Najlepsze chwile w życiu - Maeve Haran - ebook + książka

Najlepsze chwile w życiu ebook

Maeve Haran

4,1

Opis

Nie słyszałyście? Sześćdziesiąt to nowe czterdzieści!

Co miesiąc najlepsze przyjaciółki Claudia, Sal, Ella i Laura spotykają się na drinka, świętując czterdzieści pięć lat przyjaźni. Znają siebie i swoje życie od podszewki. Swoje ambicje, kariery, mężów, kochanków, dzieci, nadzieje, lęki, podjęte decyzje i te niepodjęte…

Sal spędziła całe życie na budowaniu udanej kariery redaktorki magazynu, ale nigdy nie zrobiła niczego, na co nie miała wpływu.

Claudia kochała swoje miejskie życie – każda myśli o wsi przyprawiała ją o dreszcze. Ale, o czym przekonuje się wiele kobiet, potrzeby innych ludzi wydają się zawsze znajdować na pierwszym miejscu…

Ella jest gotowa, żeby spróbować czegoś nowego. Ale nigdy nie trafiła się jej okazja do radykalnej zmiany…

Laura uległa najstarszemu banałowi z książek. Ale to nie znaczy, że jest łatwiejszy do zaakceptowania.

Choć czerpią siłę ze swojej przyjaźni, zdają sobie sprawę, że ich życie dalekie jest od własnych oczekiwań – pokoleniu, które chciało zmienić świat, nie jest łatwo przyjąć fakt, że się starzeje.

Prawdziwa, prowokacyjna, zabawna i inspirująca powieść, która zadaje trudne pytania o to, co świat proponuje kobietom, kiedy się starzeją, i daje zarówno poruszające, jak i radośnie pocieszające odpowiedzi czterem przyjaciółkom świętującym upływający czas.

 

 

Maeve Haran jest absolwentką prawa na Uniwersytecie Oksfordzkim, byłą producentką telewizyjną, matką trojga dorosłych dzieci. Jej kariera literacka rozpoczęła się dzięki międzynarodowemu bestsellerowi Mieć wszystko!, historii o szukaniu równowagi między karierą zawodową i macierzyństwem. Maeve Haran napisała również osiem innych powieści współczesnych, dwie historyczne i jedną książkę non-fiction.

Książki autorki przełożono na dwadzieścia sześć języków, dwie zaś nominowano do nagrody za najlepszą powieść romantyczną roku. Haran mieszka w północnym Londynie z mężem, synem i niechlujnym terierem tybetańskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 636

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (28 ocen)
15
6
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MiriHa

Dobrze spędzony czas

Polecam osobom po 40 roku życia, bo młodsze mają inne problemy. Końcówka sprawia wrażenie pisanej w pośpiechu i na kolanie, na slubie nie wiadomo dlaczego pojawiają się różne osoby i dziwnie się zachowują, ale cała reszta jest niezła.
00
ewunia5

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze i szybko się czyta, wesołe sytuacje, książka poprawia humor i daje nadzieję na znalezienie w życiu prawdziwych przyjaciół.
00

Popularność




Tytuł oryginału THE TIME OF THEIR LIVES
Przekład DOBROMIŁA JANKOWSKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja GRAŻYNA MASTALERZ
Korekta BEATA WÓJCIK, JAN JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Zdjęcia na okładce © David & Myrtille /Arcangel Images © Sundra / Shutterstock
Łamanie | manufaktu-ar.com
The Time of Their Lives Copyright © Maeve Haran 2014 Copyright © for the translation by Dobromiła Jankowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Warszawa 2016 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65282-94-1
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Dla moich czterech cudownych przyjaciółek:

Alex, Claire, Harriet i Presiley

które poznałam pierwszego dnia studiów

i z którymi spotykam się co miesiąc na pogaduchy i bąbelki.

Dziękuję, że tak wzbogaciłyście moje życie.

I dla Jane,

której pytanie: „Co zrobimy z resztą naszego życia?”,

zainspirowało mnie do napisania tej powieści.

Wstęp

Co miesiąc spotykam się z czterema przyjaciółkami, żeby się napić wina i pogadać o różnych sekretach, i zawsze jesteśmy zgodne co do jednego: może nie jesteśmy młode, ale wciąż czujemy się młodo.

Kiedy moja mama była w moim wieku, ubierała się jak królowa matka. My lubimy się ubierać stylowo, razem wychodzić i dobrze się bawić. Jak zauważa jedna z bohaterek Najlepszych chwil w życiu: „Dzisiaj wiek kobiety możesz odgadnąć, tylko spoglądając na jej męża!”.

Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które przetrwa jeszcze trzydzieści lat, i choć nasze dzieci czasami to irytuje, jednego jesteśmy pewne: zamierzamy wykorzystać te lata najlepiej, jak się da!

Nie mówię: przejść na emeryturę,bo przejść to można przez ulicę.

Dame Marjorie Scardino, była uczestniczka zawodów rodeo i pierwsza kobieta dyrektor generalny brytyjskiej spółki giełdowej

1

– No dobra, dziewczyny. – Claudia spojrzała na trzy najlepsze przyjaciółki. Regularnie spotykały się w Greckim Gaju, znajdującej się w piwnicy winiarni, której ściany zdobiły marnej jakości murale przedstawiające lubieżnych pasterzy goniących za nimfami. Wcale nie wyglądały, jakby zamierzały uciekać. – Wiecie, jaki dzisiaj jest dzień?

Miała świadomość, że przegina, nazywając je dziewczynami. Bo zdecydowanie nimi nie były. Były kobietami. W wieku bardzo średnim. Kiedyś nazwano by je starymi. Teraz, kiedy sześćdziesiątka stała się dawną czterdziestką, wszystko się zmieniło.

Sal, Ella i Laura wzruszyły ramionami i wymieniły zdumione spojrzenia.

– Czyżby twoje urodziny? Nie, przecież urodziny masz w lutym, skończysz... – zaryzykowała Ella.

– Nie mów tego na głos! – przerwała jej Sal, najbardziej ze wszystkich wyczulona na punkcie wieku. – Jeszcze ktoś cię usłyszy!

– Niby kto? Potencjalny młody kochanek o gibkich bioderkach? – dociekała Laura. – Musiałabym mu powiedzieć prawdę.

– Jest trzydziesty września – oznajmiła Claudia, jakby wyciągała królika z kapelusza.

– No i? – Wszystkie wydawały się rozbawione.

– Właśnie trzydziestego września się poznałyśmy. – Wyjęła z torebki wyblakłą fotografię. – Pierwszego dnia studiów, ponad czterdzieści lat temu!

Sal wyglądała, jakby miała zemdleć. Pozostałe nachyliły się, żeby popatrzeć na zdjęcie. Oto one. Cztery pełne nadziei osiemnastolatki z długimi grzywkami, w krótkich spódnicach i wysokich butach. Ze świeżych, młodych twarzy biły optymizm i nadzieja.

– Muszę przyznać – zaczęła z dumą Ella – że całkiem nieźle wyglądamy. Dlaczego młodzi nigdy nie wierzą, że są piękni? Wtedy sądziłam, że mam gównianą cerę i że powinnam schudnąć.

Claudia spojrzała na fotografię. Pomyślała, że na pierwszy rzut oka Sal wygląda teraz najlepiej – modnie ubrana, dobrze ostrzyżona – ale przecież nigdy nie miała męża i dzieci, nie zmęczyła się życiem. Było też w jej wyglądzie coś mówiącego, że za bardzo się stara. Laura zawsze zdawała się konwencjonalnie ładna, lubiła pastelowe swetry i pojedyncze sznury pereł. Kiedy się na nią patrzyło, od razu się wiedziało, że jako dziecko miała pudełko na biżuterię z obracającą się przy dźwiękach pozytywki baleriną na wieczku. I ta balerina pozostała dla niej ikoną mody. Ella: zawsze delikatna jak elf. Trzy lata temu spotkała ją niespodziewana tragedia, która zebrała swoje żniwo, ale teraz wyglądała już jak dawniej. I co dziwne – młodziej, nie starzej, bo nie próbowała maskować wieku.

No i ona: starannie ufarbowane włosy w tym samym odcieniu orzechowego brązu, który zawsze wybierała, wcale nie dlatego, że był to jej naturalny kolor (bo nie pamiętała już, jaki był), ale dlatego, że uważała, że tak wygląda bardziej naturalnie. Jak zawsze miała na sobie luźny beżowy sweter, pod nim nieodłączną koszulkę na ramiączkach, dżinsy i kozaki.

– Niemożliwe, że minęło aż tyle lat – jęknęła Sal, jakby dostrzegła zbliżający się autobus i nie mogła mu zejść z drogi.

– To były dobre czasy, prawda? – westchnęła Ella. Wiedziała, że jej córki inaczej by to oceniły. Pokolenie swoich rodziców uważały za samolubne, a do tego rozwiązłe i będące na wiecznym haju. Urodzeni po drugiej wojnie, narzekały, byli szczęściarzami, mieli etaty, wysokie emerytury i tanie nieruchomości, podczas gdy ich dzieci musiały walczyć na śmieciówkach z wykańczającymi kosztami utrzymania i pracą do siedemdziesiątki.

Ella zaczęła się zastanawiać. Jeśli chodzi o rozwiązłość, jej córki miały rację. Nigdy by się nie przyznała, że jako dwudziestolatka zabroniła pewnemu mężczyźnie zdradzić, jak ma na imię, bo jeśli chodzi o seks, wolała ekscytującą erotyczną anonimowość. Okropne. Naprawdę to zrobiła? Nie mówiąc już o tym, że spała z iluś tam facetami, których imion nawet nie pamiętała. Ach, te szalone dni przed pigułką i AIDS.

Poczuła, że się uśmiecha.

To były naprawdę wspaniałe czasy. Muzyka, festiwale, poczucie, że młodzi nagle dostali władzę i że świat naprawdę się zmienia. Ale minęło już tyle lat...

Claudia ostrożnie włożyła fotografię z powrotem do torebki.

– Muszę was o coś zapytać. – Dolała wszystkim wina. – Załóżmy, że zostało nam jeszcze trzydzieści lat. Co, do diabła, zrobimy z resztą życia?

– Zamierzasz przestać uczyć? – spytała ze zdziwieniem Ella. Claudia była tak oddana swemu zawodowi, że uczyła francuskiego właściwie od ukończenia studiów. – Myślałam, że teraz można to robić wiecznie.

– Nie jestem pewna, czy tego chcę – odparła Claudia.

Spojrzały na nią zaszokowane.

– Ale ty uwielbiasz uczyć. Mówisz, że dzięki temu masz kontakt z młodymi! – zaprotestowała Laura.

– Widać niewystarczająco bliski. – Claudia próbowała ukryć gorycz. – Okazało się, że nie nadążam za postępem. Moją ulubioną grupę oddano młodszemu nauczycielowi. Każe im się uczyć slangu z YouTube’a. Według zastępczyni dyrektora ma to znakomity wpływ nawet na najbardziej opornych uczniów.

Próbowała nie przypominać sobie protekcjonalnego tonu dyrektorki, gdy jej oznajmiała (jakby mówiła do zgrzybiałej staruszki), że Peter Dooley, szczeniak koło trzydziestki, przez resztę kadry przezywany Plującym Dooleyem (miał zwyczaj strzykania śliną, kiedy mówił), przejmie jej ulubionych uczniów.

– Dooley! – powiedziała z wściekłością. – On nie ma pojęcia o prawdziwej Francji! Wszystko wyszukuje w internecie!

Zbyt późno zrozumiała, że popełniła błąd.

– No właśnie! – powtórzyła dyrektorka. Sama ledwie skończyła trzydziestkę i miała tylko dyplom MBA (nawet nie uprawnienia pedagogiczne) jakiegoś uniwersytetu z Północnego Wschodu (marniutko, pomyślała Claudia z satysfakcją).

– Ale przecież tak dobrze sobie radzisz z uczniami! – Sal była oburzona. – Już wiele lat przed internetem nagrywałaś na taśmę swoje rozmowy po francusku z Gaby, prawda? Twoi uczniowie je uwielbiali!

Claudia zbladła. Podczas tamtej rozmowy dyrektorka wyciągnęła nawet jedną z tych dwudziestoletnich taśm. Miała na tyle tupetu, żeby jej ją pokazać i zapytać słodko: „Pewnie uważasz, że stare sposoby są najlepsze, prawda, Claudio?”.

Miała ochotę warknąć, że doskonale zna nowoczesne metody nauczania i nie potrzebuje pomocy. Ale prawda była taka, że zaczynała przegrywać. Po raz pierwszy od tamtych szalonych chwil uwiecznionych na zdjęciu czuła się staro. I to nie z powodu problemów z pamięcią czy walki z siwymi włosami.

Z powodu technologii.

Jean-Paul Sartre może i mówił, że piekło to inni, ale nigdy się nie wybrał w sobotę do zatłoczonego sklepu Apple’a tylko po to, żeby usłyszeć, że zanim mu pozwolą zadać proste pytanie, musi się umówić z „geniuszem”, jednym z tysiąca takich samych kujonowatych młodziaków.

Nie musiał też znosić horroru kontroli e-learningowej, dzięki której uczniowie, a nawet ich rodzice, mogli wejść do sieci i w domu przeglądać szkolne prace. Nawet najlepiej obeznani z technologią wykładowcy uważali, że to koszmar. A jakby tego było mało, nauczyciele mieli również rozpoznawać słabości uczniów, wykorzystując jakiś absurdalny program stworzony przez dziesięciolatka!

– Smarkata krowa. – Wściekły głos broniącej Claudii Elli odbił się od murów Greckiego Gaju. – Radzisz sobie z technologią dużo lepiej niż ja. Ja nadal myślę, że iPad to poduszka na oczy. I co teraz zrobisz?

– Chyba... – Claudia po raz pierwszy uświadomiła sobie, co planuje. – Może nawet odejdę.

– Claudio, nie! – Laura była zaszokowana. – Przecież kochasz uczyć i jesteś w tym taka dobra!

– Czyżby? Dziewczyny, przecież te dranie uważają, że my już leżymy w grobach. Plujący Dooley powiedział mi nawet: „Jeśli to cię pocieszy, Claudio, to wielu starszych nauczycieli walczy z tym programem”.

– Bzdura! – zaprotestowała Sal, opróżniając kieliszek.

– Ale przecież inna szkoła cię podkradnie! – Laura, jak zawsze największa optymistka z nich wszystkich, szczęśliwie zamężna od dwudziestu pięciu lat i wierząca w instytucję małżeństwa, spróbowała odpowiedzieć na pytanie Claudii. – Jesteś wspaniałym nauczycielem. I znajdziesz inne zajęcie. Zabawne, zdaje mi się, że minęła ledwie chwila od naszego pierwszego spotkania. Powinnyśmy dać sobie spokój z rozmyślaniem i żyć dalej. Za chwilę będziemy miały dziewięćdziesiątkę.

– Tyle że ta chwila oznacza artretyzm, utratę pamięci i kontroli nad pęcherzem – zauważyła lakonicznie Sal. – A zresztą musisz walczyć! Nie daj się ejdżyzmowi. Jeszcze nie jesteśmy stare. Nawet nie w średnim wieku.

Może dlatego, że z czterech przyjaciółek tylko ona była zmuszona zarabiać na życie, walczyła z wiekiem najbardziej energicznie. Wypowiedziała wojnę otyłości, zmarszczkom i ubraniom z workowatego lnu. Tego wieczoru miała na sobie sukienkę z czarnej gabardyny, opiętą i pasującą do szpilek. Ella już od dawna nosiła tylko płaskie buty, a Claudia włożyła adidasy, żeby móc dojść do metra.

Do szkoły też lubię chodzić piechotą, do pracy. Ale czy będzie jeszcze jakaś szkoła, do której będę mogła chodzić? – pomyślała ponuro Claudia, rozlewając do kieliszków resztki słodkiego greckiego wina.

– Na pewno znajdziesz inną posadę – stwierdziła Laura ze szczerym optymizmem kogoś, kto nigdy nie musiał pracować.

– Tak sądzisz? – Mimo dżinsów Claudia nagle poczuła się staro. Kto zatrudni nauczyciela, któremu trzeba płacić więcej, i to nauczyciela po sześćdziesiątce?

– No przestań, Clo – powiedziała Ella. – To ty jesteś naszym niebezpiecznym radykałem. Byłaś w Paryżu w sześćdziesiątym ósmym i rzucałaś kostką brukową! Nie możesz się poddać tylko dlatego, że jakiś smarkaty palant próbuje cię wykolegować!

Claudia się skrzywiła. Wypiła łyk wina. Nie miała już pewności, czy chce walczyć. I zaczynała się czuć zmęczona. Spojrzała na przyjaciółki.

– Wznieśmy toast. – Uniosła kieliszek. – Za nas. Było cholernie klawo.

– Wypiję za to – przytaknęła Sal. – Ale to jeszcze nie koniec!

– Przestań, Sal, musisz to przyznać. – Ella pokręciła głową. – Nie jesteśmy w średnim wieku, jesteśmy antykami.

– Wcale nie. Nie ma już czegoś takiego jak antyk. Jesteśmy YAH-ami, Young At Hearts, młodymi sercem. Albo SWAT-ami.

– A to nie dolina w Pakistanie? – zachichotała Claudia.

– Albo jakaś jednostka policyjna? – dodała Ella.

Sal nie zwróciła na nie uwagi.

– Still Working At Sixty. Jesteśmy po sześćdziesiątce i wciąż pracujemy.

– O ile pracujemy – westchnęła Claudia. – A w twoim przypadku, Sal, to chyba SOT. Still Out There at Sixty. Po sześćdziesiątce i wciąż na rynku.

– Mówisz o mnie jak o starzejącej się kuguarzycy z problemem alkoholowym!

– No i...? – zapytała Ella z przekąsem.

– No już, już. – Laura spróbowała je uspokoić. – Nie rzucajcie się na Sal.

– Chodzi o to, że nie jesteśmy tak stare, jak byli starzy ludzie w przeszłości – powiedziała Sal. – W naszym wieku moja mama wyglądała jak królowa matka. Trwała i kostiumiki. Ja chodzę w dżinsach i robię zakupy w H&M!

– To prawda, nie wyglądamy jak nasze matki – przyznała Laura. – Dzisiaj wiek kobiety możesz odgadnąć, tylko spoglądając na jej męża!

– Może nie jesteśmy młode, ale wciąż czujemy się młodo – upierała się Sal. – I to nas od nich różni. Należymy do powojennego pokolenia egoistów. Zawsze łamałyśmy zasady i robiłyśmy wszystko po swojemu. A starzenie się nie jest już nieuchronne, to tylko wybór. I ja na pewno go nie wybiorę.

– Sama nie wiem. – Ella wyciągnęła rękę, w której od czasu do czasu odczuwała bóle reumatyczne. – Czasami czuję się stara.

– Bzdura! Nigdy nie będziemy stare. Jesteśmy pokoleniem Woodstocku. Jak leciała ta piosenka Joni Mitchell? – Sal szukała w pamięci tytułu. – No wiecie, ta o gwiezdnym pyle i o tym, że trzeba wrócić do raju.

– No tak. – Ella podniosła kieliszek. – Miejmy nadzieję, że można tam wjechać na wózku.

Claudia wracała do domu metrem. Wyjęła komórkę i włączyła kalkulator. Tak, tyle potrafiła zrobić, bez łaski, choć jej córka Gaby twierdziła, że używa telefonu tylko do wysyłania ponaglających ją esemesów. Oszacowała najważniejsze wydatki. Gdyby teraz odeszła, nie miałaby szans na dobrą emeryturę. Nie mogła się nie uśmiechnąć, kiedy Ella wspomniała o rzucaniu kostką brukową w 1968 roku, a teraz zamartwiała się o przyszłość. Co by o tym pomyślała młoda Claudia?

Ale przecież anarchistką została wtedy przypadkiem. Tak naprawdę była ledwie siedemnastoletnią au pair próbującą podszkolić francuski przed końcowymi egzaminami i mieszkała u zamożnej rodziny w eleganckiej szesnastej arrondissement. Wtedy też poznała Thierry’ego, najlepszego przyjaciela syna gospodarzy. I to właśnie Thierry, przystojny, ciemnowłosy, w czarnych rogowych okularach, z zacięciem intelektualisty, przekonał ją, żeby w jeden z niewielu wolnych dni poszła zobaczyć, co robią studenci.

Pochodziła z bezpiecznego podmiejskiego Surrey i zahipnotyzowała ją szalona rewolucyjna atmosfera, inteligentne graffiti nabazgrane na eleganckich budynkach: „Bądź realistą, żądaj niemożliwego”, „Jestem marksistą z frakcji Groucho Marxa”. A jeszcze bardziej oczarował ją sam radykał Thierry.

Wszystko było takie odważne i ekscytujące. Złapali się za ręce. Ona, Thierry i jego sympatyczni krótko ostrzyżeni przyjaciele w sztruksowych marynarkach, zupełnie nieprzypominający buntujących się studentów. Zrobili to, żeby zablokować paryskie ulice i nie przepuścić znienawidzonych flics. Siedziała na ramionach Thierry’ego – jak teraz robią dziewczyny na festiwalach muzycznych – w Dzielnicy Łacińskiej, wraz z setkami tysięcy innych domagających się wyzwolenia seksualnego i końca paternalizmu.

