Nauczyciel z Polski - Jarek Szulski - ebook

Nauczyciel z Polski ebook

Jarek Szulski

0,0
39,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza taka książka o szkole! Zobaczcie, co może się w niej wydarzyć, jeśli otworzymy się na relację i dialog. I jak piękny może to być kawałek świata…

Jarek Szulski – nauczyciel z pasją, współtwórca Akademii Psychologii Przywództwa i autor bestsellerowych powieści „Zdarza się” i „Sor”, powraca z praktycznym poradnikiem i jednocześnie wciągającą opowieścią o miłości do szkoły. Bazując na własnych doświadczeniach, we wzruszający sposób pokazuje drogę dorastania i rozwoju nieco szalonego nauczyciela, dotyka jasnych i ciemnych stron „najpiękniejszego zawodu świata” oraz zachęca do zupełnie nowego kształtowania szkolnej codzienności, tak by każda godzina spędzona z uczniami stała się dla wszystkich niesamowitą przygodą. I udowadnia, że jest to możliwe!

Pełen humoru, barwnych anegdot, inspiracji do dalszego rozwoju oraz praktycznych pomysłów na pracę z młodzieżą poradnik, zawiera także szereg rozmów z wybitnymi specjalistami oraz kilkanaście poruszających esejów napisanych przez uczennice i uczniów liceów ogólnokształcących. Całość graficznie spinają ilustracje i doodle 16-letniego Eryka Kiepuszewskiego.

Czytajcie, bawcie się, inspirujcie i wzruszajcie!

 

“Ostrzeżenie! Lektura tej książki skonfrontuje cię z wymiarami życia, które dotąd masz „za kurtyną”. Może to być zarówno pierwiastek rebelii, przekory, agresji, bestii, dosadności języka jak i piękna, empatii, pokory, subtelności, czułości, wrażliwości i dobra. Jeśli jednak chcesz zachować status quo – odłóż tę książkę natychmiast!“

Jacek Santorski

 

“Nie polecam! Język potoczny, dużo szczegółów, detali, które potrafią zdziwić, żeby nie powiedzieć zszokować. Padają jak z pstryczka słowa niecenzuralne, a wszystko to z głowy gościa, który przez kilkanaście lat był belfrem! To nie dla nauczycieli poukładanych i szukających w szkole spokoju kilku godzin lekcyjnych.”

“Polecam! Po trzykroć polecam tym, co chcą przejść na drugą stronę i zabrać ze sobą całą klasową ekipę, która za taką podróż potrafi wznieść okrzyk „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!”. Otwórz książkę na byle jakiej stronie… każda z nich to konkretne rozwiązanie problemów. No, taka sztuka Jarka!”

Jurek Owsiak

 

“Książka Jarka Szulskiego jest inspirującą lekturą dla nauczycieli, którzy chcą rozwijać zainteresowania uczniów, ich samodzielne i krytyczne myślenie, którzy są przekonani, że szkoła powinna być miejscem budowania relacji społecznych – rozwijania umiejętności dialogu z osobami inaczej myślącymi, uczenia pracy zespołowej i  współodpowiedzialności za tworzoną z innymi wspólnotę. Czytając ją angażujemy się w poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o to, jak nawiązywać i rozwijać relacje z uczniami, tak by osiągnięcie tych celów stało się możliwe.”

dr Krystyna Starczewska

 


Autorki i autorzy rozdziałów:

prof. dr hab. Barbara Fatyga, dr hab. Iwona Chmura-Rutkowska, dr Adam Aduszkiewicz, dr Andrzej Depko, Tomasz Adamczyk, Tomasz Garstka, Marek Matkowski, Michał Pawłowski, Jacek Santorski, Halina Zalewska, uczennice i uczniowie liceów ogólnokształcących

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 658

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dzień dobry, czyli jakiś wstęp

– Dzień dobry, Droga Czytelniczko lub Drogi Czytelniku! – zwracam się do ciebie, żeby jakoś zacząć to nasze niespodziewane spotkanie. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, w jaki sposób twoje życie doprowadziło cię do tego oto momentu.

– Dzień dobry – odpowiadasz, może nawet nieco zbita lub zbity z tropu. – Od kiedy autor tak zagaduje do odbiorcy, hę?

Od teraz.

Trzymasz w ręku poradnik, albo może lepiej: „poradnik”. Trzeba mieć tupet, aby napisać coś takiego, wiesz to. Albo tak jak ja, wystarczy pewnego dnia obudzić się ze świadomością, że „wiem już, jak żyć” i że „poznałem odpowiedzi na wszystkie ważne pytania”. A jeśli tak, to czemu się nie podzielić? To byłoby nie po koleżeńsku.

Wydawcy bardzo zależało, aby to był poradnik przełomowy, no taki, jakiego jeszcze nie było. I gdybym miał teraz oszacować jego przełomowość, to napisałbym, że jest „prawie przełomowy”. A prawie czyni… wiadomo co, i tak dalej.

– I żeby był mądry, inspirujący oraz zabawny – fantazjował wydawca, aby chwilę później wrócić na planetę Ziemia. – Wystarczy, jeśli będzie chociaż zabawny.

Niemniej muszę ci się zwierzyć, że wysłałem pierwszą wersję tej opowieści grupce moich wychowanków. A oni to przeczytali. Była uczennica w odpowiedzi napisała „idę się załamać”, a były uczeń „z kim ja się zadaję!”. To zdanie „z kim ja się zadaję” zasługuje na szczególną uwagę, ponieważ, jak sądzę, nie jest zbyt często wypowiadaną w szkole frazą, zwłaszcza przez ucznia pod adresem nauczyciela. No i powiedz, czy mogłem sobie wyobrazić lepsze recenzje?!

Nie mogłem.

Z kolei pewna osoba w sile wieku, której zdanie niezwykle cenię, na moje obawy w temacie czytelniczego odbioru po przejrzeniu tekstu oznajmiła: „Oczywiście, jedni się obrażą, ktoś zbulwersuje, a inni odetchną i pomyślą, że nareszcie!”.

Jak to w życiu.

Wojciech Eichelberger zaproponował mi, abym w tytule zawarł zdanie, które miało widnieć na okładce jego autobiografii1, a mianowicie: „Mam pytanie do każdej odpowiedzi”. Przyznasz, że to naprawdę dobry tytuł dla poradnika! Bo jedno powiem otwarcie i bez ironii: książka, którą trzymasz w ręku, ocieka niepewnością. I choć „to wszystko zdarzyło się mniej więcej naprawdę”2, jest pełne ciekawości i zachwytu nad człowiekiem, to nie proponuje jasnych rozwiązań. W nauczycielskim fachu tak już jest, że „czasem zjadasz batona, a czasem, cóż, on zjada ciebie”3. A ostateczna decyzja dotycząca tego, kim jesteś i w jaki sposób chcesz pracować, kochać i dotrwać do swojego końca, zawsze będzie należała do ciebie. To najgorsze i najlepsze w byciu dorosłym.

Konstrukcja Nauczyciela z Polski odzwierciedla drogę, którą sam przeszedłem jako uczeń, a potem nauczyciel w warszawskich gimnazjach i liceach. Zawarłem w niej również sporo gotowych, zrealizowanych pomysłów oraz wiele inspiracji płynących prosto z programu akademickiego, który wspólnie z Jackiem Santorskim prowadzimy od 2010 roku w Szkole Biznesu Politechniki Warszawskiej4. Okazuje się, że to, co służy menedżerom, szefom i właścicielom firm, doskonale sprawdza się w szkolnej klasie czy na stanowisku dyrektora szkoły. Najwyraźniej na uczciwe i autentyczne przywództwo składają się te same uniwersalne zasady, bez względu na to, w jakich okolicznościach to przywództwo jest uprawiane.

Do współtworzenia tej książki i napisania krótkich rozdziałów czy esejów zaprosiłem również grupę osób towarzyszących mi w pracy z młodzieżą i dorosłymi. Mam nadzieję, że ich profesjonalizm i wiedza podniosą wartość publikacji. Podobnie jak i głos młodych, licealistek i licealistów, moich byłych uczennic i uczniów, którzy podjęli wyzwanie, aby podzielić się tym, co dla nich szczególnie ważne.

Jeśli jesteś nauczycielką lub nauczycielem – ta książka jest zwłaszcza dla ciebie. Wierzę, że odnajdziesz się w wielu przytoczonych sytuacjach, dylematach, problemach i radościach związanych z wykonywaniem naszego zawodu. Ufam także, że czas spędzony ze mną będzie inspirujący i skłoni cię do podejmowania zupełnie nowych działań w szkole i w życiu.

Jeśli jesteś rodzicem – ta książka pozwoli ci lepiej zrozumieć, co myślą i czują, czym żyją i czego się boją osoby, którym powierzasz to, co najcenniejsze – własne dzieci.

Jeśli jesteś uczennicą lub uczniem – to, o kurde, nie wiem, uciekaj, ratuj się, masz jeszcze szansę!

A co, jeśli nie lubisz poradników? Kiedy robi ci się słabo na samą myśl, że miałbyś czytać wynurzenia kolejnego mądrali i należysz do tej części społeczeństwa, która pragnie zdelegalizować coachów i sprzedawców polis na życie? Mam dobą wiadomość: jesteś u siebie. To nie jest taki poradnik, to poradnik-bezradnik dla tych, co nie cierpią poradników.

Dobrej lektury (i zabawy!)…

Zacznijod siebie

Supernauczyciel

Supernauczycielem (i wychowawcą) zostałem po siedmiu czy ośmiu latach pracy w szkole. Tobie zajmie to mniej czasu, ponieważ przeczytasz tę książkę, a to serio ułatwi sprawę i znacznie skróci potrzebne szkolenie. Rzecz miała miejsce podczas wakacyjnej eskapady zrealizowanej z grupką chętnych uczennic i uczniów na trasie przez tzw. państwa bałtyckie, tuż przed rozpoczęciem trzeciej klasy gimnazjum. Wtedy to moi wychowankowie poczuli, że jestem wychowawcą kompletnym, że lata mego samokształcenia, codziennego wysiłku, studiów pedagogicznych, podyplomowych, wizytacji kuratoryjnych, ocen pracy, że to wszystko połączyło się nagle i zmaterializowało w tamtej chwili w postaci mnie, nauczyciela moich uczniów. Mój pedagogiczny kamień milowy. Miał miejsce na zakończenie dnia czwartego, kiedy po kolejnej ulewie (i licznych będących jeszcze przed nami, gdyż padało czterdzieści razy dziennie) zaparkowaliśmy naszego dwudziestoosobowego busa na jednym z łotewskich kempingów. Wyglądaliśmy tak, jak można wyglądać po odwiedzeniu rezerwatu gradu, ulewnego deszczu, burzy i porywistego wiatru. Zdeptani przez naturę. Nasze zbiorowisko jednostek ludzkich upodobniło się do śmietnika za Tesco w Wejherowie. My plus pojazd z przyczepą, na niej skłębione gnijące ubrania, których przynależność do konkretnej osoby przestała mieć już znaczenie. Tego dnia miałem na sobie podkoszulek Jędrka. Czekałem z grupką moich młodych Przyjaciół w kolejce do jedynego czynnego prysznica. Brudny, śmierdzący, ociekający błotem, z przełamanym na pół papierosem w zębach, w tych hawajskich nachach, potargany i z upiorną czkawką. Wtedy to piętnastoletni Henio spojrzał na mnie, na swego opiekuna, ocenił, pokręcił głową i powiedział: Supernauczyciel!

