Nakarmić wilki - Maria Nurowska - ebook

Nakarmić wilki ebook

Maria Nurowska

4,1

Opis

Kasia, absolwentka warszawskiej SGGW, przyjeżdża w Bieszczady, by zebrać materiał do pracy doktorskiej o wilkach. W stacji naukowej przebywają już Olgierd i Marcin. Mężczyźni nie wierzą, że ich nowa towarzyszka wytrzyma trudy życia w lesie. Kasia jednak okazuje się osobą nie tylko odporną na niewygody, ale też wyjątkowo odważną. Pierwsza nocna obserwacja wilków staje się początkiem wielkiej fascynacji Katarzyny, a kolejne, coraz bliższe spotkania z watahą sprawiają, że między dziewczyną a wilkami wytwarza się niemal mistyczną więź. W jej obliczu wszystkie miejskie rozczarowania tracą znaczenie. Kasia angażuje się obronę okrytych złą sławą zwierząt, sprowadza do pobliskiej wsi owczarki podhalańskie, mające odstraszać drapieżniki i trzymać je z dala od ludzkich zagród. W końcu wchodzi w drogę miejscowemu kłusownikowi, narażając własne życie. W tym samym czasie między nią a Olgierdem rodzi się uczucie.

Maria Nurowska - jedna z najwybitniejszych i najpopularniejszych polskich pisarek. Wydała ponad trzydzieści tytułów. Jej książki są wydawane w 23 krajach; w Niemczech, we Francji i w Chinach były bestsellerami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (97 ocen)
50
21
16
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
liliowiec

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam książkę każdemu kto kocha wilki jak ja
00
Julia_Leoo

Dobrze spędzony czas

Dość wysoka ocena bo lubię temat wilków, jest on tu ciekawie zaprezentowany choć rozpoczynając książkę myślałam ze jest to dokument (moje przeoczenie i inne nastawienie). Trudno mi powiedzieć czy polecam, zależy jeśli chcesz posłuchać o wilkach i o nich się coś więcej dowiedzieć to nie koniecznie, ale jeśli chcesz się odciąć od zgiełku dnia i przenieść myślami w Bieszczady to z pewnością to w niej uzyskasz.
00
Megi_L38

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na happy end …
00

Popularność




 

 

jest jedną z najwybitniejszych i najpopularniejszych polskich pisarek. Wydała ponad trzydzieści książek, m.in. Hiszpańskie oczy, Listy miłości, Miłośnicę, fabularyzowaną biografię Krystyny Skarbek, opowieść o Ryszardzie Kuklińskim – Mój przyjaciel zdrajca, oraz wspomnienia Księżyc nad Zakopanem, a w ostatnich latach Drzwi do ­piekła, Dom na krawędzi, Wariatkę z Komańczy i Bohaterowie są zmęczeni. Jej książki zostały wydane w 23 krajach, w Niemczech, we Francji i w Chinach były bestsellerami.

 

 

Copyright © Maria Nurowska, 2010, 2019

 

Projekt okładki

Julia Lew

 

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Bożena Hulewicz

 

ISBN 978-83-8169-743-9

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa

www.proszynski.pl

 

W powieści wykorzystano fragment wiersza Mariny Cwietajewej *** (Przyszłam do ciebie) w przekładzie Seweryna Polaka oraz fragment pierwszego wiersza z cyklu Uczeń w przekładzie Joanny S­alamon

 

Pamięci mojego Ojca, leśnika, dzięki któremu

w wielu miejscach w Polsce szumią lasy.

 

1

Pociąg miał spore opóźnienie, więc Katarzyna, wysiadając na małej, otoczonej lasem stacji, obawiała się, że nikt już na nią nie czeka. Stała na peronie, rozglądając się bezradnie, kiedy w mroku zamajaczyły dwie zakapturzone postacie.

– Przesyłka z SGGW? – dobiegł ją męski głos wydobywający się spod kaptura.

– Jeśli ja mam być tą przesyłką, to tak – odpowiedziała.

– Witamy na pokładzie. Marcin jestem.

– Katarzyna.

– Olgierd – przedstawił się wyższy chłopak.

– Może wezmę twój plecak? – zaproponował niższy.

– Radzę sobie – odrzekła.

Szli peronem, który po odjeździe pociągu okryła nieprzenikniona ciemność. Katarzyna bardziej zgadła, niż odczytała na tablicy nazwę: Łupków.

– Co to za miejscowość ten Łupków – zainteresowała się, aby jakoś podtrzymać rozmowę.

– To miejscowość, gdzie diabeł mówi dobranoc – odparł niższy.

– W takim razie zapowiada się ciekawie – mruknęła.

– Czy ja wiem – w jego głosie było powątpiewanie – myśleliśmy, że dołącza do nas facet, dla dziewczyny warunki są raczej niefajne. Może lepiej, byś się zakwaterowała w leśnictwie, oni tam mają pokoje gościnne.

– Wolę nasz dom.

– A byłaś kiedyś w tym naszym domu?

– Jeszcze nie.

– Więc się rozczarujesz, bo to drewniana chałupa, bez prądu i łazienki. Może się zdarzyć, że tyłek ci przymarznie w wychodku.

– Ale to mój tyłek – ucięła dyskusję.

Długą chwilę milczeli.

– Ona pewnie jest głodna – zwrócił się Marcin do swojego towarzysza. – Może wstąpimy do gospody?

– Ta ona ma imię – zareagowała gwałtownie – a poza tym nie jest głodna, zjadła kanapkę w pociągu.

– Coś taka nerwowa, koleżanko – rzekł ugodowo. – Głośno myślimy, jak wyjść z kłopotu.

– I ja jestem tym kłopotem?

– Jeśli mam być szczery, to tak. Tutaj dziewczyny raczej nie pomieszkują dłużej, jak powiedziałem, brak warunków.

– No to dla jasności, nic o mnie nie wiecie, jak ja nic nie wiem o was. I niech tak zostanie, niech każdy pilnuje własnego nosa. Mam takie samo prawo do tego miejsca jak wy. Przyjechałam zbierać materiały, a nie na wakacje.

– Jasna sprawa, koleżanko, tylko żeby nie było, że cię nie uprzedzaliśmy.

Rozmowa toczyła się cały czas pomiędzy Katarzyną i tym niższym, Marcinem, wyższy przez większość drogi się nie odzywał.

Pan małomówny – pomyślała.

Weszli do gospody, która mieściła się w murowanym domu z odpadającym tynkiem, nad drzwiami wisiał koślawy napis: Siekierezada. Wewnątrz było tłoczno i aż czarno od dymu, bo wszyscy tutaj kopcili. Przy jednym ze stolików siedział mężczyzna w kurtce moro z naszywką na prawym ramieniu „służba leśna” i rozmówca Katarzyny właśnie do niego podszedł; po chwili towarzysze leśniczego wzięli swoje kufle z piwem i przenieśli się do bufetu.

Koledzy Katarzyny zdjęli okrycia i wreszcie mogła zobaczyć, jak wyglądają. Ten wyższy, w golfie z owczej wełny, miał ogorzałą pociągłą twarz, w której zauważało się przede wszystkim oczy o zaskakująco niebieskich tęczówkach. Oczy jastrzębia – pomyślała. Policzki i brodę pokrywał mu trzydniowy zarost. Jej rozmówca miał regularne rysy twarzy, był gładko ogolony, a kiedy się uśmiechnął, odkryła, że skądś zna ten uśmiech. No tak, to uśmiech amanta filmowego George’a Clooneya, tylko oczywiście w wersji odmłodzonej. Odebrał od Katarzyny kurtkę i powiesił na wieszaku, od razu wypatrzył futerał przy jej pasku.

– Nosisz multitoola?

– Może się przydać – odrzekła lekko speszona.

– Victorinox, dobrej klasy zabawka, chyba sporo kasy kosztowała?

– Prezent – mruknęła.

Kiedy zajęli miejsca, przyjrzała się leśniczemu. Był to mężczyzna w średnim wieku, nosił wąsy i krótko przystrzyżoną brodę, lekko szpakowate włosy opadały mu na kołnierz i aż prosiły się o fryzjera.

– Pani na długo do nas? – zagadnął.

– Trudno powiedzieć – odrzekła tonem zniechęcającym do dalszej rozmowy, ale on się jakoś nie zniechęcił.

– Turystycznie chyba nie, czas niesprzyjający – ciągnął – tylko patrzeć przyjdzie śnieg, ale to nie jest jeszcze śnieg pod narty. A poza tym tutaj małe górki.

– Panie leśniczy, ona jest od nas – pośpieszył z wyjaśnieniem Klunej.