Wydawało się, że minęła cała epoka.

Wróciła do obliczeń. Dadzą radę bez jej pensji? Z trudem. Jeśli teraz rzuci szkołę, będzie musiała pójść pracować w markecie, jak inne emerytki. Najbardziej wkurzało ją to, że wiedziała, że jest świetna w tym, co robi. Potrafiła zainteresować uczniów i była lubiana. To prawda, nie korzystała z nowych technologii tak często jak Peter Dooley. Zaczęła się zastanawiać, czy nie stała się luddystką. Skąd, upomniała sama siebie, jestem cholernie dobrym nauczycielem. A jeśli się podda? Zawsze może dawać prywatne lekcje.

Ale Ella mówiła prawdę – wciąż tkwiła w niej rewolucjonistka. Nie znosiła uprzywilejowania, które mogli kupić bogaci rodzice. Jeśli odejdę, na pewno znajdę inną pracę, powtarzała sobie. Ale w głębi duszy wiedziała, że bez względu na to, jak jest dobra, wiek działa na jej niekorzyść.

Kiedy dotarła do domu, chwilowy odpoczynek od problemów, który jej zapewniały wino i przyjaciółki, zdążył wyparować. Idąc ogrodową ścieżką, zauważyła, że w bawialni wciąż pali się światło i że (co również było niezwykłe) jej mąż Don (wykładowca nauk politycznych) siedzi jeszcze przy komputerze pod monsterą, kolejnym ocalałym świadkiem lat sześćdziesiątych. W 1969 roku monstery były bardzo modne i oryginalne, podobnie jak teraz aspidistry, a ona wciąż czuła, że musi być wobec swojej niewytłumaczalnie lojalna, i nie zgadzała się jej wyrzucić.

Przez większość poprzedniego wieczoru skarżyła się mężowi na zastępczynię dyrektora. W przeciwieństwie do zatroskanej żony zdawał się zaskakująco radosny. Zdziwiło ją to, bo ostatnio praca głównie go dołowała. Tego wieczoru był jakby innym człowiekiem.

– Cześć, skarbie. – Uśmiechnął się do niej po chłopięcemu. – Chyba znalazłem rozwiązanie naszych problemów!

Gdzieś w jej głowie rozległ się sygnał alarmowy. To do niego niepodobne. To ona zawsze wszystko organizowała, podejmowała decyzje, ogłaszała zmiany. Don zawsze był niepraktyczny, niezorganizowany, zupełnie niezainteresowany przyziemnymi sprawami. Bardziej przejmował się tym, jak zainteresować znudzonych i wpatrzonych w ekrany komórek nastolatków systemem wyborczym, niż tym, że dach przecieka albo że trzeba się zastanowić, w którym banku mogą dostać lepsze odsetki od swoich skromnych oszczędności. Takie sprawy zostawiał „mądrej Claudii”.

Ich córka Gaby, idąc za przykładem ojca, o pożyczkę, radę i nocną podwózkę zawsze prosiła ją, nie jego.

– No dobra. – Claudia zdjęła płaszcz i powiesiła go w szafie w przedpokoju. – Więc co jest rozwiązaniem naszych problemów?

– Zastanowimy się nad przejściem na emeryturę. Tylko kilka lat wcześniej. Wśród starszych nauczycieli często szukają wolontariuszy. A na stałe kosztujemy więcej. I mogą nas łatwo zastąpić dzieciakami zaraz po szkoleniu nauczycielskim. Sprzedamy dom, kupimy mniejszy w Surrey, blisko twoich rodziców, i będziemy żyć z inwestycji. – Oczy lśniły mu jak dawnym ewangelistom głoszącym nowe przypowieści. – Mogłabyś hodować kurczaki!

Wzdrygnęła się. Zawsze mówiła, że przejść to można na drugą stronę ulicy, nie na emeryturę. Z drugiej strony – czy zniesie to, że Plujący Dooley będzie jej podbierał kolejne klasy?

Przychodziło jej do głowy co najmniej kilka wyjątkowo paskudnych francuskich określeń slangowych, którymi mogłaby opisać tę małą gnidę, dużo gorszych niż te z internetu. Najłagodniejsze brzmiało: pauvre mec. A jeśli poskarży się Stephenowi, dyrektorowi? Był niemal jej rówieśnikiem. Ale czy to znaczy, że weźmie jej stronę? A może poprze swoją zastępczynię? Claudia miała świadomość, że jest znana ze skłonności do dyskutowania. I że Stephen na pewno o tym pamięta. Zresztą masowe odchodzenie nauczycieli na wcześniejszą emeryturę już dawno się skończyło. Za dużo kosztowało i zbyt wielu pedagogów zmęczonych szkolnymi konfrontacjami wybrało ten wariant. Ale może dałoby się coś wynegocjować...

Powinna zacząć im sprawiać więcej kłopotów.

Jednego była pewna: nie była gotowa przeprowadzić się na prowincję.

– Ale ja nie chcę hodować pieprzonych kurczaków! I nie chcę się przeprowadzać do pieprzonego Surrey!

– To tylko trzydzieści kilometrów autostradą. – Don zaczał ją uspokajać. Jego oczy wciąż niebezpiecznie lśniły, misjonarski zew bynajmniej nie ucichł. – Maksymalnie pół godziny pociągiem.

– A co ze mną? – rozległ się drżący ze złości głos. – W Surrey mieszkają tylko żywe trupy. – Ich córka Gaby stała w drzwiach. Na myśl o wyjeździe na wieś zbladła z przerażenia.

Claudia tam dorastała i zgadzała się z nią.

Dwudziestoośmioletnia Gaby wciąż z nimi mieszkała. Claudię bardzo to cieszyło. Gaby była radosna i kuchnia często rozbrzmiewała głosami jej przyjaciół. Martwiło ją tylko to, że wciąż nie ma wystarczająco dobrze płatnej pracy, żeby móc się wyprowadzić. Gaby odpowiadała, że grabieżcze poprzednie pokolenie sprawiło, że to niemożliwe, ale ona czasami się obawiała, że jej córka po prostu nie jest wystarczająco wytrwała. Miała porządny dyplom z geografii, ale wolała przyjmować kolejne dziwne posady: aktorki, kelnerki, recepcjonistki w gabinecie weterynaryjnym, telefonistki w call center, artystki cyrkowej (wytrzymała ledwie dwa tygodnie) i asystentki w galerii sztuki. Ostatnio postanowiła, że chce zostać architektem. Ona i Don wymienili spojrzenia i nie wspomnieli, jak wielu lat kształcenia to wymaga. Teraz przynajmniej pracowała u pewnego architekta, choć na podrzędnym stanowisku.

– Moglibyśmy ci pomóc opłacać czynsz – oznajmił Don, jakby to było oczywiste rozwiązanie.

Twarz Gaby wyraźnie się rozjaśniła. Claudia zastanawiała się, czy jej mąż nie oszalał.

– Może gdzieś w Shoreditch? Albo w Hoxton? – Gaby wymieniła dwie najmodniejsze dzielnice popularnego East Endu.

– Nie jestem pewien... – zaczął Don.

– Ja też nie – przytaknęła szybko Claudia. – Jeśli wziąć pod uwagę nasze dochody po tym, jak odejdę z pracy, byłoby to raczej Penge. Ale cały ten pomysł z przeprowadzką jest absurdalny.

– Niby dlaczego? – Don nie ustępował. Rzadko mu się to zdarzało.

– Tutaj mam pracę. I lubię Londyn.

– Ale sama mówisz, że może z niej zrezygnujesz. Co będzie, jeśli Dooley zostanie szefem departamentu?

Claudia zignorowała tę koszmarną uwagę.

– A co ze wszystkimi kulturalnymi przyjemnościami tuż za rogiem? – zaprotestowała. – Teatry, galerie, restauracje?

– Jakoś nigdy z nich nie korzystałaś. Mówiłaś, że bilety do teatru są tak drogie, że stać na nie tylko rosyjskich oligarchów.

– Są galerie sztuki.

– Kiedy ostatnio którąś odwiedziłaś?

Claudia brnęła dalej. Miała wyrzuty sumienia. Wiedziała, że choć mieszka w jednym z najwspanialszych miast świata, rzadko korzysta z jego atrakcji.

– Ale moje przyjaciółki! Nie mogę mieszkać trzydzieści kilometrów od Greckiego Gaju!

– Nie wydaje ci się to trochę samolubne? – zapytał Don.

– A ty może nie jesteś samolubny? – odparowała Claudia. – Nigdy nie wspominałeś o przeprowadzce, a teraz nagle to wszystko moja wina, bo nie chcę mieszkać na udawanej wsi.

– Surrey nie jest udawaną wsią. Moglibyśmy się zresztą wyprowadzić na prawdziwą. Pewnie byłoby taniej.

– I jeszcze dalej od moich przyjaciółek!

– No tak. – Don zrobił się zaskakująco zły. – Zawsze chodzi o te wasze zloty czarownic, prawda? Najważniejsza rzecz w twoim życiu.

– Jak śmiesz je nazywać czarownicami?

– Tylko gadacie i plotkujecie. Sal narzeka na swoich kolegów. Ella na zięcia z piekła rodem, a Laura osądza facetów według tego, czy już odeszli od żon.

Claudia mimo woli zachichotała. To był celny opis.

– Dzięki Bogu – wtrąciła się Gaby. – Myślałam, że wy dwoje szybciej traficie na salę sądową, żeby się rozwieść, niż do Surrey. Przecież wy się nigdy nie kłócicie.

– A co z twoimi przyjaciółmi? – zapytała Claudia. – Będziesz tęsknił za środami w Bull, tak bardzo jak ja za moim barem.

Don w każdą środę spotykał się z trzema kumplami, żeby ponarzekać na dyrektorów, wydział edukacji i stan brytyjskiego szkolnictwa. Pomyślała, że widocznie dla mężczyzn przyjaźń nie jest tak ważna jak dla kobiet.

– Herbaty? – zaproponował, jakby miała mieć uzdrawiającą moc świętego Graala. – Redbush?

Skinęła głową.

– Waniliowy.

– Wiem, waniliowy.

Pocałowała Gaby i poszła na górę. W ciągu tych trzydziestu lat Don dobrze ją poznał. Wiedział, co lubi, a czego nie. Wiązały ich drobne wybory, których dokonywali, a każdy stawał się cegłą w twierdzy ich małżeństwa. Ale twierdze nie tylko bronią przed najeźdźcami, ale też więżą.

Rozebrała się szybko i położyła, wciąż zdenerwowana.

Don przyszedł z herbatą, a potem zniknął w łazience.

Dwie minuty później wślizgnął się do łóżka. Nago – a to zwykle zapowiadało, że będą uprawiać seks.

– Przepraszam. Nie powinienem tak nagle z tym wyskakiwać. To było naprawdę nie fair.

– Co ty powiesz?

Zaczął całować jej piersi. Zesztywniała, ale nie z podniecenia. Dlaczego mężczyznom się wydaje, że mogą wykorzystać seks, żeby przeprosić, podczas gdy kobiety chcą, żeby je najpierw naprawdę szczerze przeprosili, a dopiero potem myśleli o seksie?

Ella wysiadła z autobusu i ruszyła ścieżką, przy której Grand Union Canal zbiegał się z Tamizą. Była księżycowa noc. Wodę oświetlał pokryty cienką mgiełką szeroki pas srebra. Ten obraz przypomniał jej jeden ze świętych obrazków, które jako dziecko zbierała w klasztornej szkole. Światło na wodzie często było na nich symbolem nadprzyrodzonego spokoju. Ale ona nie była tego wieczoru spokojna. W takich chwilach brakowało jej Laurence’a.

Jeśli kiedykolwiek miała w sobie wiarę, ta wiara dawno uleciała. A może by pomogła wtedy, kiedy Laurence tak nagle odszedł. Nie zdążył się nawet pożegnać. Ofiara ze statystyk. Miał pecha, zginął w jednej z tak rzadkich katastrof kolejowych. Najbezpieczniejszy środek lokomocji. Bardzo śmieszne. A może gdyby miała wiarę, i tak by ją po niesprawiedliwej śmierci Laurence’a straciła. Był w podróży służbowej, zastępował kolegę. Nie jechał nawet do własnego klienta.

Pomyślała o Claudii i o tym, co powiedziała. Co się stanie z resztą ich życia? Dobre pytanie. Wtedy, wiedziała o tym, ocaliła ją praca.

Tylko praca pomogła jej przejść przez żałobę po śmierci Laurence’a. Gdyby nie miała pracy, musiałaby się schować pod kołdrą i nigdy nie wyszłaby z łóżka.

Oczywiście musiała zachować siłę dla córek, ale teraz były dorosłe, miały trzydzieści dwa i trzydzieści lat, nie mieszkały już w rodzinnym domu. Nie mogła się wtedy załamać również dlatego, że musiała uniemożliwić Julii (tej starszej i bardziej władczej) traktowanie jej jak niemogącego samodzielnie podejmować żadnych decyzji małego dziecka.

Cory, młodszą, trudniej było pocieszyć, bo kiedy ostatni raz spotkała się z ojcem, pokłócili się o jakieś głupstwo. Nie mogła się pogodzić z tym, że więcej się nie zobaczą.

Minęły już trzy lata, trudno w to uwierzyć. Wciąż było widać ślad głowy na poduszce. Łóżko zdawało jej się absurdalnie wielkie i co rano, kiedy się budziła w ciszy pustego domu, musiała natychmiast włączyć radio. Jim Naughtie nie mógł zastąpić Laurence’a, ale lepsze to niż nic.

Jej niezbyt subtelna koleżanka, którą zostawił mąż, stwierdziła, że śmierć jest lepsza niż rozwód, bo zostają przynajmniej wspomnienia.

Ale czasami to wspomnienia okazywały się problemem. Wciąż wchodziła do domu, kładła klucze na stoliku w przedpokoju, obok bukietu kwiatów z ogrodu, i nasłuchiwała dobiegających z telewizora odgłosów meczu.

Zawód prawnika okazał się podwójnie użyteczny. Walczyła z firmą przewozową, chciała, żeby przyznała, że ponosi winę za katastrofę. Nie tylko dla siebie, ale też dla innych ofiar. A potem, kiedy osiągnęła sukces, cała chęć walki wyparowała. Gdy tylko skończyła sześćdziesiąt lat, wybrała emeryturę, ot tak, po prostu. Wszyscy byli zaskoczeni. Najbardziej chyba ona.

Przechodziła przez plac przed domem. Teraz był to już Londyn, dawniej parkowe tereny, na których urządzano targ i konkursy łucznicze. Wszystko zasypano żwirem, ale i tak czuło się raczej wiek osiemnasty niż współczesność.

Zatrzymała się, żeby spojrzeć na swój dom – dom, o który dbała i który kochała, w którym minęło całe jej małżeńskie życie.

Był to elegancki trzypiętrowy budynek z czerwonej cegły, z kwadratowymi dzielonymi oknami i szerokimi kamiennymi schodami prowadzącymi do frontowych drzwi. To wejście lubiła najbardziej: piękny portyk i delikatne smukłe kolumny. Kiedyś mieszkali tam tkacze, teraz tylko nieźle sytuowana klasa średnia mogła sobie na to pozwolić.

Zatrzymała się na chwilę. Włożyła klucz do zamka i spojrzała w górę. Po niebie leciał jumbo jet, zniżał się do lądowania na Heathrow. Wydawało się, że jest tak nisko, że mogłaby go dosięgnąć i złapać. Piękne domy z epoki królowej Anny znajdowały się tuż pod korytarzem powietrznym. Niezbyt stosownie. Najbliższa okolica stała się niewielką enklawą historii, ze wszystkich stron otoczoną korzystającymi z bliskości autostrady M4 wysokimi biurowcami. A ten placyk należał do drobnych nieoczekiwanych odkryć, za które ludzie kochają Londyn.

Za drzwiami usłyszała radio i się zatrzymała. Zastygła we wspomnieniach. To nie Laurence, on przecież nie żyje. To pewnie Cory. Jej córka miała niepokojący zwyczaj zjawiać się i zostawać na noc, jeśli akurat była w okolicy. Zresztą chwilę później, gdy tylko się otrząsnęła, poczuła, że się cieszy z jej wizyty.

– Cory! – zawołała. – Cory, to ty?

Na drewnianych schodach z piwnicy zadudniły kroki i po chwili rzuciła się na nią drobna postać.

Cory była piękna, szczupła, cerę miała bladą jak wosk. Ta bladość odcinała się od kaskady ciemnobrązowych włosów. Ale najbardziej uderzające były jej oczy: w wyjątkowym kolorze wyraźnego ciemnego błękitu. Czasami lśnił w nich blask, a kiedy indziej – częściej – dostrzegała w nich smutek, który ją martwił. Cory miała tyle powodów do radości – niezwykłą urodę, inteligencję i pracę w muzeum, którą bardzo lubiła – ale tylko Laurence potrafił sprawiać, żeby w siebie wierzyła. Kiedy ona próbowała ją chwalić, coś robiła źle. Cory zbywała komplement wzruszeniem ramion. Kiedy chwaliła ją za to, że umie się ubrać, albo za to, że wygłosiła celną uwagę, trochę się irytowała, jak kaczątko, które chciałoby wylecieć z gniazda, ale bez pomocy jeszcze nie potrafi.

W tamtej chwili na szczęście zdawała się buzować energią.

– Cześć, mamo, jak się masz? Byłam na nudnym spotkaniu w Uxbridge i pomyślałam, że się ucieszysz, jeśli wpadnę.

– Naprawdę? – zaśmiała się Ella, patrząc na kieliszek wina w jej dłoni. Już miała zapytać: jak ci smakuje sauvignon, które trzymałam na czarną godzinę, ale wiedziała, że Cory od razu weźmie to do siebie, więc sobie darowała. – Nie przejmuj się. – Wzruszyła ramionami. – Napiłabym się z tobą, ale już imprezowałam z dziewczynami.

– A skoro mowa o dziewczynach... zaraz ma zajrzeć twoja sąsiadka. Chciała cię o coś poprosić.

– Ach tak... ona i Angelo pewnie chcą, żebym podlewała kota czy coś takiego.

– Wyjeżdżają?

– Oni ciągle wyjeżdżają. – Viv i Angelo kipieli niekończącą się energią zamożnych wczesnych emerytów. Oboje byli po sześćdziesiątce, ale zatrzymali się gdzieś przy dwudziestu sześciu latach. Viv wyglądała jak młoda Mary Quant – minispódniczki i wielkie naszyjniki, na głowie bob. Angelo miał porządnie ostrzyżone siwe włosy do ramion i lubił bluzy z kapturem w kolorze bladej moreli. Jeździli mini cooperem kabrioletem. Z jego głośników waliła muza z lat sześćdziesiątych. Jeśli istniała granica między wiecznie młodymi a dziwnymi i nieco strasznymi, oni znajdowali się po jej właściwej stronie. Choć patrząc na nich, czasami się zastanawiała, czy w tych czasach ktoś w ogóle się przyznaje do wieku.

Nieustannie zaskakiwało ją to, że Viv i Angelo mają również ogródek działkowy. Kiedy pół godziny później Viv zadzwoniła do drzwi, okazało się, że to o niego chodzi.

– Przepraszam, że tak późno, ale Cory mówiła, że wrócisz. Chodzi o to, że wyjeżdżamy z samego rana. I tak się zastanawiałam, kochana, czy nie mogłabyś od czasu do czasu rzucić okiem na naszą działkę. Wystarczy raz w tygodniu, może dwa.

– Jak długo was nie będzie?

– Tylko trzy tygodnie. Jedziemy nurkować na Isla Mujeres.

– Gdzie to jest, na miłość boską?

– Chyba w Meksyku. Angelo rezerwował.

Viv i Angelo byli w tylu miejscach, że już stracili rachubę. Ich rozrywki zawsze Ellę trochę męczyły. Paralotnie, wspinaczka, spływ rzeką, rowerowe przejażdżki po winnicach – niekończące się zajęcia dla wysportowanych, żądnych przygód i bogatych emerytów.

– Co miałabym robić?

– Pilnować, żeby porządnie wyglądała. Policja działkowa to koszmar. Straszą, że wygnają każdego, kto nie dopilnuje, żeby działka wyglądała jak Ogrody Kew.

– Naprawdę istnieje coś takiego jak policja działkowa? – zdziwiła się Cory.

– No... nie – przyznała Viv. – Tak nazywamy komitet. Kiedyś to byli oldboye w szelkach i słomkowych kapeluszach. A teraz... Angelo twierdzi, że wszyscy są LGBT.

– Co to jest LGBT? – spytała Ella.

– Mamooo! – krzyknęła Cory. Udawała obrażoną. – Lesbijki, geje, biseksualiści, transgender.

– Dobry Boże! – Ella rzadko czuła się staro, ale w tamtej chwili tak się poczuła. – Cóż, to całkiem jasne. – Pewnie mówi to więcej o Angelu niż o właścicielach działek.

– Musisz tylko trochę poudawać. Zamiatać liście, wyglądać na zapracowaną. Ciągle nam przypominają, że kolejka jest długa i że jest na niej wielu zasługujących na działkę bardziej niż my. Tu masz klucz.

Ucałowała Ellę trzy razy.

– Aha, zainstalowaliśmy w domu alarm przeciwwłamaniowy. Angelo się uparł. – Podała jej kartkę. – Jakby się włączył, tutaj masz kod. A nasze klucze już masz, prawda?

– Tak – przytaknęła Ella. Czuła się jak darmowy konsjerż.

Viv już szła ścieżką przez ogród.

– Wyjeżdżamy o szóstej. Angelo nie znosi marnować całego dnia na podróż, więc lecimy pierwszym samolotem.

– Musisz przyznać – powiedziała po chwili Cory z zachwytem – że jak na emerytów mają dużo energii.

– Cholernie za dużo, jeśli chcesz znać moje zdanie. Próbują udowodnić, że nie istnieje nic, na co byliby za starzy.

Zamknęła drzwi na dwa zamki i zasuwę, a potem odwiązała frędzle od pozłacanych pierścieni i zaciągnęła ciężkie jedwabne zasłony. To lubiła najbardziej. Stary dom z drewnianymi podłogami i dębową boazerią w nocy zdawał się oddychać ze spokojem i zadowoleniem.

– Wiesz, mamo... – w jej myśli wdarł się głos Cory. – Powinnaś zrobić to samo.

– Niby co? Zacząć nurkować z butlą czy latać na paralotni?

Cory uśmiechnęła się smutno. Dobrze wiedziała, że jej matka nigdy się nie zdecyduje na żadne szaleństwo.

– Zainstalować alarm przeciwwłamaniowy.

– Nie znoszę alarmów – odparła. Chciała dodać: Nie przewidzisz wszystkiego, popatrz tylko, co się stało z tatą, ale uznała, że to by było okrutne. – Zaczynasz mówić jak twoja siostra. No dalej, pora spać. Chcesz herbaty?

Cory potrząsnęła głową.

– Jeszcze posiedzę. Pooglądam telewizję.

Ella zeszła do kuchni i zrobiła sobie herbatę. Myślała o mężu. Najbardziej brakowało jej drobnych rzeczy, uspokajających przyzwyczajeń, które tworzyły ich wspólny dom. Musiała to wszystko robić bez niego. Zostało jej tylko pilnowanie działki sąsiadów, którzy żyli życiem ludzi o trzydzieści lat młodszych. Tyle że ci o trzydzieści lat młodsi nie mogli sobie na takie pozwolić.

Wyłączyła światło. Przez chwilę wsłuchiwała się w ciszę starego domu. Kiedy go kupili, był ruiną. W wilgotnej piwnicy rosło nawet drzewo. Przywróciła go do życia miłością i oddaniem, ucząc się o czasach, kiedy powstał, i porównując z innymi domami na skwerze, żeby się stał równie uroczy.

– Dobranoc, domku – wyszeptała, żeby Cory nie uznała, że jej matka całkiem oszalała. – Teraz mamy tylko siebie. Nie będę już liczyć na to, że przydarzy mi się coś ekscytującego.

Idąc na górę, do sypialni, otrząsnęła się z depresyjnych myśli. W najsmutniejszych dniach po śmierci Laurence’a bardzo się starała nie użalać nad sobą i, do cholery, nie zamierzała się poddać teraz.

Sal stała na wyludnionej Eagleton Road. Miała nadzieję, że trafi się jakaś taryfa. Wiedziała, że nie powinna jechać taksówką. Nie było to konieczne. Nie mogła nawet wrzucić kursu w koszta, jak się robiło kiedyś, w najlepszych dla prasy czasach, kiedy pracownicy płacili, za co chcieli, a Wielki Dostawca alias „Euston Magazine” płacił za wszystko bez mrugnięcia okiem. Teraz krajobraz wydawniczy stawał się pustkowiem przypominającym Syberię.

Niechętnie ruszyła w stronę stacji metra. Grała w jedną ze swoich ulubionych gier: jeśli zobaczysz taksówkę, zanim dotrzesz do metra, powinnaś ją wziąć. Bo kto by się kłócił z losem? Wiedziała, że idąc wyjątkowo powoli w niestosownie wysokich szpilkach, zwiększa szansę na wygraną. Te buty nadawały się wyłącznie do jeżdżenia taksówkami i nikt, a już na pewno nie ten, kto je zaprojektował, nie wyobrażał sobie, żeby ktoś szedł w takich po nierównym chodniku przy Eagleton Road.

Przeznaczenie jej sprzyjało.W oddali pokazała się wolna taksówka.

Zatrzymała ją z radością i ulgą uchodźcy łapiącego się na ostatnie miejsce na transportowcu wypływającym z rozdartego wojną kraju.

– Middlebridge Crescent – powiedziała. Ruszyli w stronę dość obskurnej enklawy w North Kensington, na obrzeżach ekskluzywnego Notting Hill Gate, gdzie trzydzieści lat wcześniej udało jej się znaleźć nieumeblowane mieszkanie, cztery dość nieprzytulne pokoje przy nieciekawej ulicy w zamian za bliskie sąsiedztwo eleganckiej starszej siostry.

Tak naprawdę, choć sprawiała wrażenie żyjącej dostatnio kobiety sukcesu, niektóre rzeczy zupełnie jej nie wychodziły: hipoteki, emerytura, plany oszczędnościowe. Nigdy nie interesowała się nimi tak, jak interesowała się wyprzedażami, darmowym wstępem do egzotycznego spa, londyńskim tygodniem mody – dopiero te rzeczy sprawiały, że jej serce biło szybciej.

Zapłaciła kierowcy i ze wzruszeniem stwierdziła, że czeka, aż bezpiecznie dotrze do frontowych drzwi, na wypadek gdyby w pobliżu czaił się jakiś rabuś.

– Dobranoc, panienko! – zawołał, mimo iż wiedział, i ona też wiedziała, że choć teoretycznie to prawda, to określenie jest mocno na wyrost.

– Dobranoc – odpowiedziała, otwierając szare drzwi. To zabawne, że szare wejścia stały się nagle de rigueur w domach z ceglanym frontem, jakby każdy inny kolor zrobił się dziwny i z jakiegoś powodu niewłaściwy. Takie są prawa mody, jasne. Szarość nie jest po prostu nową czernią, jeśli chodzi o drzwi – zastąpiła też czerwień, zieleń i błękit.

Kiedy przekręcała klucz w zamku, przeszył ją dreszcz. Ucieszyła się, kiedy poczuła ciepło kaloryferów, może nie tak nęcących jak kochanek, ale dużo tańszych w obsłudze i zdecydowanie mniej marudnych.

Już październik. Niesamowite. Uśmiechnęła się na wspomnienie fotografii ich czwórki, a potem wzdrygnęła na myśl o tym, ile czasu upłynęło. Nigdy nie przypuszczała, że ponad czterdzieści lat później będzie mieszkać sama, sama na siebie zarabiać, a standard jej życia będzie zależeć od kaprysów Maurice’a Eustona i jego córki Marian, która właśnie awansowała na dyrektora zarządzającego.

Kiedy siadała na welurowej kanapie koloru bakłażana i zrzucała ciasne szpilki, pomyślała z ulgą, że najważniejszy numer – bożonarodzeniowy – wyjdzie jeszcze przed końcem miesiąca. Złożono go oczywiście wiele tygodni wcześniej. Dzieci bawiące się radośnie w uroczych piżamkach pod choinką pociły się w upale. Ale ona wciąż wierzyła w magię świąt. Uważała, że to nie ma znaczenia, że trochę oszukują, żeby zadziałała. Nigdy nie czuła się cyniczna i znudzona, nigdy nie miała ochoty krzyknąć do jakiegoś młodego pechowego dziennikarza: „Na miłość boską, słyszałam coś takiego już pięćset razy!”.

Uwielbiała czasopisma. Kiedy dorastała na przedmieściach Carlisle, nie mogła sobie pozwolić na kupowanie prasy, więc pożerała tyle, ile się dało, podczas wizyt w salonie fryzjerskim, gdzie jej mama chodziła we wtorki na promocyjne mycie i czesanie. Czasopisma były i pozostały symbolem cudownego czasu tylko dla siebie. Błyszczące jak lukier i obsypane pyłem gwiazd niosły przyjemność milionom. Cóż, może nie milionom – to była część problemu – ale tysiącom. Według niej kobiecy magazyn należało brać do ręki, napawać się ekscytacją płynącą z przeglądania pierwszych stron, a nie ładować na iPada albo przeglądać pospiesznie online podczas przerwy obiadowej. Wiedziała jednak, że muszą nadążać za postępem, i ciężko pracowała, żeby nowe możliwości były nie tylko dostępne, ale też równie interesujące jak te proponowane przez rywali „Modern Style”.

Zrobiła sobie filiżankę zielonej herbaty. Nie może pozwolić, żeby gazeta zajęła jej całe życie, to, które jeszcze jej zostało. Nie jest pracoholiczką. Ma inne zainteresowania i pasje.

Prawda?

Laura zaparkowała na podjeździe swego dużego podmiejskiego domu. Pilnowała się, żeby nie wypić więcej niż dwa małe kieliszki i nie przekroczyć dozwolonej liczby promili. Wolała jeździć autem niż autobusem czy metrem. Dawało jej to poczucie, że nie opuszcza ochronnego domowego kokonu. Lubiła to. Ktoś mógłby powiedzieć, że jeżdżenie metrem jest interesujące. Te wszystkie narodowości, ludzie czytający książki, e-booki, darmowe gazety, grający w gry na komórkach. No i moda. Lubiła się przyglądać, jak się ubierają młode kobiety. Ale byli tam też żebracy wciskający najróżniejsze historie, pijani żule głośno gadający do siebie i wyczerpani, zmęczeni robotnicy, przez których miała cień wyrzutów sumienia, że ma tak łatwe życie.

Również tego wieczoru, choć wiedziała, że to okropne, była z siebie zadowolona. To niezwykłe, że z całej czwórki tylko ona była naprawdę szczęśliwa. Ellę spotkała tragedia, niesprawiedliwa i niespodziewana. Sal zawsze myślała tylko o sobie i dlatego skończyła samotnie. Claudia od dawna była mężatką, ale nieustannie narzekała, że Don jest marzycielem i że nigdy nie byli bratnimi duszami. Nie takimi jak ona i Simon.

Powodem do dumy było dla niej to, że Simon tak bardzo kochał swoją żonę i rodzinę i że tak dobrze się czują w swoim towarzystwie. Oczywiście uwielbiała swoje przyjaciółki, ale on był najważniejszy.

Wiedziała, że jej mąż czuje to samo. Jedynym źródłem napięć okazały się dzieci. Kiedy Bella została gotką, Simon był przerażony. Za to ona ją podziwiała. Sama ubierała się nudno i konserwatywnie. Uważała, że to do pewnego stopnia wyjaśnia, skąd się wzięła jej potrzeba, żeby wyrażać swoją indywidualność przez ubieranie się jak bohaterka horrorów: nosiła jedwabny cylinder, woalkę i wiktoriański strój do jazdy konnej. A kiedy ufarbowała jedwabiste blond włosy na atramentową czerń, Simon niemal się rozpłakał.

Wiedziała również, że ich syn Sam – milczący, uwielbiający heavy metal Sam, nienawidzący wszelkich sportów – także rozczarował ojca. Simon tak bardzo się cieszył, że ma syna, że od dnia jego narodzin sadzał go przed telewizorem, żeby z nim oglądał mecze. A wynikło z tego tyle, że Sam nienawidził piłki nożnej. Przynajmniej do dwunastego roku życia.

Choć czasami okazywało się to stresujące, cieszyła się, że dzieci wciąż mieszkają z nimi. Dom i rodzina były w jej słowniku synonimami. No i doceniała, że w ogóle ma dzieci, zważywszy na jej ogromne problemy z płodnością. Nieraz chciała się poddać. Simon twierdził, że kolejne próby kosztują ją za dużo, ale ona czuła, że mówi raczej o sobie. Nienawidził tych górek nadziei i dołków rozczarowania towarzyszących in vitro bardziej od niej. I w końcu, kiedy miała czterdzieści lat, okazało się, że jest w ciąży! Nigdy nie zapomni wyniku testu ciążowego. Do pełni szczęścia brakowało już tylko jednego: dwa lata później na świat przyszedł Sam.

Od kiedy urodziły się dzieci, chciała z nimi być – nie pracować, chciała zapewnić córce i synowi bezpieczne, szczęśliwe dorastanie. Cieszyła się, że może czekać w domu, kiedy wracają ze szkoły, wołając: „Hej, mamo, jestem!”.

Wciąż rozmyślając o tym, jak bardzo kocha swoje dzieci, poszła na górę, do sypialni. Ten pokój zawsze ją uszczęśliwiał. Był dokładnie taki, jakiego zawsze pragnęła. Miękkie dywany, wykrochmalona biała pościel, róże w wazonie. Był też zimny, bo Simon – wychowanek szkoły z internatem – lubił szeroko otwarte okna. To jedna z niewielu rzeczy, oprócz kwestii wychowania dzieci, o które się spierali. Na szczęście spał twardo, więc gdy tylko odpływał, zamykała okno. Jeśli pamiętała, z poczuciem winy uchylała je odrobinę rano, zanim się obudził.

Kiedy się kładła, Simon coś wymruczał i odwrócił się. Pomyślała, że może ma ochotę na seks, i poczuła się rozczarowana, kiedy z zamkniętymi oczami znów przytulił się do ściany.

Rano zmieniała pościel, co zawsze oznaczało pewnego rodzaju dylemat. Było coś pociągającego w czystej pościeli, ale czy naprawdę chciała ją gnieść podczas uprawiania seksu? Ostatnio nieszczególnie. Simon był bardzo czuły, ale rzadko naciskał, żeby się kochali. Zastanawiała się nawet nad viagrą.

– My musimy najpierw wieki czekać, aż zadziała – ostrzegała ją Susie, koleżanka z tenisa. – Nie wspominając o tym, że muszę go cały czas pobudzać, jak jakaś tajska dziwka, chyba że sam to zrobi. A potem, kiedy ty już zasypiasz, on zaczyna ci się wciskać między pośladki. A jak już stanie, to stoi godzinami.

Zachichotała. Wyobraziła sobie erotyczny teatrzyk lalkowy, w którym Pan Punch używa zamiast kija siusiaka i woła: „Tak to się robi!”.

Właściwie cieszyła się, że Simon śpi tak mocno.

2

– Halo, Claudia? Kochanie, to ty?

Olivia miała zwyczaj wrzeszczeć do słuchawki, jakby to córka, nie matka, była przygłucha. Claudia wiedziała, że po osiemdziesiątce można mieć swoje dziwactwa. Jej matka miała ich mnóstwo.

– Tak, mamo. Jak się miewasz?

– Rano bolą mnie kości. Potrzebuję pół godziny i gorącej kąpieli, żebym mogła się ruszyć. Coś ci powiem, kochanie. Nie starzej się.

– Spróbuję. A jak tata?

– Nie najgorzej, jeśli wziąć pod uwagę, jak mógłby się czuć. – Tak zawsze żartował ojciec, kiedy ktoś go pytał o zdrowie. – Posłuchaj, skarbie, dzwonię w sprawie świąt.

– Oczywiście. – Claudia poczuła się winna. Jej matka zawsze lubiła ustalać wcześniej, co będą robić w Boże Narodzenie. Zwykle drugiego dnia rok wcześniej. – Przyjedziecie do nas, jak zawsze?

– Cóż, właściwie, skarbie, to nie. Nie w tym roku.

– Nie? – Claudia była zaskoczona. Przecież zawsze przyjeżdżali. – To gdzie pojedziecie?

– Myśleliśmy o Stambule.

– O Stambule? Dlaczego o Stambule? – zapytała z niedowierzaniem.

– Znalazłam w internecie doskonałą ofertę. A tata ma dość naszego pastora. Powiedział mu, że będziemy mieć muzułmańskie święta. Żeby go zirytować.

Claudia zachichotała. Uwielbiała swojego ojca. A pastor rzeczywiście nieustannie gadał o symbolicznych świątecznych pomarańczach.

– Czy w Stambule obchodzi się Boże Narodzenie?

– Twój ojciec znalazł uroczy mały chrześcijański kościół w samym centrum miasta. Chce też rano w Boże Narodzenie zobaczyć trzy wypływające statki, jak w tym wierszyku dla dzieci. Z Bosforu. Tam są setki statków. Podobno piękny widok.

– No tak. – Pomyślała, że ten pomysł naprawdę pasuje do ojca. Uwielbiał patrzeć na statki. – To kiedy wyjeżdżacie? Może urządzimy przedświąteczne Boże Narodzenie?

– Byłoby miło... – W głosie słyszała niepewność. – Ale jesteśmy trochę zajęci.

Claudia znała swoich rodziców i wiedziała, że to mało powiedziane. Byli znacznie bardziej towarzyscy od niej. Nieustannie chodzili na wieczorki brydżowe, odbywające się w pubie konkursy i kolacje. Mieli czas na wszystko to, co ona chciałaby robić, ale nigdy nie robiła. Ostatnio jej matka odkryła internetowe oferty tańszych posiłków, wizyt w spa i w centrach ogrodniczych, z których korzystali głównie emerytowani poszukiwacze okazji w sieci. Claudia była z nią też kiedyś na trzydaniowym lunchu z szampanem. Wszyscy mieli siwe włosy i balkoniki. Jedzenie było paskudne, ale jej matka zupełnie bez ironii powiedziała: „Wiem, skarbie, ale płacisz pół ceny”.

– Gaby będzie naprawdę rozczarowana, jeśli nic nie zrobimy w święta – powiedziała.

– Jesteśmy wolni szesnastego wieczorem, w poniedziałek, jeśli wam pasuje – zaoferowała szczodrze matka. – Na pewno znajdę dobrą świąteczną ofertę.

– Ależ nie, ja coś ugotuję.

Przez moment zastanawiała się, czy w święta jeszcze będzie pracować, ale nie chciała martwić matki.

– Naprawdę, kochanie? – matka zdawała się wątpić. Sama przestała gotować, gdy tylko odkryła internet i kuszące okazje w restauracjach. – Na pewno chcesz sobie robić taki kłopot?

Długo negocjowały, do kiedy rodzice zostaną. W końcu mieli zapełniony kalendarz. Wszystko uzgodniły. Claudia ze smutkiem skonstatowała, że jej matka prawdopodobnie jest lepiej obeznana z siecią niż ona.

– Oczywiście możecie przyjechać na święta, jeśli potrzebujesz odmiany – zaproponowała matka. – Dom będzie pusty. Może Gaby zechce.

– Dzięki, mamo – odparła Claudia, trochę zbyt szybko.

To nie Gaby chciałaby wyjechać, tylko Don. Już to sobie wyobrażała. Został człowiekiem z misją. Chętnie zacząłby oglądać strony agencji nieruchomości.

Kiedy się rozłączyły, usiadła przy kuchennym stole. Myślała o matce. W jej zachowaniu było coś dziwnego. Nie wiedziała dokładnie co, ale intuicja podpowiadała jej, że coś się dzieje. Zdawała się chorobliwie wręcz interesować tymi internetowymi ofertami. Dało się wyczuć jakiś nerwowy entuzjazm, zbyt wiele ekscytacji, raczej nie z powodu wyjść do spa i centrum ogrodniczego. Nie miała czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo z pracy wróciła Gaby. Blada jak ściana i zdenerwowana. Wyznała, że jej chłopak zaproponował, żeby sobie zrobili przerwę.

– Myślisz, że to koniec, mamo? – Spojrzała na nią. Twarz miała wysmarowaną tuszem do rzęs. Czarne smugi nieszczęścia płynęły jej po policzkach.

Claudię ogarnęła wielka czułość. Odpowiedź brzmiała: „tak”, ale ona nigdy by jej tego nie powiedziała. Uważała, że lepiej jej wysłuchać.

Jednym z nawyków Gaby – poza częstym zmienianiem pracy – było durzenie się w nieodpowiednich starszych facetach, którzy wydawali się szaleńczo ekscytujący, a potem niemal zawsze łamali jej serce. Claudia martwiła się, że to po części wina wychowania. Normalni mili mężczyźni jej córce się nie podobali. Wolała trudnych i nieosiągalnych. Może dlatego, że była jedynaczką, niepotrzebnie oczekiwali, że zaadaptuje się do świata dorosłych, zamiast wejść w beztroski i zabawny świat dzieci. Nawet jako osiemnastolatka od rówieśników wolała dwudziestopięciolatków.

Przytuliła ją i pogłaskała. Najpierw martwiła się o matkę, teraz o dziecko. To cena, którą się płaci za bycie dzieckiem szalonych lat sześćdziesiątych i odkładanie rodzenia tak długo, jak to możliwe. Należała do pokolenia pomiędzy, które martwiło się o rodziców i potomstwo dokładnie w tym samym czasie.

Ella patrzyła na ogród i na wielki trawnik, nad którym górował ogromny libański cedr. Zwykle ten widok ją uspokajał. Pamiętała, jak się cieszyła, kiedy znalazła dokument potwierdzający, że zasadzono go dla upamiętnienia niejakiego Samuela Browne’a, pierwszego właściciela domu, że kochanego Samuela pod cedrem pochowano. Wyobrażała sobie, że ten niezwykły grób był dziełem jego żony. Z pewnością musiała walczyć z władzami kościelnymi i państwowymi, żeby zorganizować taki pogrzeb.

Obok znajdowało się źródło niepokoju – jej córka Julia. Siedziała przy wielkim kuchennym stole i grzebała w swoim laptopie.

– Rany, mamo, sygnał wi-fi jest do bani. Naprawdę musisz wyjść z osiemnastego wieku!

Miała trzydzieści dwa lata. Młodo wyszła za mąż, więc jej dwaj synowie, Harry i Mark, byli już nastolatkami. Ku niezadowoleniu Elli rodzice wysłali chłopców do tej samej prywatnej szkoły, do której chodził ich ojciec, i choć ich kochała, obawiała się, że szybko staną się równie aroganccy i ograniczeni jak on. Wiedziała, że Julia na początku się sprzeciwiała, ale w końcu zmęczyły ją nieustanne kłótnie i groźby, że zmarnuje synom życie, jeśli każe im pójść do szkoły państwowej. Uważał, że to egoizm każe jej się przy tym upierać.

Laurence nieustannie przypominał jej, że powinna dać Neilowi spokój, a chłopcom szansę – w końcu byli jej wnukami. I próbowała. Uważała po prostu, że byliby dużo bardziej tolerancyjni i milsi dla innych, gdyby ich wysłano do zwyczajnej szkoły, a nie do absurdalnie drogiej i ultratradycyjnej placówki z internatem, w której uczono głównie poczucia wyższości.

Czesne za tę koszmarną szkołę było tak wysokie, że Julia i Neil nieustannie szukali pieniędzy. A ten dom, jej ukochany dom, przez całe jej małżeńskie życie, stanowił ich stały cel.

– Spójrz, mamo. – Otworzyła stronę agencji nieruchomości.

Ella uważała, że córka ma obsesję na punkcie cen domów – szczególnie tego konkretnego – i że spędza pół życia na stronach internetowych, z których można się dowiedzieć, za ile sprzedano domy w okolicy.

– Spójrz, to numer dwadzieścia dwa.

Ella zerknęła na ekran. Rzeczywiście był to dom stojący cztery numery dalej. Od trzydziestu lat mieszkali w nim Lambertowie. Nie widziała tablicy z napisem „Na sprzedaż”. Sąsiedzi też nic nie wspominali o przeprowadzce. Ale tak się zachowywali ludzie w tej absurdalnej sytuacji, kiedy sprzedawali domy – zaczynali przypominać bohaterów sztuki Moliera, którą analizowała na studiach. Skąpca. Wszyscy byli przerażeni, że inni się dowiedzą, ile zarobili. Cóż, musiała przyznać, że strony internetowe zdradzają tajemnice.

– Mój Boże, poszedł za prawie dwa miliony! – zapiszczała Julia, zbyt zaskoczona, żeby była w stanie ukryć ekscytację.

– To dobrze dla Lambertów. Chyba zarobili na emeryturę – stwierdziła Ella.

Nastąpiła chwila ciszy. Ella musiała się powstrzymywać, żeby się szeroko nie uśmiechnąć. Było oczywiste, do czego Julia zmierzała.

– A ty? – zapytała jej córka z nadzieją. – Nie chcesz poszukać czegoś mniejszego?

– Nie. Mam firmową emeryturę z czasów, kiedy byłam prawniczką. – Miała ochotę dodać: przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale uznała, że lepiej będzie milczeć.

Julia miała mniej wyczucia:

– Chodzi mi o to – paplała dalej – że ten dom bez taty jest dla ciebie za duży. I pełno tu drewna, które ciągle trzeba polerować...

– Uwielbiam to drewno – przerwała jej Ella cicho. – Uwielbiam ten skwer. Uwielbiam ten ogród. Uwielbiam to drzewo. Przypomina mi tatę. Uratowałam ten dom i może dlatego tak bardzo go kocham.

– No tak, ale pomyśl, co mogłabyś zrobić z dwoma milionami...

Chyba co ty mogłabyś z nimi zrobić – pomyślała Ella, ale się nie odezwała. Kochała obie swoje córki i oczywiście kochała wnuki. Chciałaby im pomóc, choć jej nikt nigdy nie pomagał, ale jeszcze nie teraz. Dałaby im pieniądze na dom, ale nie na czesne w szkole dla arogantów, wciąż, podobnie jak Neil, tkwiącej w poprzednim wieku. Szczególnie że podejrzewała, iż Julia cierpi z powodu nieobecności synów. A już na pewno nie zamierzała sprzedawać domu i tylu cennych wspomnień. Cory może zrozumie, że dzięki temu domowi Laurence wciąż żyje w jej sercu, ale Julia stwierdzi tylko, że to kolejny powód, żeby go sprzedać. „Musisz iść dalej, mamo”, rzuci od razu. Ale ona uważała, że chodzenie dalej jest przereklamowane.

Gdyby Julia zachowała resztki rozsądku, zamilkłaby, ale strona agencji nieruchomości kusiła ją garnkiem złota na końcu tęczy.

– Oczywiście Neil mówi...

– Rozmawiałaś z Neilem o tym, że mam się przeprowadzić? – zapytała Ella cicho.

– Chcemy tylko twojego dobra, mamo. Martwimy się, że mieszkasz tu sama.

– Dziękuję, kochanie. A co mówi Neil?

– Że przekazanie pieniędzy siedem lat przed... – Nawet ona nie potrafiła powiedzieć: „przed śmiercią”.

– Julio, skarbie, mogę pożyć jeszcze ze trzydzieści lat.

– Tym bardziej musisz zaplanować swoją finansową przyszłość.

– To także słowa Neila?

Julia lekko się zarumieniła. Najwyraźniej ona i stan jej finansów były w domu jej córki stałym tematem rozmów.

Usiadła obok niej i delikatnie zamknęła komputer, a potem sięgnęła po jej rękę.

– Posłuchaj, skarbie. Uwielbiam ten dom i w najbliższym czasie nie zamierzam się z niego wyprowadzać. Sądzę, że dla nas wszystkich będzie lepiej, jeśli ty i Neil się z tym pogodzicie.

Na twarzy Julii zobaczyła zaciętość.

– Ale czesne za szkołę jest takie wysokie...

– To nie posyłaj do niej chłopców. Jedyne, czego się tam nauczą, to zachowywać się jak... – wolała urwać.

– Jak ich ojciec? To chciałaś powiedzieć, prawda? Wiesz, jesteś samolubną starą kobietą.

Ella wzruszyła ramionami. Może i była samolubna. A potem pomyślała o Laurensie i o tym, że na pewno by ją poparł, choć zrobiłby to bardziej dyplomatycznie. Ale Julia ośmieliła się tak mówić tylko dlatego, że ojca nie było. Nie zamierzała sobie niczego wyrzucać.

Musiała wyjść na dwór, pozwolić się rozwiać myślom, które szalały w jej głowie. Pójdzie do sąsiadów.

– Muszę się przebrać – oznajmiła, z radością zmieniając temat.

– Idziesz na sabat czarownic? – spytała Julia lodowatym tonem.

Najwyraźniej nie tylko Don tak je postrzegał.

– Dzisiaj nie. Obiecałam przypilnować działki sąsiadów.

– Ty? – zaśmiała się Julia. – Będziesz hodować warzywa? Neil mówi, że to kompletnie bez sensu. Przez uprawianie warzyw na działkach tylko się roznosi śnieć. Lepiej byłoby wykorzystać tę ziemię pod budowę domów.

– Może bym się z nim zgodziła, gdybym nie wiedziała, o jakie domy mu chodzi.

– Nigdy go nie lubiłaś, mamo! – krzyknęła Julia.

Poczuła się trochę winna.

– Ma wiele zalet. Zresztą nie jest moim mężem.

– Nie – odparła Julia pokornie. – Nie jest. Lepiej spójrz na Cory. Trzydziestka na karku i żadnego chłopaka, ani kiedyś, ani teraz.

Zabolało. Martwiła się o Cory. Jej młodsza córka, ulubienica tatusia, wciąż nie otrząsnęła się po jego śmierci. Dlatego była taka samotna. Próbowała ją namówić na terapię, ale odparła tylko: „Julia nie chodzi na terapię”. Tyle że Julia różniła się od niej tak bardzo, jak mogą się różnić siostry.

To był dobry dzień w jej biurze. Jeden z tych, kiedy uwielbiała swoją pracę, ludzi, gwar buzującego życiem budynku.

Siedziba „Modern Style”, mimo „nowoczesnego” tytułu, mieściła się w Soho, w wysokim wąskim budynku z początku czasów wiktoriańskich. Z dwóch stron sąsiadowała ze sklepami z dodatkami do kostiumów teatralnych: z poukładanymi w dziesiątkach rzędów kokardami, cekinami i piórami. Sal często się zastanawiała, jak przy tak małych marżach tym sklepom udaje się przetrwać kolejny rok. Może to dobra lekcja dla świata kolorowych magazynów.

Szefem „Modern Style” był Maurice Euston, dawniej właściciel niezliczonych klubów ze striptizem. To wyjaśniało, dlaczego wybrał taką lokalizację. Dziesięć lat temu postanowił pójść słuszną drogą, a teraz przekazywał władzę swojej córce Marian.

Gabinet Sal mieścił się na drugim piętrze. Wcześniej przypominał elegancki burdel – wszystko w aksamitach, grube dywany, kryształowe żyrandole, złoceń więcej niż w Wersalu. Rok temu Marian wprowadziła zmiany i cały budynek zrobił się minimalistyczny i blady jak ofiara rządów pozbawionej charakteru angielskiej fabryki farb.

Sal siedziała przy wygiętym szklanym biurku i przeglądała bożonarodzeniowy numer. Zawsze sprzedawał się lepiej niż inne, więc postanowili go wydawać coraz wcześniej, żeby w cały okres świąt wcisnąć dwa wydania. Takie magazyny zawsze ścigały się o to, kto najwcześniej wyda grudniowy numer.

Czasami miała wrażenie, że powinni go wydawać już we wrześniu.

Zadzwonił telefon. Jej asystentka.

– Świetny numer – powiedziała. – Maurice i Marian chcą cię zaprosić na lunch. O pierwszej w The Ivy.

Dobry znak. Gdyby oboje M. byli niezadowoleni, wybraliby trattorię po drugiej stronie ulicy, jedyną londyńską restaurację, która ignorowała współczesną włoską kuchnię i wciąż z dumą podawała ciężkie lasagne. Może nawet musiałyby wystarczyć kanapki w biurze.

Niski i przysadzisty Maurice, z cerą usianą ciemnymi plamami, jak jabłko, które spadło z drzewa, siedział opatulony w płaszcz i szal, jakby to nie był ciepły październikowy dzień. Drobna Marian, w pastelowym moherowym swetrze z kokardkami mającymi chyba przeczyć ostrości jej charakteru, usiadła obok. Przy jej nakryciu stał kieliszek szampana. Zamówiła jeszcze jeden, dla Sal.

– Miło cię widzieć, Sally. Usiądź, proszę.

– Widzę, że pijemy szampana. – Sal promieniała. Czekała, aż przedłużą jej umowę. Martwiła ją spadająca z roku na rok sprzedaż i pokazujące niewielki spadek badania czytelnictwa, a także badania oddziaływania reklam. Na szczęście szampan ją uspokoił.

– Spotkaliśmy się, żeby porozmawiać o świątecznym wydaniu?

– Świąteczne wydanie jest doskonałe. Ale musimy zdecydować, co dalej. Mamy wielkie plany.

– Mam nadzieję, że to oznacza zwiększenie budżetu. – Wciąż ją zadziwiało, że każe jej się redagować magazyn takim samym kosztem jak dwadzieścia lat wcześniej oraz korzystać z usług nieopłacanych stażystów i kolejnych pełnych nadziei młodych absolwentów dziennikarstwa, pragnących posmakować biznesu, a wszystko to przy zerowym budżecie na szkolenia.

Złożyli zamówienie.

– Chodzi o to, że, jak wiesz, rynek prasy szybko się zmienia – oznajmiła Marian, nie przejmując się tym, że podano im już jedzenie. – Żeby nadążyć za konkurencją, musimy rozszerzyć działalność na inne platformy.

Sal nienawidziła tej obsesji na punkcie platform. Uważała się za redaktorkę, ale coraz częściej oczekiwano, że stanie się tym, co tak obrzydliwie nazywano w żargonie – providerem uniwersalnego contentu na platformy, co oznaczało, że będzie musiała bez końca produkować materiał na strony internetowe, Facebooka, Twittera i pojawiać się na wszystkich innych platformach, promując „Modern Style”, kiedy tylko się da.

– I chodzi o to, że... – Marian, co nie było dla niej typowe, nagle zamilkła.

Dokładnie w tej samej chwili Sal dostrzegła coś, co ją zaskoczyło. Za puchatym ramieniem Marian siedział Simon, mąż Laury, człowiek, z którym jej przyjaciółka była taka szczęśliwa, i całował dłoń – naprawdę całował czyjąś dłoń w restauracji znanej z tego, że odwiedzali ją przedstawiciele plotkarskich mediów! – przepięknej młodej kobiety. Przyglądała im się z przerażeniem. Kiedy przyjrzała się uważniej, nieznajoma nie wydała jej się już tak młoda jak w pierwszej chwili. Miała może trzydzieści kilka lat, długie rude włosy i spojrzenie modliszki. I była ponętna.

Niech to szlag, pomyślała Sal. Nie słyszała, o czym paple Marian. To najgorszy możliwy wiek. Simon pewnie uważa, że romans udowadnia jego niezwykłą seksualną sprawność, a ta kobieta słyszy tylko tykanie biologicznego zegara. Biedna, biedna Laura. Mężczyźni są tak cholernie przewidywalni.

– Byłaś oczywiście bardzo dobrą redaktorką. – Głos Maurice’a Eustona w końcu dotarł do jej świadomości. Jej radar wyłapał czas przeszły, więc zaczęła słuchać uważnie. – Ale przyszłość może się okazać prawdziwym wyzwaniem. Wymaga cyfrowej biegłości. Potrzebujemy kogoś, kto dorastał na tych platformach, kto nimi żyje i oddycha.

– Redagowanie wysokiej jakości czasopisma to pomysły, nie platformy. – Szukała w ich twarzach jakiejś reakcji, ale żadnej nie znalazła.

– Oczywiście, ale coraz trudniej udowadniać, że dobre pomysły wystarczą. – Marian zmrużyła oczy i posłała jej spojrzenie różowej cukrowej myszki z kałasznikowem. – I dlatego, Sally, niestety nie przedłużymy ci umowy.

W tym momencie Simon wstał, wziął swoją towarzyszkę w ramiona i pocałował namiętnie, jakby wokół nie było innych gości.

– Łajdak! – krzyknęła Sal. Nie mogła już tego znieść.

Marian wstała.

– Poinformuję naszych prawników, jak zareagowałaś. Nie mogę powiedzieć, żebym była zaskoczona. Zawsze uważałam cię za trudnego pracownika. Nie musisz wracać do biura. Odstąpimy od okresu wypowiedzenia i odeślemy twoje rzeczy taksówką.

– Słucham? – zapytała Sal. Nagle oprzytomniała. – Co mówiłaś?

– Nie musimy się powtarzać, Sally. – Marian wstała i poprosiła o rachunek, choć nie podano im jeszcze wszystkich dań. – Na twoim miejscu nie kwestionowałabym tego zwolnienia. Połowa restauracji słyszała, jak nazwałaś ojca.

Nerwowo wkładała płaszcz, pomagał jej Maurice.

– Proszę spakować jedzenie panny Grainger – poprosiła Marian kelnera. – Nie znoszę marnotrawstwa.

Sal wstała. Rzadko się zdarzało, żeby nie wiedziała, co powiedzieć. Kelner wcisnął jej w ręce pudełko z resztkami ekskluzywnej zapiekanki. Nie było sensu prostować. Marian wykorzystała to nieporozumienie jako wymówkę.

Jej byli pracodawcy byli w połowie drogi do wyjścia, kiedy Simon, ukrywając szok pod maską nieprzekonującego luzu, choć przyłapała go jedna z najlepszych przyjaciółek żony, udał, że wita się z nią z wielkim entuzjazmem.

– Sal! Poznaj Suki, moją koleżankę. Dziwne, że się tutaj spotykamy.

– Simon, jestem dziennikarką – odparła Sal rozmyślnie chłodnym tonem. – A to jest jedna z najpopularniejszych celebryckich knajp w Londynie. – Zmierzyła wzrokiem jego towarzyszkę. Ten łajdak i jego lafirynda przyczynili się do tego, że straciła pracę, którą uwielbiała. Z uroczym uśmiechem podała mu tłustawe brązowe pudełko.

– Proszę, weź moje resztki. Może posmakują twojej suczce.

Laura, zupełnie nieświadoma dramatu, który właśnie się rozgrywał w centrum miasta, uzupełniała radośnie dziennik. Nagle przypomniała sobie, że zbliża się rocznica ich ślubu. Kiedy go brali, miała trzydzieści osiem lat. Pamiętała wyraz zaskoczenia i jednocześnie ulgi na twarzach rodziców, kiedy ich poinformowała o swoich planach.

– Zrobi z ciebie przyzwoitą kobietę, co? – zażartował tata.

Wiedziała, że mówi poważnie. Naprawdę uważał małżeństwo za coś zupełnie innego niż wspólne mieszkanie. Oficjalny świstek ważył dla jej rodziców tyle co złoto. Ależ byliby zdziwieni, gdyby wiedzieli, że po dwudziestu pięciu latach ich córka i zięć wciąż są razem. Oczywiście rodzice już nie żyli i z ulgą pomyślała o tym, co mogliby myśleć o Belli i jej gotyckich zamiłowaniach.

Sama również była zaskoczona. Uważała, że we współczesnym świecie trudno wytrwać razem tyle lat co ona i Simon. Uśmiechnęła się, wspominając dzień, kiedy Bella wróciła ze szkoły i oznajmiła, że to niesprawiedliwe, bo niemal wszyscy w jej klasie mają rozwiedzionych rodziców. Okazało się, że rozwód oznacza podwójne prezenty, zwolnienie z odrabiania zadań domowych i nieograniczone możliwości wykorzystywania walczących o sympatię dziecka rodziców. Bella, której rodzice byli razem, znalazła się w nieuprzywilejowanej mniejszości.

Jak powinni uczcić kolejną rocznicę?

Simon nie przepadał za niespodziankami, za to ona je uwielbiała. Jeśli to jemu zostawi decyzję, nic się nie zmieni.

Postanowiła, że wymyśli, jak uczcić minione dwadzieścia pięć lat i zaplanuje następne dwadzieścia pięć. I zachowa to wszystko w tajemnicy.

Uśmiechając się do siebie, zaczęła robić listę. Przyjęcie? Najbliżsi znajomi na kolacji? Romantyczny weekend za miastem? Pomyślała, że choć kocha swoje dzieci, niespodzianka będzie przyjemniejsza, jeśli zostaną z Simonem we dwoje, żeby mogła mu poświęcić całą uwagę. A więc wyjazd na weekend. Usiadła przy komputerze i zaczęła szukać ofert. Dowiedziała się, że dziesięć najbardziej romantycznych miejsc na świecie to Wenecja, Paryż, Amsterdam, Rzym, Barcelona, Praga, Kopenhaga, Budapeszt, Berlin i – Brighton!

Zaśmiała się na głos, bo – co zaskakujące – właśnie w Brighton się w sobie zakochali. Na spotkaniu rocznicowym ich roku z Uniwersytetu Sussex. Oboje pojechali tam, nie oczekując niczego ciekawego, przekonani, że takie zjazdy są dla frajerów.

Ale to tam się poznali. W czasie studiów widywali się tylko w przelocie, i nagle coś zaiskrzyło. Cały wieczór spędzili razem. Potem, żeby ukoronować ten dzień, Simon zrobił (choć wtedy nie mogła tego wiedzieć) jedyną prawdziwie romantyczną rzecz w swoim życiu: ujął jej dłoń i zaprowadził na plażę.

Zabrał ze sobą butelkę wina, koc i przenośny odtwarzacz CD. Rozłożył koc na molo i puścił Under the Boardwalk. Podśpiewywał refren: on również chciałby siedzieć na promenadzie, na kocu ze swoją ukochaną.

Była oczarowana. Oczarował ją jeszcze bardziej, kiedy się okazało, że wynajął również pokój w ekstrawaganckim hotelu w stylu art déco, takim, jakie widywała w filmach z czasów, gdy prywatny detektyw mógł jeszcze wpaść do pokoju z aparatem, żeby złapać kogoś na zdradzie i przyczynić się do tego, żeby Brighton uważano za brytyjską stolicę niewierności.

Czuła, jak serce wali jej z podekscytowania. Właśnie to chciałaby powtórzyć: ten sam hotel, plaża, promenada, właśnie tak. A co najlepsze – mogła utrzymać wszystko w tajemnicy i sama zapłacić. W przeciwieństwie do weekendu w Wenecji czy Amsterdamie za noc w Brighton da radę zapłacić z własnych pieniędzy.

Cieszyło ją samo oczekiwanie na ten wyjazd. Pomyślała o Elli bez Laurence’a, o samotnej Sal, o Claudii i jej nudnym Donie, i poczuła, że jest najszczęśliwszą kobietą na świecie.