Do ironii moich podopiecznych zdążyłem się już przyzwyczaić. Zniszczyłaby mnie, gdybym jej nie polubił albo co gorsza nie rozumiał. A supernauczycielem bywałem później wielokrotnie. Nasz wspomniany rajd przez kraje bałtyckie pozostał pod znakiem „łotewskiej pogody”. Mieszkaliśmy całą ekipą w jednym dziesięcioosobowym wojskowym namiocie, każdą noc spędzając w innym miejscu. W Tallinie padało mocniej niż zwykle, do tego przez całą noc. Obudziłem się twarzą w błocie, mój śpiwór i ja dosłownie leżeliśmy w wielkiej kałuży, a na mnie leżeli jacyś uczniowie. Supernauczyciel i superuczniowie. W gnijących po tygodniu ubraniach, mokrych śpiworach. Nikt nie zachorował. Supernauczycielką okazała się również moja sroga koleżanka od matematyki, która podczas wędrówki przez Biebrzański Park Narodowy wpadła po pachy w bagno i zastanawiała się, czy uczniowie zdecydują się ją uratować. Uratowali. Supernauczycielami byli też moi koledzy profesorowie, którzy wyjechali na ryby do Szwecji, gdzie na pewien czas zamienili się w wikingów, to znaczy nieustająco pierdzieli, przeklinali, bekali i sikali, gdzie popadnie. Na szczęście ich uczniowie przebywali akurat na zorganizowanej kolonii językowej w Mielnie.

Pamiętam, co czułem i co myślałem, kiedy podczas studiów znalazłem się nagle na terenie obozu letniego w stanie New Hampshire z zamiarem przepracowania wakacji jako opiekun młodzieży, tzw. counsellor. Ucieszyłem się, że dojechałem na sam koniec „tygodnia treningowego”, podczas którego przyszli wychowawcy grali ze sobą w gry różne, zabawy takie, w które mieli potem bawić się z młodymi. Tańczyli, wygłupiali się, krzyczeli, robili głupie miny, eksplozja ekstrawertyzmu po prostu. Nie można było zwyczajnie przejść niespiesznie z kubkiem kawy przez teren obozu niezaczepionym przez roześmianego, tańczącego człowieka. Byłem przerażony. Po godzinie pobytu i rozmów byłem także fizycznie wyczerpany. Po tym, jak kazali mi udawać zwierzę, a wybrałem krowę, bo lubię, i kiedy tak przechadzałem się po terenie obozu z kartonem na plecach, pomalowanym rzecz jasna w krowę, pomyślałem, że się zabiję albo przynajmniej potnę. Byłem pewien, że jako introwertyk nie dam sobie rady, nie będę wystarczająco ciekawy i zajmujący dla podopiecznych, nie znajdę z nimi wspólnego języka. Wiedziałem, że nie będę pląsał, śpiewał, robił min. To nie byłem ja, to nie mogło się udać. Jedyną miną, jaką potrafiłem robić, była mina zbitego psa. Kładziesz palec wskazujący niejako od góry w miejscu pomiędzy jednym a drugim okiem, pociągasz tym palcem skórę twarzy do góry i gotowe. Mina zbitego psa. Porównałbym swoją sytuację na obozie w New Hampshire do takiej, kiedy z prędkością 100 kilometrów na godzinę rozbijasz swoje auto o tablicę z napisem „Twoja Superwakacyjna Praca wita ostrożnych kierowców”. Jakby zarwał się balkon, na którym ktoś umieścił transparent z napisem „Wszystko będzie dobrze”.

– Kurwa – pomyślałem na koniec pierwszego dnia. Chciałem tylko dorobić do kieszonkowego, być miły, odegrać swoją rolę, dobrze wyglądać, pobiegać z dzieciakami po lesie, potarzać się w trawie, pokazać im parę zapaśniczych sztuczek, popatrzeć na gwiazdy, zachwycić się wschodem i zachodem słońca, a poczułem się, jakbym w swoich nowych, pięknych i wygodnych najkach z poduszką powietrzną wdepnął w psie gówno.

Czułem się zupełnie nieadekwatnie do okoliczności. Coś w rodzaju sytuacji opisanej przez Marka Hłaskę w Pięknych dwudziestoletnich, kiedy to za czasów słusznie minionych podczas koncertu zorganizowanego dla pracowników PGR-u na scenę wbiegł młody człowiek i zaryczał: „San Remo, białe miasto ponad morzem, ja kocham cię…” A zaskoczeni chłopi w watowanych kurtkach wytrzeszczali oczy ze zdumienia.

Mądry był szef tego obozu w New Hampshire, bo kiedy podzieliłem się swoimi wątpliwościami, odparł, że wybrał mnie właśnie ze względu na moją introwertyczną naturę, na rodzaj nieśmiałości i wątpliwości, z jakimi podejmowałem tę pracę.

– Będziesz wspaniałym counsellorem – dodał, poklepując mnie po ojcowsku po ramieniu. Miałem 21 lat. Uwierzył we mnie. Gdyby mnie zobaczył wiele lat później jako supernauczyciela na tej Łotwie w kolejce do prysznica… Nie powiem, że był to łatwy miesiąc w New Hampshire. Bo to był bardzo trudny i wyczerpujący miesiąc w New Hampshire. Doświadczyłem i zrozumiałem wówczas dobitnie, że nie muszę dorównać ani dopasować się do jakiegoś jednego jedynego słusznego modelu, wzorca osoby pracującej z młodzieżą. I to w Ameryce, zasypanej upraszczającymi rzeczywistość poradnikami. To zawsze kusi, by znaleźć patent na to, jak być świetnym wychowawcą w dziesięciu punktach. Albo dwunastu. Truizmem będzie stwierdzenie, że jesteśmy różni i że nie ma dla nas jednakowej recepty ani drogi. Jeśli poszedłbym drogą pląsających koleżanek i kolegów (którym zresztą zawsze zazdrościłem tej śmiałości), byłbym nieprawdziwy. Sam nigdy nie organizuję takich dynamicznych i skocznych zabaw, starannie dobieram także zajęcia czy ćwiczenia integracyjne, bo sam większości z nich nienawidzę.

Oczywiście znajdowałem w literaturze i internecie wiele poradników, list cech idealnego nauczyciela i wychowawcy. Trudno z nimi polemizować. Sprawiedliwy? Dowcipny? Merytorycznie przygotowany? Uprzejmy? Konsekwentny? Oczywiście, że tak, chyba że wnikniemy głębiej. Rzeczywistość jest fascynująca również poprzez swoje paradoksy. Przecież trzeba być konsekwentnym, rozwijamy się, kiedy mówią nam „nie” i tak dalej. A z drugiej strony, jeśli pracujesz z ludźmi, których lubisz, to może lepiej być konsekwentnie łagodnym i pobłażliwym? Komu mamy wybaczać, jeśli nie tym, których lubimy czy kochamy? Konsekwentny czy konsekwentnie niekonsekwentny? Obie postawy znajdą wśród nauczycieli zdecydowanych zwolenników i obronią się poprzez racjonalną argumentację. I jedni, i drudzy w pewnym sensie będą mieli rację. Musisz sam zdecydować (i to nie raz na zawsze, bo jest jeszcze takie zjawisko jak rozwój, oczywiście nieznane jest ono tym przedstawicielom naszego zawodu, którzy rozwijać się nie zamierzają, bo dotarli już do mety i uważają, że wszyscy inni zagracają jedynie naszą planetę, tymczasem oni wiedzą już wszystko), co wybierasz, odnieść to do tego, kim jesteś, a potem wziąć za to cholerną odpowiedzialność. I to jest piękne!

Jeśli decyduję się na bliskie relacje z uczniami i ich rodzicami, być może muszę się liczyć z tym, że ci pierwsi będą chcieli wejść mi na głowę (w istocie często to robią w sensie dosłownym, nikogo mój widok z kimś mniejszym na głowie nie dziwił), a drudzy – wykorzystać być może ową relację do pragmatycznych celów, zwłaszcza w sytuacji trudnej. Być może. Być może zatem muszę jednocześnie nauczyć się wyznaczać swoje granice. Powtarzam „być może”, bo czegokolwiek dowiesz się z poradników, ostatecznie doświadczysz takich sytuacji, kiedy żadna ze świetnie brzmiących rad nie zadziała. Czasem nic nie działa i nie da się znaleźć prostych odpowiedzi. A nawet kiedy coś zadziała u mnie, to może nie zadziałać u ciebie. Moje doświadczenie: cokolwiek zrobisz, i tak będzie źle.

Znajoma opowiadała mi niedawno o swojej traumie sprzed lat, z czasów dorastania. Rodzice zapewne przeczytali jakiś poradnik, bo w relacji do nastoletniej córki odwoływali się do jej odpowiedzialności, pozwalali jej samodzielnie podjąć decyzję. „Bądź odpowiedzialna” – mówili, kiedy wychodziła na imprezę. „Bądź po prostu mądra” – żegnali ją, kiedy jechała z przyjaciółmi z liceum pod namioty. A jeśli byliście kiedyś w liceum pod namiotami, to wiecie, że raczej nikt tam nie jest mądry. A już tym bardziej odpowiedzialny. Kiedy przypomnę sobie własne tego rodzaju eskapady, to cieszę się, że wszyscy przeżyli. „Bądź po prostu odpowiedzialna, kochanie”– mówili mojej koleżance rodzice. A ona nie chciała być odpowiedzialna, chciała być głupia, robić niemądre rzeczy, tak jak jej koleżanki. Nienawidziła tego „bądź mądra, skarbie”, do dziś tego nienawidzi. I bądź tu mądry.

Innym razem była uczennica zdradziła mi, że jej mama nigdy jej niczego nie zabraniała, dawała wybór mówiąc: „Podejmij decyzję, ja ją uszanuję”, „To twoje życie, musisz zdecydować” i tak zawsze. Też czytała poradnik. A nastolatka marzyła o tym, żeby mama powiedziała: „Nie! Nie ma mowy!”, żeby wrzasnęła, pokrzyczała czy coś. Wtedy mogłaby trzasnąć drzwiami, strzelić dwudniowego focha niczym rasowa nastolatka. Czułaby, że ma sparingpartnerkę, co w okresie dorastania jest przecież całkiem wskazane.

Cokolwiek zrobisz, będzie źle, zapamiętaj. Najwspanialsze metody zdewaluują się w obliczu konkretnego napotkanego człowieka. Dla miłośników poradników i różnych takich guru, którzy mają nas zwolnić z wysiłku samodzielnego myślenia, mam taką ulubioną anegdotę o Mistrzu i Uczniu. Uczeń po długim duchowym szkoleniu szykował się na powrót do domu i dorosłego życia. Na odchodnym zapytał Mistrza o radę dotyczącą tego, jak żyć. „Życie jest jak fontanna, mój drogi” – rzekł Mistrz i pożegnał adepta. A ten żył według tej zasady, robił karierę, a zawsze, kiedy miał wątpliwości natury egzystencjalnej, przypominał sobie, że życie jest jak fontanna. A gdy po wielu latach dowiedział się, że Mistrz umiera, wybrał się do niego i przy łożu śmierci powiedział, że całe życie kierował się radą, którą usłyszał od Mistrza.

– Jaką radą? – zapytał Mistrz.

– Powiedziałeś, Mistrzu, że życie jest jak fontanna.

– Hmm, a może jednak nie jest – rzekł Mistrz i wyzionął ducha.

Uznajmy, że po głębszej refleksji odpowiedziałeś już sobie na pytanie: „Kim jestem?”, przynajmniej tak mniej więcej. I potrafisz dopasować do tego, kim jesteś, własne metody pracy. Zachowujesz także czujność, jeśli chodzi o ich uniwersalną skuteczność. No to teraz przyjmij do wiadomości, że to, jak sam siebie widzisz i co o sobie myślisz, nie wystarczy. Są na tym świecie jeszcze inni ludzie, no niestety, i oni też się na ciebie gapią i mają wyższą czy niższą zdolność interpretowania złożonych zjawisk. I gdy tak patrzą na ciebie, to jeden zobaczy to, drugi tamto. Jak kolega z rady pedagogicznej, co to załatwił się towarzysko na amen, kiedy w dniu przebierańców przybył do pokoju nauczycielskiego i koleżankę, która przebrała się za prostytutkę zapytał: „Dlaczego się nie przebrałaś?”, a chwilę później zagadnął do innej, która się akurat nie przebrała: „Ale super się przebrałaś”. Bywa.

Zrozumienie, że nie ma właściwie jednego słusznego sposobu uprawiania zawodu nauczyciela i wychowawcy, było dla mnie, młodego wówczas pedagoga, nie lada odkryciem. Odpowiedzi na pytanie, jakim być belfrem, w jaki sposób pracować, dlaczego coś mi nie wychodzi albo dlaczego wychodzi, zacząłem szukać raczej w sobie niż w poradnikach. Choć jednocześnie niewiarygodnie dużo czytałem. A lektury pedagogiczne złożyły mi się na taki oto obraz sytuacji, że jeżeli w ciągu ostatnich lat psychologowie dokonali rewolucyjnego odkrycia, to było nim odkrycie, że nauczyciele (ale i rodzice) nie muszą być genialnymi psychologami, żeby odnieść wychowawczy sukces. Większość ich działań z użyciem cudownych poradników, gier edukacyjnych, strategii i plansz, które miały zamienić dzieci w maszynki do osiągania sukcesów, nie przyniosło żadnych rezultatów. Wystarczy, że nauczyciele czy rodzice będą po prostu dobrzy, wystarczająco dobrzy, w przeciwieństwie do „doskonali i perfekcyjni”. Muszą zapewnić swoim podopiecznym stabilny i przewidywalny rytm. Dopasować się do ich potrzeb, łącząc ciepło z dyscypliną. Stworzyć więzi, do których młodzi będą mogli się odwołać w stresującej sytuacji. I do tych więzi będę wielokrotnie wracał.

To ważne, kiedy uświadomimy sobie, że naprawdę nie musimy być doskonali. Jest jeszcze rozwój, i sądzę (to znaczy mam nadzieję), że każdy nauczyciel przechodzi jednak pewną drogę, ewoluuje, czyli rozwija się, stając się coraz lepszą wersją siebie. Najczęściej robi to po omacku i bez systemowego wsparcia, bo gdy w rankingowej szkole ogłosi się, że matematyki będzie uczyła młoda, zdolna pani po studiach (a wiadomo, to oczywiste, skoro zaczyna, to musi się tego zawodu jeszcze uczyć, może popełniać błędy, musi okrzepnąć i przywyknąć), to jak sądzisz, przeważy empatia czy pragmatyczna potrzeba posiadania doświadczonego belfra? Spotkałem się już z podobnymi sytuacjami, kiedy stanowcza reakcja rodziców polegała nie na życzliwym wsparciu pedagoga, ale na napisaniu podania o zmianę nauczycielki czy nauczyciela. Tak budujemy w szkołach atmosferę współpracy, rozwoju i nauki. Pragnienie większości rodziców, by znaleźć Arystotelesa dla ich małego Aleksandra jest w oczywisty sposób pozbawione sensu. Tymczasem moja osobista ewolucja w zawodzie nauczyciela przebiegała w prostej linii od kaowca, robiącego wszystko samodzielnie, poprzez osobę angażującą innych do współpracy i podejmowania decyzji, aż do dojrzalszej równowagi i świadomego dysponowania zarówno swoimi zdolnościami decyzyjnymi i organizacyjnymi, jak i chęcią angażowania uczniów do wspólnych projektów. Przeszedłem drogę od pragnienia bycia kimś ważnym i podziwianym, po chęć stania się jak najszybciej niepotrzebnym. Od budowania Olbrzyma w sobie do budowania Olbrzyma w moich wychowankach. Oczywiście mój rozwój wiązał się z coraz lepszym poznawaniem samego siebie, a także z odkrywaniem motywów własnych działań i oddziaływań pedagogicznych. Był to trudny i momentami bolesny proces. No i wciąż trwa. Wciąż, kiedy myślę o sobie sprzed kilku lat, to myślę raczej „O Boże!” i wiem, że już dziś pewne moje zachowania, decyzje i reakcje byłyby inne. Że niektóre z nich bywały wręcz szkodliwe dla moich uczennic i uczniów. Nie sądzę, abym za kilka lat inaczej postrzegał swoją obecną działalność. To jest właśnie rozwój.

– Mam dla ciebie, Jarku, pocieszającą wiadomość – usłyszałem kiedyś od Jacka Santorskiego, kiedy opowiedziałem mu o swoich wątpliwościach. – Z różnych studiów nad uczeniem się wynika, że to nie jest tak, że najpierw czegoś zupełnie nie umiałem, a teraz w pełni to umiem, że czegoś w ogóle nie miałem, a teraz w pełni to mam. Zmiana przebiega stopniowo. Opowiadałeś, że często reagujesz emocjonalnie, złościsz się tak w środku. Podejrzewam, że wkurzasz się trochę rzadziej niż kiedyś. Mogło być z tobą nawet tak, że większość twoich wkurwień płynęła do wewnątrz, bo wspólni znajomi przecież mówią, że Jarek jest ostoją spokoju, i gdybyś nie był szczery i otwarty, to o twoich dylematach nic byśmy nie wiedzieli. Być może jesteś w fazie wewnętrznego rozmrożenia, skontaktowania się ze sobą. I dziś jesteś bardziej świadom tego, co i tak od dawna gdzieś tam w tobie tkwiło.

Zdarza mi się prowadzić warsztaty z nauczycielkami i nauczycielami. Zaczynam czasem od takiego prostego ćwiczenia polegającego na tym, że każda osoba poproszona jest o wymienienie swojej mocnej strony jako nauczyciela, następnie takiej cechy charakteru, nad którą chciałaby jeszcze popracować, coś poprawić, a na koniec o powiedzenie o sobie czegoś, co będzie dla całej reszty zaskakujące. Najczęściej wyłania się rys osobowościowy typowy dla przedstawicieli naszego zawodu, a więc wymieniane są po dobrej stronie takie cechy jak empatia, zaangażowanie, dobre relacje z uczniami, sprawiedliwość, a w obszarze deficytu pojawiają się często niekonsekwencja (rozumiana jako bycie zbyt pobłażliwym, co jak już wcześniej próbowałem pokazać, nie musi być wcale czymś negatywnym), niezorganizowanie, nieradzenie sobie z formalnościami, emocjonalność. Zawsze, rzecz jasna, czekam na najciekawsze, a więc na coś zaskakującego, bo… to, co zaskakujące, czyni człowieka czymś więcej niż tylko „panią od matematyki” w swej zawodowej roli. Jestem pewien, że młodzi nie chcą mieć obok siebie robota, że potrzebują żywej osoby. Wiedzieć, jak ma na imię i co lubi. I że czasem też jej ciężko.

Niezwykłe rzeczy w szkole zaczynały się wydarzać, kiedy naprawdę odważałem się wnieść do pracy to, kim jestem. Młodzi ludzie, aby mi zaufać, musieli mnie choć trochę poznać. Być może dobrą radą będzie zatem, że trzeba przyjść do ludzi z prawdą o swoim życiu i o sobie. Wydaje się to zarówno uczciwie, jak i odpowiedzialne. Bo będąc sobą, choćby pogubionym w wielu obszarach, można być przecież przytomnym i odpowiedzialnym na posterunku, w pracy, w rodzinie, w szkole.

Spróbuję w kolejnych częściach tej książki podzielić się swoim praktycznym doświadczeniem, metodami i pomysłami, które działały lub nie działały na różnych etapach mojej nauczycielskiej drogi. Nie chcę tego robić z poziomu autorytetu, bo nawet jeśli go u niektórych mam, to po przeczytaniu tej książki zapewne go stracę i nigdy nie odzyskam. Zapraszam cię więc w długą podróż z supernauczycielem, któremu zdarza się przed lekcją wejść w psie gówno, a kiedyś podczas urodzin koleżanki spił się tak haniebnie, że wyrzucił przez okno sporą część zawartości jej mieszkania, to jest poduszki, krzesła, ubrania, dywan i wiele innych sprzętów, krzycząc przy tym wniebogłosy: „Wolny Kurdystan!”.

Czy mam to coś. O charyzmie

Kiedy jako dziecko myślałem „charyzma” (o ile dziecko może w ogóle o czymś takim pomyśleć), to przed oczami pojawiała się moja pani z przedszkola. Przypominała tak bardzo zaangażowaną i zabieganą pielęgniarkę, że wielokrotnie podczas zwykłej rozmowy wydawało mi się, że za chwilę wpakuje mi termometr do ust. To była taka osoba, która nie wchodziła do klasy, tylko się do tej klasy wpierdalała. Nie przychodziła na obiad do stołówki, ona się do tej stołówki wdzierała, a potem nie nakładała sobie jedzenia, tylko je sobie zabierała. Kiedy pytała, czy może usiąść obok, to brzmiało raczej jak „zabieraj stąd swoją śmierdzącą dupę i spierdalaj!”. A kiedy się wkurzała, to krzyczała, jakby napadała na twoją wioskę. Czy to właśnie charyzma?

Była też pani od matematyki ze szkoły podstawowej. Nie chcę się jej czepiać, ale mówiąc do nas, zniżała głos, jakby się zwracała do dzieci umysłowo chorych. Podczas gdy inni znani mi nauczyciele w podobnych okolicznościach zazwyczaj jąkali się i stękali na swój szkolny sposób, ona mówiła w sposób tak jasny i donośny, w sposób tak przystosowany do poziomu idiotów, że stawała się zawsze jedyną i najważniejszą postacią podczas lekcji. Czy to charyzma?

Potem, kiedy sam przygotowywałem się do roli nauczyciela, jeden z profesorów, znudzony dość i bez wiary w to, że uczyni z nas wybitnych pedagogów, mawiał często, że albo ma się to coś, albo się nie ma. I na nic nauki, jeśli się tego czegoś nie ma. To coś to właśnie owa mityczna charyzma. W naturalny sposób zadawałem sobie pytania, czy niepewny siebie, introwertyczny chłopak może być charyzmatyczny? No raczej nie. A kiedy przypomniałem sobie, że jeszcze jestem nieśmiały, że do końca klasy maturalnej czerwieniłem się wezwany do odpowiedzi, to szanse na to, że będę charyzmatycznym nauczycielem zmalały do minimum. A jednak w jakiś tajemniczy sposób udawało mi się, nie będąc duszą towarzystwa, zjednywać ludzi i jednoczyć ich wokół różnych inicjatyw. Podczas pracy z menedżerami w Akademii Psychologii Przywództwa poznałem wielu wspaniałych liderów, wybitnych przedsiębiorców, będących w istocie ludźmi skromnymi, czasem wycofanymi, pełnymi pokory. A jednak mieli to COŚ.

Przeczytałem sporo książek, które zmieniły moje rozumienie charyzmy i pomogły takim jak ja. Dwie najważniejsze to Ciszej proszę Susan Cain i Mit charyzmy Olivii Fox Cabane. Pierwsza umocniła mnie w przekonaniu, że każdy nieśmiały wrażliwiec to skarb, a ta druga skupiła się na obaleniu mitów narosłych wokół rozumienia charyzmy, wśród których najważniejsze brzmią:

charyzma

to dar

charyzmatyczny

znaczy energetyczny

charyzma

to narzędzie wpływu na innych.

Autorka przekonała mnie, że charyzma to w istocie zespół zachowań, których można się nauczyć i które można ćwiczyć. Trzy składowe/wskaźniki charyzmy to zdaniem autorki:

obecność

siła

ciepło.

Kształtując odpowiednio poszczególne z nich, możesz zbudować swój unikalny styl (charyzma autorytetu, relacji, wizjonerska, uwagi).

Obecność.Wiąże się z uważnością na sygnały płynące zarówno ze świata zewnętrznego, jak i z mojej głowy i ciała. Jestem obecny, kiedy zauważam podczas lekcji, że jesteście dziś jacyś smutni, zmieniłaś fryzurę, siedzisz w innym miejscu, kiedy odwołuję się do wcześniejszej rozmowy, do wydarzeń, kiedy wiem, czym obecnie żyją moi uczniowie, kiedy jestem z nimi w kontakcie, patrzę w oczy, aktywnie słucham czy personalizuję komunikaty, np. dopisując coś specjalnie dla danej osoby obok jej oceny ze sprawdzianu. Jestem obecny, jeśli rozumiem (a przynajmniej chcę zrozumieć) twój świat.

Siła.Jeden z dyrektorów szkoły przekonywał mnie kiedyś, że praca w edukacji to praca fizyczna. I miał cholerną rację. Fakt, że trenowałem zapasy i że można po mnie skakać, wielokrotnie bywał wykorzystywany przez moich wychowanków. Jednak siła będąca składową charyzmy jest tu raczej rozumiana jako zespół zachowań: postawy ciała, sposobu poruszania się po sali lekcyjnej, siadania, mówienia, modulowania głosu. Ale też jako rodzaj pewności siebie: wiem, po co tu jestem, lubię tu być, chcę tu z wami pracować, postaram się dać z siebie to, co najlepsze, dając sobie prawo do słabości. Jesteś silny, jeśli pozwolisz sobie na uczciwość wobec siebie i innych i nie będziesz robił z siebie boga. Na poziomie ciała czasem wystarczy pilnować, żeby się nie garbić (a jednocześnie nie przyjmować wyniosłej postawy) i popracować nad swobodą poruszania się po klasie (chodzić jak tygrys w klatce, a nie tak zwanym muzealnym krokiem), aby inni odebrali to jako przejaw twojej siły.

Ciepło.Zestawienie siły z ciepłem jest dla mnie symptomatyczne. Już dawno temu wyczytałem w jednej z prac socjologicznych, że w szkole powinni pracować mięśniacy o gołębim sercu. Taki, co i przylutuje, i przytuli. Za ciepłem kryją się konkretne zachowania: radość, uśmiech, czułe gesty, uwaga, empatia. Piękne sprawy, na które z jakichś powodów nieczęsto pozwalamy sobie w szkole. A szkoda.

I obecność, i siłę, i ciepło – wszystko to można ćwiczyć. Zdecydować, która z tych cech jest bardziej twoja, lepiej do ciebie pasuje, więc powinna przeważać. A potem pozostaje już tylko kształtować dalej swój własny styl charyzmy. Czy będziesz silną wizjonerką/wizjonerem jak Steve Jobs, czy ciepłym kapłanem jak papież Franciszek? A może kimś obecnym i uważnym jak Dalajlama?

A kiedy już będziesz charyzmatyczny, to przypomnij sobie lekcje historii. Charyzmatycznych ludzi, którym się nie powiodło, spotykało zwykle to, co zawsze spotykało wybawców, którym się nie udało, zostawali ukrzyżowani.

I jeszcze rada, która bardzo pomogła mi w rozumieniu charyzmy. Usłyszałem kiedyś mianowicie, że jeśli chcesz stać się ważnym dla drugiej osoby, potrzebujesz dwóch miesięcy, gdy zainteresujesz ją sobą, i dwóch tygodni, gdy zainteresujesz się nią.

I chyba tak. Facet ma w szkole trochę łatwiej. Pewnie dlatego, że jest w niej nieczęsto spotykanym przypadkiem.

JAK BYĆ CHARYZMATYCZNYM W RELACJI?

Zadbaj o strój.Pamiętaj o uścisku dłoni.Dostrój się do rozmówców.Uważaj na niepewność ruchową.Uważaj na rozbiegane oczy.Nie potakuj zbyt często.Odzwierciedlaj mowę ciała rozmówcy.Spotkania 1:1, najlepiej pod kątem 90 stopni.Postawa Królewska lub Postawa Goryla.Bądź sobą, nie udawaj!

JAK MÓWIĆ CHARYZMATYCZNIE?

Mów powoli, rób przerwy, graj ciszą.Zniż głos.Aktywnie słuchaj – dopytuj i nawiązuj.Nie przerywaj.Pozwalaj się wtrącać.Rób pauzę przed swoją wypowiedzią.Trudnych rozmówców pytaj o opinię.Wyrażaj podziw.Uważaj na słowa zmiękczające przekaz.Stosuj metafory i historie.Pamiętaj o dobrym zakończeniu.

Co jest marne w życiu i działaniu dorosłych

Kiedyś byłem w miarę pewien, co mam robić i dlaczego. Dziś już nikt nie wie, co warto człowiekowi robić. Może jedynie filozof jeden czy drugi. Zawsze psuli innym zabawę. Choć i oni ostatecznie dziwaczeli. Chryzyp przykładowo miał umrzeć ze śmiechu, inny wskoczyć do wulkanu, Diogenes z Synopy zaś, jedna z najgłośniejszych pod tym względem osobowości, publicznie się onanizował i robił wiele innych niezrozumiałych dla obserwatorów rzeczy. W szkole człowiek też wcześniej czy później dziwaczeje albo przesiąka gimnazjalnym humorem (co w oczach znajomych, bliskich i przyjaciół oznacza diagnozę: dziwaczeje), który jest jak wiadomo najbardziej absurdalny, żenujący oraz najlepszy. Poproszono mnie kiedyś o przeprowadzenie szkolenia dla nauczycieli w ośrodku na Mazurach. Mogłem po prostu przyjechać, powiedzieć, co mam do powiedzenia, zażartować ze dwa razy, podpisać kilka książek i wyjechać. Tylko po co? Pożyczyłem doskonały strój od doskonałego dozorcy z liceum Reytana, gdzie przez ostatnie lata pracowałem. Miałem zielony komplet, koszulę, spodnie poplamione farbą, bluzę roboczą i czapkę. Już na miejscu szkolenia doposażyłem się w grabie, miotłę, kupiłem szlugi i byłem gotowy. Przez dwa dni udawałem dozorcę. Zagadywałem uczestniczki i uczestników kilkudniowego szkolenia, spożywałem posiłki w tej samej stołówce, ale przy specjalnym stoliku z kierowcami autokarów (było super!). Czasem udawało mi się włączyć do rozmów prowadzonych przez nauczycieli, bo dominował temat szkoły, a wydawało mi się, że coś o niej wiem. Nikt mnie nie słuchał. Poczułem, co to znaczy być ignorowanym po całości, jedynie z powodu roli, jaką w tym momencie odgrywałem. Gdybym nie miał dystansu, robiąc tę ohydną prowokację, poczułbym się zwyczajnie gorszy. Przypomniało mi to dyskusję w szkole znajomego, w wyniku której ustalono, że personel administracyjny nie jest godny dostąpić zaszczytu świętowania szkolnej wigilii razem z profesorami najwspanialszego liceum. Nauczyciele świętowali więc na górze, personel administracyjny na dole. Najlepiej, prawda? Kiedy tak klęczałem ze śrubokrętem w świetlicy na tych Mazurach z tymi nauczycielami i grzebałem w gniazdku elektrycznym, pani organizatorka przepraszała, że nie dojadę z przyczyn losowych i nie będzie wykładu o relacjach. Wtedy ja, dozorca, burknąłem, że napatrzyłem się tu tego i owego, obserwując grupy szkolne, i że mogę niejedno opowiedzieć. I zastąpiłem sam siebie, wygłaszając prelekcję na temat relacji nauczyciel–uczeń obserwowanych oczami dozorcy ze szkolnego ośrodka wypoczynkowego. W trakcie wydało się, kim jestem, ostatecznie zresztą przeprosiłem za ten wkręt, choć przyznaję, że sprawił on i mnie, i organizatorom wiele radochy. I może nawet dał do myślenia. O tym, że aby szanować innych, trzeba zacząć od szacunku do samego siebie. Że aby być KIMŚ dla innych, trzeba być KIMŚ dla siebie. Że od tego trzeba zacząć.

Prowadzę cyklicznie zajęcia dla nauczycieli w warszawskiej Akademii Wychowawcy (zbudowanej w Warszawskim Centrum Innowacji Edukacyjnych i Szkoleń przez Izę Dacewicz), właściwie to asystuję Tomaszowi Garstce. Niemniej w myśl zasady, że czasem lepiej czegoś doświadczyć, niż tylko o tym nauczać, uknuliśmy niegdyś niecnie, że niestandardowo zaczniemy spotkanie z nauczycielami. Srogo pożałowaliśmy. Naprawdę smutek nas ogarnął. Nie powiedzieliśmy dzień dobry, nie uśmiechnęliśmy się, tylko punktualnie wyjechaliśmy z tekstem w rodzaju: mamy przed sobą pracowity dzień, jesteśmy tacy superspecjaliści, więc poprosimy o dyscyplinę, abyśmy mogli wywiązać się z zadania, które przed nami postawiono. To jest Tomek, ja jestem Jarek, jakieś pytania?

I tak bez uśmiechu, bez ciepła i obecności, czysta siła. I dalej:

– Aby nam się sprawnie pracowało, przygotowaliśmy kilka zasad, które będą obowiązywały podczas szkolenia. Prosimy sprawnie się z nimi zapoznać, a następnie podpisać.

I rozdaliśmy obecnym kartki z regulaminem szkolenia, oto on:

Należy zapoznać się z regulaminem i programem szkolenia; bezwzględnie stosować się do zawartych zapisów.

Podczas

szkolenia należy zawsze stosować się do poleceń prowadzącego zajęcia.

Nie

wolno opuszczać zajęć bez uzgodnienia z osobą prowadzącą zajęcia.

Należy informować prowadzących zajęcia o sytuacjach mogących zagrażać zdrowiu lub życiu uczestników szkolenia.

Należy bezwzględnie dbać o bezpieczeństwo własne i innych.

Należy bezzwłocznie zgłosić prowadzącemu zajęcia złe

samopoczucie

i inne objawy niedysponowania.

Należy przestrzegać przepisów bezpieczeństwa i higieny (BH).

Należy dbać o czystość, ład i porządek w miejscu szkolenia.

Aby

czas szkolenia upłynął w miłej atmosferze, podczas zajęć i dyskusji należy bezwzględnie przestrzegać ogólnie przyjętych zasad dobrego wychowania.

Należy

godnie

reprezentować swoje miejsce pracy (szkołę).

Podczas

zajęć nie należy prowokować agresji słownej i fizycznej wobec innych uczestników szkolenia.

Należy z rzyczliwością i kulturą odnosić się do wszystkich uczestników szkolenia.

Zabronione

jest uczestnictwo w zajęciach pod wpływem alkoholu lub narkotyków.

Wobec

uczestników, którzy nie przestrzegają regulaminu szkolenia i zasad BH, będą wyciągnięte konsekwencje, z wysłaniem stosownej informacji do miejsca pracy włącznie.

Każdy

uczestnik

szkolenia zobowiązany jest do posiadania ważnego dowodu tożsamości.

Za

szkody materialne spowodowane przez uczestników szkolenia odpowiadają personalnie uczestnicy.

Kilka osób zauważyło nawet błąd ortograficzny i pewnie trochę nas obśmiało, po cichu mamrocząc coś do sąsiadki czy sąsiada. Takie ważniaki, a tu „rzyczliwość”, ha ha. I tyle do śmiechu. Pięć minut później wszyscy podpisali regulaminy. Byłem zdruzgotany. Spodziewałem się jakiegoś buntu, protestu, braku zgody na takie traktowanie dorosłych bądź co bądź osób!

– Panowie, my w szkołach codziennie podpisujemy takie dokumenty.

– I dajemy do podpisania – mruknął Tomek.

A my tu mówimy o godności. O szacunku do nas samych. To może jednak czas zająć się czymś innym? Kiedyś myślałem, że zostanę muzykiem: – Jaki to problem – twierdziłem. – Wezmę Gibsona i napiszę kurwa lepszy numer niż ci cali Gunsi. No i usiadłem, rozłożyłem sprzęt, wziąłem do ręki Gibsona, przesiedziałem całą noc. I co? I dupa… Nic nie wymyśliłem.

Właściwie to mam pewną hipotezę, że jest spora grupa nauczycielek, a zwłaszcza nauczycieli, zwłaszcza języka polskiego, których nie spotkałem nigdy na szkoleniu, a którzy łączą nadmiar szacunku do samych siebie z brakiem szacunku do całej reszty. Właściwie wszyscy spotkani przeze mnie „panowie od polskiego” (dobra, wiem, że to taki stereotyp i na pewno to nie byli wszyscy) uważali się za stworzonych do wyższych celów, tylko niestety musieli siedzieć tu w szkole z przygłupami za niegodne uposażenie. Możliwe, że przecież mieli rację, nie przeczę temu. No i kiedy mogli, zaznaczali swoją wyjątkowość, stając się małymi rebelami, tego nie zrobią, tamtego nie uzupełnią, o tym zapomną. Co bardziej zdeterminowani od czasu do czasu występowali ze swoimi krucjatami, kwieciście i z cytatami stosownie dobranymi do własnych poglądów i przekonań. Nie uznając, że świat jest różny i że da się z tym żyć. Podejrzewam, że nie podpisaliby tego regulaminu.

A oto kolejny obrazek ze szkolnego świata. Towarzyszyłem kiedyś koleżance nauczycielce w odbieraniu nagrody za tak zwany całokształt. Przybyliśmy na uroczystość do jednej ze stołecznych szkół. Przed nią limuzyna, zapewne burmistrza, z włączonym silnikiem i znudzonym kierowcą. Obok druga, zapewne zastępcy burmistrza. Przy wejściu gości przejmują sztywne dzieci. Mają doprowadzić przybywających do sali gimnastycznej. – Dziewczyny, zgubmy się! – próbowałem zagadnąć. – Zajarajmy – próbowała je zagadać koleżanka. Bez reakcji. Sala gimnastyczna pełna dyrektorów i nauczycieli. Wchodzi burmistrz jak jaki król, ludzie rozstępują się niczym Morze Czerwone. Patrzymy na to szczerze zadziwieni. Potem uroczystość, miła, z oklaskami. 

– Co pan powiedział? – koleżanka zapytała burmistrza, przyjmując od niego gratulacje. 

– Nic nie powiedziałem.

Przypominali dwie postaci z jakiegoś awangardowego dramatu. I dalej część artystyczna w wykonaniu dzieci, taka urocza i grzeczna, z panią nadzorującą, przejętą swoją rolą i zaangażowaną, a jakże. Taktownie, aby nie podpaść, aby nic ważnego nie przekazać, aby burmistrz był zadowolony. I na koniec jedna z pań dyrektorek szkół w spontanicznym wystąpieniu dziękuje dobrodziejowi burmistrzowi, że pamięta, że docenia, że jest… kurwa, ze łzami w oczach niemal. Nie wierzyłem własnym oczom. Dyrektorki, dyrektorzy, liderzy, przywódcy edukacyjni! Na kolanach. I tylko feeria nadających wartości nazw stanowisk: przedstawianiu naczelników, wicenaczelników, dyrektorów, kierowników, koordynatorów nie było końca. Podobno władza uwodzi, nawet taka malutka jak nasza nauczycielska w klasie, jak dyrektorska, jak burmistrzowska. Ponoć kiedy pierwszy raz przewiozą cię w asyście policji, kiedy zatrzymasz swoją limuzyną z obstawą ruch uliczny, to już nie wsiądziesz do tramwaju, nie pojedziesz na rowerze do pracy. Tylko nieliczni są na to uodpornieni. Bo ostatecznie, człowieku, to ty decydujesz. Możesz mieć sekretarkę do robienia kawy, ale nie musisz. Decydujesz. Sporo w życiu robimy dla tego ulotnego prestiżu – dotyczy to i dużych, i małych. Czasem sądzę, że niemal cały świat kręci się wokół prestiżu. Prestiż, prestiż, prestiż – w języku francuskim oznacza urok i czary, a w łacińskim – sztuczki magiczne. I ja to tu tak zostawię…

A nagroda finansowa od burmistrza za całokształt, umówmy się, ważna, niestanowiąca jednak nawet równowartości średniego miesięcznego uposażenia nauczyciela. Nie, nie zamierzam narzekać na zarobki. Tak, wiem, że mogę odejść z pracy, jeśli mi się nie podoba. Tak, zrobiłem to. I tak, tęsknię, bo kocham tę pracę. I tak, czekam, aż ktoś wreszcie nie tylko pojmie, że coś z tym wszystkim jest nie tak, ale wreszcie coś zrobi.

Niekiedy jestem proszony o podzielenie się swoimi szkolnymi doświadczeniami z szerszym audytorium w formie wykładu czy warsztatu. Zapraszano mnie, abym opowiedział, jak budować relacje w szkole, choć nie mam pojęcia, oraz jak być autorytetem dla młodych (więcej o tym w kolejnym rozdziale), choć w ogóle mi na tym nie zależy. Dopytywano również, jak zmienić szkołę, jak skutecznie uczyć, jak to i jak tamto. Że niby wiem. Rozumiem, każdy czasem uczy czegoś, na czym się nie zna (zwłaszcza w szkole), ale nie można przesadzić. Kiedyś nie miałem pojęcia, komu podobne pomysły przychodzą do głowy. Żeby zapraszać na konferencję zwykłego liniowego nauczyciela i pytać go o rozwiązania problemów tego świata. Jednak od czasu, gdy jako autora powieści zaproszono mnie na festiwal literacki, wiem, że to nic, że tak ten świat jest poukładany. Było nas tam kilkanaście autorek i autorów najróżniejszych treści, od beletrystyki, przez poradniki dla szydełkujących, książki podróżnicze i sensacyjne, po romanse. Ostatecznie nie miało żadnego znaczenia, co napisaliśmy, i tak w końcu każdą i każdego z nas pytano o to, jak i po co żyć. Przyznam, że nie wiem. Może po to, żeby po prostu… żyć?

Tym razem na zakończenie całorocznego programu dla wychowawczyń i wychowawców poproszono mnie o wystąpienie tzw. motywujące. Jak to często bywa, zaprosiłem do współpracy chętnych wychowanków. Już sama zapowiedź wykładu na początku konferencji przygotowała audytorium na to, co ich spotka.

– Za chwilę przed nami Jarosław Szulski ze swoimi wychowankami, a potem przejdziemy do części merytorycznej – rzekła pani prowadząca konferencję.

Nie jestem ekspertem, mogę dzielić się jedynie swoim dorobkiem z działań na pierwszej szkolnej linii, mogłem opowiedzieć o tym, co się sprawdziło, a co nadaje się do muzeum spektakularnej porażki, może jeszcze o przemianie mnie samego przychodzącej z wiekiem, za którym idzie mądrość, choć czasem wiek przychodzi niestety sam. Nie jestem też porywającym mówcą konferencyjnym, z tych, co to mają w zanadrzu najdziwniejsze sztuczki, żeby zaczarować publiczność. W efekcie coraz więcej złotoustych raczej uwodzi słuchaczy, niż ma coś ciekawego do powiedzenia. Nie byłem nawet przystojnym, wyglądającym jak milion dolarów coachem, takim uosobieniem skuteczności w rodzaju „doktor Mateusz wajchę przełóż” jako lek na całe zło ludzkości. Troszczę się o tych ostatnich. Zbyt wielu z nich uległo psychozie amerykańskich podręczników motywacyjnych, że wszystko jest możliwe – masz wizję, to wsiadaj na rower i jedź pionowo w górę. Zrób to! Po prostu. Problem? Nie, to wyzwanie. Ktoś bliski umarł, bo koronawirus przybył? Wszystko jest po coś. Naprawdę? Czasem coś się wydarza i jest serio po nic, po gówno. No to nie jestem tym coachem. Za to naprawdę lubię przygotować coś razem z moimi młodszymi Przyjaciółmi, razem się denerwować przed wystąpieniem i mieć równo podzieloną satysfakcję z tego, czego wspólnie dokonaliśmy. Nasza autentyczność, sposób, w jaki młodzież odnosiła się do siebie i do mnie, były tak do bólu prawdziwe, i te wszystkie gesty, słowa, drżący ze stresu przed audytorium głos czy poruszające najpiękniejsze emocje szkolne opowieści były tak wbijające w fotel i tak nieskażone udawaniem, tak autentyczne, że niejednego zdmuchnęły z planszy. A dla mnie dodatkowo stanowiły źródło wzruszeń i dumy.

Tym razem trochę się bałem, no bo wychowankowie zaproponowali temat mocno zaczepny, a mianowicie: „Co jest marne w życiu i działaniu dorosłych? I dlaczego nie chcemy żyć tak jak oni?”.

– Wreszcie wam się udało – pomyślałem ciepło o mojej młodzieży. – Rozpierdolicie resztki naszego nauczycielskiego poczucia wartości.

– Potrzebujemy państwa wsparcia, naprawdę – kończyła moja była uczennica. – Tymczasem mam poczucie, że jeśli pójdę do mojego nauczyciela historii i powiem mu, że chcę się zabić, to on powie, że to ciekawe, że niejasna notatka jednej z kronik daje pewne podstawy do przypuszczeń, iż drugi król Polski Mieszko II Lambert również popełnił samobójstwo.

Co do łysego gościa z pierwszego rzędu, to kiedy wytężyłem wzrok, zorientowałem się, że po prostu miał czapkę daszkiem do tyłu i okulary z tyłu głowy założone.

– Potrzebujemy państwa zaufania i zrozumienia. I naprawdę możecie państwo liczyć na to samo z naszej strony. Gdy stłukliśmy talerz, dostawaliśmy klapsa od matki, ale gdy ojciec stłukł talerz, był to tylko wypadek. Taka jest większość dorosłych. To czysta hipokryzja. Nauczyciele mogą się spóźnić, a uczniowie nie. W stołówce są oddzielne stoliki dla nauczycieli. Nawet nie możemy, będąc w liceum osobą pełnoletnią, odebrać z sekretariatu projektora multimedialnego, bo zepsujemy albo ukradniemy. Tak to właśnie widzimy. A wystarczy zaufać choć trochę, pogadać, zapytać, czy wszystko u nas w porządku. Okazać zainteresowanie, pokazać, że nie jesteśmy dla państwa jedynie numerkiem w dzienniku. Tak, od tego można zacząć i o to bardzo państwa prosimy – zakończyła.

Czy ktoś już wpadł kiedyś na to, aby nauczyciele uczyli się swojego fachu razem z uczniami? Aby mogli zabierać młodzież na szkolenia?

– Chciałbyś kiedyś pojechać na mecz Bayernu Monachium? – zapytał mnie siedzący obok nauczyciel.

Zacząć musimy więc od siebie. Od uznania tego, kim jesteśmy, i odrzucenia chęci robienia z siebie kogoś lepszego. Uczniowie ci w tym pomogą, jeśli nauczysz się ich słuchać, uchem i sercem. Mają skubańce radary nastawione na wykrywanie hipokryzji i uwierz, nie odpuszczą ci.

– I ta nasza przemądrzała wychowawczyni – docierają do mnie kuluarowe rozmowy moich uczniów z uczestniczkami i uczestnikami ich wykładu. – To by była ujma dla jej dumy, gdybyśmy sami coś zrobili. „Bo ją tak boli, jak mało wiemy o organizacji”.

Nietzsche twierdził, że u podstaw każdego systemu filozoficznego leży biografia jego twórcy. Jestem przekonany, że odnosi się to do każdego, kto myśli. Również do nas, pedagożek i pedagogów. Wnosimy w szkolne życie naszych uczniów, ich rodziców, naszych koleżanek i kolegów to, kim jesteśmy, co przeżyliśmy, a więc wszystko to, co nas ukształtowało, a nie zawsze są to przecież miłe i łatwe doświadczenia. Mógłbym zaryzykować 1 września, patrząc na nasze uczennice i uczniów, i zmienić psychologiczny i humanistyczny postulat: ja jestem okej i ty jesteś okej, na: ja jestem głupi i ty też jesteś głupi5. A potem być jak Spock z serialu Star Trek: „Z zadowoleniem widzę, że się różnimy. Obyśmy razem stali się czymś więcej niż prostą sumą nas obu”.

Potęga nastawienia. Klucz do wewnętrznej siły

Jakże często dostajemy od życia to, czego oczekujemy, a nie to, czego potrzebujemy. O poszukiwaniu spokoju i własnej świadomej drogi pisaliśmy dużo wspólnie z Jackiem Santorskim w książce Siła spokoju, którego nie ma. Tym, co – naszym zdaniem – decyduje ostatecznie o tym, czy twój osobisty bilans staje się pozytywny, jest tajemnicze słowo NASTAWIENIE. Przyznam, że początkowo brzmiało to dla mnie strasznie. Źle po prostu. Nie cierpię porad w rodzaju: „najważniejsze jest pozytywne nastawienie”, „wszystko jest w twojej głowie”, „obudź w sobie, kurwa, moc”. Nie mam mocy, w głowie też nie za bardzo wiem, co mam, a pozytywne nastawienie posiadałem do trzeciego roku życia, kiedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, w jakie bagno wpuścili mnie rodzice. Mimo to, szarpiąc się na co dzień z własnymi emocjami i słabościami, uwierzyłem, że kluczem do wewnętrznej siły naprawdę jest NASTAWIENIE i jego cztery wymiary6: realizm pozytywny, odpowiedzialność, uczciwość wobec siebie i przyjmowanie przeciwności.

Realizm pozytywny

Admirał marynarki wojennej USA James Stockdale w czasie wojny w Wietnamie jako pilot myśliwca został zestrzelony i trafił do niewoli. W niewoli spędził ponad siedem lat. Wielokrotnie torturowany, nie tylko nie pozwolił się złamać, ale pomagał i podtrzymywał na duchu innych jeńców. Zapytany, którzy z jego kolegów najszybciej tracili wiarę i poddawali się jako pierwsi, odpowiedział, że optymiści. Nie potrafili sobie dać rady z przerażającą rzeczywistością i załamywali się. Metoda admirała radzenia sobie w tak ekstremalnie ciężkich warunkach stała się znana jako paradoks Stockdale’a.

Żołnierze Stockdale’a mówili: „Panie admirale, byliśmy na kursach pozytywnego myślenia. W tej chwili wizualizujemy: najbliższa gwiazdka to będzie desant amerykański, który po prostu tu przybywa i bezkrwawo nas stąd zabiera”. Stockdale odpowiadał: „Słuchajcie, w mojej ocenie ten obóz jest tak ukryty, że prawie niewykrywalny, sami nie wiemy, gdzie jesteśmy. I niezależnie od tego, kiedy zakończy się wojna, bardzo długo możemy tutaj pozostać. Musimy szukać wszelkich sposobów, niemożliwych do wymyślenia pomysłów, aby zakomunikować światu, że tu jesteśmy, wtedy może któregoś dnia jakaś okoliczność nam pomoże. Ale jednocześnie musimy budować w sobie moc przetrwania, może nawet przez lata”.

Kiedy w święta Bożego Narodzenia oprawcy po raz pierwszy zastosowali tortury, niektórzy żołnierze odebrali sobie życie, inni przeszli załamanie psychiczne – nie z powodu tortur, lecz dlatego, że im większe zaczarowanie, tym większe rozczarowanie. Bo kiedy tak zwane myślenie pozytywne jest przegięte, może być irracjonalne. Tracisz pracę, jednocześnie umiera ci żona, a koledzy mówią: „będzie dobrze”, „myśl pozytywnie”. Pomaga? Nie będzie dobrze, nie teraz, nie za tydzień. No ale żyć trzeba. Przegięcie zaś w drugą stronę, czyli rodzaj skrajnego pesymizmu, też nie pomaga, do tego często zamienia się w samospełniające się proroctwo. Złoty środek? To połączenie realizmu, nawet realizmu do bólu, i głębokiej wiary w to, że nam się uda.

Odpowiedzialność

Odpowiedzialność jest związana z tym, że zajmuję się przede wszystkim sprawami, na które mam wpływ, i podejmuję odpowiedzialność za skutki swoich działań. To oznacza, że nie skarżę, nie oskarżam, tylko mówię: „wyszło mi”, „nie wyszło”, „podjąłem próbę”. Unikanie odpowiedzialności jest wtedy, kiedy próbuję szukać winnych i wyrokować, kto mi zaszkodził, przez kogo miałem ten problem. Jaki to był straszny folwark, co tu się stało?! Czy coś jest ze mną nie tak, czy coś jest z nimi nie tak? A przecież kiedy tylko zaczynam iść w kierunku podobnego myślenia, mogę zrobić głębszy oddech, przełożyć emocjonalną zwrotnicę i powiedzieć: „Zaraz, zaraz, czego ja się mogę z tej sytuacji nauczyć? Czego potrzebują inni, co może dalej z tego wyniknąć?”. Czasem mam przecież ochotę komuś powiedzieć: „głupstwa gadasz!” albo coś jeszcze gorszego. Ale biorę oddech (przekładam zwrotnicę) i pytam: „Jak do tego doszedłeś?”. Jest różnica? Mała, ale znacząca, bo otwiera przestrzeń do dalszej rozmowy. Nazywamy to zarządzaniem sobą w imię odpowiedzialności, bo odpowiedzialność oznacza również, że jestem skłonny do tego, by odpowiadać zgodnie ze swoimi celami i wartościami, a nie tylko reagować.

Wyobraź sobie, że poszedłeś do szkoły na zebranie z rodzicami. Twoja trzynastoletnia córka uczyła się do tej pory wspaniale, wszystko działało jak należy, więc nie masz powodu do niepokoju. Tymczasem nauczycielka bierze cię na stronę i mówi: „Proszę zobaczyć, córka ma trzy pałki z matematyki i tu jest podpis, jestem przekonana, że nie pani/pana”. Wracasz do domu, nie możesz uwierzyć, co się stało z twoją córką. Przecież cię oszukała, podrobiła twój podpis, zawiodła zaufanie. Jak możesz zareagować, jak możesz odpowiedzieć na tę sytuację? Reakcja będzie w stylu: „Coś ty mi zrobiła?! Dlaczego!? To wszystko przez ojca, który nas opuścił psychicznie, bo biznesowo jest obecny, ale fizycznie w pracy!”. Ale można też przyjść i zapytać, czego moja córka teraz potrzebuje. Bo skoro ją kocham, to jak mam odpowiedzieć na tę sytuację? Siadam przy niej, ona skulona, z twarzą zasłoniętą włosami, bo wie, z czym przychodzę, i zaczyna płakać. Ja też zaczynam płakać i mówię: „Córeczko, porozmawiamy teraz czy za chwilę?”. I to wywraca wszystko do góry nogami. Pod warunkiem że potrafimy zamienić reakcję, która prowadziłaby najprawdopodobniej do eskalacji różnego rodzaju negatywnych scenariuszy, na odpowiedź.

A zatem zastanów się, na co masz realny wpływ, a na co nie. A jeśli masz wpływ, to co z tego wynika, jakie zobowiązania, jakie lekcje. I… ucz się odpowiadać, a nie mechanicznie reagować.

Uczciwość wobec siebie

Warto zapytać samego siebie, jakimi wartościami naprawdę się w życiu kieruję, kim naprawdę jestem poza rolami, jakie odgrywam, maskami, które wkładam, grami, w które gram. Jakie są motywy mojego działania? Czy wybieram konformizm, czy może mam odwagę wykorzystać swoją siłę? Nieuczciwość wobec siebie polega na tym, że wiem, co należałoby zrobić, żeby było lepiej, ale tego nie robię. Albo zakłamuję się w czymś, albo nabieram kogoś, mistyfikuję, mimo że wiem, iż rzeczywistość jest inna. To czysta autodestrukcja. Pomyślmy, ile spraw jest poupychanych czy pozamiatanych pod dywan w naszych szkołach, firmach, domach. Jeśli naprawdę chcemy coś zrobić, to musimy oczyścić teren ze spraw niezałatwionych. Tymczasem my je zamiatamy pod dywan, odkładamy: może zrobię to jutro, może za tydzień, a może on się jednak zmieni sam z siebie, w sumie da się z nim żyć, jakoś to będzie… A tymczasem sprawy niezałatwione nabrzmiewają. Jeżeli jest w nas gorycz, to zamieni się w rozgoryczenie. Jeżeli jest w nas złość, zamieni się w gniew. Jeżeli jest w nas poczucie bycia nie w porządku, zamieni się w poczucie winy. Wymiatanie spod dywanów wymaga umiejętności konstruktywnej konfrontacji i uczciwości wobec siebie samego, żeby potrafić odpowiedzieć: „W imię czego odmawiam sobie i partnerowi prawdy o nas? W imię czyjego świętego spokoju, i czy na pewnego świętego?”. Bo nie o taki spokój przecież chodzi. Czasem, żeby osiągnąć spokój, trzeba i warto zmierzyć się z obszarami, które związane są z bólem i niepokojem.

Czy naprawdę tak bardzo potrzebuję być autorytetem?

To było kilka lat po zakończeniu gimnazjum. Po siłowni, na którą czasem chodzimy z moimi wychowankami z gimnazjum, aby w strojach sportowych ze sobą pogadać, czasem podnieść cokolwiek czy przerzucić bez większego sensu kawałek żelaza. Wspominaliśmy, jak to kilka lat wcześniej klasa wychowawcza zorganizowała mi urodziny. Pod sprytnym pretekstem zostałem ściągnięty do szkoły, a tam dwoje uczniów wzięło mnie pod ręce i zaprowadziło do sali, w której pozostali młodzi klęczeli, tworząc szpaler. Na jego końcu stał tron, w tle pompatyczna muzyka. I nastąpiła moja koronacja. Jak w sekcie, tak pomyślałeś, prawda? I słusznie. No i teraz, kilka lat później, mówię uczniowi, że to była dla mnie krępująca sytuacja, choć oczywiście miła, ale jednak masakra jakaś. No wiem przecież, że tak działają młodzi, spontanicznie. Uczeń na to:

– Ale wtedy przestał Sor być wychowawcą klasy, a stał się wychowawcą uczniów.

I to był, jak sądzę, spory komplement.

– No wiesz, ale już wtedy nie chciałem być dla was żadnym autorytetem, żadnym guru – tłumaczyłem.

– Dla mnie Sor nigdy nie był – odpowiedział i mocno się do mnie przytulił. Osiemnastolatek!

Jeśli ktoś mnie pyta o to, jak zdobyć autorytet u uczniów, to opowiadam tę historię. Jest ona dla mnie dowodem na to, że dziś nie trzeba być dla uczniów autorytetem, aby być dla nich kimś ważnym. Profesor Barbara Fatyga, wspaniała socjolożka, powiedziała mi kiedyś: „To, co dziś jest najbardziej potrzebne młodzieży, to nie wiedza i autorytet, ale nauczyciel jako przewodnik, towarzysz, czasami powiernik. I to są te cechy, które pozwalają zasłużyć nauczycielom na szacunek, miłość i prawdziwy autorytet pedagogiczny”. I podejrzewam, że zdania do dziś nie zmieniła8.

Bazując na swoim szkolnym doświadczeniu ucznia, a potem nauczyciela, czasem dopuszczam do siebie opinię, że to właśnie głęboka chęć posiadania i utrzymania nauczycielskiego autorytetu jest jednym z poważniejszych problemów trawiących nasze szkoły. Pomyśl, jakie to trudne: najpierw zbudować, a potem codziennie utrwalać wizerunek kogoś, kim nie jesteś. Moje nauczycielki i nauczyciele tracili na to mnóstwo czasu i energii (i najczęściej pacyfikowali nas, wzbudzając bierny opór). Ja również, zwłaszcza w pierwszych latach pracy w szkole. Przecież będąc nauczycielem renomowanej szkoły, powinienem wiedzieć wszystko! Inaczej nie zasługuję na miejsce w radzie pedagogicznej. Panicznie bałem się sytuacji, kiedy uczniowie będą wiedzieć więcej ode mnie. U podstaw takiego myślenia, poza poczuciem własnej wartości, stoi jak sądzę systemowe założenie, że uczniowie są leniwi, nieuczciwi, że trzeba nimi kierować oraz ich kontrolować. Należy ich nadzorować i mówić, czego się od nich oczekuje. Nauczanie partycypacyjne wydaje się głupotą. Innowacja, krytyczne myślenie i wyrażanie siebie nie są oczekiwane. Informacja jest udzielana wtedy, gdy jest potrzebna. Zauważ, że dokładnie w ten sam sposób w większości szkół traktuje się i zarządza nauczycielami.

Często spotykam się z życzeniowym myśleniem, a mianowicie, że szkoła to takie miejsce relacji Mistrz–Uczeń. Z pozoru brzmi to świetnie. A praktycznie? Jak sprawić, aby każdą Małgosię i każdego Michałka uczył Mistrz w swoim fachu? Moi uczniowie, korzystając z platform EDx czy Coursera, realizują dziś pełnowartościowe kursy na najlepszych światowych uczelniach, siedząc na kanapie w bloku na Ursynowie. Mają kontakt z wybitnymi naukowcami, treściami tworzonymi przez zespoły noblistek i noblistów. A kiedy im się znudzi, to sięgają do zapierających dech w piersiach naukowych i popularnonaukowych zasobów produkowanych przez koncerny medialne. Jak w dobie powszechnego dostępu do znakomitych i wartościowych treści taka belferka czy belfer dajmy na to z Łomży, Warszawy, Ostrołęki albo Trzebiatowa, zarabiający dwa pięćset, spłacający kredyt na mieszkanie, dający korki, żeby przetrwać, studiujący dwadzieścia lat temu, ma być Mistrzem lub Mistrzynią dla swoich podopiecznych? No jak? I czy w ogóle powinien lub powinna się starać? I czy to jeszcze najbardziej pożądana rola współczesnego przeciętnego nauczyciela? Być mistrzem? Czy raczej, jak słusznie niektórzy przekonują, w szkole pierwszej połowy XXI wieku „żegnamy mędrca na scenie, witamy przewodnika w terenie” (Goodbye sage on the stage, hello guide on the side).

W zasadzie każdy, kto ma trochę nauczycielskiego doświadczenia, kapkę charyzmy, kilka sprawdzonych metod i lubi tę pracę, wie, że dość łatwo emocjonalnie uwieść młodzież. Wielu z nas potrafi zaczarować uczniów i właściwie na tym poprzestać. Wspominamy potem takich nauczycieli, najczęściej idealizując ich przymioty. Nie musi to być nic złego, zależy zapewne od stopnia uwikłania w taką relację zarówno ucznia, jak i nauczyciela, niemniej sądzę, że sztuczność i powierzchowność takiej relacji utrudnia znacznie uczciwe i trwałe oddziaływanie pedagogiczne. Wiadomo, im większe zaczarowanie, tym większe rozczarowanie. Ale to właśnie rozczarowanie pozwala nam na kolejny krok, a mianowicie na urealnienie naszego postrzegania i relacji z młodzieżą, a w konsekwencji na uczciwość wobec nich i wobec samego siebie. W urealnieniu i ujawnieniu naszych rzeczywistych błędów może nam pomóc krytycyzm naszych uczniów, no i psychoterapia. Jestem głębokim orędownikiem okresowej superwizji naszej pracy. Nie dlatego, by odkryć czasem jedynie pozornie negatywne zjawiska i mechanizmy czy zakwestionować możliwość głębokiej, konstruktywnej więzi, lecz raczej po to, by przyczynić się do ochrony tej drogiej mi wartości. Głęboko wierzę w siłę konstruktywnej życzliwej krytyki. Wiem również, jak ważną rolę pełnimy czasem wobec naszych podopiecznych. Niejednokrotnie jest to oddziaływanie mające realny wpływ na koleje losu i postawy naszych uczniów. Na ich życie. Tak rozumiana „władza” nad oddanymi nam pod opiekę dorastającymi ludźmi wymaga od nauczyciela wielkiej odpowiedzialności, autorefleksji. I umówmy się, nie jest to łatwe. Choć sztuką jest też bycie prawdziwym uczniem. I jest to sztuka powściągliwości wobec własnych reakcji i ocen oraz pokory wobec niepełnego samopoznania. Często stan umysłu „nie wiem” zaprowadzić nas może dalej niż rozżalenie, pretensje i gniew.

– Panie profesorze, może chce Sor zdobyć autorytet u pierwszaków w minutę? – zapytała mnie kiedyś uczennica trzeciej klasy gimnazjum.

– Hmm? – byłem zaintrygowany.

– Możemy Sorowi pomóc.

– Poważnie? – byłem bardzo zainteresowany, kto by nie był. Skoro to, nad czym tak pracuję, zostanie załatwione w minutę?

Następnego dnia otrzymałem mailem instrukcję oraz tekst „Sora kwestia na jutrzejszą lekcję”. Mniej więcej w połowie lekcji z pierwszakami powiedziałem niby od niechcenia zdanie, którego niemal w ogóle nie rozumiałem: „Jestem dziś trochę niewyspany, bo do drugiej w nocy cisnąłem w lola na weście. I wbiłem do platyny”.

Tak się dziś zyskuje autorytet, proszę państwa.

Dostałem owacje na stojąco, a podczas przerwy połowa klasy otoczyła mnie i niemal stratowała. „Serio do platyny?”, „Jaki nick?”, „Też wbiłem do platyny!”.

Po powrocie do domu zagrałem w lola. A wieczorem kumpel z mojej licealnej paczki (a więc rówieśnik) napisał smsa: „Co u ciebie”. Odpisałem jak wyżej, kwestię przygotowaną dla pierwszaków. A następnie, że „Coraz częściej skrinuję snapy”. Opanowywałem powoli jakiś nowy język obcy…

Wszyscy jesteśmy w pewnym stopniu zaburzeni. A nasza psychika jest tak przerażająca i skomplikowana jak szkielet diplodoka w Muzeum Historii Naturalnej. Oczywiste, że popełniamy błędy. Oczywiste również, że w obrębie naszej sympatii do uczniów pojawia się czasem zwątpienie, zniechęcenie, nawet złość, a i cierpliwość się kończy. Dokładnie to samo pojawia się w obrębie sympatii, jaką uczniowie czują do nas. I o ile łatwiej się wtedy porozumieć, jeśli obie strony zaczną rozmawiać, dając sobie tyle zrozumienia, zaufania i troski, ile tylko możliwe. A może uważasz, że młodym nie można zaufać, bo tego nie docenią i wykorzystają, bo są zepsuci? Mam na to dwie odpowiedzi: a) możesz mieć rację, b) a może to ty jesteś zepsuty?

Powtórzę: wciąż moim zdaniem zbyt wielu nauczycieli chce być Mistrzami. A wystarczy, że będą ważni dla swoich uczniów. I paradoksalnie w naturalny sposób zdobędą ich szacunek, sympatię. Pomyśl, czy nie tracisz zbyt dużo energii na obronę swojego „autorytetu”, czy szacunku, z jakim patrzą na ciebie młodzi, nie mylisz z lękiem, i czy metody, które stosujesz, służą budowie relacji, czy wymuszaniu posłuszeństwa (kij i marchewka?). Do niczego nie pragnę cię przekonać, poza autorefleksją i próbą zrozumienia genezy i skutków własnych pedagogicznych oddziaływań. I jeszcze możesz zapytać uczniów, czy byliby gotowi zapłacić po 5 złotych z kieszonkowego za udział w twojej lekcji. Potraktuj to jako pierwsze małe badanie na drodze do samopoznania. A jeśli naprawdę chcesz być kimś znaczącym dla swoich uczniów, to jeszcze zapytam cię na koniec: ilu ważnym dla ciebie osobom powiedziałeś, że je kochasz? Że są dla ciebie ważne? I gdzie te osoby są teraz w twoim życiu?

Narzędzia samopoznania

Twój psychologiczny autoportret Oldham/Morris

Dlaczego czujesz tak, a nie inaczej, dlaczego jednych kochasz, drugich przeciwnie, czemu myślisz, czujesz, reagujesz i działasz właśnie w ten sposób? Co jest dla ciebie ważne w relacjach, w rodzinie, w pracy? Dlaczego pewne rzeczy cię cieszą, a inne denerwują? Między innymi na te pytania próbuje odpowiadać współczesna psychologia. Buduje w tym celu mniej lub bardziej skomplikowane i wiarygodne narzędzia, najczęściej w postaci rozbudowanych testów i modeli. Zanim pójdziesz na psychoterapię i nie daj boże (lub Boże) dowiesz się, że oto składasz się z samych wad, warto sięgnąć po metody, które wyznaczą kierunek pracy nad sobą i pomogą w zrozumieniu zawiłości interpersonalnych, podsuną pod nos klucze dotarcia do ciebie i do innych ludzi. Zaproponuję na początek dwa narzędzia, z których to pierwsze z powodzeniem stosujemy w akademickim programie podyplomowym Akademii Psychologii Przywództwa. I muszę przyznać, że choć przez wiele lat pozostawałem sceptyczny wobec najróżniejszych testów, którym się niekiedy poddawałem (najczęściej moją motywacją było utwierdzenie się w przekonaniu, że są niewiele warte), to ten wydał mi się wyjątkowo użyteczny. A kiedy wyrysowałem swój profil osobowości na podstawie testu Oldham/Morris, to poczułem się, jakbym w powiększeniu oglądał dziurę w tyłku mojej duszy. To naprawdę byłem ja?

Test składa się ze 107 pytań9. Odpowiedzi pozwalają na sporządzenie własnego psychologicznego autoportretu i uchwycenie unikalnego profilu swoich cech, skłonności i nawyków. Miarodajność testu zależy przede wszystkim od ciebie, a właściwie od tego, na ile uczciwie odpowiedziałaś/odpowiedziałeś na wszystkie pytania. Co ważne, po uzyskaniu swojego profilu nie musisz iść się zabić ani załamać. Nie ma lepszych ani gorszych wyników. Autorzy wyróżnili 14 typów osobowości, spośród których zwykle 2-3 dominują, a inne są na niskim lub bardzo niskim poziomie. Są to następujące typy: Sumienny, Pewny siebie, Dramatyczny, Czujny, Zmienny, Oddany, Samotniczy, Wygodny, Wrażliwy, Niezwyczajny, Awanturniczy, Ofiarny, Władczy, Poważny. „Osobowość jest jak talia kart – piszą autorzy w książce Twój psychologiczny autoportret10, do której odsyłam wszystkich zainteresowanych instrukcją obsługi jednostek ludzkich. – Karty są rozdawane w chwili poczęcia, a doświadczenia życiowe decydują o tym, które z nich zostaną wyłożone na stół, a zatem jaka będzie twoja rzeczywista natura”. Typ osobowości to zasada, która porządkuje nasze życie i wyznacza jego kierunek. Po zapoznaniu się z wynikami testu, zarówno własnymi, jak i współpracowników, moim kopernikańskim odkryciem było, że wiele zachowań innych ludzi, które z takim trudem przychodzi mi znosić, nie wynika z ich złej woli ani negatywnego nastawienia, są tylko odbiciem ich osobowościowej konstytucji. Od razu pomyślałem, że wyślę książkę w prezencie wszystkim, których być może czasem wkurzam…

MOTTA stylów osobowości wg Oldhama i Morris

CZUJNY

 – coś

jest

„nie tak”

SAMOTNICZY

 – nie

ma mnie

NIEZWYCZAJNY

 – jestem

inny!

ZMIENNY

 – ups

and downs

AWANTURNICZY

 – więcej czadu!

PEWNY SIEBIE

 – to

JA!

DRAMATYCZNY

 – Aaaaach!!!

WRAŻLIWY

 – ciszej, proszę…

ODDANY

 – jestem

dla ciebie

SUMIENNY

 – perfect!

WŁADCZY

 – ZRÓB TO!

WYGODNY

 – robię swoje

OFIARNY

 – służę wam

POWAŻNY

 – czarna

d…

SŁOWNIK stylów osobowości

ISTOTA STYLU: CZUJNY

lojalny, przytomny, niełatwo

uznaje

autorytety, często

demaskator

, sceptyk, wchodzi

w rolę

strażnika norm

, adwokata

diabła, ma zwykle ograniczone zaufanie, ostrożny, lecz odważny w walce,

w stresie bardzo podejrzliwy

ISTOTA STYLU: SAMOTNIK

obserwator, analityk, myśliciel, filozof, pustelnik, powściągliwy,

emocjonalnie

zdystansowany, trzeźwy, beznamiętny, spokojny w kryzysie (czasem w silnym stresie może stawać się dramatyczny)

ISTOTA STYLU: NIEZWYCZAJNY

ekscentryk, oryginał,

inny

niż większość, żyje we własnym świecie, może mieć skłonności metafizyczne lub do tworzenia własnych teorii, wrażliwy na reakcje ludzi na siebie, w stresie dzieli na swoi–obcy

ISTOTA STYLU: AWANTURNICZY

kaskader,

ryzykant

,

poszukiwacz zmian

,

przygód

, nowych

wrażeń,

może być impulsywny

,

agresywny

i niezależny,

krasomówczy

(dar

przekonywania), żyje tu i teraz, niezbyt troszczy się o innych

ISTOTA STYLU: ZMIENNY

żywe srebro, „ogień i lód”, niespokojny duch,

kapryśny

,

naprzemiennie idealizuje

,

zapala się

,

rozczarowuje

,

dewaluuje

, romantyk, impulsywny, serce

na dłoni, ciekawy świata, czasem odrzuca lub prowokuje odrzucanie, zwłaszcza w stresie

ISTOTA STYLU: DRAMATYCZNY

lubi

życie na scenie,

czasem ekspresja i środki mocne niewspółmiernie do celu; czasem męska i kobieca prowokacja zmysłowa (seksualizacja relacji)

, erotyczna

zazdrość,

potrzeba uwagi

, intensywność wrażeń, łatwo się

irytuje, ale

i pozytywnie unosi, zatraca poczucie czasu (spóźnienia)

ISTOTA STYLU: PEWNY SIEBIE

lider, gwiazdor, pani/pan

JA, czuły na swoim punkcie, przeświadczony o swojej wyjątkowości, mogą go cechować tupet, gracja, poczucie wyjątkowości, w stresie przewrażliwiony na temat własnej osoby, odrzuca krytykę, domaga się szczególnego traktowania

ISTOTA STYLU: WRAŻLIWY

wrażliwy na ocenę

, potrzebuje

kontaktu, ale bardzo ostrożny,

konserwatywny

, wycofujący się, często

esteta, uprzejmy

z rezerwą,

chowa się za tym, co znane

, powtarzalne, nie

lubi niespodzianek

ISTOTA STYLU: ODDANY

powój, strażnik ognia,

stapiający się

, pokorny, towarzyski,

szukający harmonii

,

przywiązany

, oddany

ważnej dla siebie osobie lub grupie, spolegliwy, zaangażowany w związki, boi się opuszczenia

ISTOTA STYLU: SUMIENNY

nastawiony

na detale, precyzyjny, perfekcyjny, świetnie zorganizowany, normocentryczny (zasady najważniejsze), pracowity, uparty, ostrożny, porządny, solidny, w stresie może stać się obsesyjny lub grzęźnie w detalach, traci z oczu cel, upierdliwy, może konformistycznie wspierać biurokrację

ISTOTA STYLU: WYGODNY

dba

o swoją autonomię, żyje po swojemu, w swoim tempie, według swojej agendy, unika otwartej konfrontacji, robi sobie dobrze, choć może być rozgoryczony z powodu niedocenienia, niezależny od autorytetów, nie lubi być wykorzystywany,

w stresie stosuje bierny opór

ISTOTA STYLU: WŁADCZY

agresywny, hierarchiczny, kontrolujący,

apodyktyczny, zdyscyplinowany, zorientowany

na cel, odważny, twardy, w stresie bezwzględny

ISTOTA STYLU: OFIARNY

społecznik,

preferuje

ciężar,

pomocny

,

wspaniałomyślny

,

prostoduszny

,

uczciwy

,

wytrzymały

, tolerancyjny, poświęcający się,

dawca, w stresie może się znaleźć w roli ofiary

ISTOTA STYLU: POWAŻNY

„szklanka

od

połowy pusta”,

rozważny

,

odpowiedzialny

,

realizm do bólu

, zero

złudzeń, gotowy na najgorsze, wrażliwe sumienie, trud i znój, w stresie może reagować depresją

Core Quadrants Model Daniela Ofmana11

Model kwadratów rdzennych Daniela Ofmana jest skrajnie, wręcz podejrzanie prosty. Dziś w Holandii trudno znaleźć jakieś szkolenie (formalne czy nieformalne), które by nie miało kwadratów rdzennych w swoim programie. Znajdziesz je wszędzie: na wyższych uczelniach, w szkołach średnich, a nawet podstawowych. Jak mówi sam Daniel Ofman: „Teorię da się wytłumaczyć w dziesięć minut. Możesz później poświęcić jej dwie godziny – albo resztę życia”.

A teoria mówi, że wszyscy przychodzimy na świat wyposażeni w pewną liczbę cech, które nazywamy w modelu cechami rdzennymi. Cechy te to atrybuty stanowiące nieodłączną część naszej ludzkiej istoty, nadają nam specyficzny koloryt i indywidualność. Najczęściej natychmiast kojarzą się nam z daną osobą. Ktoś może być troskliwy, rozumny, dobrze zorganizowany, zdecydowany, zabawny, wrażliwy, zdolny do empatii i tak dalej. I wszyscy wiedzą, że taki ten ktoś właśnie jest. Cecha rdzenna jest czymś stałym. Można ją ukrywać, ale nie można wyłączyć. Rodzimy się z zestawem atrybutów (natura, nasz wrodzony potencjał), a potem uczymy się nimi zarządzać (wychowanie). A co, jeśli nie uświadamiasz sobie własnych cech rdzennych? Jest pewien sposób na ich rozpoznanie. Zapytaj samego siebie, o co najczęściej oskarżają cię inni, mówiąc coś w rodzaju: „Och, nie bądź taki…” Następnie zastanów się, jaka pozytywna cecha występująca w nadmiarze może wywoływać tego rodzaju reakcje. Będzie to prawdopodobnie jedna z twoich cech rdzennych. I uwaga: cecha rdzenna będąca twoją mocną stroną, twoją zaletą, może się zamienić w wadę. Najczęściej dzieje się tak wówczas, kiedy ją wypaczasz. Zwrot „za wiele dobrego” doskonale to opisuje. Osobie nadmiernie zapobiegliwej grozi popadnięcie w drobiazgowość. W uczynności można posunąć się za daleko i zaczynamy wtedy narzucać się innym. Przyznasz, że ludzie z natury uczynni grzeszą tym od czasu do czasu. Dowcipni mogą stać się prześmiewczy, dobrze zorganizowani – niekiedy upierdliwi i tak dalej. Wypaczona forma cechy rdzennej jest więc słabym punktem danej osoby: jej pułapką. Pułapka to negatywna cecha, która jest przypisywana danej osobie.

W modelu Ofmana obok pułapki każdej naszej cesze rdzennej towarzyszy wyzwanie. Wyzwanie to pozytywne przeciwieństwo pułapki. Pozytywną cechą przeciwstawną do agresywności może być cierpliwość. Trzymając się tego przykładu, w pracy nad sobą i ze sobą należałoby myśleć w kategoriach „i-i”. A więc być jednocześnie zdeterminowanym i cierpliwym. Znaleźć równowagę pomiędzy cechą rdzenną a wyzwaniem.

I teraz najważniejsze. Przypomnij sobie kogoś, kto cię kiedyś wkurzył. Masz? Emocje pojawiają się najczęściej wtedy, kiedy czyjaś pułapka wpędzi cię w alergię. Jeśli masz poczucie humoru, to może wyprowadzić cię z równowagi ponuractwo twojego kolegi. A ponuractwo to dla kolegi pułapka jego dobrej cechy, jaką jest np. bycie poważnym czy odpowiedzialnym. Zauważ, że przeciętny człowiek reaguje alergicznie, gdy zetknie się u innej osoby z nadmiarem cechy stanowiącej jego własne wyzwanie. Ktoś zdecydowany może wybuchnąć gniewem, mając do czynienia z osobą bierną. Ma po prostu alergię na bierność. Model pokazuje, że najbardziej bezbronni jesteśmy nie wobec własnej pułapki, lecz wobec alergii, gdyż to ona wywołuje demony: stres, złość, wybicie z równowagi. A w takich emocjach przestajesz przestrzegać zasad, stajesz się nieskuteczny i możesz zepsuć niejedną relację albo po prostu bardzo cierpieć.

Jednym z najprzyjemniejszych, najbardziej zaskakujących i najcenniejszych odkryć, jakich możesz dokonać, zajmując się kwadratami rdzennymi, jest mechanizm działania własnych alergii. Jego znajomość prowadzi zwykle do trzech głównych odkryć. Pierwsze polega na uświadomieniu sobie, że to jest właśnie nasz największy problem: nie pułapka, lecz alergia. Drugie: kluczem do alergii jest awersja, a czasem nawet pogarda i strach, które ona wzbudza. W powyższym przykładzie będzie to awersja do ponuractwa. Gotów jesteś podjąć rodzaj krucjaty, by uwolnić świat od ponuractwa! Właśnie odraza żywiona do własnej alergii sprowadza nas na manowce i odbiera możliwości skutecznego działania.

Przykładowo awersja