Nagroda - Brenda Joyce - ebook

Nagroda ebook

Brenda Joyce

4,0

Opis

Anglia, pierwsza połowa XIX wieku.

Devlin O`Neill podporządkowuje swoje życie zemście. Wstępuje do królewskiej marynarki, by zdobyć sławę i bogactwo. Mają mu pomóc zniszczyć Harolda Hughesa, earla Eastleigh, który, pacyfikując przed laty bunt szlachty irlandzkiej, zabił mu ojca. Kapitan O`Neill jest bliski celu, gdy dostaje od losu dodatkową szansę - spotyka bratanicę earla, Wirginię Hughes. Porywa ją, by wymusić na znienawidzonym wrogu astronomiczny okup. Tymczasem ta piękna i dzielna Amerykanka wzbudza w nim silną namiętność...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 617

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (36 ocen)
18
6
7
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wandix

Dobrze spędzony czas

fabuła fajna ale tłumaczenie skandaliczne.
00

Popularność




Tytuł oryginału:

The Prize

Pierwsze wydanie:

Mira Books, 2004

Redaktor:

Barbara Syczewska-Olszewska

Korekta:

Zofia Firek

© 2004 by Brenda Joyce Dreams Unlimited, Inc.

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2008

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises IIB.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4

Skład i łamanie: COMPTEXT®, Warszawa

Druk: ABEDIK

ISBN 978-83-238-5194-3

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

PROLOG

5 lipca 1798, południe Irlandii, okolice zamku Askeaton

Gerald O’Neill wpadł niczym burza do dworu. Jego niegdyś biała koszula była teraz splamiona krwią, podobnie jak beżowe spodnie i granatowa kurtka. Na policzku i bokobrodach miał plamy zakrzepłej krwi, a świeża krew wciąż sączyła się z rany na głowie i z pokiereszowanych kłykci dłoni. Serce mu waliło, a w uszach nieustannie tętniły odgłosy niedawnej bitwy i wrzaski zwiastujące rychłą śmierć.

– Mary! Mary! Schodź do piwnicy! Natychmiast! – krzyknął na całe gardło.

Devlin O’Neill był tak oszołomiony, że nie mógł ruszyć się z miejsca. Ojciec nie pokazywał się w domu od ponad miesiąca – dokładnie od połowy maja, ale co parę tygodni przysyłał wiadomości. Devlin miał zaledwie dziesięć lat, niemniej świetnie rozumiał, że w kraju toczy się wojna. Włościanie i kler, pasterze i dzierżawcy, chłopi i szlachta – wszyscy powstali, by walczyć przeciwko angielskim diabłom; wygnać ich na zawsze, odebrać żyzną, irlandzką ziemię zagrabioną przed ponad wiekiem. Wokół panowała nadzieja, ale i lęk.

Devlinowi z wrażenia niemal stanęło serce. Cieszył się, że widzi ojca, a jednocześnie zdejmował go strach. Bał się, że Gerald jest poważnie ranny. Bal się także dużo gorszych rzeczy. Ruszył przed siebie z cichym okrzykiem, ale ojciec nie zwrócił na niego uwagi, tylko stanowczym krokiem zmierzał w stronę schodów, ponownie wołając żonę. Przez cały czas trzymał rękę na głowni kordu, miał również ze sobą muszkiet.

– Czy tata jest ranny? – Zza pleców dobiegi Devlina cichy głos i mała rączka zaczęła ciągnąć za wystrzępiony rękaw jego lnianej koszuli.

Devlin nawet nie spojrzał na młodszego, ciemnowłosego brata. Nie był w stanie oderwać oczu od ojca, a w głowie mu się mąciło od natrętnych myśli. Rebelianci na początku powstania opanowali miasto Wexford i całe hrabstwo nie posiadało się wówczas z radości. W każdym razie wszyscy mieszkający tu katolicy. Po tym nastąpiły kolejne zwycięstwa, ale coraz częściej zdarzały się też porażki. Teraz wszędzie aż się roiło od czerwonych kubraków1; zaledwie tego ranka, stojąc na szczycie wzgórza, Devlin naliczył ich tysiąc. To był złowieszczy widok. Słyszał, że Wexford padło, służąca mówiła też, że tysiące powstańców poległo w New Ross. Devlin jednak nie dawał temu wiary aż do tej pory. Teraz dotarło do niego, że pogłoski o klęskach i śmierci mogły być jednak prawdziwe, bo po raz pierwszy w życiu z oczu ojca wyzierał lęk.

– Czy tata jest ranny? – zapytał raz jeszcze Sean drżącym głosem.

Devlin gwałtownie odwrócił się w stronę brata.

– Nie – odparł stanowczo.

Wiedział, że musi być dzielny, choćby ze względu na Seana, ale tak naprawdę strach trzymał go za gardło. W tej samej chwili ze schodów zbiegła matka z maleńką córeczką w ramionach.

– Gerald! Bogu niech będą dzięki! Tak bardzo się o ciebie martwiłam! – Była blada niczym widmo.

Ojciec chwycił ją mocno za ramię, po raz pierwszy zdejmując dłoń z głowni kordu.

– Bierz chłopców i kryjcie się w piwnicy! – rzucił ostro. – Natychmiast, Mary!

– Jesteś ranny?

– Po prostu rób, co mówię! – Pociągnął ją zdecydowanie przez sień.

Niemowlę, mala Meg, zaniosło się płaczem.

– I ucisz ją, na Boga! – zarządził równie ostro, jak przedtem, a jednocześnie odwrócił się w stronę otwartych drzwi, jakby spodziewał się ujrzeć nadbiegającą angielską pogoń.

Devlin powędrował za wzrokiem ojca. W niebieskie niebo wzbijały się dymy, wyraźnie też słychać było salwy muszkietów.

Mary rozwiązała trok koszuli i przycisnęła niemowlę do piersi, ani przez moment nie zwalniając kroku.

– Co się z nami stanie, Geraldzie? – spytała. -1 co będzie z tobą? – dorzuciła ciszej.

Ojciec otworzył drzwi piwnicy, ukryte za wielowiekowym gobelinem.

– Wszystko się ułoży – zapewnił sucho. – Tobie, chłopcom i małej włos z głowy nie spadnie.

Mary spojrzała na męża oczami pełnymi łez.

– Nie jestem ranny – dodał, przelotnie całując jej usta. – Zejdź teraz do piwnicy i nie wychodź, póki po ciebie nie przyjdę.

Mary skinęła głową i ruszyła w dół po schodach.

W tej samej chwili, zatrważająco blisko dworu, rozległ się wybuch armatni i Devlin przypadł do ojca.

– Pozwól mi iść z tobą. Mogę być przydatny. Umiem strzelać…

Gerald obrócił się na pięcie i trzepnął syna po głowie, aż chłopak wylądował na posadzce.

– Rób, co każę! – wrzasnął, przebiegając przez hol. – Opiekuj się matką!

Rozległ się trzask zamykanych drzwi.

Devlin przełknął Izy rozpaczy i upokorzenia, po czym spojrzał na Seana. W rozszerzonych ze strachu, szarych oczach brata, dostrzegł niewypowiedziane pytanie. Poderwał się szybko z posadzki, drżąc jak mały dzieciuch. Dobrze wiedział, jak powinien postąpić. Do tej pory nigdy nie sprzeciwił się woli rodzica, ale nie zamierzał dopuścić, by ojciec samotnie stanął twarzą w twarz z tymi wszystkimi czerwonymi kubrakami, które widział dzisiejszego ranka.

Jeżeli ojciec ma zginąć, on zginie razem z nim.

Wciąż bardzo się bal. Ciężko sapiąc, spojrzał na młodszego brata. Musi się zachowywać jak na mężczyznę przystało.

– Zejdź na dół, do mamy i Meg – nakazał cicho. – Schodź w tej chwili.

Nie patrząc, czy Sean wypełnił polecenie, przebiegi przez hol i wpadł do ojcowskiej biblioteki.

– Zamierzasz walczyć, prawda? – wykrzyknął Sean, biegnąc za starszym bratem.

Devlin nie odpowiedział. Dopadł do szafki na broń, stojącej za masywnym biurkiem ojca, i stanął w osłupieniu. Ani jednej strzelby!

W tym momencie usłyszał żołnierzy.

Dobiegły go krzyki i rżenie koni. Szczęk ścierających się szabel. Ponownie gdzieś w pobliżu zagrzmiała armata. Pojedyncze strzały pistoletu przebijały przez salwy muszkietów. Devlin powoli odwrócił się w stronę brata i chłopcy spojrzeli sobie prosto w oczy. Twarz Seana była ściągnięta strachem – tym samym strachem, który sprawiał, że Devlinowi serce waliło jak szalone i brakowało tchu w piersiach.

Sean oblizał nerwowo wargi.

– Oni są już blisko.

Devlin polecił raz jeszcze:

– Schodź natychmiast do piwnicy.

On, Devlin, musiał pomóc ojcu. Stać przy nim w godzinie śmierci.

– Nie zostawię cię samego.

– Musisz zaopiekować się mamą i Meg – perswadował Devlin, rzucając się ku lawie, która stała za szafką na broń. Zrzucił poduszki z siedzenia i uniósł w górę wieko. Nie mógł uwierzyć własnym oczom… Ojciec zawsze trzymał tu pistolet, ale teraz znajdował się jedynie sztylet. Jeden głupi, bezużyteczny cienki nóż.

– Idę z tobą – zdecydował Sean, łykając łzy.

Devlin chwycił za nóż, po czym otworzył szufladę biurka i wyjął z niej ostry otwieracz do listów, który podał bratu. Sean uśmiechnął się ponuro, Devlin jednak nie był w stanie odpowiedzieć uśmiechem.

Jego wzrok padł na zardzewiałą zbroję, stojącą w kącie biblioteki. Ponoć należała do jednego z przodków, okrytego niesławą, bo bratającego się z Anglikami i cieszącego laskami ich królowej. Devlin podbiegi do antycznego eksponatu, wyrwał z ciężkiej, kutej rękawicy miecz, przewracając przy tym całe to żelastwo.

W Devlina wstąpił nowy duch. Chociaż stary i zardzewiały, miecz był jednak solidną bronią. Wyciągnął go z pochwy, dotknął ostrza i aż dech mu zaparło z wrażenia, gdy z palca trysnęła krew. Spojrzał triumfalnie na Seana, podążającego za nim krok w krok, jakby ktoś ich związał krótkim szpagatem, i wreszcie się uśmiechnął.

Armata odezwała się ponownie. Tym razem zatrzęsły się mury, a z okna holu wypadły szyby. Chłopcy spojrzeli po sobie z trwogą.

– Sean, musisz zostać z mamą i Meg – wyszeptał Devlin.

– Nie.

Mial ochotę trzepnąć brata po głowie, tak jak niedawno uczynił to ojciec. Jednak w głębi duszy się ucieszył, że nie będzie musiał samotnie stawić czoła hordom w czerwonych mundurach.

– W takim razie ruszamy.

Za polami, ciągnącymi się ku ruinom zamku Askeaton, toczyła się bitwa. Chłopcy, kryjąc się w wysokim zbożu, dobiegli do miedzy.

Setki… nie, tysiące żołnierzy w czerwonych kubrakach górowały liczebnie nad przerzedzonymi szeregami obdartych Irlandczyków. Anglicy byli uzbrojeni po zęby – mieli muszkiety i szable. Większość Irlandczyków dysponowała jedynie pikami. Devlin patrzył ze zgrozą na masakrę swoich rodaków – ścinanych nie pojedynczo, ale całymi falami, po kilku naraz. Serce podeszło mu do gardła, poczuł mdłości. Był zaledwie dziesięciolatkiem, ale zdawał sobie sprawę, że to krwawa jatka.

– Ojciec… – wyszeptał Sean.

Devlin drgnął i powędrował za spojrzeniem brata. Ujrzał ojca na siwym koniu, wywijającego dziko kordem. Gerald machnął raz i ściął odzianego na czerwono żołnierza, machnął drugi – i zginął kolejny.

– Naprzód! – krzyknął Devlin. Wyskoczył ze zboża z uniesionym mieczem i pognał w stronę pola bitewnego.

Brytyjski żołnierz mierzył z muszkietu do uzbrojonego w pikę i nóż wieśniaka. Wokół się toczyła zażarta walka. Wszędzie było mnóstwo krwi, w powietrzu unosił się odór śmierci. Devlin zamachnął się mieczem na mierzącego z muszkietu żołnierza. Ku jego zdumieniu, ostrze bez trudu zanurzyło się w ciało.

Devlin zastygł przerażony, a tymczasem wieśniak szybko dobił Anglika.

– Dzięki, synku! – krzyknął, odrzucając martwe ciało.

W tej samej chwili rozległ się wystrzał. Wieśniak wybałuszył oczy ze zdumienia, a na jego piersi wykwitła jaskrawa plama krwi.

– Dev! – ostrzegająco wykrzyknął Sean.

Devlin odwrócił się gwałtownie i ujrzał wymierzoną w siebie lufę muszkietu. Odruchowo uniósł miecz. Zapewne czekała go śmierć, bo jego broń nie mogła się równać z muszkietem. I wtedy Sean trzasnął żołnierza w kolana od tyłu kolbą strzelby, zapewne zabranej jakiemuś poległemu. Mężczyzna stracił równowagę i nie zdołał wycelować w Devlina. Sean uderzył go raz jeszcze, tym razem w głowę, i żołnierz padł na ziemię zemdlony.

Devlin, wciąż mając w oczach młodego Anglika, którego ugodził mieczem, spojrzał szybko na brata.

– Musimy przedostać się do ojca – zdecydował.

Sean skinął głową, bliski lez.

Devlin zaczął szukać w chaotycznej masie ludzkiej mężczyzny na siwym koniu, ale nie zdołał go wypatrzyć. Zdał sobie sprawę, że zaciętość walki znacznie słabnie.

Z szeroko rozwartymi oczami rozglądał się dokoła: ujrzał setki mężczyzn w beżowych i brązowych kubrakach, leżących bez życia na pobojowisku. Między nimi, równie nieruchomo, leżeli żołnierze w czerwonych mundurach i kilka koni. Z różnych stron dochodziły jęki lub ciche wołania o pomoc.

Jakiś Anglik głośno wydawał rozkazy podkomendnym.

Devlin raz jeszcze potoczył wokół wzrokiem. Pobojowisko z jednej strony dochodziło aż do rzeki, z drugiej – do ich dworu… Żołnierze angielscy formowali szyk.

– Biegiem! – zarządził Devlin.

Bracia popędzili skrajem pola, pomiędzy zabitymi. Sean potknął się o zakrwawione zwłoki, Devlin dźwignął go za kołnierz i pociągnął za sobą. Dysząc, ponownie przykucnęli na krawędzi zbocza i wówczas zobaczyli, że bitwa rzeczywiście dobiegła końca.

Wokół leżało nieprawdopodobnie wielu zabitych.

Sean przywarł do brata.

Devlin objął go ramieniem, ale wciąż bacznie wpatrywał się w niedawne pole walki. Za łąką, po prawej stronie, widniał dom z podwórcem usłanym trupami. Devlin spojrzał w lewo i zmartwiał: w niewielkiej odległości zobaczył szarego wierzchowca ojca.

Konia trzymał za uzdę jakiś żołnierz w czerwonym mundurze, ale nikogo nie było w siodle. Chwilę później pojawiło się kilku kolejnych żołnierzy, pchających przed sobą Geralda. Ojciec miał skrępowane powrozem ręce.

– Tata – wyszeptał Sean.

W Devlinie nieśmiało obudziła się nadzieja.

– Gerald O’Neill, jak sądzę?-rozległ się kpiący głos angielskiego dowódcy, siedzącego na wysokim koniu.

– Z kim mam honor? – zapytał Gerald równie kpiąco.

– Harold Hughes, kapitan jazdy i wiemy poddany miłościwie nam panującego króla. – Oficer uśmiechnął się krzywo. Mial przystojną twarz, kruczoczarne włosy i zimne, niebieskie oczy. – Czy słyszałeś już najnowsze wieści, O’Neill? Rebelianci zostali roztarci w proch. General Lake zdobył twoją kwaterę główną w Vinegar Hill, zostawiając za sobą piętnaście tysięcy trupów. Ty i twoi ludzie ponieśliście klęskę.

– Niech diabli porwą Lake’a, a z nim razem Cornwallisa. – Gerald splunął na wspomnienie tego drugiego, wicekróla Irlandii. – Będziemy walczyć do ostatka, Hughes. Albo wszyscy zginiemy, albo odzyskamy nasz kraj i wolność.

Devlin wolałby, żeby ojciec nie rozmawiał tak hardo z angielskim kapitanem, ale Hughes tylko wzruszył ramionami.

– Spalić to gniazdo węży – zarządził lekkim tonem, jakby mówił o pogodzie.

Sean wykrzyknął przerażony. Devlin zamarł z trwogi.

– Panie kapitanie? – odezwał się niepewnie młodszy oficer. – Mamy wszystko puścić z dymem?

Hughes z uśmiechem spojrzał na Geralda, teraz bladego niczym widmo.

– Wszystko, Smith. Pola, pastwiska, stodołę i zagrodę oraz cały żywy inwentarz. No i ten przeklęty dwór.

Porucznik szybko wydał stosowne rozkazy. Devlin i Sean wymienili pełne zgrozy spojrzenia. Ich matka i Meg pozostały we dworze! Nie mieli pojęcia, co robić. Devlin z trudem się hamował, by z wrzaskiem nie rzucić się na Anglików.

– Hughes! – Gerald zwrócił się do kapitana władczym tonem. – W środku są moje dzieci i żona.

– Doprawdy? – Na kapitanie te słowa nie wywarły najmniejszego wrażenia. – Może ich śmierć sprawi, że inni dwa razy się zastanowią, zanim dopuszczą się zdrady stanu. – Spalić wszystko! – powtórzył rozkaz.

– Absolutnie wszystko!

Gerald rzucił się w stronę siedzącego na koniu kapitana, ale powstrzymało go kilka par rąk. Devlin zaś dłużej się nie zastanawiał, ruszył biegiem. Jednak stanął jak wryty – w otwartych drzwiach domu pojawiła się jego matka, Mary, z maleńką Meg w ramionach. Poczuł wielką ulgę. Chwycił za rękę Seana i po raz pierwszy głębiej odetchnął.

Wyraz twarzy kapitana całkiem się zmienił. Anglik z zainteresowaniem spoglądał na stojącą w progu kobietę.

– Twoja żona, jak mniemam?

Gerald zaczął wyrywać się trzem trzymającym go mężczyznom.

– Ty sukinsynu, tylko ją tknij, a cię zabiję. Zabiję jak psa. Przysięgam.

Hughes uśmiechnął się pod nosem, nie odrywając oczu od Mary, jak gdyby w ogóle nie dosłyszał Geralda.

– Cóż za ciekawy rozwój wypadków – rzekł. – Sprowadźcie tę kobietę do mojej kwatery.

– Tak jest, sir. – Porucznik Smith zatoczył koniem i ruszył ku dworowi.

– Hughes, jeśli choć włos spadnie z głowy mojej żony, urżnę ci jaja – warknął Gerald.

– I kto to mówi? Człowiek, któremu pisany stryczek… albo i coś gorszego.

Kapitan powoli wyciągnął szablę z pochwy, zamachnął się i z beznamiętnym wyrazem twarzy ściął głowę Geraldowi.

Kompletnie zaszokowany Devlin patrzył, jak ciało ojca osuwa się na ziemię, a głowa – z szarymi, wciąż przepełnionymi wściekłością oczami – toczy się jeszcze przez moment w kałuży krwi.

Z niedowierzaniem zwrócił się w stronę matki i zobaczył, że śmiertelnie blada, zemdlona, pada przed progiem. Meg, nadal leżąca przy Mary, zaniosła się głośnym płaczem.

– Zabrać kobietę do mojej kwatery i spalić ten przeklęty dom – powtórzył po raz kolejny Hughes. Dźgnął konia ostrogami i pogalopował przed siebie.

Kiedy dwóch żołnierzy ruszyło w stronę domu – nieprzytomnej Mary i wrzeszczącej Meg – do Devlina wreszcie dotarło z całą mocą, że oto był świadkiem brutalnego mordu popełnionego na jego ojcu.

Ojciec nie żył. Został bestialsko zgładzony. Z zimną krwią. Przez przeklętego angielskiego kapitana o nazwisku Hughes.

Zardzewiały miecz Devlina został gdzieś na pobojowisku. Teraz miał przy sobie tylko ten głupi, mały sztylet. Niespodziewanie usłyszał niosący się echem wysoki, rozdzierający krzyk, przepełniony bólem i wściekłością. Po chwili ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że ów krzyk wyrwał się z jego własnego gardła. Popędził na oślep przed siebie, zdecydowany zabić każdego Anglika, którego napotka na drodze.

Żołnierz w czerwonym mundurze spojrzał ze zdumieniem na chłopca, szarżującego z uniesionym sztyletem.

Silne uderzenie w tył głowy zwaliło Devlina z nóg i po momencie przeszywającego bólu zapadł w przynoszącą wielką ulgę, gęstą ciemność.

Devlin dochodził do siebie powoli. Coraz wyraźniej odczuwał ból głowy, chłód i wilgoć oraz nieokreślony lęk.

– Dev? – dosłyszał szept Seana. – Budzisz się?

Zdał sobie sprawę, że otaczają go wątłe ramiona młodszego brata, a powietrze wypełnia dziwny, ostro-gorzki zapach. Zastanawiał się, gdzie jest i co się dzieje, i wówczas ujrzał przed oczami obraz spętanego ojca przytrzymywanego przez angielskich żołnierzy oraz kapitana, wznoszącego szablę i odcinającego ojcu głowę.

Wspomnienie tego, co się stało, dodało mu sił, dzięki czemu zdolal podnieść się na kolana. Sean wciąż mocno obejmował go ramionami. Znajdowali się w zagajniku mokrym od deszczu, który musiał siąpić już od dłuższego czasu, wychładzając znacznie powietrze. Devlina ogarnęły mdłości. Dławił się jednak bezskutecznie, nie mogąc nic z siebie wykrztusić.

W końcu oprzytomniał i spojrzał uważnie na brata. Sean rozpalił niewielkie ognisko, lecz wystarczające, by rozproszyć mrok, ale zbyt małe, żeby dostarczyć ciepła.

– Co z mamą? Co z Meg? – zachrypiał Devlin.

– Nie mam pojęcia, gdzie jest mama – odparł Sean z twarzą ściągniętą strachem. – Żołnierze ją zabrali, zanim odzyskała świadomość. Chciałem biec po Meg, ale kiedy wpadłeś w szal i ten Anglik ściął cię z nóg, musiałem się tobą zająć. Zaciągnąć w bezpieczne miejsce. Po chwili wzniecili pożar. – Oczy Seana napełniły się Izami. – Wszystko sczezlo w ogniu – wyszeptał. – Wszystko.

Devlin wpatrywał się w brata z niedowierzaniem i przerażeniem, szybko jednak wróciła mu jasność myśli. Teraz na niego spadla odpowiedzialność za rodzinę. Nie mógł pogrążyć się w rozpaczy, musiał działać.

– Przestań mazać się jak dzieciak – nakazał ostro bratu. – Trzeba odbić z niewoli mamę i odnaleźć Meg.

Sean powstrzymał szloch i z wolna pokiwał głową.

Devlin tymczasem poderwał się na nogi. Nie zawracając sobie głowy otrzepaniem z igliwia spodni, chwycił brata z rękę i pociągnął na skraj polany.

Nawet w bladej poświacie księżyca otaczająca ich dwór okolica zachwycała soczystością łąk i bogactwem łanów zbóż. W tej chwili przed chłopcami rozciągała się spopielona, pusta równina, a w miejscu dworu straszyła wypalona skorupa kamiennych ścian i dwa kikuty kominów. Teraz stało się jasne, czym był ten ostro-gorzki zapach przesycający powietrze: odorem dymu i spalenizny.

– Tej zimy przyjdzie nam głodować – szepnął Sean.

– Czy wycofali się do fortu w Kilmallock? – spytał Devlin, ignorując słowa brata. W jego sercu determinacja wyparła przyprawiający o mdłości strach.

Sean skinął głową.

– Dev? Czy uda nam się uwolnić mamę? Po ich stronie są tysiące ludzi… a my… my jesteśmy tylko dwoma chłopcami…

Takie same wątpliwości nękały Devlina, nie zamierzał jednak okazać słabości.

– Jakoś nam się uda. Obiecuję ci. Tak czy inaczej, ocalimy mamę.

Dobiegało południe, gdy znaleźli się na skraju wzgórza, z którego rozciągał się widok na brytyjski fort w Kilmallock, otoczony drewnianą, gęstą palisadą, obsadzony liczną angielską załogą rozlokowaną w białych, wielkich namiotach. Devlin wbił wzrok w kwaterę dowódcy, zlokalizowaną pośrodku obozu i oznakowaną flagami. Zaczął się zastanawiać, jak razem z bratem mogliby dostać się za umocnienia. Gdyby był dorosłym, potężnym mężczyzną, skręciłby kark stojącemu na warcie żołnierzowi. A może uda im się z Seanem wjechać do środka wraz z konwojem prowiantowym czy wbiec za grupą żołnierzy, udając dzieci zauroczone mundurem?

– Myślisz, że z mamą wszystko w porządku? – wyszeptał Sean, od chwili śmierci ojca blady jak płótno. Miał wargi pogryzione do krwi i przerażenie w oczach. Devlin się martwił, czy brat nie zapadnie na zdrowiu.

Otoczył go ramieniem.

– Uratujemy ją i wszystko znów będzie dobrze – zapewnił. Wiedział jednak w głębi zbolałego serca, że to jedno wielkie kłamstwo, bo już nic nigdy nie będzie takie jak kiedyś.

Przede wszystkim, co spotkało maleńką Meg? Czyżby poniosła straszną śmierć w płomieniach?

Devlin zacisnął powieki i niespodziewanie ogarnął go spokój. Po raz pierwszy zaczął głęboko oddychać. Wewnętrzne rozedrganie cichło, a w jego umyśle zaczęło się rodzić coś mrocznego, ponurego i nieustępliwego, strasznego i niedającego się odegnać.

Sean natomiast zalał się łzami.

– A co, jeśli on skrzywdził mamę? Jeśli jej zrobił… jeśli zrobił to, co zrobił tacie?

Devlin zdawał się nie słyszeć brata. Wpatrywał się w fort, świadomy potężnej zmiany, jaka nagle w nim nastąpiła. Dziesięcioletni chłopiec odszedł na zawsze. W jego miejsce pojawił się mężczyzna – zimny, zdecydowany, ogarnięty straszliwym gniewem.

Strach zniknął. Devlin już nie bal się angielskich żołnierzy. Nie lękał się śmierci. Wiedział też doskonale, co musi zrobić – choćby zajęło mu to całe lata.

Odwrócił się w stronę Seana, patrzącego na niego szeroko rozwartymi, pełnymi łez oczami.

– Nie skrzywdził mamy – oznajmił tonem tak stanowczym, jakim zazwyczaj przemawiał ojciec.

Zaskoczony Sean pokiwał głową.

– Idziemy – zarządził Devlin.

Zsunęli się w dól zbocza i ukryli za wielkim, leżącym przy drodze głazem. Po mniej więcej godzinie na horyzoncie pojawiły się cztery wozy prowiantowe w obstawie tuzina konnych żołnierzy.

– Udawaj, że cieszymy się na ich widok – szepnął Devlin.

Wiele razy widział, jak wieśniacy machali radośnie i wiwatowali na cześć angielskich oddziałów, a Anglicy, głupki, brali to za dobrą monetę, nie wiedząc, że za ich plecami wiwaty zmieniają się w kpiny i obelgi.

Chłopcy wyszli na drogę zalaną ciepłym blaskiem słońca i z uśmiechem zaczęli machać do zbliżających się żołnierzy. Niektórzy odpowiedzieli im tym samym, jeden rzucił w ich stronę kawał chleba. Jak wozy przejeżdżały obok, chłopcy nadal wymachiwali rękami z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Po chwili Devlin szturchnął brata pod żebro i puścił się biegiem za ostatnim wozem. Wskoczył do środka i wciągnął za sobą Seana. Od razu dali nura pod worki z żywnością i skulili się, lgnąc do siebie.

Devlin odczuwał drobną, zajadłą satysfakcję.

– I co teraz? – wyszeptał cicho Sean.

– Będziemy czekać – odparł Devlin pewny, że wszystko potoczy się po jego myśli.

Kiedy wóz znalazł się za główną bramą fortu, Devlin wychylił się nieznacznie spod worków i rozejrzał dookoła. Nikt nie interesował się konwojem. Szturchnął więc Seana i obaj szybko zeskoczyli na ziemię.

Pięć minut później czaili się już niedaleko namiotu dowódcy, za dwoma antalami z wodą, osłonięci przed ludzkim wzrokiem i, przynajmniej na razie, bezpieczni.

– Co dalej? – spytał Sean, ocierając ramieniem pot z czoła.

Nadal utrzymywała się przyjemna, słoneczna pogoda, choć na horyzoncie zaczęły majaczyć ciemne chmury, grożące deszczem.

– Szsz… – uciszył brata Devlin, zastanawiając się, jak uwolnić mamę. Sprawa zdawała się beznadziejna, ale jak jest wola, to zawsze znajdzie się sposób. Nie po to dotarł aż tutaj, do centrum obozu wroga, żeby pozostawić mamę w szponach kapitana Hughesa. Ojciec by chciał, żeby Devlin ją uwolnił, a Devlin nie mógł ponownie go zawieść.

Wraz z tą myślą powróciły makabryczne wspomnienia: głowa ojca, tocząca się po ziemi, oczy szeroko rozwarte, wciąż pełne gniewu, choć już pozbawione życia.

Te obrazy osłabiły jego pewność siebie, ale umocniły determinację.

Do miejsca, w którym siedzieli, dobiegły głośne krzyki i tętent koni. Sean i Devlin, przesuwając się na czworakach, wyjrzeli nieznacznie zza beczek. Hughes stal przed namiotem, z bardzo zadowoloną z siebie miną i z kieliszkiem brandy w dłoni. Najwyraźniej jego też zainteresował nagły rejwach.

Devlin powędrował wzrokiem za spojrzeniem kapitana i zaniemówił z wrażenia. W stronę głównej, otwartej bramy fortu, tej samej, którą wjechali tu wraz z Seanem na wozie, galopowała grupa mężczyzn ze sztandarem w kolorze kobaltu, srebra i czerni. Były to znajome barwy i Sean, trzymający się za plecami Devlina, aż sapnął z wrażenia.

– To hrabia Adare – wyszeptał z podnieceniem.

Devlin szybko dłonią zatkał bratu usta.

– Na pewno przybył z pomocą. Bądź cicho.

– Niech piekło pochłonie przeklętych mieszkańców tego kraju, nawet jeżeli wywodzą się z Anglii – powiedział Hughes do jednego ze swoich oficerów. – To hrabia Adare. – Cisnął kieliszkiem o ziemię, wyraźnie zirytowany.

– Czy mamy zamknąć bramę, sir?

– Niestety, Adare jest w zażyłych stosunkach z lordem Castlereagh i zasiada w Radzie Królewskiej. Ostatnio na oficjalną kolację zaprosił go ponoć sam Cornwallis. Jeżeli zamknę przed nim bramę, będę musiał za to cholernie słono zapłacić. – Hughes skrzywił się z wściekłością, a na szyi, tuż nad czarno-złotym kołnierzem czerwonego munduru, wystąpiły mu szkarłatne plamy.

Devlin z trudem panował nad podnieceniem. Edward de Warenne, hrabia Adare, był ich suzerenem. Chociaż Gerald jedynie dzierżawił od niego swoje dawne rodzinne włości, obu mężczyzn łączyły przyjacielskie stosunki. Często udawali się wspólnie na bale i kolacje, razem polowali na lisy i uprawiali konne gonitwy przełajowe. Adare wielokrotnie jadał we dworze w Askeaton. Zawsze uczciwie rozliczał się z O’Neillami, nigdy ich nie uciskał, nie podnosił renty dzierżawnej.

Devlin zdał sobie sprawę, że ściska rękę brata. Z zafascynowaniem patrzył, jak hrabia i jego ludzie zbliżają się do namiotu dowódcy cały czas w pełnym galopie, tak że angielscy żołnierze musieli pierzchać przednimi na boki. Jeźdźcy zatrzymali się gwałtownie przed Hughesem i jego oficerami. Natychmiast oddział Anglików zbrojnych w muszkiety otoczył konną grupę.

Hrabia mimo to natarł czarnym wierzchowcem do przodu. Przedstawiał sobą wspaniały widok – był wysoki, ciemnowłosy, emanujący potęgą i władzą. Teraz jednak jego twarz zastygła w maskę wściekłości.

– Gdzie jest Mary O’Neill? – zapytał ostro.

Hughes uśmiechnął się nieznacznie.

– A więc już usłyszałeś o przedwczesnym zgonie O’Neilla?

– Przedwczesnym zgonie? – Adare zeskoczył z konia i podszedł do kapitana. – To było brutalne morderstwo. Zamordowałeś jednego z moich dzierżawców, Hughes.

– Czyżbyś nagle stał się papistą? O’Neillowi była pisana szubienica, Adare, doskonale o tym wiesz.

Hrabia, pociemniały na twarzy z furii, wycedził przez zęby:

– Ty sukinsynu. Zawsze istniała możliwość wygnania i otrzymania królewskiego przebaczenia. Poruszyłbym niebo i ziemię, żeby tak właśnie się stało, ty arogancka kanalio. – Dłonią bezwiednie sięgnął do broni.

Hughes od niechcenia wzruszył ramionami.

– Jak mówiłem, O’Neill był papistą i jakobinem. To niebezpieczne czasy, przyjacielu. Nawet lord Castlereagh nie chciałby, żeby jego nazwisko łączono z jakobinami.

– Chcę jego żony. Gdzie ona jest?

Hughes się zawahał. Zacisnął usta; na jego szyi i twarzy pojawiły się kolejne szkarłatne plamy.

– Nie zmuszaj mnie, bym zrobił to, na co w tej chwili mam największą ochotę: udusił cię własnymi rękami – powiedział zimnym głosem Adare.

– Dobrze… Żadna irlandzka suka mnie nie podnieca. Poza tym są tak tanie, że mogę je mieć na pęczki za grosze.

Devlin aż się zatoczył, słysząc te uwłaczające matce słowa. Najchętniej natarłby na Hughesa i go zabił, ale nie musiał tego robić. Hrabia doskoczyl do kapitana, prawie zderzając się z nim piersią.

– Błędem jest niedocenianie potęgi Adare’a. Powstrzymaj więc obelgi, bo jeszcze słowo, a będziesz dowodził oddziałem piechoty na mroźnych krańcach Kanady. Piętnastego jem kolację z Cornwallisem i z przyjemnością powiadomię go o pewnych bardzo nieprzyjemnych faktach. Czy dobrze się rozumiemy, kapitanie?

Hughes aż dławił się z wściekłości; był ciemnopurpurowy.

Adare minął go bez słowa i wszedł do namiotu.

Devlin wymienił spojrzenia z Seanem, po czym wyskoczyli zza beczek, przebiegli obok Hughesa i wpadli za hrabią do środka namiotu. Natychmiast ujrzeli matkę, siedzącą na niewielkim krześle. Widać było, że niedawno płakała.

– Mary! – wykrzyknął Adare. – Czy nic ci się nie stało?

Pani O’Neill wstała. Jej jasne loki rozsypały się w nieładzie. Szeroko rozwartymi, błękitnymi oczami spojrzała na hrabiego.

– Wiedziałam, że przyjedziesz – powiedziała łamiącym się głosem.

Adare chwycił ją za ramiona i obrzucił uważnym spojrzeniem.

– Czy zostałaś skrzywdzona? – spytał miękko.

– Nie w takim sensie, jaki masz na myśli, milordzie. – Z trudem hamowała płacz. – On zamordował Geralda. Zamordował go na moich oczach.

– Wiem – odparł ze smutkiem Adare. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo mi przykro.

Mary umknęła wzrokiem, tłumiąc łzy.

– Gdzie Meg? I gdzie chłopcy?

Tym razem łzy potoczyły się po jej policzkach.

– Nie wiem, co się stało z Meg. Trzymałam ją w ramionach, kiedy zemdlałam i… i… – Nie była w stanie dokończyć.

– Znajdziemy ją.

Mary skinęła głową, wbrew rozsądkowi łudząc się nadzieją. I wówczas ujrzała stojących przy wejściu do namiotu synów, nieruchomych jak posągi, wbijających wzrok w nią i potężnego hrabiego.

– Devlin! Sean! Bogu dzięki, jesteście cali i zdrowi! – Podbiegła do chłopców i chwyciła ich w ramiona.

Devlin zamknął oczy. Wciąż trudno mu było uwierzyć, że odnalazł matkę i że jest ona bezpieczna, ponieważ otoczył ją opieką potężny, możny hrabia.

– Nic nam nie jest, mamo – powiedział cicho i wysunął się z matczynych objęć.

Adare do nich dołączył, opiekuńczo otaczając Mary ramieniem. Uważnym spojrzeniem obrzucił obu chłopców. Devlin miał ochotę się zbuntować, chociaż wiedział, jak desperacko potrzebują pomocy hrabiego. Tyle że ciało okrutnie zamordowanego ojca jeszcze na dobre nie ostygło, a Devlin rozeznał się w zamiarach Adare’a.

– Devlin, Sean, posłuchajcie mnie uważnie. Pojedziecie ze mną do Adare. Gdy tylko wyjdziemy z namiotu, wskoczcie szybko na konie, za plecy moich ludzi. Zrozumiano?

Devlin skinął głową, ale wciąż uważnie śledził wzrokiem matkę i hrabiego. Już dawno temu zauważył, w jaki sposób Adare spogląda na Mary, choć faktem też było, że wielu mężczyzn otwarcie podziwiało niezwykłą urodę matki. Przed śmiercią ojca Devlin się łudził, że hrabia jest tylko jednym z owych mężczyzn. Teraz jednak musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Hrabia był wdowcem i od dawna skrycie kochał Mary. Devlin nie miał co do tego wątpliwości. Czul wdzięczność, że potężny arystokrata wziął ich w opiekę, ale jednocześnie zdjęła go złość. Ojciec jeszcze nawet nie został pogrzebany…

– Devlin! – rzucił ostro Adare. – Ruszamy!

Posłusznie zareagował. Razem z Seanem postępowali krok w krok za hrabią i matką.

Słońce stało w zenicie. Dzień był ciepły i pełen blasku, a w forcie panowała nieprawdopodobna cisza. Angielscy żołnierze w kilku rzędach otaczali dwudziestokilkuosobowy konny oddział zbrojnych gwardzistów hrabiego. Zapewne Hughes mógłby doprowadzić tego dnia do kolejnej masakry, gdyby miał ochotę.