– Od was? – Na twarzy mężczyzny odbiło się zdumienie.

– No tak, będzie zbierała materiał naukowy. Pisze pracę doktorską.

– A pani leśnik jak pan Olgierd czy biolog jak pan Marcin? – spytał Katarzynę.

– Leśnik.

– Ale ta praca chyba nie o wilku?

– Właśnie o wilku mowa – zażartował Klunej.

– Dalibyście spokój – odpowiedział całkiem poważnie leśniczy – już dosyć narobiliście zamieszania w tym temacie.

– Co pan ma na myśli? – spytała z zaczepką w głosie Katarzyna. Nie spodobał jej się ton mężczyzny.

– Wy, tak zwani ekolodzy, robicie złą robotę, nie trzeba pchać łap do natury, bo natura sama wie, co i jak regulować.

– Tak to świetnie wyregulowała, że w latach siedemdziesiątych w Polsce wilków prawie nie było – obstawała przy swoim Katarzyna.

– No, wtedy to nie natura, ale komuniści. A teraz poszło w drugą stronę. Wilk zwierz pojętny, wie, że człowiek mu nie zagraża, i pcha się, gdzie go nie proszą. Szanowna pani, jeszcze rok, dwa i te wasze pupilki zaczną żerować po śmietnikach niczym niedźwiedzie na Alasce.

– Więc co pan proponuje?

– Nie traktować ich jak święte krowy, przywrócić odstrzał.

– Czyli zabijać, tak? – spytała ostro.

Na to od bufetu oderwał się osobnik potężnej budowy i stając na rozkraczonych krzywych nogach, przysunął twarz do Katarzyny; zionęło od niego przetrawionym piwem. Odniosła wrażenie, że on ma taką twarz, jakby nasunął na nią kaptur, i przyszło jej na myśl przezwisko Kapuza.

– Tępić to ścierwo, jak tylko się da! Tępić i nie mieć litości, bo i ony nie mają!

– No, no, Waldek, daj spokój – wtrącił się leśniczy. – Tak też nie można.

– A dlaczego by nie? Że to się nie spodoba różnym pindom!

– Uważaj, co mówisz przy kobiecie! – rzekł ostro Olgierd.

Kapuza wydął pogardliwie usta.

– Kobieta to ma dupę i cycki, a tu kij od szczotki, i to ułamany, bo wzrostu Bozia nie dała...

Obaj towarzysze Katarzyny zerwali się od stolika, ale ona była szybsza, wystarczyły dwa chwyty i przeciwnik wylądował na ziemi.

W gospodzie zapanowała cisza, wzrok wszystkich skierowany był teraz na otyłego mężczyznę, który niezdarnie podnosił się z podłogi.

 

Kiedy szli do samochodu, Klunej powiedział:

– Nie wiedziałem, że znasz karate, trzeba z tobą uważać.

I na to odezwał się Olgierd:

– On ci tego nie daruje, a to słaby facet. Ktoś taki zwykle atakuje zza węgła.

 

Jeep mozolnie piął się stokówką, czyli leśną górską drogą, wydając wszystkie możliwe dźwięki, od grzechotania po odgłosy przypominające krajzegę.

– Skąd wytrzasnęliście ten wehikuł? – spytała.

Klunej się roześmiał.

– Uważaj, to land rover seria trzecia, poważna sprawa. Poza tym będziesz miała z Olgierdem na pieńku, jest jego oczkiem w głowie.

– Niewiele wozów daje sobie tu radę – odezwał się Olgierd znad kierownicy.

– A gdzie coś takiego można kupić?

– Od wojska, z demobilu.

– Nie myśl sobie, nasz koleś ściągnął to cacko aż z Danii – dodał Klunej.

– Z Danii? – zdziwiła się, ale już tego nie komentowała.

Światła samochodu wyławiały z mroku splątany gąszcz krzewów i połamanych gałęzi, widok był niesamowity i dawał przedsmak tego, jak będzie teraz wyglądało jej życie. Ale taką podjęła decyzję. Chce żyć w zgodzie z naturą, a to nie jest wcale proste. Oczywiście, mogłaby wybrać każdy inny temat pracy doktorskiej, mogłaby zaszyć się w rezerwacie w Kadzidłowie na Mazurach, była tam zresztą wiele razy, mogłaby też podeprzeć się badaniami innych i spokojnie napisać ten doktorat, ale nie o to przecież chodziło. Chciała poznać bohatera swoich badań w jego środowisku naturalnym i miała nadzieję, że jej się to uda.

– Jak przyjdą duże śniegi, nawet tą amfibią się nie wjedzie – odezwał się Klunej.

– Więc jak się poruszać? – spytała.

– Na nartach turowych jeździsz?

– Na biegówkach, ale Justyną Kowalczyk jeszcze nie jestem.

– Nawet jakbyś była, bez fok nie dałabyś rady pod górę.

Wiedziała, o czym Klunej mówi. Chodziło mu o kawałki futra, które przyklejało się do spodów nart, żeby się nie ślizgały.

Jeep wjechał na sam szczyt zalesionego wzgórza i stanął przed drewnianą chałupą położoną na niewielkiej polance. Trochę niżej widoczne były pozostałości wymarłej łemkowskiej wsi, pojedyncze drzewa owocowe wyłaniały się spomiędzy wyniosłych jesionów i świerków. Klunej wyjaśnił jej, że chałupę zbudowano znacznie później, po wysiedleniu, ale mógł to być teren jednego z dawnych gospodarstw.

– Witamy na Harhajce – powiedział, kłaniając się jej nisko.

– Na Har... co? – spytała.

– Harhajce – powtórzył. – To nasze centrum badawcze.

– Skąd taka nazwa?

– Z dawna Polski, jak tu mówią.

Katarzyna uśmiechnęła się i już o nic nie wypytywała.

Weszli do środka. Jej oczom ukazało się dość obskurne wnętrze ze zbitymi z desek sprzętami i glinianym piecem, przykrytym stalową płytą, na której gotowało się i grzało wodę. Nad piecem zainstalowano prowizoryczną suszarkę z drewnianych patyków i sznurka, suszyły się na niej kurtki, skarpety, nawet buty. Piec spełniał także kilka innych funkcji, przez otwarte żelazne drzwiczki oświetlał pomieszczenie i zastępował kominek.

Zdziwiła się na widok wiszących pod sufitem, na sznurku, wypakowanych płóciennych toreb. Wyjaśniono jej, że to rodzaj spiżarni, do której nie mają dostępu popielice, czyli małe myszowiewiórkopodobne stworzenia, zdolne schrupać wszystko, co nie jest zamknięte w stalowej puszce.

– Pilnujemy, aby ogień nie wygasł, zawsze któryś z nas zostaje, gdy trzeba wyjechać na dłużej. Pełnimy na zmianę dyżury, ty też będziesz do tego włączona – objaśniał Klunej.

– W porządku. A skąd bierzecie wodę?

– Zaraz za domem płynie potok, mamy tam swoją kładkę, z której także zmywamy naczynia, oczywiście piaskiem. Tylko pamiętaj, do picia czerpiesz wodę wyżej, niż zmywasz.

– Może i jestem blondynką, ale bez przesady – odpowiedziała urażona.

Zaprowadził ją potem na górę, gdzie znajdowały się dwa boksy przedzielone cienką ścianką, z drewnianymi półkami zamiast łóżek. Jeden z tych boksów miała objąć w posiadanie.

– Kto zajmuje drugi? – była ciekawa.

– Olgierd.

Więc chyba w tej watadze on jest alfą – pomyślała. Kim jest w takim razie Klunej? Kim będzie ona, pewnie się wkrótce okaże.

– A ty, gdzie się podziejesz? – spytała z niemiłym uczuciem, że wygryzła go z dotychczasowego miejsca.

– Na dole. – Widząc jej minę, dodał tonem usprawiedliwienia: – Tam przynajmniej da się czytać przy ogniu, oszczędność na świecach i nafcie.

Warunki raczej spartańskie – myślała, układając się w śpiworze na swojej półce. Olgierda nie było obok, na dole też nie słyszała żadnych rozmów, tylko trzask polan, które Klunej podkładał do ognia.

A swoją drogą uczelnia, nie najbiedniejsza przecież, mogłaby sypnąć trochę groszem i zafundować swoim pracownikom agregat prądotwórczy. W końcu żaden wydatek, a o ile łatwiejsze byłoby tutaj życie.

Zmęczona podróżą, wkrótce zasnęła. Obudziło ją szarpnięcie za ramię. W mroku majaczyła czyjaś twarz.

– Ruszamy w teren. – To był głos Olgierda. – Dołączysz?

– A która godzina? – spytała na wpół przytomnie.

– Dochodzi trzecia. Więc jak, idziesz?

– Jasne, zaraz do was zejdę.

Na dole pachniało kawą, którą obaj pili, siedząc przy drewnianym stole, parujący kubek czekał też na nią. Wolałaby herbatę, ale wypiła kawę bez szemrania.

Tym razem usiadła na przednim siedzeniu, obok Olgierda, który z pewnymi trudnościami uruchomił silnik.

– Wyłaś już kiedyś? – spytał.

– Próbowałam w Białowieży, ale wilki nie dały się nabrać, nigdy nie przychodziły.

– To kwestia wprawy – odrzekł – i warunków pogodowych. Jak jest wiatr, one mogą cię nie usłyszeć, szczególnie latem, zimą lepiej się niesie, śnieg nawet przy niewielkim mrozie odbija dźwięki.

– Ale chyba trzeba mieć uzdolnienia wokalne – powiedziała.

Obaj się roześmiali.

– Las nie opera, a wilki nie publiczność – stwierdził Klunej.

– A ja myślę, że to publiczność, w dodatku bardzo wybredna.

– Jak się daje nabierać na nasze barytony, nabierze się i na twój sopran, zobaczysz – pocieszył ją.

Zaparkowali jeepa na leśnej drodze i ruszyli gęsiego w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do swoich eksperymentów.

– Wilgotno, będzie chyba kiepsko słychać – stwierdził Olgierd.

Po chwili odezwało się pojedyncze wycie. Trwało zaledwie kilka sekund, ale było czymś tak innym od tego, co już znała, że ciarki przeszły jej po plecach. To był najprawdziwszy zew wilka żyjącego na wolności. Łzy napłynęły pod powieki, cieszyła się, że jest ciemno i koledzy nie są świadkami jej wzruszenia, mogliby się potem z niej naśmiewać.

Wycie powtórzyło się kilkakrotnie i trwało dłużej, około minuty, może nawet dwóch.

– Jest sam – wyszeptał Olgierd – szuka zaczepki.

I wkrótce odezwały się inne wilki. Najpierw odpowiedział pojedynczy niski głos, z pewnością samca, po kilku sekundach dołączył drugi, a po chwili zawtórowała cała grupa. Jeden z głosów był wyraźnie wyższy i nagle w połowie się załamał.

– Dziewczyna – mruknął Olgierd – twoja koleżanka. Może jej odpowiesz?

Katarzyna poczuła nagłą tremę, więc on odpowiedział i ta odpowiedź została potraktowana poważnie zarówno przez samotnika, jak i całą watahę, z obu stron nadeszło ostrzeżenie: my teraz rozmawiamy, odczep się.

– To musi być ten kuternoga, który zabija psy we wsi – stwierdził Klunej. – Może chce dołączyć do stada.

– I dostał odpowiedź, że nic z tego – sarknął Olgierd.

Skąd oni to wszystko wiedzą – pomyślała z zazdrością.

A spektakl dopiero się zaczynał. Samotnik odpadł w przedbiegach i na placu boju pozostała wywołana wataha i ludzie. Wyli teraz obaj, na zmianę, Olgierd i Klunej, a wilki im odpowiadały z coraz to mniejszej odległości. W pewnym momencie Olgierd dał sygnał do odwrotu i wszyscy troje pędem ruszyli w stronę jeepa.

– Na moje ucho wataha liczy pięć sztuk – powiedział Olgierd, gdy już siedzieli w samochodzie. – Skądś przywędrowała. Tamta, z zeszłego tygodnia, była bardziej liczna.

– Może się podzieliła? – głośno myślał Klunej.

W ciągu kolejnych dni jeszcze kilka razy wyjeżdżali na nocne rozmowy z wilkami, jak to Katarzyna nazywała. I wreszcie nadszedł taki moment, kiedy zdecydowała się włączyć do chóru. Nie powinna dłużej zwlekać, bo wilki, zwierzęta wędrowne, w każdej chwili mogły stąd odejść.

Wiedzę teoretyczną miała w małym palcu, wiedziała, że wycie to nie jedyny sposób porozumiewania się wilków między sobą. W zależności od sytuacji radość ze spotkania, uległość, pogróżkę wilki wyrażają piskiem, skomleniem, groźnym warczeniem, które aż gotuje się w gardle. Szczekanie na przykład rozlega się najczęściej, gdy w pobliżu nory lub szczeniąt pojawia się intruz.

– Wyjesz czy nie? – ponaglił ją Klunej.

– Wyję – odrzekła zdecydowanie i osłaniając dłońmi usta, wydała z siebie dźwięk, który ćwiczyła wiele razy i który teraz w połowie się załamał.

– Jak prawdziwa wadera. – Olgierd się uśmiechnął. – Próbuj dalej.

I stało się, wilki odpowiedziały na jej zew i Katarzynę ogarnęła euforia, chciało jej się krzyczeć, tańczyć, a może nawet płakać z radości. Oto przeszła chrzest bojowy, od tej chwili mogła o sobie myśleć, że jest poważnym badaczem wilczych zwyczajów.

Do domu wrócili nad ranem, wilki wyją bowiem o ustalonych porach: między trzecią a piątą rano albo między ósmą wieczorem a północą, i zwykle się tego czasu trzymają, mimo że nie znają się na zegarku.

Katarzyna i Olgierd zasiedli za stołem, a Klunej podłożył do ognia i nastawił czajnik, krzątał się po izbie, która spełniała funkcję kuchni, salonu i łazienki zarazem. Za kolorową zasłonką stała na stołku duża emaliowana miednica, a obok niej na podłodze wiadro z wodą i ogrodowa konewka.

– Co wy tu podlewacie? – spytała zdziwiona tym widokiem.

Oni spojrzeli po sobie.

– Kochana, to jest poważna sprawa, to nasz prysznic – wyjaśnił Klunej.

Trzeba przyznać, że jak na tak prymitywne warunki nieźle wszystko urządzili. Na ścianie wisiała półka, gdzie stały przybory toaletowe, oczywiście żadnych dezodorantów, tylko szare mydło, aby obce zapachy nie drażniły wilków. Ilekroć Katarzyna wchodziła za zasłonkę, rzucały jej się w oczy trzy plastikowe kubki, a w nich trzy szczoteczki do zębów, i zawsze ją to bawiło: jak w przedszkolu – myślała. Obok półki było przymocowane lusterko, przed którym koledzy się golili, a ona mogła się w nim przejrzeć.

Klunej postawił na stole kubki z herbatą, była gorąca i Katarzyna czuła, jak po całym ciele rozchodzi się przyjemne ciepło.

– Szacun, koleżanko, bez dwóch zdań – powiedział, siadając naprzeciw niej – myśleliśmy, że dasz stąd nogę po paru dniach, a wytrzymujesz kolejny tydzień.

– I mam zamiar wytrzymać do końca.

– Do końca? To znaczy?

– To znaczy dotąd, aż zrealizuję swoje wszystkie cele – odrzekła z powagą.

Klunej przeciągle zagwizdał.

– Ambitna jesteś. Uprzedzam cię tylko, że jak przyjdą większe mrozy, będziemy się musieli ewakuować. W zeszłym roku mieliśmy przerwę od połowy grudnia do końca marca.

– Może w tym roku nie będzie większych mrozów – powiedziała z nadzieją w głosie.

– Nie liczyłbym na to.

– Ale przecież jak się pali w piecu, jest ciepło.

Klunej zaprzeczył ruchem głowy.

– Ściany są cienkie, nieocieplone, to właściwie letni dom.

– Trudno. Przynajmniej się porządnie wyszoruję i pooglądam sobie telewizję. Wy pewnie też.

– Ja nie mam telewizora – odezwał się milczący dotąd Olgierd.

– Ale światło chyba masz? – zaniepokoiła się.

– Światło tak – odparł.

– Wiem, że Kluni jest z Warszawy, jak ja, a gdzie ty mieszkasz? – Skoro Olgierd włączył się do rozmowy, skorzystała z okazji, żeby się czegoś o nim dowiedzieć.

– Na Pogórzu Przemyskim.

– Ale z tego Pogórza komunikujesz się ze światem? Wiesz, co jest trendy, a co nie jest? Czy coś ci mówi nazwisko Cichopek, Katarzyna Cichopek?

– Nic mi nie mówi – mruknął.

– A Kuba Wojewódzki?

Olgierd pokręcił głową.

– To są ikony początku tego wieku – wyjaśniła. – A potrafisz wymienić jakieś nazwisko na czasie?

– Marina Cwietajewa.

Ta odpowiedź zbiła ją z tropu. Marina Cwietajewa była chyba nieżyjącą już rosyjską poetką.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI