa­dzić wszyst­kich, nie wyłączając na­uczy­cie­la, do łez ze śmie­chu.

Cho­ciaż Nick nie był sa­mot­ni­kiem, czy kimś w tym ro­dza­ju, to jed­nak po­przez swoją dzie­cin­ność, czuł się wy­klu­cza­ny z to­wa­rzy­stwa. Miał wrażenie, że jest w sta­nie ko­mu­ni­ko­wać się tyl­ko z garstką przy­ja­ciół i za­zdrościł tym, którzy łatwo angażowa­li się w to­wa­rzy­skie kon­wer­sa­cje. Po­ga­du­chy nie były jego mocną stroną. A ko­lej­ne lata tę cechę jego cha­rak­te­ru jesz­cze wzmoc­niły. Jako uczeń szkoły dla chłopców kon­tak­ty z płcią prze­ciwną miał ogra­ni­czo­ne do szkol­nych potańcówek, a gdy już po­zna­wał jakąś dziew­czynę, bywał nieśmiałym nie­zgra­bia­szem. Spoglądał w lu­stro i nie czuł się szczęśliwy widząc od­bi­cie. Swoją „fa­cjatę” uważał za ra­czej mało sym­pa­tyczną; nos był za wiel­ki, podbródek zbyt mały, a i prysz­cze po­kry­wające twarz nie mogły od­mie­nić jego opi­nii. Czuł też, że ro­dzi­ce jego przy­ja­ciół ge­ne­ral­nie go nie lubią. Może z wyjątkiem mat­ki Tra­cy’ego, Nan­cy, którą uwiel­biał. Choć nig­dy nie znaj­do­wał uspra­wie­dli­wie­nia dla zaciętej, prze­ciw­ko nie­mu skie­ro­wa­nej, wro­gości wie­lu ro­dziców, od­no­sił wyraźne wrażenie, że uważają go za kogoś, kto ma zły wpływ na ich dzie­ci.

Py­ta­ny przez szkol­ne­go psy­cho­lo­ga o pla­ny na przyszłość, Cave od­po­wia­dał, że chce zo­stać ma­la­rzem. Cho­ciaż po­tem jed­nak po­szedł w stronę pi­sa­nia, to w tam­tych la­tach ma­lar­stwo zda­wało się być je­dy­nym od­po­wia­dającym mu środ­kiem wy­ra­zu. Cygański żywot ar­ty­sty prze­ma­wiał do Nic­ka, a pra­ce jego ulu­bio­ne­go wte­dy ma­la­rza, Bret­ta Whi­te­leya, jak­by ześrod­ko­wy­wały jego re­be­liancką po­stawę w sto­sun­ku do ko­nającej pod­miej­skiej eg­zy­sten­cji w Mel­bo­ur­ne. Cave’a bar­dzo in­try­go­wała in­ten­syw­ność i różno­rod­ność te­ma­ty­ki, jaką po­chodzący z Syd­ney ma­larz wyrażał w swo­ich pej­zażach. Kie­dy czy­tał wy­wia­dy z Whi­te­ley­em, przy­wołujące jego przeszłość: „Lon­gu­evil­le, klasę śred­nią, pa­trze­nie na jach­ty, spokój, drob­ne sprzecz­ki o pie­niądze”5 i opi­sujące dzie­cięce kro­cze­nie „na modłę na­po­leońską”, na­gle wy­bu­chały w nim emo­cje. Cave często tęsknił za wol­nością i nie­skrępo­wa­nym spo­so­bem życia, ja­kim cie­szył się, do­ra­stając na wsi w ka­na­dyj­skiej Wik­to­rii.

Ni­cho­las Edward Cave był trze­cim dziec­kiem Dawn i Co­li­na Fran­ka Cave’ów. Uro­dził się 22 września 1957 roku w War­rack­na­be­al, małej mieści­nie położonej o 180 mil na północ­ny zachód od Mel­bo­ur­ne. Dawn była bi­blio­te­karką, a Co­lin, za­trud­nio­ny w lo­kal­nej szko­le, uczył an­giel­skie­go i ma­te­ma­ty­ki. Bra­cia Ni­cho­lasa, Tim i Pe­ter, byli star­si od nie­go o pięć i trzy lata. Wraz z przyjściem na świat ich sio­stry, Ju­lie, w roku 1959, należąca do kla­sy śred­niej ro­dzi­na była już w kom­ple­cie.

Wkrótce po na­ro­dzi­nach Ju­lie, kie­dy Nick miał dwa lata, jego ro­dzi­ce, sprze­daw­szy nie­wielką po­siadłość w War­rack­na­be­al, prze­pro­wa­dzi­li się na wschód, do dużo większej miej­sco­wości, Wan­ga­rat­ta, aby podjąć pracę w tam­tej­szej szko­le. Wan­ga­rat­ta, sto­li­ca Wik­to­rii, leży 125 mil na północ­ny wschód od Mel­bo­ur­ne przy Hume Hi­gh­way, w High Co­un­try z jego bo­ga­ty­mi win­ni­ca­mi na północy. Prze­cięte rzeką Ovens i będące także ko­le­jo­wym węzłem mia­sto jest przede wszyst­kim ośrod­kiem rol­ni­czym, cen­trum han­dlu bydłem, usia­nym wy­niosłymi młyna­mi i przędzal­nia­mi.

Glen­ro­wan, naj­bliższa mieścina, położona nie da­lej niż piętnaście mil od Wan­ga­rat­ty, ko­ja­rzo­na jest z jest wie­lo­ma le­gen­da­mi, po­nie­waż była to ostat­nia sta­ni­ca jed­nej z naj­trwal­szych po­sta­ci au­stra­lij­skie­go folk­lo­ru, „ostat­nie­go strażnika bu­szu”, Neda Kel­ly’ego, w którego młody Nick Cave wiel­ce był za­pa­trzo­ny. W końcu lat sie­dem­dzie­siątych XIX wie­ku Kel­ly i jego gang przez trzy lata pa­no­wa­li na północ­no-wschod­nich ru­bieżach Wik­to­rii, pod­trzy­mując napięcia między skrom­ny­mi osad­ni­ka­mi a bo­ga­ty­mi właści­cie­la­mi ziem­ski­mi. Wy­ko­rzy­sty­wa­li każdą okazję do okpie­nia pra­wa. Kra­dli ko­nie, podwędza­li bydło, ra­bo­wa­li ban­ki, za­bi­ja­li po­li­cjantów, oku­po­wa­li mia­sta. Wresz­cie w 1880 roku strażnicy bu­szu Kel­ly’ego wpa­dli w za­sadzkę w Glen­ro­wan. Kie­dy resz­ta gan­gu była już wy­bi­ta, uzbro­jo­ny po zęby, dwu­dzie­sto­pięcio­let­ni Kel­ly, wy­szedł z pubu i wstąpił wprost w krąg po­li­cyj­ne­go ognia. Po­strze­lo­ny w nogi i poj­ma­ny, zo­stał ska­za­ny w Mel­bo­ur­ne na karę śmier­ci. Na szu­bie­ni­cy, na mo­ment przed pęknięciem kar­ku, wy­szep­tał: „Ta­kie jest życie”. Era anar­chicz­ne­go in­dy­wi­du­ali­sty, stojącego poza pra­wem, była zakończo­na, ale na­ro­dził się sym­bol au­stra­lij­skie­go an­ty­au­to­ry­ta­ry­zmu. W końcu lat sześćdzie­siątych Co­lin Cave na­pi­sał przed­mowę i notkę na okładkę książki ba­dającej i kon­ty­nu­ującej fa­scy­nację le­gendą Kel­ly’ego, za­ty­tułowa­nej Ned Kel­ly – człowiek czy mit.

Po ukończe­niu pod­stawówki Nick Cave zo­stał wciągnięty na listę słucha­czy Wan­ga­rat­ta High Scho­ol, gdzie za­trud­nie­ni byli jego ro­dzi­ce. Pod­czas wa­ka­cji często wysyłano go do dziadków, zarówno ze stro­ny ojca, jak i mat­ki, którzy miesz­ka­li na przed­mieściach Mel­bo­ur­ne. W la­tach czter­dzie­stych jego dzia­dek, Frank Cave, pra­co­wał w ra­diu przy pro­duk­cji The Shell Pro­gram­me, biorącego nazwę od swe­go spon­so­ra, którym było to właśnie naf­to­we przed­siębior­stwo. Nick za­wsze nie­cier­pli­wie wyglądał spo­tka­nia ze swo­im wie­ko­wym, od­pa­lającym jed­ne­go pa­pie­ro­sa od dru­gie­go dziad­kiem, który bawił go swym cy­nicz­nym, pa­skud­nym uspo­so­bie­niem.

Jesz­cze w wie­ku ośmiu lat Nick wstąpił do chóru w ka­te­drze w Wan­ga­rat­ta, lo­kal­nym koście­le jego ro­dziców, który – dzięki wy­mo­gom dys­cy­pli­nar­nym wpro­wa­dza­nym przez chórmi­strza, Ojca Ha­rveya (zbieżność z na­zwi­skiem Mic­ka przy­pad­ko­wa!) – cie­szył się dobrą opi­nią w re­gio­nie. Cave bar­dzo przej­mo­wał się swoją rolą chórzy­sty, choć – jak hu­mo­ry­stycz­nie za­uważył po la­tach – nig­dy nie awan­so­wał w chóral­nej społecz­ności. „W chórze ist­niała pew­na hie­rar­chia gru­py, za­czy­nało się w czar­nej al­bie, a kończyło w pur­pu­ro­wej. Mnie jed­nak ta pur­pu­ro­wa jakoś w udzia­le nig­dy nie przy­padła, toteż stałem na końcu rzędu, robiąc się co­raz wyższy w czar­nej. Miało to coś wspólne­go z fak­tem, iż nie bar­dzo miałem na­tu­ral­nie śpiew­ny głos i nie­szczególnie ra­dziłem so­bie z solówka­mi. Gdy­by chórmistrz wte­dy wie­dział, że kie­dyś stanę się świa­to­wej sławy wo­ka­listą…”6.

Dzięki wy­trwałości ojca Ha­rveya któregoś roku chór na­grał bożona­ro­dze­nio­wy sin­giel Si­lent Ni­ght/Oh, Lit­tle Town of Be­th­le­hem i było to pierw­sze po­ja­wie­nie się Nic­ka Cave’a na wi­ny­lu. Mimo rosnącej iry­ta­cji chórmi­strza ogra­ni­czo­ny­mi możliwościa­mi wo­kal­ny­mi Cave’a, w chórze Wan­ga­rat­ta Nick prześpie­wał jesz­cze ład­nych parę lat. Uwiel­biał ry­tuał an­gli­kańskich nabożeństw i na nad­obo­wiązko­wych lek­cjach re­li­gii, które dla chórzystów z pa­ra­fii były wy­mo­giem for­mal­nym, przysłuchi­wał się wykładow­com z uwagą. Pod­czas gdy wie­lu jego kum­pli z chóru kom­plet­nie nie wyrażało żad­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia i obmyślało naj­pokrętniej­sze wymówki od re­li­gij­nych stu­diów, Nick po­zo­sta­wał ocza­ro­wa­ny przy­po­wieścia­mi kreślącymi ob­raz Chry­stu­so­wych nauk i cudów.

Wraz z do­ra­sta­niem co­raz bar­dziej ciągnęło Nic­ka do jego naj­star­sze­go bra­ta, Tima, który, w odróżnie­niu od roz­ryw­ko­wej działalności Pe­te­ra, skon­cen­tro­wa­nej na mo­to­cy­klach i mo­to­cy­klo­wych wyści­gach, był en­tu­zjastą mu­zy­ki roc­ko­wej. W końcu lat sześćdzie­siątych po­rwała go kul­tu­ra hip­pi­sow­ska. Nosił długie włosy i pro­te­sto­wał w Mel­bo­ur­ne prze­ciw­ko bra­niu do woj­ska młodych, nie­mających jesz­cze pra­wa głosu Au­stra­lij­czyków (gra­ni­ca wie­ku do­pusz­czająca możliwość głoso­wa­nia w Au­stra­lii zo­stała obniżona z dwu­dzie­stu je­den lat do osiem­na­stu do­pie­ro w roku 1973), którzy mie­li­by wal­czyć w Północ­nym Wiet­na­mie. Po­dob­nie jak w Ame­ry­ce, wydźwięk woj­ny wiet­nam­skiej two­rzył ogrom­ny po­dział społeczeństwa na młode „wol­ne du­chy” i starszą, kon­ser­wa­tywną ge­ne­rację, która po­pie­rała Par­tię Li­be­ralną i jej pogląd, że woj­na jest ko­niecz­na do za­trzy­ma­nia fali ko­mu­ni­zmu prze­ta­czającej się przez Azję Południo­wo-Wschod­nią.

Z Mel­bo­ur­ne Tim spro­wa­dzał za­wsze naj­now­sze al­bu­my, ja­kie udało mu się do­stać. Był to i Cre­am, i Jimi Hen­drix, i au­stra­lij­ski The Lo­ved Ones. Ze wszyst­kich płyt Tima Nic­ka wciągali naj­bar­dziej właśnie The Lo­ved Ones, a w szczególności dwie ich pio­sen­ki – Ever­lo­vin’ Man i Sad Dark Eyes. Duże wrażenie na Nic­ku robił przede wszyst­kim wo­ka­li­sta Ger­ry Hum­ph­ries, dys­po­nujący potężnym głosem. Na słucha­niu płyt bra­ta, które mogły mu dawać jakąś formę uwol­nie­nia od posępnej co­dzien­ności szkol­ne­go żywo­ta i łączyły z da­le­kim, wiel­kim świa­tem, Nick spędzał długie go­dzi­ny.

Mimo po­nad­prze­ciętnych ocen z an­giel­skie­go i pla­sty­ki, w li­ceum Nick zaczął do­ra­biać się re­pu­ta­cji kogoś wy­wie­rającym de­struk­cyj­ny wpływ na in­nych. O każdym jego wy­kro­cze­niu, nie­ważne jak drob­nym, na­tych­miast za­wia­da­mia­no jego matkę i ojca. Dla­te­go też przy rodzin­nych ko­la­cjach często za­pa­dało długie, przytłaczające mil­cze­nie, po którym następował cały ciąg upo­mnień wy­szczególniający wszelką szko­dliwą działalność, w ja­kiej w cza­sie szkoły Nick uczest­ni­czył. Usta­wicz­ne złe za­cho­wa­nie Nic­ka – od otwar­cie wro­giej po­sta­wy w sto­sun­ku do na­uczy­cie­li po­czy­nając, a na przyłapa­niu przez dy­rek­torkę, pannę Har­ris, nad stru­mie­niem w trak­cie opa­la­nia się, kończąc – było po­wo­dem nie­małego wsty­du jego ro­dziców. Jed­nak ani oni, ani szkoła żad­nej kary nie wy­mie­rza­li i ta fala sama jakoś z cza­sem nie­co się za­ta­mo­wała. No, ale jak mógł in­a­czej re­ago­wać, sko­ro całą at­mos­ferę wokół sie­bie od­bie­rał jako duszną i dławiącą; gdy wy­da­wało się, że na­wet w domu nie ma wy­tchnie­nia od szkoły.

Re­be­lianc­two Nic­ka za­czy­nało na­pi­nać jego re­la­cje z oj­cem. W szko­le wi­dy­wa­li się rzad­ko, po­nie­waż Nic­ka prze­no­szo­no na zajęcia, których Co­lin nie pro­wa­dził, a w ciągu długich wie­czorów Co­lin co­raz bar­dziej zagłębiał się w or­ga­ni­zo­wa­nie wy­so­ce sku­tecz­ne­go lo­kal­ne­go pro­gra­mu edu­ka­cyj­ne­go dla do­rosłych. Tę odro­binę wol­ne­go cza­su, jaki mu zo­sta­wał, poświęcał na działalność w ama­tor­skich warsz­ta­tach te­atral­nych. Nick zaczął od­czu­wać, że jego oj­ciec za­my­ka się przed nim, i nie usta­wał w próbach zwróce­nia na sie­bie jego uwa­gi. Nie­ste­ty jed­nak, spra­wa tego an­ta­go­ni­zmu ciągnęła się aż do sa­mej śmier­ci Co­lina Cave’a…

Kie­dy Nick miał lat dwa­naście, naj­lep­szym jego przy­ja­cie­lem był Ed­die Baum­gar­ten. Byli nie­rozłączni. Ra­zem założyli sto­wa­rzy­sze­nie Klub Potrójne­go A, czy­li Ano­ni­mo­wych Anty Al­ko­ho­lików – pierw­szy klub, który chełpił się człon­ko­stwem w nim Nic­ka Cave’a. Człon­ko­wie za­zwy­czaj spo­ty­ka­li się w ja­kimś garażu w Wan­ga­rat­cie, należącym do ro­dziców któregoś z kum­pli, i ro­bi­li zrzutę na kil­ka bu­te­lek ta­nie­go li­kie­ru wiśnio­we­go. A po­nie­waż byli jesz­cze za młodzi, aby ją kupić sa­me­mu, pie­niądze prze­ka­zy­wa­li następnie taksówka­rzo­wi, który do­star­czał im tru­nek. Po długich se­sjach w garażu, pi­ja­ni jak bele człon­ko­wie młodzieżowe­go klu­bu, na chwiej­nych no­gach za­kra­da­li się do swo­ich sza­no­wa­nych domów. W końcu po­mysłowy Baum­gar­ten na podwórku ojca zbu­do­wał ich własny apa­rat de­sty­la­cyj­ny. Składał się z nie­wiel­kiej zlew­ki na trójno­gu, do której wrzu­ca­no ziem­nia­cza­ne obie­rzy­ny i cu­kier. Po pod­grza­niu para wy­do­sta­wała się dołączo­nym do tego wszyst­kie­go spi­ral­nym wężykiem, a rze­ko­my al­ko­hol zbie­rał się w zbior­ni­ku. Mik­stu­ra Ed­diego prze­ważnie miała obrzy­dli­wy smak, ale ten nie­le­gal­ny na­uko­wy eks­pe­ry­ment bawił obu chłopców nie­zmier­nie.

W week­en­dy pan Baum­gar­ten wypożyczał Nic­ko­wi i Ed­die­mu strzel­by i za­wo­ził ich na pola ota­czające Wan­ga­rattę, dając tym sa­mym upust ich ulu­bio­nej roz­ryw­ce, a mia­no­wi­cie od­strzałowi zarażonych myk­so­ma­tozą królików. Pan Baum­gar­ten nie wie­dział jed­nak, że chłopcy na taką wy­prawę prze­my­ca­li masę pu­szek z pi­wem.

In­nym wiel­kim przy­ja­cie­lem Nic­ka w tam­tym okre­sie był Brian Wel­ling­ton, którego ro­dzi­na miesz­kała na far­mie, na obrzeżach Wan­ga­rat­ty. Po­sia­da­li wie­le koni, toteż chłopcy jeździć mo­gli do woli. Wel­ling­tonowie często za­pra­sza­li Nic­ka do udziału w po­lo­wa­niach, a te również były dla nie­go fan­ta­stycz­ny­mi przeżycia­mi. Pod­czas ta­kich wy­cie­czek Brian odsłaniał przed nim zawiłości za­sta­wia­nia sideł.

Aby iść ramię w ramię ze współczesną modą, Nick zmu­szo­ny był robić za­ku­py w skle­pie odzieżowym zwa­nym Hat­tums w cen­trum Wan­ga­rat­ty, je­dy­nym za­opa­trzo­nym w nie­zbyt już mod­ne ciu­chy z lat sześćdzie­siątych, spe­cjal­nie spro­wa­dza­ne z Mel­bo­ur­ne. Jego dwa skar­by ku­pio­ne w tym skle­pie to po­ma­rańczo­wa blu­za z gu­zi­ka­mi oraz para wełnia­nych dzwonów. Mimo stałego swędze­nia i uczu­cia eks­tre­mal­ne­go dys­kom­for­tu, nosił te szat­ki z dumą przy każdej możli­wej oka­zji.

W 1970 roku pro­ble­my z za­cho­wa­niem Nic­ka osiągnęły w końcu swój przełom – zarówno w szko­le, jak i w domu. Jego własne re­flek­sje na te­mat wy­da­rzeń, które do­pro­wa­dziły go do opusz­cze­nia Wan­ga­rat­ta High Scho­ol w wie­ku lat trzy­na­stu są następujące: „Będąc do­cie­kli­wy­mi dwu­na­sto­lat­ka­mi, ja i mój przy­ja­ciel próbo­wa­liśmy ściągnąć majt­ki szes­na­sto­let­niej dziew­czy­nie, dwa razy większej od nas ra­zem wziętych. Ob­czaiła nas sta­ra pan­na Har­ris [dy­rek­tor­ka] i stwier­dziła, że od­da­je­my się ja­kimś po­twor­nym or­giom i je­steśmy na dnie sek­su­al­nej de­ge­ne­ra­cji. Ro­dzi­ce tej dziew­czy­ny chcie­li wnieść oskarżenie o próbę gwałtu, ale kupy by się to nie trzy­mało, bo miałem wte­dy le­d­wie dwa­naście lat. Zmu­szo­no mnie więc do opusz­cze­nia szkoły w hańbie…”7.

Po­iry­to­wa­ni za­cho­wa­niem syna, o którym każdego dnia przy­po­mi­na­li im ko­le­dzy, Co­lin i Dawn uzna­li, że Nic­ko­wi trze­ba wpoić nie­co dys­cy­pli­ny i od­po­wie­dzial­ności. Pry­wat­na szkoła w Mel­bo­ur­ne, Gram­mar Caul­field, we­dle nich nada­wała się do tego celu ide­al­nie. Ale efekt jej działalności oka­zał się dokład­nie od­wrot­ny.

Swą byt­ność w Caul­field roz­począł Nick zimą roku 1971. Już od sa­me­go początku nie­na­wi­dził tej szkoły, jej na­uczy­cie­li, reguł i regułek in­ter­na­tu oraz większości współuczniów. Wy­wodząc się z ro­dzi­ny o aka­de­mic­kich in­kli­na­cjach, czuł się in­te­lek­tu­al­nie lep­szy od swo­ich ko­legów z kla­sy, których po­strze­gał jako ze­psu­tych sy­nalków bo­ga­tych far­merów i biu­ro­kratów. Mo­der­ni­stycz­na ar­chi­tek­tu­ra szkoły z mu­ra­mi z czer­wo­nej cegły była dla nie­go niby więzie­nie. Czuł się wy­ob­co­wa­ny, a wo­bec in­nych uczniów prze­ja­wiał niechęć i agresję. Już pierw­sze­go dnia w szko­le wdał się w bójkę z nie­ja­kim Be­ave­rem Mil­l­sem. Mills, mimo dość wątłej po­stu­ry, był po­stra­chem in­ter­na­tu i wal­czył nie­mal na okrągło. Nick pro­wo­ko­wał go usil­nie, aż tam­ten nie wy­trzy­mał i od­wza­jem­nił się fi­zycz­nie, co zresztą kosz­to­wało go cio­sy w zęby. Odtąd Nick stał się na­tu­ral­nym ce­lem dla każdego, kto chciałby udo­wod­nić so­bie swo­je twar­dziel­stwo. Re­gu­lar­nie uczest­ni­czył w bez­myślnych bójkach i bur­dach, które nie­odmien­nie wy­gry­wał. Miesz­kańcy in­ter­na­tu byli zjed­no­cze­ni w nie­na­wiści do miej­sco­wych uczniów i wy­zy­wa­li ich od dzien­nych parchów, a Nick często na nich właśnie wyłado­wy­wał swoją moc­no po­wstrzy­my­waną agresję.

„Po raz pierw­szy zo­ba­czyłem Nic­ka pod­czas bójki z kimś, kto na­zy­wał się War­wick Har­ri­son, o ile do­brze pamiętam” – wspo­mi­na Mick Ha­rvey. „Uznałem, że jest na­prawdę moc­ny, bo go po­ko­nał. W szko­le bywał ra­czej eks­tra­wer­ty­kiem. Każdy go znał, a on po­pi­sy­wał się mak­sy­mal­nie”. Mi­cha­el John Ha­rvey uro­dził się na wsi w Wik­to­rii, ale mając czte­ry lata, wraz z ro­dziną prze­niósł się na przed­mieścia Mel­bo­ur­ne. Jego oj­ciec był pa­sto­rem an­gli­kańskie­go kościoła w pa­ra­fii Ash­bur­ton, gdzie Mick, w małym domu przy­ległym do kościoła, wy­cho­wy­wa­ny był w re­li­gij­nej at­mos­fe­rze. Na pro­gu lat sie­dem­dzie­siątych jego ro­dzi­ce za­pi­sa­li go do Caul­field. „Ci z in­ter­na­tu zupełnie się od nas se­pa­ro­wa­li, ale że on [Nick] był nowy, to aku­rat wie­działem. Moje za­zna­ja­mia­nie się z Nic­kiem postępowało nie­zwy­kle wol­no…”.

W Caul­field Nick jak­by większą uwagę zaczął poświęcać na­uce, szczególnie przed­mio­tom, które za­wsze in­te­re­so­wały go naj­bar­dziej: li­te­ra­tu­rze an­giel­skiej i pla­sty­ce. Te dwie dzie­dzi­ny były dla nie­go od­de­chem od dusz­nej at­mos­fe­ry szkoły, toteż dokładał wszel­kich sta­rań, by czy­tać jak naj­więcej, a nie po­le­gać tyl­ko na wy­ma­ga­nym wy­bo­rze tekstów. W kon­se­kwen­cji jego oce­ny z wol­na się po­pra­wiały. Na­uczy­cie­li pla­sty­ki i li­te­ra­tu­ry an­giel­skiej lubił i sza­no­wał, a ten ostat­ni wpłynął nań szczególnie. Nick zaczął czy­ty­wać ro­syj­skich po­wieścio­pi­sa­rzy, a naj­więcej Do­sto­jew­skie­go. Zbrod­nia i kara wy­warła na nim nie­za­tar­te wrażenie – kon­cept za­war­ty w po­wieści, do­tyczący po­działu świa­ta na zwy­czaj­ny i nadzwy­czaj­ny, oraz wy­ni­kająca z nie­go kon­klu­zja, że ten nadzwy­czaj­ny nie po­wi­nien być zmu­szo­ny żyć pod dyk­tan­do zwy­czaj­nej większości, bar­dzo go nur­to­wały.

Miesz­kańcem in­ter­na­tu Nick był tyl­ko przez rok. W roku 1972, dzięki swo­jej pra­cy nad edu­ka­cyj­nym pro­gra­mem dla do­rosłych, Co­lin Cave do­stał awans i zo­stał mia­no­wa­ny dy­rek­to­rem po­dob­ne­go pro­jek­tu w Mel­bo­ur­ne. Kupił ogrom­ny, dwu­piętro­wy dom, z pięcio­ma sy­pial­nia­mi, zaj­mujący pół akra grun­tu pośród zie­le­ni Air­dry Road w zamożnej dziel­ni­cy Caul­field. Dom był wcześniej własnością zna­ne­go włosko-au­stra­lij­skie­go zapaśnika, Ma­rio Ma­la­no. Nick dołączył do ro­dzi­ny na Air­dry Road i uczęszczał do Caul­field Gram­mar już jako miej­sco­wy. Choć zna­le­zie­nie się poza in­ter­na­tem było dla nie­go z początku pewną ulgą, wkrótce od­krył, że pośród „dzien­nych parchów”, w których sze­re­gi te­raz wstąpił i z którymi mu­siał się co dzień za­da­wać, na­ro­bił so­bie nie­mało wrogów. Jed­no­cześnie miał zno­sić urąga­nia ze stro­ny chłopaków z in­ter­na­tu, których opuścił, a którzy te­raz nie tra­wi­li przede wszyst­kim właśnie jego! W tym układzie szkoła zda­wała się bar­dziej go przytłaczać niż kie­dy­kol­wiek i Nick pragnął zwiać z niej czym prędzej.

3

THE BOYS NEXT DOOR

W ciągu ostat­nich swo­ich mie­sięcy w Caul­field, od roku 1974 do wy­jaz­du w 1975, Cave większość wol­ne­go cza­su spędzał w to­wa­rzy­stwie przy­ja­ciół, Da­vi­da „Dud” Gre­ena i Tra­cy’ego Pewa, w małym bu­dyn­ku przy­le­pio­nym do szkoły, ku­pio­nym przez caul­fiel­dow­ski wy­dział pla­stycz­ny. Dom sztu­ki, jak się o nim mówiło, był także miej­scem spo­tkań członków ze­społu: Ha­rveya, Ca­lver­ta, Co­chi­ve­ry i Pur­cel­la. To właśnie tu­taj, w prze­rwach między al­ko­ho­lo­wy­mi hu­lan­ka­mi a pa­le­niem traw­ki, po­wstało wie­le po­mysłów gru­py, których efek­ty bar­dzo się Cave’owi nie po­do­bały.

Z po­wo­du wspólnych za­in­te­re­so­wań sztuką, do pary z nie­kon­wen­cjo­nalną apa­rycją i małą ra­czej ochotą na so­cja­li­zację, do gru­py przy­lgnęła na­zwa „ban­dy pre­ten­sjo­nal­nych pedałków”. Do­tarło to do nich pod­czas którejś z przerw na lunch, kie­dy to jakiś pod­ju­dzo­ny przez paczkę star­szych chłopaków pierw­szo­rocz­niak, wpadłszy do domu sztu­ki, ryknął na cały głos: „Pedały!”. Zro­bił to szyb­ko i spraw­nie, jed­nak czmy­chając z bu­dyn­ku, wszedł nieszczęściem w ko­lizję z Cave’em. Gru­pa tym sa­mym po­chwy­ciła prze­rażone­go młodzieńca, rozłożyła go na sto­le i przystąpiła do ściąga­nia mu spodni, do­ci­nając mu przy tym nie­miłosier­nie i in­for­mując go – bez używa­nia dwu­znacz­nych ter­minów – że od mie­sięcy cze­ka­li na wi­zytę młode­go chłopty­sia ta­kie­go jak on, i że te­raz pokażą mu roz­kosz sto­sun­ku anal­ne­go. Jako że udało im się go nie­mal śmier­tel­nie prze­stra­szyć, wypuścili go w końcu zapłaka­ne­go. Hi­sto­ryj­ka tego chłopca, o tym jak to le­d­wie uszedł gwałtu w domu sztu­ki pod­czas prze­rwy na lunch, wkrótce ro­zeszła się po szko­le. Od tego mo­men­tu przy­ja­cie­le już bez cie­nia wątpli­wości byli „pedałkami”, a Cave, zwłasz­cza on, nie mógł się po­ka­zy­wać w miej­scach pu­blicz­nych, żeby nie być obrażanym.

Ka­pe­la jed­nakże prze­trwała i dwa razy do roku gry­wała na szkol­nych za­ba­wach i potańcówkach w Shel­ford, sio­strza­nej szko­le Caul­field. „Znając ze czte­ry pio­sen­ki i grając John­ny B. Go­ode we wszyst­kich możli­wych chy­ba to­na­cjach, zro­bi­liśmy ład­nych parę występów” – wspo­mi­nał Cave w 1979 roku. „To były kom­plet­ne fia­ska, ale przyj­mo­wa­no nas nie­zgo­rzej. Phill bębnił okej, ale cała resz­ta była to­tal­nie nie­kom­pe­tent­na. Ze mnie okrop­ny był wte­dy śpie­wak…”8. Wewnątrz ze­społu ani­mo­zje między Cave’em a Pur­cel­lem zaczęły się na­si­lać. Gryźli się nie tyl­ko mu­zycz­nie, lecz także dla­te­go, że Pur­cell uważał, iż Cave na wo­ka­lu to spo­ra prze­sa­da. Po jed­nej z nie­uda­nych prób Pur­cell wściekł się i po­wie­dział Cave’owi, że jest naj­mniej mu­zy­kal­nym człon­kiem tego ze­społu. Chy­ba jed­nak nic nie mogłoby mniej ob­cho­dzić Cave’a: tak czy siak, opi­nie Pur­cella i gru­py po­zo­stały dla nie­go bez żad­nych kon­se­kwen­cji.