Devlin zerknął na Adare’a. Jeżeli odczuwał lęk, w żaden sposób tego nie okazał. Szacunek chłopca dla tego mężczyzny natychmiast wzrósł. Hrabia pod wieloma względami przypominał ojca, był również bardzo odważny. Więc i on, Devlin, musi im dorównać dzielnością.

Adare pewnym krokiem pokonał dystans dzielący go od oddziału. Uniósł Mary i posadził na swoim koniu, co Hughes obserwował z zaciętą, nienawistną twarzą. Devlin pchnął Seana w stronę jednego z ludzi hrabiego, który wciągnął chłopca na koń, za siebie. Sam Devlin wskoczył na koński grzbiet za plecami innego ze zbrojnych.

Adare także już siedział w siodle, trzymając przed sobą Mary. Obrzucił wzrokiem szeregi angielskich żołnierzy, po czym groźnie spojrzał na kapitana.

– Wtargnąłeś na moje terytorium – rzucił zimno. – Nie rób tego nigdy więcej.

Hughes uśmiechnął się ponuro.

– Nie wiedziałem, że łączą cię z tą damą… intymne więzi.

– Nie wypaczaj sensu moich słów, kapitanie. Zamordowałeś mi dzierżawcę, spaliłeś moją ziemię, a to afront dla mnie i mojego rodu. A teraz usuń swoje wojsko z drogi.

Devlin spoglądał to na Hughesa, to na hrabiego. Czul, że między łopatkami spływają mu strużki potu. Przez chwilę w forcie znów panowała tak niesamowita cisza, że gdyby choć listek się poruszył, wszyscy by usłyszeli.

Przełamał ją Hughes.

– Rozstąpić się! – warknął.

Adare uniósł dłoń, dając swoim ludziom znak do wymarszu, i wyprowadził konny oddział z fortu. Devlin kurczowo trzymał się zbrojnego pachołka, za plecami którego siedział, jednak zanim wyjechali za bramę, odwrócił się jeszcze za siebie. Spojrzał prosto w zimne, niebieskie oczy kapitana.

Poczuł, że coś zaczyna tlić się w jego duszy, emanuje wielkimi, mrocznymi falami, przesącza się do krwi i zaczyna go trawić. Jak gorączka. Jak gorzka trucizna. Pewnego dnia dokona zemsty. Gdy nadej dzie właściwy czas. Kapitan Harold Hughes będzie musiał drogo zapłacić za mord dokonany na Geraldzie O’Neillu.

Część pierwsza Zakładniczka

ROZDZIAŁ PIERWSZY

5 kwietnia 1812 roku, Richmond, stan Wirginia

- Ona nie ma pojęcia o tańcu – rzuciła drwiąco jedna z młodych dam.

Wirginia Hughes czuła, jak palą ją policzki. W sali balowej, stało rzędem kilkanaście dziewcząt, a baletmistrz tłumaczył jej cierpliwie zawiłości sissonne ballotté, jednej z figur kadryla. Wirginia nie była w stanie jej opanować, co więcej, ani trochę jej na tym nie zależało. Taniec ją nudził, uważała, że to strata czasu. Marzyła tylko o jednym: żeby jak najszybciej wrócić do domu, do „Słodkiego Derenia”.

– W tańcu nie wolno zapominać o uprzejmej konwersacji, panno Hughes. Nawet w trakcie najtrudniejszych kroków i figur. W innym wypadku może pani zostać uznana za osobę pozbawioną manier – pouczał smukły, ciemnowłosy baletmistrz rodem z Italii.

Wirginia go nie słuchała. Zamknęła oczy i w wyobraźni przeniosła się do zupełnie innego miejsca oddalonego o lata świetlne od wrogich murów Marmott, pensji dla dobrze urodzonych panien.

Wciągnęła głęboko powietrze i wydało jej się, że czuje zapach kapryfolium, a w jego tle silniejszy, jeszcze bogatszy aromat czarnoziemu, gotowego do zasiewu po wiosennym wypalaniu. Pod powiekami miała obraz ciemnych pól, ciągnących się aż po horyzont, szeregi ubranych na biało niewolników, szykujących glebę pod uprawę, a na pierwszym planie – trawnik, ogród różany oraz stare dęby i wiązy, okalające piękny, ceglany dom wzniesiony przez ojca. „Podobna rezydencja mogłaby powstać w Anglii w ubiegłym stuleciu” – mawiał z dumą. „Każdy to widzi na pierwszy rzut oka”.

Wirginia tęskniła do „Słodkiego Derenia”, ale nawet w połowie nie tak dojmująco jak za rodzicami. Zalała ją fala smutku. Otworzyła gwałtownie oczy i zorientowała się, że nadal tkwi w przeklętej sali balowej pensji, do której została wysłana wbrew własnej woli, a obok niej stoi zdegustowany baletmistrz i z ponurą twarzą wspiera się pod boki.

– Czemu ona tak wywraca oczami? – wyszeptała któraś z dziewcząt.

– Bo ryczy, ot co – rozległ się dumny, pełen wyższości głos.

Wirginia od razu go rozpoznała. Należał do blond piękności, Sary Lewis, która – według własnego mniemania – była najbardziej pożądaną przez kawalerów debiutantką w Richmond. A raczej miała nią zostać pod koniec roku, podczas wielkiego dorocznego balu, na którym młode, dobrze urodzone panny były po raz pierwszy oficjalnie prezentowane śmietance towarzyskiej miasta.

Rozjuszona Wirginia zdecydowanym krokiem podeszła do Sary. Była niska, bardzo szczupła, o drobnej, lekko trójkątnej twarzy z delikatnymi, wysokimi kośćmi policzkowymi. Miała błyszczące fiołkowe oczy i niezwykle gęste, sięgające pasa włosy, które – gdy je upinala – zdawały się przytłaczać jej kruchą postać swoim ciężarem. