Nic straconego - Karolina Sowińska - ebook + książka

Nic straconego ebook

Karolina Sowińska

5,0

Opis

Co tak naprawdę liczy się w życiu? Który z dostępnych nam czynników motywuje do działania i sprawia, że czujemy się szczęśliwi? Odpowiedzi na te pytania poszukuje Rose – względnie szczęśliwa, ustawiona dzięki rodzinie osiemnastolatka. Wrodzony upór i brak pokory sprawiają, że szybko popada w kłopoty, a jeszcze szybciej podjęte decyzje niosą za sobą przykre dla dziewczyny konsekwencje. Ucieczka ze szkoły, zaplanowane małżeństwo, rozwód… i kariera.

Odkąd odkryła swoją miłość do teatru, postanowiła, że będzie perfekcyjną, uwielbianą aktorką i wszystko podporządkowała temu celowi. Wydaje się, że nie cofnie się przed niczym, aby jeszcze raz móc stanąć na deskach teatru i znów usłyszeć owacje publiczności.

Myśl o tym i wytrwałe dążenie do celu zapewniają Rose poczucie spełnienia. Jednak nic nie trwa wiecznie, a życie potrafi nie tylko zaskakiwać, ale bywa również okrutne.

Karolina Sowińska – urodzona 27 czerwca 1994 roku w Zgierzu. Ukończyła XXXIV Liceum Ogólnokształcące im. Krzysztofa Kieślowskiego w Łodzi. Obecnie studiuje kulturoznawstwo ze specjalnością filmoznawstwa na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Łódzkiego. Dla przyjemności wraz ze znajomymi udziela się w Teatrze Powszechnym w Łodzi oraz pomaga w tworzeniu krótkich form filmowych. „Nic straconego” jest jej debiutem literackim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1207

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ucieczka z lekcji

– Gdzie się podziała Claryssa Rose Barrow?! – spytała z wściekłością panna Parson. – Powinna już dawno się zjawić! Nie przyszła na umówione zajęcia języka angielskiego! Lekcje miały się zacząć dobre piętnaście minut temu, a przez pani córkę będę zmuszona odwołać dzisiejsze spotkanie z panią Warren. Rozpuściła pani swoją pociechę, droga pani Barrow. Nawet nie ma dziewczyna pojęcia o dobrych manierach i zasadach, jakimi jest przychodzenie na czas, gdy jest się umówionym. Zwłaszcza jeśli chodzi o spotkanie z poważną osobą, taką jak nauczyciel…

Zrzędzeniu damy, jaką była panna Frances Parson zdawało się nie być końca. Panna Parson była dostojną, wiekową kobietą o małych, ptasich oczkach, haczykowatym nosie i wąskich wargach. Wyglądała tak, jak gdyby zawsze była niezadowolona zarówno z życia, jak i z otaczających ją ludzi, zwłaszcza młodych panienek, które od lat starała się zarazić miłością do Szekspira i Dantego. Kobieta ta nienawidziła całego świata, nie znosiła uczyć i nie cierpiała ludzi, a szczególnie nie mogła ścierpieć młodej panny Rose Barrow. Dlaczego tak było, nie wiedział właściwie nikt. Może dlatego, że akurat dzisiaj, gdy panna Parson miała wyjątkowo dobry humor, ta mała Barrow nie raczyła zjawić się na cotygodniowej lekcji angielskiego. Poirytowana matka Rose, pani Grace Barrow, starała się załagodzić sytuację, jaka powstała po nieodpowiednim zachowaniu jej córki. Najgorsze było to, że nikt właściwie nie wiedział, gdzie jest Rose.

– Jak to nie przyszła? – zapytała z zaniepokojeniem Grace Barrow. – Przecież wyszła pół godziny temu z domu i mówiła, że idzie do pani na lekcję.

– Może i powiedziała – zaczęła znów nauczycielka – może i wyszła, w każdym razie w moim domu się nie zjawiła! I ja uprzejmie ostrzegam panią, droga pani Barrow, że jeżeli taka sytuacja się powtórzy, to już nigdy nie podejmę się nauczania pani córki! Podobno chcieliście ją państwo kształcić za granicą, w szkole w Europie! Już to widzę, jak udaje jej się dostać do jednej z najlepszych pensji dla dziewcząt z takimi wynikami w nauce! Dopiero kiedy będzie miała nóż na gardle, wtedy zwróci się pani z mężem do mnie z prośbą o pomoc, ale ja już w tej kwestii palcem nie kiwnę!

Skończywszy wygłaszać swoją mowę, panna Parson udała się do drzwi. Lekko spłoszona pani Barrow cicho szła za nią i załamując ręce rzekła:

– Naprawdę bardzo mi przykro, że moja Rose tyle kłopotu pani narobiła. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. Zostanie surowo ukarana, jak tylko raczy pokazać się w domu. A swoją drogą to zastanawiam się, dokąd ona mogła pójść?

Sztywna postać zatrzymała się na chwilę przy drzwiach, po czym się odezwała.

– Nie mnie o tym decydować, ale naprawdę powinni się państwo poważnie zastanowić nad wychowaniem córki. Ta dziewczyna wyobraża sobie, że jest Bóg wie kim! Mówi, co myśli, głośno wyraża swoje teorie i nie baczy na konsekwencje, jakie mogą wypłynąć z jej zachowania! I jestem przekonana, że to nie jest jej pierwszy taki wybryk. Może inni nauczyciele nie chwalili się państwu wyczynami Rose oraz jej nader przeciętnymi wynikami w nauce. No cóż, być może nie mieli tyle odwagi i oleju w głowie co ja. No, ale nic. W końcu nie mnie to oceniać, prawda? – I kiedy zdawało się, że już wyjdzie, dodała jeszcze jadowicie: – Radzę też, aby pani zwróciła szczególną uwagę na Elaine. Ta młoda dama ma nienaganne maniery i zachowanie godne prawdziwej damy. Z niej z pewnością będą ludzie, czego nie da się powiedzieć o pani córce. Sądzę jednak, że jeśli dłużej będzie przebywała w towarzystwie Rose i naśladowała jej postępowanie, stanie się taka sama jak ona, a może i gorsza. Do widzenia, pani Barrow! – Zimny wiatr wdarł się do pomieszczenia, gdy szacowna dama otworzyła drzwi i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.

Grace Barrow czuła się zażenowana. Sama, doskonale wychowana, z wpojonymi zasadami, była zawsze wzorem cnót i dobroci. Nigdy, ale to nigdy nie było z nią kłopotów. Każda z jej przyjaciółek w młodości przynajmniej raz dostała burę za gorszące postępowanie, niegodne wielkiej damy, a Grace – nigdy! Zastanawiała się tylko, czemu to właśnie jej córka była ostatnio tematem niepotrzebnych rozmów. „Przecież to dobra, wesoła dziewczyna”, myślała nieraz. Może troszeczkę zbyt impulsywna, ale to się zdarza w tym wieku. Co prawda ona, mając siedemnaście czy osiemnaście lat, była zupełnie inna. W niczym nie przypominała córki, z wyjątkiem wyglądu zewnętrznego. A Rose była uderzająco podobna do matki. Wysoka, smukła, o ciemnych włosach i błyszczących oczach. Gdyby tylko jeszcze była do niej podobna pod względem charakteru. „A może się zakochała? Albo planują coś razem z Laurence’em?”, zastanawiała się Grace. „Ja sama w tym wieku byłam już szczęśliwą mężatką”.

Snując różne wyobrażenia na temat Rose, pani Barrow nagle przypomniała sobie wyraz twarzy panny Parson, jej zimne spojrzenie i kazania oczerniające zarówno Rose, jak i całą rodzinę Barrowsów. Grace może była osobą trochę naiwną, ale nie głupią. Zdaniem Rose miała jednak jedną wadę, że wierzyła we wszystko, co usłyszała od ludzi ze wsi. A ponieważ bardzo starała się dbać o opinię całej rodziny, bała się popełniać jakiekolwiek występki, zawsze była pokorna i cicha, to też cała wieś darzyła ją sympatią i okazywała należny jej szacunek. A więc dlaczego córka nie może być taka sama? Dlaczego nie mogła zachowywać się, jak przystoi dobrze wychowanej, młodej panience? Tak, panna Parson miała rację. Ona i pan Barrow muszą poświęcać córce więcej uwagi, utemperować jej charakterek i uczynić z niej przyzwoitą i dorosłą kobietę. Pani Barrow już nawet wiedziała, od czego zacząć.

– Williamie! – zawołała.

 

– Rose! – zawołała Elaine. – No chodźże już! Co ty tam tak długo robisz?

Elaine stała pod starą drewnianą szopą rodziny Barrow i ze zniecierpliwieniem czekała, aż jej przyjaciółka łaskawie zechce wyjść z tej starej ruiny, co chwila spoglądając na mały zegarek na srebrnym łańcuszku. Była to ładna, długowłosa blondynka o ogromnych brązowych oczach i malutkich czerwonych ustach, raczej niewysoka, toteż z oddali bardziej przypominała dziecko niż osiemnastoletnią panienkę. Stała, a jej policzki płonęły. Ze strachu bolał ją brzuch. Wiedziała, że ucieczka z lekcji to nie był dobry pomysł. Na pewno zdrowo oberwie od pana Barrowa, gdy ten się dowie, co obydwie z Rose zrobiły.

Elaine Harlow i jej brat Laurence mieszkali razem z państwem Barrow. Dziesięć lat temu podczas burzy ona wraz z bratem i matką siedzieli w domu, oczekując powrotu ojca z miasta. Długo się nie zjawiał, cała rodzina czuła, że stało się coś złego. Gdy straszna noc minęła bez wieści od niego, pani Harlow zdecydowała się zawiadomić władze. Szukali go przez sześć dni. Siódmego dnia rodzina Harlow otrzymała tragiczną wiadomość: ojciec został napadnięty przez zbójów, gdy wracał przez las do domu. Okradli go i zastrzelili, a jego ciało wrzucili do rzeki. Gdy Maria Harlow dowiedziała się o tym, dostała ataku histerii. Nie była w stanie opiekować się dwójką małych dzieci, gdyż popadła w straszną depresję i została zamknięta w szpitalu psychiatrycznym. Mała Elaine i Larry zostali przygarnięci przez przyjaciół państwa Harlow i otoczeni troskliwą opieką. Dzieci od tamtej strasznej nocy nie widziały się z matką. Pięć lat później pani Harlow się powiesiła.

– Rose! – krzyknęła ponownie Elaine. – Idziesz czy nie? – Dwie minuty później z szopy wyszła wysoka, ciemnowłosa dziewczyna o pociągłej twarzy, ustach, które wyglądały, jakby były złożone do pocałunku i migdałowych oczach. „Nikt inny nie miał takich oczu”, mówili wszyscy. Oczy Rose były w trzech odcieniach: niebieskim, szarym i zielonym. Nigdy nie wiadomo było, która barwa przeważała. Poza tym kolor zależał od nastroju: gdy była szczęśliwa, mieniły się szarością i zielenią, gdy zaś ogarniała ją wściekłość, przybierały kolor ciemnoniebieski. Znając charakterek Rose, można by przypuszczać, że jej oczy były najczęściej ciemnoniebieskie, z lekkim przebłyskiem zieleni. Ciemne i wyraźnie wyrysowane brwi Rose tworzyły nad oczami dwa szerokie łuki. Dziewczyna miała na sobie słomkowy kapelusz, męskie spodnie i starą, podziurawioną koszulę Laurence’a. Gdy Elaine ją zobaczyła, wybuchnęła śmiechem.

– Ty się tak nie śmiej! – zawołała Rose. – Zaraz sama się ubierzesz w podobne łachy. Nawet nie wiesz, ile tam tego jest. Wszystko należy do twego brata.

– Co to, to nie – rzekła Elaine. – Nie włożę czegoś takiego, choćbym miała umrzeć!

– Hm… może nie umrzesz, ale na pewno dostaniesz w skórę, jak ojciec nas rozpozna. Włożysz to, bo inaczej jak nas zobaczą ludzie we wsi, wyda się nasza ucieczka z lekcji, a nam się zdrowo oberwie. Wiesz, że tata ma mocną rękę i nie szczędzi sobie, gdy ktoś go zdenerwuje. A tak, w tych strojach nikt nas nie pozna. Najwyżej wezmą nas za farmerów albo chłopów – odparła Rose.

Ten argument przekonał Elaine. Nigdy dotąd nie uciekała z zajęć i bardzo obawiała się groźnego pana Barrowa. Może Rose ma słuszność? W końcu lepiej się trochę pobawić w przebieranki, niż dać się złapać na gorącym uczynku.

– No dobrze, przekonałaś mnie – powiedziała. – Daj mi ten strój.

– No, to ja rozumiem – rzekła Rose, uśmiechając się chytrze. – Włóż koszulę, a ja ci pomogę z tymi guzikami. Przez kilka minut dziewczyna pomagała ubrać się przyjaciółce, a zapinając jej ostatni guzik pod szyją, zawołała: – A niech to, mężczyźni to jednak mają prościej z ubieraniem się, nie to co kobiety. Te wszystkie haleczki, spódnice! Czasami żałuję, że nie jestem mężczyzną. Mają sto razy lepiej niż my! No i na pewno lżej! – Przez kolejne pięć minut siłowały się z guzikami. – No dobrze – rzekła Rose. – A teraz ściągaj cały dół. W tej tonie materiału nie dasz rady włożyć spodni. – Rose spostrzegła, że Elaine oblał rumieniec. Zmarszczyła się. – Och, dajże spokój! Przecież to wszystko tylko dla zabawy! Chodź tu, pomogę ci z tymi szelkami, bo sama nie dasz sobie rady. Mają strasznie skomplikowane zapięcia.

Elaine posłusznie zdjęła dolną część garderoby, którą potem Rose schowała w starym worku po ziemniakach, tuż obok swojej, po czym wzięła się za zakładanie męskich spodni. Były na nią co najmniej o kilka numerów za duże. Ale co miała poradzić?

Gdy Rose pomogła się jej przebrać, obie ruszyły w stronę posiadłości państwa March. Tego dnia odbywały się zaręczyny najmłodszej ich córki – Alice. Zdaniem Rose dziewczyna ta miała dużo szczęścia, że trafiła na tak dobrą partię. Sama przecież była malutka, bardzo skromniutka i tak brzydka, że sam diabeł by się jej wystraszył. Ale w całej wsi okrzyknięto tę zabawę najgłośniejszą od wielu lat. Rose była wściekła, że nie może uczestniczyć w imprezie, ale rodzice wyraźnie jej powiedzieli, że będzie mogła iść dopiero po lekcjach i to w dodatku w towarzystwie ojca, który nie miał zielonego pojęcia o dobrej zabawie. Zawsze jej pilnował jak oczka w głowie i kręcił nosem na każdy najmniejszy nawet występek. Dlatego też zbuntowana dziewczyna raz postawiła się i na te „święte” nauki u panny Parson zwyczajnie nie poszła. A to, że wciągnęła Elaine w tę akcję, to już zupełnie inna sprawa. W tym samym czasie, co ona miała być na lekcji, Elaine była rzekomo umówiona z Caroline, córką najlepszej przyjaciółki pani Grace Barrow. Caroline wiedziała o planie uknutym przez Rose i przyrzekła trzymać buzię na kłódkę.

– Daleko jeszcze? – spytała Elaine, ciężko dysząc. – Jestem już wykończona. Te stroje są okropne i tak strasznie śmierdzą w tym upale!

Rose, jakby nie zważając na żale przyjaciółki, odparła spokojnie:

– Jeszcze tylko jakieś pół kilometra. No chodź, nie guzdraj się tak. I tak nie będziemy mogły być tam za długo, bo za półtorej godziny muszę być w domu. A tak dla pewności, wiesz, że do Arszeniku musimy wrócić tak, aby nie wzbudzać niczyich podejrzeń. Jak tylko przekroczymy próg drzwi, będziemy się zachowywać tak naturalnie, jak to tylko możliwe, dobrze? Spojrzała na bladą buzię Elaine i powiedziała dobitnie: – Tak czy nie?!

– Tak – wymamrotała pod nosem dziewczyna. – Ale obiecaj mi coś, dobrze? Obiecaj, że będziemy bardzo ostrożne, bo jak nas kto zobaczy i ludzie się dowiedzą, to…

– Oj, dajże już spokój z tymi głupimi wieśniakami! – warknęła Rose. – Wiesz dobrze, że jak będą chcieli plotkować, to i tak to zrobią. – I dodała czule po chwili: – Uspokój się trochę i spróbuj potraktować to jak zabawę dla dorosłych, na którą młode dziewczyny nie mają wstępu, dobrze?

Elaine kiwnęła głową na znak potwierdzenia, po czym wesoło uśmiechnęła się do Rose i nagle zapomniała o wszystkich swoich obawach. Szły jeszcze kilka minut w milczeniu, po czym ich oczom ukazała się ogromna posiadłość państwa March. Dziewczęta otworzyły usta ze zdziwienia. Jeszcze nigdy nie widziały tak wystawnego przyjęcia na zewnątrz.

Na każdym drzewie wisiały błyszczące, papierowe ozdoby i puchowe łańcuchy, dające co prawda efekt bardziej komiczny niż elegancki, ale Rose i Elaine mimo wszystko zdawały się tego nie dostrzegać. Na środku okrągłego placyku za domem rozciągało się kilkanaście dużych stołów, przykrytych lnianymi białymi obrusami, na których stała niezliczona ilość srebrnych półmisków z jedzeniem. Pod kopułą z wierzb stała orkiestra, w tej chwili bardzo zajęta wypijaniem zdrowia narzeczonych. Na ganku oraz wokół całego domu porozwieszane były ogromne, kolorowe lampiony i wieńce ze sztucznych kwiatów. Sami narzeczeni siedzieli na schodkach ganku i szeptali sobie słodkie słówka na ucho. Przyszła żona ubrana była w długą koronkową suknię z pomarańczowego atłasu, czarne pantofelki i wielki kapelusz z mnóstwem pstrokatych ozdób, począwszy od barwnych wstążek, a na owocach skończywszy. Pan młody natomiast wyglądał jak każdy inny z zebranych na przyjęciu mężczyzn.

Przyglądając się młodej parze z ukrycia, Rose turlała się ze śmiechu, uważając, że Alice wygląda raczej jak pajac niż urocza dziewczyna, jaką w tym szczególnym dniu powinna chociaż przypominać. Ale pan młody, bardzo w niej zakochany, zupełnie nie zwracał na to uwagi. Gdy Rose powiedziała o tym Elaine, ta w duchu stwierdziła, że jest ona zwyczajnie zazdrosna, bo na pewno sama marzy o własnym przyjęciu i ślubie, na którym to ona będzie królową i wszystkie oczy będą zwrócone wyłącznie na nią. Myśląc o tym, powiedziała wesoło:

– Rose, skoro mówimy już o zaręczynach Alice, to muszę cię o coś zapytać.

– Hm? – mruknęła Rose.

Elaine zebrała się na odwagę i wypaliła:

– Czy ty i mój kochany brat Laurence coś planujecie na przyszłość?

Rose spojrzała na nią z zastanowieniem.

– Co masz na myśli? – spytała ze słabo ukrywaną niewinnością.

Elaine uśmiechnęła się.

– Mówię o tym, czy zamierzacie się pobrać, zamieszkać razem i tak dalej…

Rose zastanowiła się przez chwilę. Owszem, rozmawiała kiedyś z Laurence’em o tej sprawie, nawet jej się oświadczył, ale o tym wiedzieli tylko we dwoje. Mogła dawno już wyjść za niego za mąż, ale odkładała to cały czas. Zdawała się na coś czekać, a może na kogoś… Czuła, że jej miejsce nie jest przy Laurensie. Kochała go, ale po prostu nie wiedziała, czy faktycznie małżeństwo z nim jest szczytem jej marzeń. Ślub, wspólne życie, kilkoro dzieci, a potem żyć długo i szczęśliwie? Chciała czegoś więcej, ale czego? Nie myślała jeszcze o tym. Jednego była pewna. Laurence ją kochał, bardzo kochał. Pokochał ją od chwili, gdy w najokropniejszych chwilach swego życia on i Elaine zostali przygarnięci przez państwa Barrow. Zobaczył ją, spojrzał w jej błyszczące oczy i już wiedział. Wiedział, że od tamtej chwili są sobie przeznaczeni. Że młodziutkiej panienki nigdy nie będzie w stanie traktować jak siostry, jak zapewne oczekiwali państwo Barrow. Wtedy postanowił, że Rose będzie jego ukochaną. Jakby na to nie patrzeć, to już od dziesięciu lat z haczykiem można ich było traktować jak narzeczonych. Toteż Rose bardzo starała się nie oglądać za innymi chłopcami, mimo że bardzo ich lubiła. A i oni nie kryli sympatii do niej. Widziała, jak wodzą za nią oczy innych mężczyzn, starszych i młodszych. Oczywiście niekiedy złościło to Larry’ego, ale nie przejmowała się tym za bardzo. Ale co dalej?

Wielki napis MAŁŻEŃSTWO pojawił jej się nagle przed oczami, a sygnał alarmowy zaczął brzęczeć w głowie. Jak miała odpowiedzieć na pytanie przyjaciółki? Czy myślała o tym? Pewnie tak, jednak sądziła, że takie snucie planów nie było na poważnie. Odetchnęła głęboko i odparła:

– Cóż, co prawda myślałam o tym, i to nieraz. Twój brat już mi się dawno temu oświadczył, jednak sądziłam, że na razie nie ma potrzeby robić z tego niepotrzebnego zamieszania. Zwłaszcza że jeszcze chyba obydwoje nie jesteśmy gotowi na tak poważny krok. Ale tak, zastanawiałam się nad tym i przyjęłam jego oświadczyny. – I dodała głośno, nie zważając na to, że któryś z gości może ją usłyszeć: – Ale ślubu jeszcze nie planowałam! – Na tę odpowiedź Elaine zaczęła cała drżeć i gdy Rose myślała, że zaraz wybuchnie płaczem, ona roześmiała się słodko i tak serdecznie, że przyjaciółka zaniemówiła na chwilę. Gdy śmiech dziewczyny ucichł, odezwała się: – Co ci jest? Czy aby na pewno wszystko z tobą w porządku?

Na twarz Elaine wpłynął ponownie uśmiech.

– Ależ Rose! – powiedziała z zapałem. – To cudownie! Kochanie, nie masz nawet pojęcia, jak się cieszę z tego, że jesteście już zaręczeni i że…

– Nieoficjalnie zaręczeni – przerwała jej Rose. – Proszę cię Elaine, nie popadaj w obłęd, bo jeszcze nie postanowiliśmy co dalej. Nawet mama i tata o niczym nie wiedzą, a wiesz, że to oni przede wszystkim muszą się na to zgodzić. Myślę jednak, że z błogosławieństwem rodziców nie będzie problemu. Matka traktuje Laurence’a jak syna, a ojciec ma go za najbystrzejszego i najbardziej pracowitego chłopaka pod słońcem. A i ja myślę, że będę szczęśliwa u jego boku. Wiesz, że jest on pierwszym mężczyzną, którego pokochałam? Przeżyłam w życiu kilka chwilowych zauroczeń, ale nikogo nie umiałam obdarzyć uczuciem miłości. Wiem, że on jednak jest tego wart.

Elaine spojrzała z czułością na przyjaciółkę, po czym rzekła:

– Rose, uwielbiam cię za to, co powiedziałaś o moim bracie. Wiesz przecież, jak jestem do niego przywiązana. Tylko on mi pozostał po śmierci mamy. – Tu dodała nieśmiało: – I ty, którą kocham jak siostrę… – Tu nastąpiła długa pauza. Elaine objęła przyjaciółkę i ucałowała ją w policzek.

Rose uśmiechnęła się. „Dzięki Bogu za Elaine”, myślała w duchu. „Jest trzy razy więcej warta niż moja głupia siostra Vianne!”

Elaine jeszcze przez kilka minut tuliła się do przyjaciółki, a po chwili wyprostowała się i powiedziała z uporem:

– Ale obiecaj, że jak zdecydujecie się z Larrym na dalszy krok, pozwolisz mi osobiście zająć się przygotowaniami do waszego ślubu. Wiesz, że jestem dobra w organizacji przyjęć, mimo iż średnio lubię w nich uczestniczyć. A ty o nic się nie martw, kochanie! Ja się wszystkim zajmę, tak abyś nie musiała sobie zaprzątać pięknej główki!

Rose kiwnęła głową potwierdzająco. Spojrzała na zegarek. Dochodziła już dwunasta, a na pierwszą miały być w domu. Zerwała się na równe nogi, nie zważając, że ktoś z gości na przyjęciu może ją zobaczyć.

– Wstawaj! Musimy wracać! Do domu są trzy kilometry, a jeszcze trzeba będzie zrzucić te łachy w szopie i przebrać się w nasze eleganckie sukienki! Ruszajmy! – Chwyciła Elaine za rękę i pobiegły w stronę Arszeniku, rodzinnej posiadłości państwa Barrow.

 

Było za dziesięć trzecia, gdy dziewczęta zjawiły się w domu. Rose uchyliła drzwi wejściowe i krzyknęła wesoło:

– Już jesteśmy!

Zaraz też szybko, głośno stukając obcasami, wbiegła po schodach do pokoju i trzasnęła drzwiami. Elaine natomiast cichym krokiem poszła do swojej sypialni.

Wróciwszy z „lekcji”, Rose usiadła na miękkim łóżku i zdjęła buty. Nagle usłyszała donośny odgłos tupania na schodach. „To ojciec”, pomyślała i zimny dreszcz przeszedł jej po plecach. „A co, jeśli już wszystko wie?” Dziewczyna przez chwilę się zastanowiła. Nie obawiała się opinii znajomych ani babci Loreny, nie martwiło jej też zdanie matki, czy zdanie kogokolwiek poza ojcem. Nie żeby się go kiedykolwiek bała. Po prostu to on zawsze wymierzał kary, prowadził ciężkie i dołujące rozmowy, zakazywał czegoś bądź straszliwie krzyczał, gdy coś mu nie odpowiadało. Nie chciał też, aby zachowanie jego córek czy kogokolwiek z rodziny dawało powody do niepotrzebnych plotek i pomówień między sąsiadami. Dlatego zawsze był surowy i zimny jak ktoś zupełnie obcy. Zamyśliła się. „Nie, oczywiście, że o niczym nie miał pojęcia. Skądże mógłby się dowiedzieć?”

Drzwi do pokoju gwałtownie otworzyły się i do pokoju wkroczył ojciec. Wyglądał tak, jak gdyby ktoś właśnie nastąpił na jego grób. Twarz miał czerwoną, a oczy niemalże wychodziły mu z orbit. Zbliżył się do łóżka Rose, po czym zapytał ponuro, z ledwo ukrywanym spokojem:

– Gdzie dzisiaj byłaś? – I zanim ta zdążyła cokolwiek mu odpowiedzieć, dodał: – Tylko mi nie mów, że na lekcjach, bo w to akurat ci nie uwierzę, choćbyś się zaklinała. A zatem?

Twarzyczka Rose pobladła, oczy zapłonęły jej jakby żywym ogniem, a źrenice się rozszerzyły. Wyprostowała się jednak, a głowę podniosła wysoko.

– A więc już się dowiedziałeś, tatusiu, że nie byłam dziś u panny Parson. Hm… A któż był tak niedyskretny, że ci o tym powiedział? – zapytała, bo wciąż nie mogła uwierzyć, że jej ojciec jednak o wszystkim wie.

– Sama panna Parson – odparł zimno ojciec. – Zjawiła się tutaj zaraz po tym, jak ty nie przyszłaś na umówione spotkanie. Była bardzo oburzona, krzyczała na twoją biedną matkę i nielitościwie wygłaszała kazania na temat twojego bezczelnego i niestosownego zachowania względem starszych osób oraz twego braku zapału w nauce. A teraz powiedz mi prawdę, dlaczego tam nie poszłaś?

Rose nigdy w życiu się nie bała, a więc i teraz nie wolno jej było okazać lęku. Otworzyła usta i rzekła:

– Nie poszłam tam, bo… bo raz chciałam po prostu uciec z tych nudnych lekcji i nie słuchać zrzędliwego jazgotu panny Parson! Nigdy bym jednak nie przypuszczała, że będzie zdolna posunąć się do tego, aby przychodzić tutaj i prawić wam morały na mój temat i to jeszcze w naszym własnym domu! Ja…

– Dobrze, dobrze – rzekł pan Barrow. – A zatem gdzie byłaś?

– Byłyśmy razem z Elaine poobserwować z daleka przyjęcie zaręczynowe wydane przez państwa March – powiedziała Rose lekko. – Oczywiście patrzyłyśmy z ukrycia, tak że nikt nas nie widział. Nie masz pojęcia tato, jakie to było ekscytujące! Obserwować ludzi z ukrycia i wiedzieć, że nikt nas nie widzi. A potem żeśmy…

– To nie jest żadna wymówka! – przerwał jej ojciec. – Nie iść na lekcje, bo ci się nie podoba nauczycielka! A potem jeszcze włóczyć się nie wiadomo gdzie i szpiegować ludzi! No, no, panienko! Twoje zachowanie jest coraz to bardziej zaskakujące. Przymykałem oko na twoje wcześniejsze wybryki, bo uznawałem, że nie było w nich nic złego. Młodość ma wiele pięknych praw, wiem, bo sam przez to przechodziłem i też nie uważano mnie za świętego. Ale dzisiaj przestało mnie to bawić! Przynosisz nam wstyd! – krzyczał. – Nie masz za grosz przyzwoitości ani dobrych manier. I na dodatek umyślnie narażasz naszą rodzinę na plotki. Naprawdę chcesz, aby nas wzięto na języki? Wiesz dobrze, że teraz ta rozkapryszona stara panna opowie wszystko swoim znajomym i zepsuje nam opinię. Tylko dlatego, że ty masz takie widzimisię, rujnujesz swoją, a przy okazji naszą reputację. Poza tym panna Parson doniosła nam o twojej obojętności względem nauki. Podobno bardzo opuściłaś się z angielskiego i francuskiego. Moja panno, jeżeli tak dalej będziesz postępować, to nigdy nie dostaniesz się do szkoły we Francji, choćbyś nie wiem jak się starała!

– Z całym szacunkiem tato – powiedziała Rose. – Ale to ty z mamą postanowiliście, że będę się uczyła za granicą, z dala od domu. To była wasza decyzja, nie moja. Powiem ci szczerze, że mnie jest wszystko jedno.

Wszystko jedno! To ojciec dba o jej pozycję i przyszłość, a ona śmie mówić, że jej jest wszystko jedno!

– Ty mała, niewdzięczna smarkulo! – wrzasnął. – Myślisz, że wszystko się kręci wokół ciebie?! Że zrobisz nam łaskę, idąc do szkoły? O nie! Panna Parson ma rację. Za bardzo cię rozpuściliśmy, ale to się zmieni! Oj, zmieni się! Od jutra zaczynasz naukę! A wszystkiego będzie cię uczyć panna Frances Parson! Koniec z zabawami i przyjemnościami, dopóki nie zobaczę poprawy w twoim zachowaniu i nauce. I oświadczam ci, że za pół roku pojedziesz do szkoły za granicę. I będziesz się uczyć! Już ja tego dopilnuję. A może brak ci wytrwałości i charakteru, aby wykazać się trochę, co?

Na dźwięk ostatnich słów, Rose zerwała się na równe nogi. Nienawidziła takich zagrywek ojca! Tego wyśmiewania się z niej! Jej brak charakteru? Jej, która zawsze dostawała to, czego chciała, która nie zawahała się przed niczym, aby spełniać marzenia i zdobywać to, czego pragnęła. Gdy inni, nawet po małych klęskach, spuszczali głowy smutno i się poddawali, ona starała się trzymać dzielnie i iść naprzód! Mimo że nieraz chciała załamać ręce i po prostu dać za wygraną. A teraz ojciec celowo uderzał w jej słaby punkt, ranił jej dziewczęcą dumę i śmiał mówić takie rzeczy! To nawet było gorsze, niż jakby nazwał ją tchórzem czy zlęknioną panienką. Ale nie, ona nie da sobie pluć w twarz!

– Mnie brak wytrwałości? – zawołała wściekła. – Mnie brak charakteru? MNIE?! Jak możesz do mnie mówić w ten sposób! Wiesz przecież dobrze, że ani dumy, ani wytrwałości nigdy mi nie brakowało! Spojrzałbyś lepiej na mamę! Ona nie ma charakteru! Jest zawsze taka spokojna i wylękniona i robi wszystko pod szablon! Pokłada się do stóp wszystkim, byleby tylko głupi ludzie na nią nie gadali! A ty…

Nie zdążyła dokończyć myśli, bo nagle straciła równowagę i opadła słaba na kanapę, przyciskając mocno dłoń do piekącego policzka, w który uderzył ją ojciec. Teraz stał nad nią z wściekłym wyrazem twarzy.

– Nigdy więcej nie waż się tak mówić o matce! To cudowna kobieta, najwspanialsza na świecie! Niczym sobie nie zasłużyła na takie obelgi. I to ze strony własnej córki! Wyrodnej córki! – dodał dobitnie. – I zapamiętaj sobie raz na zawsze: naucz się, dziecko, pokory i nie bądź taka butna, to daleko w życiu zajdziesz. A co do twojej dumy i twojego charakteru – powiedział na zakończenie tej strasznej dla Rose rozmowy – to być może źle się wyraziłem. Bo charakter to ty bez wątpienia posiadasz. Jesteś też błyskotliwa i sprytna, co bardzo się chwali u dzisiejszych panienek. Ale wciąż jednak zachowujesz się jak dziecko. Masz prawie osiemnaście lat, a postępujesz i myślisz niekiedy jak ośmiolatka. – Ruszył do drzwi, ale na chwilę jeszcze przystanął. Odwrócił się do córki i rzekł, uspokajając głos: – Przemyśl to sobie, córko! – Po czym znikł w ciemnościach w korytarzu.

 

Rose siedziała jeszcze chwilę w bezruchu, gdy usłyszała dźwięk lekkich kroków. Zerknęła w stronę drzwi, do sypialni weszła Elaine. Była okropnie blada, wyglądała na przerażoną.

– Jak się czujesz? – spytała nieśmiało Elaine. A ponieważ nie usłyszała odpowiedzi, podeszła do łóżka i usiadła obok Rose. Nagle mocno ją przytuliła i zaczęła szeptać pocieszające słowa: – Nie martw się, kochana. Wszystko będzie dobrze. Twój ojciec podenerwuje się trochę, ale potem mu przejdzie, jak zawsze. Mogę ci to obiecać!

– Powiedział, że pośle mnie do szkoły… – rzekła z rozpaczą w głosie Rose. – Ale ja nie chcę wcale tam jechać. To daleko, nie mam ochoty opuszczać domu! Musi być jakiś sposób, aby temu zapobiec. Musi…

Elaine się zasmuciła. Wcale nie chciała, żeby Rose jechała gdziekolwiek, a już na pewno nie za granicę. Serce by jej pękło, gdyby jej ukochana przyjaciółka miała być nieszczęśliwa. Z drugiej jednak strony to ojciec Rose miał zawsze ostatnie słowo. Jeżeli powiedział, że zrobi coś, zawsze to robił i nic nie mogło mu stanąć na przeszkodzie.

– Nie rozpaczaj – wyjąkała Elaine. – Może jeszcze zmieni zdanie. A jeśli nie, to przecież nie stanie się tragedia. jeżeli na kilka miesięcy pojedziesz do tej głupiej szkoły. Poza tym znasz swojego ojca. Jeżeli tak postanowił, to nic na to nie poradzisz…

Nagle w głowie Rose zaświtała myśl. Złoty środek! Może jeszcze nie wszystko stracone, może jest mała nadzieja. Szybko wyrwała się z objęć Elaine, a jej usta wykrzywił chytry uśmieszek.

– Mam! – krzyknęła, ale zaraz jednak ściszyła głos, w obawie, że któryś z domowników mógłby ją usłyszeć. – Mam pomysł! Jest dziecinnie prosty i nie wymaga wiele pracy, aczkolwiek bardzo skuteczny. Moje obawy zostały rozwiane, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki!

Elaine na chwilę została zbita z tropu.

– Co masz na myśli? – zapytała z ciekawością.

Rose spojrzała z radością na przyjaciółkę.

– Pamiętasz, o czym żeśmy dzisiaj rozmawiały pod drzewami państwa March? – Elaine co prawda niewiele pamiętała, ale skinęła potwierdzająco głową. Tymczasem Rose kontynuowała: – Już najwyższy czas, żebyś pomogła mi się przygotować do ślubu! – rzekła przebiegle i zatarła ręce.

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

Afera zaręczynowa

– Muszę szybko znaleźć Laurence’a! – zawołała Rose. – Gdzie też podziewa się mój ukochany? Hm… Ukochany czy nie, ale na pewno mój złoty środek, moje wybawienie – mruczała pod nosem, chichocząc. – „Już ja im pokażę! Nauka za granicą, lekcje z tą starą zrzędą i do tego w domu rygor jak w więzieniu, phi! Wystarczy chwilę pomyśleć, a rozwiązanie zjawia się samo! I to jakie! Nie dość, że uszczęśliwię rodziców i Laurence’a, to jeszcze sama na tym nie najgorzej wyjdę!”, myślała. „I już nigdy, nigdy nie usłyszę, co mi wolno, a czego nie! Jako mężatka stanę się szanowaną i wzorową obywatelką w tej starej, aczkolwiek przytulnej wsi”.

Przebiegła przez cały sad i ogród, ale Laurence’a tam nie znalazła; przeszukała starą szopę i piwnicę, ale i tam go nie zastała. „Gdzie on jest?”

Laurence Harlow siedział pod starą topolą nad prywatnym jeziorem państwa Barrow i wygrywał jakąś piosneczkę na gitarze. Z oddali Rose rozpoznała tę muzykę, Laurence grał Szczęście w nieszczęściu, ich wspólną ulubioną piosenkę z dzieciństwa. Rose często ją śpiewała, gdy myślała, że wszystko jej się rozpada i czuje się nieszczęśliwa. Miała ochotę ponownie ją zanucić, ale nie dziś! Dzisiaj jest ten dzień, kiedy była szczęśliwa i nie potrzebowała pocieszających melodii. Podciągnęła spódnicę wysoko do góry i pobiegła nad jezioro tak szybko, jak tylko mogła.

Gdy tylko dobiegła na miejsce, od razu przeszła do rzeczy, darując sobie niepotrzebne wstępy. W końcu była już z nim niemalże zaręczona. Teraz tylko wystarczyło go nakłonić do jak najszybszego ślubu i po kłopocie. A potem niech się dzieje, co chce!

– Laurence – zaczęła wesoło. – Muszę ci powiedzieć coś ważnego.

W jednej chwili muzyka ucichła, Laurence odwrócił się do niej i uśmiechnął.

– Co takiego ci chodzi po głowie? – zapytał.

Teraz na chwilę zaniemówiła. „Zacząć jakoś tę rozmowę czy lepiej walnąć prosto z mostu? Zdecydowanie to drugie”, pomyślała.

– Pobierzmy się! – powiedziała szybko, a oczy jej zabłyszczały, co oznaczało, że była szczęśliwa.

On spojrzał na nią ze słabo ukrywanym zdziwieniem, po czym zapytał z głębokim zastanowieniem:

– A co cię tak nagle naszło na ten ślub? Przecież wiele razy mówiłaś mi, że potrzebujesz jeszcze czasu. Czy coś się stało?

„Nie mogę mu powiedzieć, co jest przyczyną mojego nagłego pragnienia wstąpienia w związek małżeński”, myślała szybko. „Jeżeli mu powiem, on się zdenerwuje i poczuje wykorzystany, a wtedy wszystko przepadnie”. Zamyśliła się. Nie ma rady, musi ten jeden raz go okłamać.

– Ależ skąd! – zawołała radośnie. – Dlaczego myślisz, że coś się stało? A bo to coś musi się dziać, żebym zechciała spędzić resztę mojego życia z ukochanym mężczyzną, którego kocham do szaleństwa? – Na te ostatnie swoje słowa zarumieniła się i spojrzała na niego spod lekko przymkniętych powiek. Zauważyła, że twarz jego rozjaśniła się uśmiechem, a w ciemnozielonych oczach pojawił się błysk. Zastanawiała się, co on teraz myśli. Miała nadzieję, że uwierzył w jej czułe słówka i zgodzi się na szybki ślub. Musi się zgodzić. Musi…

– Czy naprawdę tego chcesz? – zaczął śmiałym głosem. – A może coś się kryje pod tą uroczą maską, którą teraz masz na twarzy? Mów prawdę, kochanie.

Rose, cały czas uśmiechając się promiennie, myślała desperacko, co ma powiedzieć. Zdziwiona była reakcją Laurence’a. Sądziła, że będzie skakał z radości, gdy dowie się, że jego ukochana kobieta zgodziła się na ślub, którego tak bardzo pragnął od dłuższego czasu, a którego ona tak się obawiała. Tymczasem on był spokojny, aż nadto spokojny. Musi jeszcze bardziej zaprezentować swoje umiejętności aktorskie. Nie da nic po sobie poznać. Nigdy! Skupiła się. „Wczuj się w rolę”, myślała. „Zagraj słodką, kochaną kobietkę, która chce zdobyć serce mężczyzny, popisując się przed nim swoimi wdziękami. Zastanowiła się chwilkę i zachichotała w duchu. „To nie będzie trudne”.

– A co niby ma się kryć? – zapytała słodko, po czym roześmiała się i spojrzała mu w oczy. – Wiesz – zaczęła niepewnie – w nocy miałam sen. O tobie, o mnie, o nas! Śnił mi się nasz ślub, tańce, zabawa, radość wszystkich dookoła. Byliśmy tacy szczęśliwi, śmialiśmy się, całowaliśmy i zachowywaliśmy się tak, jakby nie istniał świat. – Spuściła głowę. – I gdy rano się zbudziłam, zapragnęłam, żeby to wszystko stało się prawdą. – Zastanawiając się, czy dobrze to wszystko rozegrała, lekko i niepewnie uniosła głowę. – Ty tego nie chcesz? – szepnęła niemalże niesłyszalnie.

Laurence przez chwilę nic nie mówił, a potem zbliżył się do niej i mocno ją objął, po czym bez słowa nachylił się nad nią i pocałował. Rose nie była właściwie zaskoczona, ale czuła się trochę dziwnie. Nie sądziła, że ich krótka rozmowa zakończy się takim finałem, ale starała się na razie o tym nie myśleć, tylko zapamiętale oddawała pocałunek. Gdy ta króciutka chwila zapomnienia dobiegła końca, Laurence rzekł krótko:

– Chcę.

I to wystarczyło. Trzymał ją jeszcze przez kilka minut, tuląc do siebie i raz po raz całując delikatnie w usta. Kiedy puścił ją wreszcie, Rose odetchnęła z ulgą. Wygrała, zawsze wygrywała. Nie pogodziłaby się z klęską. Teraz tylko wystarczyło powiadomić rodziców i po sprawie. „A co dalej?”, myślała. Wiedziała doskonale, co oznaczało małżeństwo. Oczywiście cieszyła się, że będzie wolna od szkoły i zasad, jakie wiązały się z byciem panną. Zastanowiła się znów. Ale przecież bycie mężatką też niosło wiele zakazów. Nie będzie już wolną, młodą panną Rose Barrow, ale stanie się dorosłą i pełną obowiązków panią Claryssą Rose Harlow. Czy tego naprawdę chciała? Zmarszczyła brwi, a dłonie zacisnęła w pięści. Oczywiście, że chciała! Wszystko było lepsze niż wieloletnia nauka za granicą. Długie, nudne i monotonne lekcje, wielogodzinne uczenie się na pamięć smętnych utworów Szekspira. Nie, to nie było dla niej. Nie należała do tego świata, gdzie wykształcenie stawia się na pierwszym miejscu. Miała pieniądze, miłość i zabezpieczenie na przyszłość. Umiała pięknie czytać i pisać. Z matematyką też nie szło jej najgorzej. A więc czegóż można chcieć więcej? Wzruszyła ramionami. „A zresztą, co będzie to będzie, byle z dala od szkoły!”

– Chodźmy – wyszeptała wesoło – trzeba powiadomić mamę i tatę. Niech no tylko im to powiem! – krzyknęła. Chwyciła Laurence’a za rękę i już mieli iść, gdy on ją zatrzymał.

– Zaczekaj, słonko. A co, jeśli twoi rodzice się nie zgodzą? Słyszałem, że wczoraj poważnie się pokłóciłaś z ojcem. Nie uważasz, że ta nagła wiadomość może go bardzo zdziwić, a może nawet zdenerwować?

Na te słowa Rose wykrzywiła usta w grymasie.

– A więc już wiesz… Kto ci o tym powiedział?

– Elaine – odparł. – Przybiegła do mnie od razu, gdy tylko usłyszała, że twój ojciec wrzeszczy na ciebie. Nie masz pojęcia, jak się przeraziła. Była przekonana, że cię zabije albo przynajmniej spierze.

– Ale jak widzisz, nic mi nie jest – powiedziała smętnie Rose. – Poza tym że dostałam sporą naganę i mam czerwony policzek. Chodźmy już! Nie ma na co czekać!

– Zaczekaj! – powtórzył Laurence, tym razem trochę bardziej stanowczo. – Jest jeszcze jedna sprawa.

Rose przystanęła i spytała poważnie.

– Jaka?

– Chodzi o ciebie. Czy ten nagły zapał do małżeństwa nie jest spowodowany tym, że chcesz uwolnić się od rodziców i pokazać, za co masz ich rozkazy i do czego jesteś zdolna, gdy czegoś bardzo nie chcesz? Powiedz mi skarbie, czy właśnie o to ci chodzi i po prostu potrzebujesz mojej pomocy, aby dopiec wszystkim, co cię krzywdzą?

Rose się przeraziła. Nigdy nie wątpiła w to, że Laurence był niesamowicie inteligentny, ale nie sądziła, że do tego stopnia, aby rozgryźć jej najgłębsze sekrety i wydobyć je z niej nie siłą, nie krzykiem, ale prostym i logicznym myśleniem. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Stała w lekkim osłupieniu, z szeroko otwartymi oczyma. Domyślał się, o co jej chodzi tak naprawdę, ale wciąż nie był przekonany o tym do końca. Więc może ma szansę troszkę jeszcze nim zakręcić i spróbować go okłamać. „Przecież nie chcę go skrzywdzić”, myślała. „Kocham go, chyba… Cholera, tak! Pragnę jego szczęścia. Ale mam misję i choćby nie wiem co, dopnę swego! Niczego nie będzie podejrzewał! Już ja tego dopilnuję. Nadszedł czas na akt drugi, w mojej komedii”.

Odwróciła się od niego i przeszła kilka kroków do przodu. Nagle usta zaczęły jej drżeć, a w oczach pojawił się łzy i zanim on zdążył coś powiedzieć czy zrobić, przycisnęła dłonie do oczu i wszystkimi siłami zmusiła się do płaczu. Laurence przeraził się nie na żarty. Szybko podszedł do niej i przytulił ją do siebie.

– Skarbie, co się stało? Czyżbym powiedział coś, co cię zasmuciło aż tak bardzo? – Ona jednak nic nie mówiła, tylko płakała coraz to bardziej żałośnie. Sama nie sądziła, że jest aż tak dobrą aktorką. Laurence nie wiedział, co ma zrobić. Doprowadził ukochaną kobietę pierwszy raz w życiu do płaczu i nie wiedział, jak to się stało. – Cicho, kochanie, uspokój się i powiedz mi, co ci jest.

Rose wciąż jeszcze łkała i szukała dobrej odpowiedzi w scenariuszu, którego właściwie nie było.

– Nie wierzysz mi! – zawołała. – Nie wierzysz w to, że naprawdę cię kocham i pragnę być twoją żoną! I sądzisz, że wykorzystałabym twoją miłość do mnie przeciwko własnym rodzicom, dla jakiegoś głupiego i nieważnego celu? Jak możesz?! Jesteś okropny! A ja sądziłam, że i ty naprawdę tego chcesz! Że mnie kochasz i, i… Tyle razy mi się oświadczałeś i dzisiaj po prostu postanowiłam coś z tym zrobić, a ty, ty… Puść mnie! – krzyknęła, ale on jednak trzymał ją dalej, przyciskając do siebie. Grając swoją dramatyczną rolę skrzywdzonej panienki prawie się udławiła własnymi łzami. „Bóg mnie kiedyś pokarze za to łganie, oj pokarze”, myślała, ale w głębi duszy śmiała się. Teraz na pewno już rozwiała obawy Laurence’a. Przestała się wyrywać. Spojrzała mu w oczy z rozpaczą i wyrzutem, ale on tylko pogładził delikatnie jej mokry policzek, po czym namiętnie ją pocałował. Zamknęła oczy. Poddała się temu, jak w obecnej chwili przystało. Lubiła jego pocałunki, zawsze były pełne miłości, przeznaczone tylko dla niej.

– Wierzę ci, kochanie – powiedział, gdy pocałunek dobiegł końca. – Teraz jestem pewien, że przychodząc tu dzisiaj do mnie, nie miałaś złych intencji i że naprawdę chcesz wyjść za mnie. Ale wiedz, że nigdy bym cię nie skrzywdził. Jeżeli moje słowa cię dotknęły, to bardzo przepraszam. Kocham cię, Rose.

– I ja cię kocham – wyszeptała. No, nieźle to wszystko przeprowadziła. Nawet lepiej niż nieźle. Ona zawiniła w tej drobnej niezgodzie, a to on czuł skruchę. Właśnie o to jej chodziło. „Niedobrze mi się robi od tego lukrowanego teatrzyku”, pomyślała. „Dobrze, że chociaż umiem grać”, dodała sobie, po czym wzrok skierowała z powrotem w oczy mężczyzny. – Ale nie mów mi, kochanie, nigdy więcej takich rzeczy – poprosiła błagalnie.

– Nie będę, obiecuję – przyrzekł. – Chodź, idziemy powiadomić twoich rodziców o naszym zamiarach, zanim zaczną cię przygotowywać do następnych zajęć u panny Parson. – Wziął ją delikatnie za rękę, po czym udali się razem w stronę domu.

Rose nie pomyliła się. Gdy oznajmiła matce i ojcu, że wychodzi za mąż, byli rzeczywiście zdziwieni. Ojciec nigdy by nie podejrzewał, że Rose i Laurence mają się ku sobie. Kochał Laurence’a jak syna, ale sądził, że Rose znajdzie męża, gdy pojedzie na uczelnię. Natomiast pani Barrow była rozpromieniona i bardzo szczęśliwa. Sądziła, że jej córka lepiej nie mogłaby trafić, bo mężczyzna, którego chciała poślubić, był pracowity, uczciwy i pełen miłości do niej. Najbardziej zadowolona z zaręczyn była jednak młodsza córka państwa Barrow, zwana przez wszystkich na życzenie dziewczynki po prostu Avą, tak samo jak Rose wolała być tylko Rose, a nie żadną Claryssą jakąś tam. Dziewczynka ta była niezmiernie szczęśliwa, że gdy tylko starsza siostra wyjdzie za mąż, w końcu się wyprowadzi. Obie szczerze się nie znosiły. Ava uważała, że jej siostra to najbardziej wredna, zadufana w sobie osoba, jaką widział świat. Rose z kolei traktowała ją jak rozpuszczonego bachora i histeryczkę, która nic sama nie potrafi zrobić i wiecznie panikuje. Cóż, był jeszcze jeden powód, dlaczego mała Ava tak nienawidziła siostry. Powodem tym był brak urody, gdyż Rose była zdecydowanie ładniejsza i nawet wśród rodzinnego grona to ona uchodziła za piękność. Mała dwunastolatka nie wyróżniała się niczym szczególnym, była drobna, pyzata i bardzo piegowata. Brązowe włosy, mimo że kręcone, były rzadkie i bez połysku. Jedyne, co mogło przykuć uwagę w twarzyczce Avy, to ogromne szare oczy, patrzące zawsze z ciekawością na wszystko, co ją otaczało. Być może właśnie ten brak uroku i wdzięku był przyczyną wielkiej zazdrości pospolitej dwunastolatki. Jedyną osobą, która z dystansem podchodziła do impulsywnych zaręczyn młodych, była wiekowa babcia Lorena Barrow. Ta starsza wdowa w młodej Rose widziała dawną siebie. Jako nastolatka miała charakter bardzo podobny do wnuczki. Też potrafiła na wszystko reagować gwałtownie i najczęściej postępowała pod wpływem nagłego impulsu wywołanego jakimś przeżyciem. Zarówno złość, jak i smutek przychodziły jej równie szybko co radość. Mimo że była tylko raz zamężna, wzięła ślub tak samo impulsywnie, jak i Rose planowała zrobić to teraz. Co prawda nigdy tego nie żałowała, bo stary dziadek Barrow był, jak to babcia zawsze określała, „najcudowniejszym mężczyzną pod słońcem”. Ale przede wszystkim był dobrym człowiekiem. Wspaniałym, świetnym człowiekiem. Toteż gdy go zabrakło, wiekowa pani Barrow nie mogła się z tym pogodzić. Była do niego bardzo przywiązana, właściwie to nawet można by powiedzieć, że była od niego uzależniona. Przeżyła z nim czterdzieści lat i, jak sama twierdziła ze smutkiem, „o czterdzieści za mało”. Pan Barrow za życia również był nauczycielem. Idealnie się zatem dobrali. Babcia Lorena powiedziała Rose, że gdyby kiedyś przeżywała ciężkie chwile, gdyby dotarła do punktu bez wyjścia, opowie jej o dziadku. Wierzyła, że taka osoba potrafi pokrzepić niejedno serce. Ale później…

A teraz, gdy jej najukochańsza wnuczka chciała wyjść za mąż, za równie wspaniałego człowieka, babcia Lorena była pełna obaw. Wiedziała, jaka jest Rose, a mimo że pragnęła jej szczęścia, jak każdy inny z domowników, oczywiście poza małą Avą, nie widziała przyszłości dla tej pary. Wiedziała, że ona nie chce wcale wychodzić za mąż. Wszystko, co robiła dobrego dla innych, do czego dążyła, miało jakiś ukryty cel. Nigdy nie była bezinteresowna, mimo wysiłków pana Barrowa, który starał się, jak to tylko możliwe ukrócić harce córci. Coś jej chodziło po ślicznej główce, od czegoś chciała uciec bądź komuś się sprzeciwić. Starsza pani miała już przeszło sześćdziesiąt lat i doskonale znała się na ludziach. Przez trzydzieści pięć lat pracowała w prywatnej szkole. Znała tam wiele dziewcząt, podobnych do Rose: impulsywnych, idących na żywioł, postępujących szybciej, niż myślały, i nie patrzących na konsekwencje płynące z ich zachowania. Jako wyuczona pani psycholog umiała z nimi rozmawiać, chętnie słuchała ich problemów i dawała im praktyczne rady.

Z każdym kolejnym rokiem uczyła się coraz lepiej rozpracowywać ludzi, potrafiła szybko stworzyć portret psychologiczny każdego człowieka, tak jak to zrobiła z Rose. Musiała się tylko dowiedzieć, jaki jest ten problem, który tak bardzo dziewczyna pragnęła od siebie odsunąć. A gdy się już tego dowie, pomoże jej go rozwiązać. „Od problemów się nie ucieka, problemy się rozwiązuje”, zwykła mawiać. Zatem i ten kłopot, jaki by on nie był, wspólnie na pewno rozwiążą. Wyciągnie wszystko z Rose. Możliwe, że ta rozmowa zakończy się kolejną kłótnią. Babcia Lorena uwielbiała się do wszystkiego wtrącać, każdemu doradzała, co ma robić, jak robić, gdzie i z kim. Rose bardzo kochała tę starszą panią, ale przy każdej pogawędce z nią dawała jej jasno do zrozumienia, że jest najbardziej wścibskim człowiekiem, jakiego widział świat. Chociaż gdy przychodziły jej smutne chwile i miała ochotę płakać, babcia zawsze była na posterunku, gotowa, aby ją pocieszyć i dać najlepszą radę. Sama dziewczyna nigdy nie korzystała z niczyich rad, dlatego nie cierpiała, jak ktoś coś jej doradzał i pouczał ją jak małe dziecko. Mimo wszystko staruszka postanowiła spróbować do niej dotrzeć. Ona także umiała dopiąć swego. Nie wyglądała co prawda na krzepką i silną osóbkę, którą niewątpliwie była. Miała kręcone siwe włosy, ciasno upięte w kok, małe, podkrążone, niebieskie oczy i pełną buzię w kolorze kredy. Ale wygląd człowieka nieraz potrafi zwieść, bo ta mała, niepozorna pani posiadała najwięcej krzepy i wigoru z całej rodziny. Gdy inni padali ze zmęczenia, ona jeszcze miała energię i chęć do pracy. I nigdy, przenigdy na nic się nie skarżyła. Wychowała dwójkę dzieci, które wyrosły na porządnych ludzi, a teraz wychowywała ukochane wnuczki. Zawsze była pełna ciepła, wrażliwości i troski o całą rodzinę. Dlatego pod tym względem Rose bardzo ją podziwiała, ale nie starała się do niej upodobnić. Nie było po prostu sensu, wiedziała bowiem, że ciepłem rodzinnym i troską nigdy nie dorówna babci. Nieraz słyszała, że przypomina ją charakterem, ale tę z młodości. Tę uroczą, impulsywną panienkę, jaką niegdyś była. Teraz nikt nie dopatrzyłby się podobieństwa w ich zachowaniu, choćby nie wiadomo jak się starał. Dziewczyna trochę tego żałowała, ale nie przejmowała się tym zbytnio. W tej chwili miała ważniejsze sprawy na głowie. Miała wyjść za mąż i nic jej w tym nie przeszkodzi.

 

Rose siedziała na wyściełanym czerwonym kocem parapecie przy oknie i wyglądała przez okno. Nie wiedziała właściwie, po co siedzi bezczynnie i patrzy w martwy punkt, ale to nie było ważne. Po prostu, miała ochotę popatrzeć z wysokości na okolicę. Przed nią rozciągał się uroczy widok: kilometry zielonych łąk porośniętych białymi stokrotkami i mleczami, rozległe złote pola, na których czerwienią połyskiwały setki maków. Niebo było dzisiaj bez jednej chmurki, a promienie słońca świeciły ostrym blaskiem i przygrzewały jak nigdy. Dziewczyna była zamyślona. Za dwa tygodnie brała ślub, odrywała się od spódnicy mamy i wyprowadzała do dworu Kamelia oddalonego o kilka kilometrów od Arszeniku. Właściwie cieszyła się na to małżeństwo, czemu by nie? Miała niecałe osiemnaście lat, a to odpowiedni wiek na założenie rodziny, czyż nie? Ale coś nią targało, nie dawało jej spokoju, po nocach nie sypiała, zastanawiając się, co to może być. Nie potrafiła znaleźć na to odpowiedzi. Sama nie wiedziała, o co jej tak naprawdę chodzi. Przecież dopięła swego, nie jedzie do szkoły, bo wstępuje w związek małżeński, NA ZAWSZE.

Jej myśli zostały przerwane pukaniem do drzwi.

– Wejść – powiedziała spokojnie.

Do izby weszła lekkim krokiem babcia Lorena. Była uśmiechnięta, ale jej oczy wyrażały troskę. Podeszła do bladej dziewczyny siedzącej w bezruchu i pogłaskała ją po włosach.

– Jak się miewasz, drogie dziecko? – zapytała ciepło. – O czym tak dumasz, słoneczko? Czy coś cię niepokoi? Wyglądasz na zmęczoną i taka bledziutka jesteś.

Rose wymusiła uśmiech.

– Ależ skąd! – zawołała z udawaną radością. – Nic mi nie jest, babciu, dziękuję za twoją troskę!

– Szczęśliwa jesteś, dziecinko? Taka jakaś smutna się wydajesz.

– Szczęśliwa? – powiedziała szybko Rose. – Oczywiście że jestem szczęśliwa, jakże mogłoby być inaczej? Wychodzę za mąż. Czy to nie jest szczyt szczęścia?

– Ty mi powiedz – rzekła babcia. – Ale powiedz mi prawdę i nie próbuj mnie okłamać, bo wiesz, że to nie ma sensu. Wiem, kochanie, o tobie wszystko, albo i więcej. Umiem rozpoznać, kiedy coś ci leży na wątrobie. – Usiadła koło wnuczki i wzięła ją za rękę. – Wiesz, że możesz mi powiedzieć o wszystkim, a ja nikomu o tym nie powiem. Możesz mi zaufać. – Tu spojrzała na jej bladą buzię. Rose uparcie milczała, znowu nie wiedziała, co ma powiedzieć.

– A zatem – kontynuowała babcia – o co chodzi?

Dziewczyna się nie odzywała. Znowu musi kłamać. Jeżeli powie jej o wszystkim, co jest przyczyną nagłych zaręczyn, ona nie zrozumie. Będzie ją godzinami nakłaniała do wyznania prawdy i postąpienia według woli ojca. Bo prawda wyzwala, człowiek czuje się lekki i szczęśliwy, gdy prawda go ocali. Akurat! Prawda nigdy nie opłacała się Rose. Kłamstwo zawsze było sto razy prostsze. Ludzie prawdomówni mieli zawsze trudniej w życiu. Tak przynajmniej sądziła zbuntowana nastolatka. A więc i teraz ta cała prawda na nic jej się nie zda, a wpędzi ją tylko w większe kłopoty. Co do tego nie było najmniejszych wątpliwości.

Rose uśmiechnęła się, w policzkach ukazały się dołeczki, a jej oczy zabłyszczały.

– Ach babuniu, ty zawsze doszukujesz się problemów u całej rodziny, bo chyba zwyczajnie ci się nudzi! Nic mi nie jest, po prostu dzisiaj się nie wyspałam i jeszcze do tego ten upał…

– Bzdury gadasz, dziecinko – przerwała jej babcia. – Uważnie cię obserwuję. Od kilku dni chodzisz jak nakręcona. Gdy oznajmiłaś nam, że wychodzisz za mąż, byłaś niezdrowo podekscytowana. Zawsze miałaś w sobie dużo energii, ale to było coś innego, to było chore podniecenie tą całą sprawą. Aż tu nagle już dzisiaj cała twoja radość uciekła. Nie sądzę, żeby nagle coś ci się odwidziało, jeśli chodzi o cały ten ślub. Po prostu, gdy zrozumiałaś w co się wpędziłaś, było za późno, żeby „to coś” odkręcić. Chcę się dowiedzieć, czym jest „to coś”. Powiesz mi czy nie?

– Nie ma o czym mówić. Wydaje ci się, babciu – rzekła Rose, trochę tym wszystkim przytłoczona. Najpierw Larry, teraz babcia. Można zwariować w tym domu! Niech ją Bóg ma w opiece, bo zaraz jej normalnie nerwy puszczą! Jeszcze chwila…

– Aha, wydaje mi się – powiedziała babcia szyderczo. – Nie wydaje mi się, kochanie, żeby coś mi się wydawało. Ja wiem swoje. Wiem, że czujesz coś do Laurence’a, ale nie do tego stopnia, żeby brać z nim ślub. Poza tym uciekasz od czegoś, oj, uciekasz aż się kurzy…

– Od niczego nie uciekam! – krzyknęła Rose, nie zważając, że z dołu ktoś może ją usłyszeć. – I byłabym ci babciu bardzo wdzięczna, gdybyś przestała się wtrącać do moich prywatnych spraw! To moja rzecz, co robię, za kogo wychodzę za mąż i jaki mam w tym interes! Jestem dorosła i nie potrzebuję tych twoich niezbędnych rad, którymi wszystkich raczysz, odkąd tylko pamiętam! Uważam temat za zamknięty! – Aby podkreślić irytację, odwróciła się od babci i zaczęła gwizdać.

Gdyby to był ktokolwiek inny, a nie babcia, z pewnością by się bardzo oburzyła. Ta jednak tylko lekko zmarszczyła brwi, po czym podeszła do lustra wiszącego nad toaletką i zaczęła sobie jak gdyby nigdy nic poprawiać fryzurę.

– Twarda z ciebie sztuka – rzekła po chwili. – Twój ojciec miał rację, chcąc cię wysłać do tej szkoły. Może chociaż tam nauczyliby cię manier, moja panno. – Nagle pani Barrow doznała olśnienia. Popukała się w czoło, ganiąc się w myślach, że wcześniej na to nie wpadła. Wiedziała, że prędzej czy później uda jej się dowiedzieć prawdy o planach wnuczki. – Wydaje mi się, Rose, że znam z grubsza twoje zamiary. Tu nie chodzi o miłość, rodzinę czy obawy większości dziewcząt o staropanieństwo. Głównym powodem twoich szybkich planów małżeńskich jest szkoła! – zawołała. – Nigdy nie paliłaś się zbytnio do nauki. Oczywiście, jeśli będziesz mężatką, to żadna siła cię nie zmusi do studiowania, tu czy za granicą, prawda, słoneczko?

Na twarz Rose momentalnie wpłynęły dwa czerwone rumieńce. Nie ze wstydu, jak mogłoby się wydawać, ale z wielkiej złości. Ona wiedziała! Rose właściwie nie powiedziała nic, co mogłoby ją zdradzić, a babcia mimo wszystko przejrzała jej zamiary! To było nie do uwierzenia! I co ona ma teraz zrobić? Jeżeli babcia powie ojcu, ten przeprowadzi z nią kolejną rozmowę i choćby miał ją zlać, wyciągnie z niej całą prawdę. Wszystko wtedy się zawali. Poślą ją do tej głupiej szkoły, a Larry straci do niej zaufanie. Nie, nie mogła do tego dopuścić. Przeszła szybko do obrony.

– Nie bądź śmieszna, babciu – rzekła zimno Rose. – Wychodzę za mąż z miłości, a moje zachowanie jest powodem tego, że trochę się tym stresuję. Ślub to przecież wielkie przeżycie, które się pamięta do końca swoich dni. Ty tego nie przeżywałaś?

– Oj, głupstwa opowiadasz – powiedziała babcia. – Nigdy w życiu się nie stresowałaś. Przede wszystkim nie miałaś powodu. Twoje życie od początku było szczęśliwe i ustabilizowane. Nie miałaś żadnych trosk ani ograniczeń. Znam twój sekret Rose i uważam, że byłoby lepiej, gdybyś powiedziała o wszystkim rodzicom, Laurence’owi i przerwała ten cyrk, zanim popełnisz głupstwo, którego prędzej czy później będziesz żałować.

– Nie interesuje mnie to, co ty uważasz! Mylisz się i to bardzo. Po raz kolejny ubzdurałaś sobie coś w tej głowie i za nic na świecie od tego nie odstąpisz, prawda? Jak zawsze wiesz wszystko najlepiej. Taka wielka wyrocznia! A teraz pozwól, że ci coś wyjaśnię. Za dwa tygodnie biorę ślub i nic ani nikt mi w tym nie przeszkodzi – krzyknęła i żeby jeszcze zdenerwować bardziej staruszkę, dodała złośliwie: – No, chyba że w tym czasie się drugi raz zakocham i wywołam skandal!

Nie chciała tego powiedzieć, ale w przypływie takich emocji, była w stanie wykrzyczeć niemal wszystko, byleby tylko postawić na swoim. Nawet największą bzdurę.

– Nie krzycz – rzekła spokojnie babcia. – I nie gadaj głupot.

– Bo co? Przy tobie nie da się pohamować krzyku! Poza tym jestem u siebie!

– Ja również, ale jestem od ciebie starsza i nie życzę sobie, abyś na mnie podnosiła głos i zachowywała się wulgarnie.

– Jeśli dasz mi spokój, krzyku więcej nie usłyszysz!

– Dopóki jesteś pod tym dachem wraz z rodzicami, nie będziesz miała takiej wolności, jaką byś chciała. Bo nie ja jedna po prostu martwię się o ciebie.

– Oczywiście! Znam ja te wasze zmartwienia! To się nazywa dyktowaniem mi co mam robić, a czego nie. To jest narzucanie mi swoich racji, wbrew temu, co ja uważam i jak postępuję!

– Uspokój się, bo zacznę podejrzewać, że jesteś niezrównoważona psychicznie. Do normalnego człowieka dociera to, że ktoś się o niego martwi, choćby w najmniejszym stopniu. Ale ty zdajesz się z tego nic sobie nie robić. Nie można z tobą prowadzić normalnego dialogu, rozmowy, bo ty od razu zmieniasz to w problem i robisz z tego awanturę.

– Bo ty do tego doprowadzasz!

– Nie, drogie dziecko. Ja po prostu próbuję z tobą normalnie porozmawiać, jak człowiek z człowiekiem.

– Ja już skończyłam z tobą rozmawiać, babciu! – zawołała zimno Rose. – Żadna z twoich świętych rad mnie już nie zaskoczy i niczego nie zmieni. Wyjdź z mojego pokoju!

Starszą panią ostatnie słowa Rose oburzyły. Nie dała po sobie jednak nic poznać. Wychodząc z pokoju, powiedziała na koniec:

– Zrobisz, jak uważasz. A mną się możesz nie przejmować. Ja pary z ust nie puszczę. Nie będę cię też więcej niepokoić.

Rose została sama ze swoimi myślami. „Oszaleję!”, myślała. „Po prostu oszaleję! To moja sprawa, moja!!! Im nic do tego”. I aby dać upust swojej złości, rzuciła się łóżko, rozpaczliwie waląc pięściami o twardą skórzaną narzutę.

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

Przybycie dwóch nieznajomych

Minął już tydzień od ostatniej, nieprzyjemnej rozmowy Rose z babcią Loreną. Od tamtej pory dziewczyna nie usłyszała od niej ani jednego słowa krytyki czy chłodnego upomnienia. Babcia dotrzymała obietnicy i przestała się wtrącać do nie swoich spraw. Rose bardzo ten układ odpowiadał. Nareszcie mogła decydować o sobie i robić wszystko według własnego zdania. Nawet ojciec przeszedł pewną zmianę. Był czulszy i milszy dla córki. Pomagał jej też w wyborze sukni ślubnej i pierwszych, drobnych przygotowaniach do wesela. W głębi duszy żałował trochę, że córka jednak nie pojedzie się kształcić za granicę, ale nie wspominał o tym przy niej, gdyż nie chciał psuć jej dobrego humoru.

Tego samego dnia wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Do dworku zwanego Arszenik przybyło dwóch nieznajomych mężczyzn. Rose nigdy wcześniej nie widziała ich tutaj. Musieli przyjechać z bardzo daleka, gdyż w obrębie kilku kilometrów Rose znała wszystkie twarze, choćby tylko z widzenia. Ale tych dwóch panów nie kojarzyła, a pamięć do twarzy miała doskonałą. Gdy tylko zobaczyła ich na drodze, szybko pobiegła do domu po ojca. Ten zdziwił się nagłym wezwaniem przez córkę. Od dłuższego czasu nikt tędy nie przejeżdżał, a ci dwaj mężczyźni ewidentnie kierowali się w stronę ich dworku. Pan Barrow wyszedł przywitać gości. Rose natomiast stanęła pod dębem i z zaciekawieniem obserwowała, jak zsiadają z koni. Ku jej wielkiemu zdziwieniu ojciec bardzo serdecznie powitał jednego z nich. Udało jej się trochę usłyszeć z tego, co mówili.

– A kogóż to moje oczy widzą! – ryknął pan Barrow. – Czyż to nie Anthony DaSilva? Gdzieś ty się tak długo podziewał? Elaine niemalże usycha z tęsknoty za tobą.

„Elaine?!” W głowie Rose zapanował zamęt. „A co ma Elaine do tego wszystkiego? Czyżby skądś znała tych nieznajomych? Nie, niemożliwe. Elaine poza Laurence’em i kilkoma chłopcami ze swojego rodzinnego dworku nie znała innych mężczyzn. A już na pewno nie na tyle, żeby »usychać za nimi z tęsknoty«. Dziwne, bardzo dziwne”. Podeszła bliżej, aby dokładniej przysłuchać się tej rozmowie. Stanęła cichutko koło bramy, między dwoma dębami i nasłuchiwała. „Do licha!”, powiedziała w duchu. „Niewiele słychać!” Musi podejść bliżej. A jeśli ją zobaczą, jak się czai, jak jakiś złodziej? Uznają ją za idiotkę, albo nienormalną. Wychyliła się lekko zza drzewa i próbowała jak najwięcej usłyszeć.

– Proszę, proszę – ciągnął rozmowę pan Barrow. – A kimże jest twój przyjaciel, Tony? Proszę pozwolić, młodzieńcze, że się przedstawię – rzekł, wyciągając rękę na powitanie. – Jestem William Barrow. – Po czym uścisnął dłoń drugiego mężczyzny.

– Wejdźcie, drodzy panowie, do domu. Konie każę zaprowadzić do stajni. – Dan! Do licha, gdzie ten łobuz się podziewa, gdy jest potrzebny? Dan! – wrzeszczał William. Zastanawiał się, gdzie jest jego pracownik od stajni. Coraz to częściej miał ochotę go zwolnić. Nigdy nie zjawiał się na czas. Był leniwy i wiecznie znudzony. – No nic. Zaczekajcie chwilę, panowie. Sam zaprowadzę konie – rzekł z ledwo skrywaną złością. „Cholera”, klął pod nosem. „Jak Boga kocham, zwolnię tego darmozjada! Zwymyślam go, aż mu w pięty pójdzie!” – Proszę, panowie, zapraszam do domu. Zaraz przyjdę i dokończymy naszą rozmowę. – To rzekłszy, wziął w dłoń lejce i poprowadził konie w stronę stajni.

Rose postanowiła się ujawnić, zanim ci dwaj wejdą do domu. Ależ ten tata jest niemądry! Zapraszać obcych pod swój dach! Gdyby mama lub babcia zobaczyły, że obcy mężczyźni wchodzą do domu, z pewnością umarłyby ze strachu.

Poprawiła włosy, po czym wyszła zza dębu i zaczęła iść w kierunku nieznajomych. Stali tyłem, więc nie widzieli jej. Ona jednak bez chwili wahania podeszła bliżej. Sądziła, że usłyszą jej kroki i odwrócą się. Oni jednak jej nie słyszeli. Uznała, że najlepiej będzie się odezwać.

– Witam! – rzekła z uśmiechem.

Nieznajomi gwałtownie się odwrócili, w tym samym momencie, jakby byli umówieni na jednakową reakcję. Wyglądali doroślej niż z daleka. Na pewno byli starsi od Laurence’a o dobre kilka lat. Pierwszy mężczyzna, ten, z którym rozmawiał ojciec, był wysoki i niezwykle przystojny. Był bardzo dobrze zbudowany, zupełnie jak bogowie greccy z książek o mitologii, miał gęste ciemne włosy i urzekające oczy w kolorze morza w czasie sztormu. Drugi był trochę niższy od pierwszego i z pewnością nieco młodszy. A może Rose tylko tak się zdawało? W każdym razie miał chłopięce rysy twarzy i czarujący uśmiech. Na głowie miał bujne, potargane przez wiatr, brązowe loki. Obydwaj panowie spodobali się dziewczynie od razu.

– Nazywam się Claryssa Rose Barrow. Jestem córką Williama Barrowa. Chyba się jeszcze nie znamy – powiedziała i wyciągnęła rękę.

Pierwszy z mężczyzn, chyba Tony, czy jakoś tak, ujął jej dłoń i lekko pocałował.

– Anthony DaSilva – przedstawił się.

To samo uczynił drugi mężczyzna.

– Christian Irving – rzekł.

Rose spodobały się oba nazwiska. Irving to było dość znane nazwisko w rodzinnym mieście babci Loreny, ale DaSilva brzmiało niezwykle obco.

– DaSilva? – rzekła Rose, jakby nie zważając na osobę trzecią. – To chyba nie jest angielskie ani francuskie nazwisko, prawda, proszę pana?

– Istotnie – zaśmiał się Anthony. – Nie jest. To hiszpańskie nazwisko.

– Pochodzi pan z Hiszpanii? – spytała, szeroko rozszerzając oczy.

– Ależ skąd, droga pani! Jestem Anglikiem, ale mój pradziadek był Hiszpanem. Nazwisko odziedziczył po nim mój dziadek, potem ojciec, no i w końcu ja.

Rose uznała, że czas skończyć nierozwinięty temat o nazwiskach i przejść do sedna sprawy.

– A co takiego sprowadza panów do Arszeniku, jeśli wolno mi spytać?

Teraz to oni wyglądali na zaskoczonych.

– Do czego? Jakiego arszeniku? – spytał Anthony.

Rose przewróciła oczami.

– Ten dworek nosi nazwę Arszenik – rzekła znudzonym głosem, jakby wyjaśniała rzeczy oczywiste.

– Jak trucizna – zauważył Christian Irving. – A kto wpadł na pomysł, aby nazwać dwór tak oryginalnie?

– Mój dziadek, George Barrow. Ten dom ma swoją historię, której nie będę panom opowiadać, bo sama jej dokładnie nie znam. Wiem tylko tyle, że przed laty moja prababcia Eliza Barrow otruła się w tym domu arszenikiem z rozpaczy, gdy dowiedziała się, że jej mąż ma romans i… – tu urwała i zarumieniła się. Nie powinna była tego mówić. To nie wypadało. Żeby zatuszować drobną wpadkę powtórzyła wcześniejsze pytanie: – To czego panowie tutaj szukają?

– Christian to mój przyjaciel – odparł Tony. – Wracamy razem z dalekiej podróży. Przez dwa lata pracowaliśmy na północy, w Anglii. On jest tutaj przejazdem, a ja… – zamilkł na chwilkę – ja przyjechałem do Elaine.

Rose zdumiała się. A więc jednak się nie przesłyszała! Ten przystojny dżentelmen przyjechał do jej przyjaciółki! To naprawdę brzmiało dziwnie…

– A skąd pan zna Elaine? – spytała dociekliwie. Musiała się dowiedzieć, skąd ta dziewczyna wytrzasnęła takiego mężczyznę. To było trochę niesamowite. Ten człowiek był jej zdaniem śmiały, pełen życia i bardzo wesoły, natomiast Elaine taka cichutka i skryta. Zupełnie jak dwie strony medalu.