Napój cienisty - Bolesław Leśmian - ebook + książka

Napój cienisty ebook

Bolesław Leśmian

0,0

Opis

Napój cienisty” to zbiór wierszy Bolesława Leśmiana, twórcy nowego typu ballady w XX wieku, jak i jednego z najwybitniejszych przedstawicieli literatury dwudziestolecia międzywojennego.
Napój cienisty” to wspaniały zbiór ponad stu utworów autorstwa Bolesława Leśmiana. W skład tego zbioru wchodzą takie piękne dzieła jak „Sen”, „Ludzie”, jak i również „Pejzaż współczesny”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 116

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bolesław Leśmian

NAPÓJ CIENISTY

Wydawnictwo Avia Artis

2023

ISBN: 978-83-8226-920-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

POWIEŚĆ O ROZUMNEJ DZIEWCZYNIE

Powieść o rozumnej dziewczynie

I Tak mówię do dziewczyny: Nie wwódź mnie w bór ciemny, Nie wołaj po imieniu, nie patrz oko w oko, — Bo nigdy nie wiadomo, co za stwór tajemny Z mroku na świat pod ludzką przychodzi powłoką. A nuż jestem odmienny, niźli tobie chce się, — Niż ten, którego tulisz w niemej pieszczot skardze. Poznasz mię nad jeziorem — i w polu i w lesie — A nie poznasz na łożu, nie poznasz przy wardze. O, nie pytaj mnie o nic! Nie widuj mnie we śnie! Ufaj moim pieszczotom, wierzaj w me tumany. W ramion twoich zaciszu pragnę tak bezkreśnie Zasnąć choćby na chwilę — inny i nieznany. Nuć mi do snu cokolwiek, byle oczy zwierać. Niech twa pierś mię kołysze, jak chce i jak umie — A gdy przyjdzie godzina, nie wzbraniaj umierać! Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?  Dziewczyna rozumie. II I znów mówię: Gdy w nagłej stu zmierzchów żałobie Czekałaś na me przyjście, nim się Bóg nadarzy, — Mnie tylko, mnie jednego nie było przy tobie! Zapóźniłem się... Winna jakaś mgła bez twarzy... Nieraz w obcych mi cieniów biegnę rozwiewiska I zatracam ścieżynę do własnej rozpaczy. Czemuż jestem daleki? A ty — czemu bliska? I tak zawsze i zawsze i nigdy inaczej! Czemu wczoraj tę brzozę wśród słońca błyskotów Ozdobiłem, pląsając, w perły i korale? Dziś dla ciebie mi zbrakło strwonionych klejnotów, Puste są moje dłonie i czcze moje żale. Czasem bywają takie na uboczu święta, Dusza przez sen tak szumi, że w tym właśnie szumie O tych, których się kocha, najmniej się pamięta... Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?  Dziewczyna rozumie. III I znów mówię: Nie było i nigdy nie będzie! Stać się miało gdziekolwiek i już się nie stanie! Chciałem chatę snom ciosać i biec na spotkanie I zamieszkać wraz z tobą w miłosnym obłędzie. Czemuż dusza w mrok dąży? Czemu losem zwie go? Nigdy razem! A wpobok czas pusty się wlecze. Czy jest we mnie ktoś inny, oprócz mnie samego, Co ulega tym smutkom, którym ja krwią przeczę? O, spojrzyj, jak ja teraz bezwolnie się trudzę, Szczęściu swemu dziwaczne gromadząc przeszkody! Jak swe żale uśpione o północy budzę I jak, idąc ku tobie, omijam ogrody! Mógłbym duszę po kwiatach dla ciebie roztrwonić, Mógłbym śmiercią oślepły znaleźć cię w gwiazd tłumie, Ale szczęścia własnego nie potrafię bronić! Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?  Dziewczyna rozumie. IV I znów mówię: Gdy zazdrość w pustce mię zaskoczy, Śnię o innej... Nikt nie wie, czem jest jej pieszczota. Ma wszystkich zmarłych dziewcząt niezbadane oczy. Suknia jej — prosto z bajki, — cała brzmi od złota! Jedziem w modrej karocy. Usta ku mnie chyli. Tłum wyśnionych cudaków w zachwyceniu czeka Na pierwszy pocałunek... Ona jeszcze zwleka, A ja ciebie wśród tłumu postrzegam w tej chwili. Stoisz — chora i w łachman odziana żebraczy. Widzisz mnie. Ja umyślnie wzrok utkwiłem w niebie. I starzejesz się z bólu i brzydniesz z rozpaczy, I nikt już, nikt nie zdoła dziś pokochać ciebie! Więc biegnę z nagłym krzykiem, chwytam cię w ramiona, I płacz piersi schorzałej pieszczotami tłumię! Umierasz, a ja szepcę: „Wiedziałem, że skona!“ — Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?  Dziewczyna rozumie. V Rozumie i piersiami chce karmić noc ciemną, A na byle skinienie swe czoło rozchmurza, I wie, że o mnie trzeba rozmawiać nie ze mną, I, dumając o wszystkiem, dłoń w kwiatach zanurza. Śledzi drogi dalekiej zbłąkaną krzywiznę, Gdzie wzrok ginie, jak w nurtach rozwiewnej mogiły, I w zwierciadle przegląda swoje wargi żyzne, Czy mnie bardziej, niż ona, ku sobie zwabiły? I przesłania je dłonią i patrzy ciekawie, Czem jest bez nich? Czy sobą? I nie wie, czy sobą? Bo dla oczu, zwierciadła zbłyskanych żałobą, Ubożeje ust brakiem, że niema jej prawie... A gdy przyjdę, — zwierciadło żegna znakiem krzyża, I wprzód wargi podaje w skupionej zadumie, A potem — dośmielona — całą siebie zbliża I całuje i płacze i wszystko rozumie!...

Sen

Śniło mi się, że konasz samotnie, Mnie nie było, ale jestem już!... Biegłem do cię powrotnie, powrotnie Po przez gęstwę błyskawic i burz. Leżysz — męką szpecona bezkarną I zanikiem wychudzonych lic. Dłonie twoje do próżni się garną... Patrzysz na mnie i nie mówisz nic. Więc porwałem cię w ramion spowicie Razem z śmiercią, co twe piersi ssie, — I swe własne tchnąłem w ciebie życie, — Tchnąłem życie — i zbudziłem się!

Pierwsza schadzka

Pierwsza schadzka za grobem! Rozwalona brama. Stąpaj pilnie!... Ucałuj ten po drodze krzak. Czy to — ty? — Już zmieniona, a jeszcze — ta sama? Upewnij!... Wzrok mi słabnie... Podaj dłonią znak! Niema znaków! Oddawna już w nic się rozwiały! Niema żadnych upewnień! Nikt nie wierzy w nas!... Zmilkły śmiechy w ciemnościach i płacze ustały. W pajęczynie po kątach zagnieździł się — czas... Zejdź z drogi — ćmom i kwiatom!... Postroń się złudzeniom!... Chyba najrzeczywistszy jest ten — siana stóg... Czemu płaczesz? — Dla ludzi, oddanych istnieniom, Ból nasz — ledwo jest dreszczem księżycowych smug.

Rozmowa

— Czekam na ciebie — żywa, Zbudzona, niecierpliwa. Pożądam nieprzytomnie Twych dłoni, warg i lic, — I śpiewam, póki o mnie Śmierć jeszcze nie wie nic! Czemu od jezior strony Zaklęty i spóźniony Przychodzisz w nocy znój, Kochanku mój? — Przychodzę na lamenty, Spóźniony i zaklęty. Ciało się moje mroczy, Ze śpiewu idąc w śpiew. Nie wiedzą błędne oczy, Jak odbić zieleń drzew? I te, co się płomienią, Złe sny poza zielenią? Nim pierwszy zwiędnie liść, Mów — dokąd iść? — Idź w koło — idź w półkole... Idź miedzą poprzez pole, — I rozpaloną głowę Burzliwych pełną zórz, Na maki purpurowe, Mijając chabry, złóż! Traw zieleń, błękit nieba Raz jeszcze ujrzeć trzeba... Przypomnieć jeszcze raz Świat wokół nas... — Widziałem sny ogromne, Lecz już ich nie przypomnę. Wiosenne spadły deszcze, A niema moich snów! Raz jeszcze i raz jeszcze O makach w polu mów! Bądź dla mnie — jako ruczaj, Głębiny mnie nauczaj — I wędrowania w dal, I szmeru fal! — Nie jestem ja ruczajem W dolinie poza gajem, Lecz w lesie — nagłym kwiatem Zakwitnę do twych stóp. To — wszystko! Nic — pozatem! Pozatem — mgła i grób... Patrz w sady — łąki — lasy, Jak w kres po wszystkie czasy! Patrz we mnie, jako w zdrój, — Kochanku mój!

Dziewczyna przed zwierciadłem

Zwierciadło moje, bezdenny strumieniu, Tajemnych zwierzeń odwzorny krysztale! Po jakim żwirze, po jakim kamieniu Z otchłani w otchłań włóczyłeś swe fale, Nimeś wytropił sny moje i dotarł Do mej sypialni, zbielałej od znoju, By znieruchomieć na ścian mych postoju — Srebrny — w szkarłatnem rozdwojeniu kotar! Z jakich ty dolin nieznanych i lasów Wybiegłeś, szumiąc i dzwoniąc po darni, By zanieszumieć w pobliżu atłasów Mojego łoża i mojej męczarni! Czeka mnie zawsze w twych głębiach udusznych Schadzka ze sobą! I nikt nie wyśledzi Pieszczot, któremi, jak lgnistym snem, bredzi Ciał dwoje, sobie nawzajem posłusznych... Z nich jedno, chłonąc upojeń mgłę białą, Własnem spojrzeniem swą nagość bezwstydzi, A drugie — w lustrze — udaje, że widzi, I tak omdlewa, jak gdyby widziało... Strumieniu, piersi chłodzący mi obie! Ciało omyte fal twoich wezbraniem Zbywa się nagle niewiedzy o sobie I siebie pierwszem ogarnia kochaniem! Bo któż mnie kochać potrafi zgadliwiej, Niźli — ja sama? Któż baśń o pieszczocie Spełni?... Kto dłonią, zagrzebaną w złocie Mych włosów, w taki lwi sen rozegrzywi Tę przędzę nikłą? Kto równy mi w szale Usta pokrwawi o sen mój, nim pierzchnie? Niczyja — będę!... Wzburz gładką powierzchnię, Strumieniu chłonny! Rozwichrzyj swe fale! Wystąp z ciasnoty hebanowych brzegów! I zatop nagle tę moją świetlicę I łoże, zmorą szarpane noclegów, — A mnie — zazdrosną o głąb topielicę — Zmień w zwierciadlaną rusałkę, bym ciało Samo się w sobie co chwila widzące, Bawiła pląsem, aż w pył się roztrącę O śmierć, jak perła o perłę zuchwałą!

Namowa

Ty nie słuchaj, dziewczę moje, starej matki trwożnych rad! Jej się złoci — próg rodzinny, nam się złoci — cały świat! Co ją nęci — nas przeraża! Nienawiścią do niej spłoń, — Nienawiścią, która do ust odtrąconą tuli dłoń... Mam ja w piersi — śpiewną burzę, — ty w zanadrzu — wonny los!.. Wiedz, że będzie stara matka przeklinała siwy włos! W szyb opalu tkwi ukosem odbitego nieba skrót, — Błękitnieje, złociścieje... Razem — w życie! Razem — w cud! Nierozsądni, nieoględni wywędrujem w taki jar, Gdzie się czai — nieskończoność i gdzie czyha — wieczny czar! Nie ociągaj się ze szczęściem! Daj mi tylko dłonią znak, — Dość zamyśleć, dość zapragnąć, by się stało właśnie tak! Będę ja się w trudach pieszczot zmagał z tobą w mrok i znój, — W twem objęciu i zaklęciu spełnię się — sen skryty twój! I spełniony i zjawiony rozpanoszę się śród zórz, A tych dłoni, co się splotły, nie rozplotę nigdy już! Przenocujem nicość w słońcu, a za taką w słońcu noc Oddaj spokój, co uwięził twego ciała czar i moc! Słyszysz burzy zew znajomy? Złoty miecz przy boku mam. Pójdź-że dziewczę, w niewiadomość, w bezpowrotność — tylko tam! To nieprawda, żem cię podszedł pogrążoną jeszcze w śnie, I że niema żadnych cudów! To — nieprawda! Nie i nie! Czemuż trwonisz czas na wróżby? Naszym będzie cały świat! Ty nie blednij — ty nie słuchaj starej matki trwożnych rad!

Niewiedza

Nie, — ty nie wiesz o tem, nie zgadujesz wcale, Ile mych przeznaczeń lgnie do twojej dłoni, Kiedy ją wbrew słońcu odwracasz niedbale, By chłodniejszym wierzchem — ulżyć zgrzanej skroni. Nie wiesz, jaki zamęt łudzi mnie i mroczy, Jaka mrzonka z twojem spoufala ciałem, Gdy, ssąc milczkiem wodę, wznosisz ku mnie oczy Sponad brzegów szklanki, którą sam — podałem... A gdy noc cię w drodze do zaświatów zdybie, I wzdłuż okien spłyną mglistych kotar zwoje, — Nie wiesz, ile czaru tkwi w tej drobnej szybie, Poza którą do snu naglisz piersi dwoje!

Tajemnica

Nikt nas nie widział, — chyba te ćmy, Co puszyścieją w przelocie. I tak nam słodko, że tylko — my Wiemy o naszej pieszczocie. Młodsza twa siostra, zrywając wrzos, Śledziła szept nasz daleki... I, mówiąc z nami, ucisza głos, — A milknąc — spuszcza powieki. I po ogrodzie mknie wzdłuż i wszerz, Zaprzepaszczona w swym śpiewie! I tak nam słodko, że ona też Wie o tem, o czem nikt nie wie...

Zmierzch

Pierwsza zmierzchu fala Spływa ponad dach. W szybach — mrok, a zdala Słońce się dopala W nasturcjach i mgłach. Mąci nam rozmowę Pustych murów biel... Dłonie swe różowe Ściel pod moją głowę, — Nic nie mówiąc, ściel! Kto swe serce zbada W taki zmierzch jak ten? Łza śmiertelnie blada W snu głębinę spada, Choć nie wierzy w sen!...

Gdy domdlewasz na łożu

Gdy domdlewasz na łożu, całowana przeze mnie, Chcę cię posiąść na zawsze, lecz daremnie, daremnie! Już ty właśnie — nie moja, już nie widzisz mnie wcale: Oczy mgłą ci zachodzą, ślepną w szczęściu i szale! Zapodziewasz się nagle w swojem własnem pomroczu, Mam twe ciało posłuszne, ale ciało — bez oczu!... Zapodziewasz się nagle w niewiadomej otchłani, Gdziem nie bywał, nie śniwał, choć kochałem cię dla niej!...

We śnie

Śnisz mi się obco. Dal bez tła, Wieczność się w chmurach błyska. Lecimy razem. Mgła i mgła! Bóg, ciemność i urwiska. Do mgły i mroku naglisz mnie I szepcesz, zgrzana lotem: — „Toć ja się tobie tylko śnię! Nie zapominaj o tem“... Nie zapominam. Mkniemy wzwyż Do niewiadomej mety. O, jak ty trudno mi się śnisz! O, jawo moja, gdzie ty?

Nocą umówioną

Nocą umówioną, nocą ociemniałą Przyszło do mnie ciszkiem to przychętne ciało. Przyszło potajemnie — w cudnej bezżałobie, — Było mu na imię tak samo, jak tobie... Zajrzało po drodze w przyszłość i w zwierciadło, — Na pościeli zimnej obok się pokładło, — Dla mnie się pokładło, bym je mógł całować I znużyć — i zużyć — i nie pożałować! Lgnęło mi do piersi — ofiarnie pachnące, Domyślnie bezwstydne i — posłuszniejące... W ciemnościach — w radościach — na granicy łkania Mdlało od nadmiaru niedoumierania. I nic w niem nie było, prócz czaru i grzechu, Prócz bezwiednej woni — wiednego pośpiechu — I prócz tego dreszczu, co ginie w krwi szumie, — A bez niego ciało — ciała nie rozumie.

Pociemku

Wiedzą ciała, do kogo należą, Gdy pociemku obok siebie leżą! Warga — wardze, a dłoń dłoni sprzyja, — Noc nad niemi niechętnie przemija. Świat się trwali, ale tak niepewnie!... Drzewa szumią, ale pozadrzewnie!... A nad borem, nad dalekim borem Bóg porusza wichrem i przestworem. I powiada wicher do przestworu: „Już nie wrócę tej nocy do boru!“ — Bór się mroczy, a gwiazdy weń świecą, A nad morzem białe mewy lecą. Jedna mówi: „Widziałam gwiazd losy!“ Druga mówi: „Widziałam niebiosy!“ — A ta trzecia milczy, bo widziała Dwa pociemku pałające ciała... Mrok, co wsnuł się w ich ściśliwe sploty, Nic nie znalazł w ciałach, prócz pieszczoty!

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku. Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała. Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bezustanku. Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała. Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty? Ile dni od ostatniej upływa niedoli? Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli? I czy zbraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty? Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni... Jakto? Więc musim umrzeć taksamo jak inni? Jak ci — choćby sprzeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Romans

Romans śpiewam, bo śpiewam! Bo jestem śpiewakiem! Ona była żebraczką, a on był żebrakiem. Pokochali się nagle na rogu ulicy, I nie było uboższej w mieście tajemnicy... Nastała noc majowa, gwiaździście wesoła, Siedli — ramię z ramieniem — na stopniach kościoła. Ona mu podawała z wyrazem skupienia To usta do pieszczoty, to — chleb do gryzienia. I tak, śniąc, przegryzali pod majowem niebem Naprzemian chleb — pieszczotą, a pieszczotę — chlebem. I dwa głody sycili pod opieką wiosny: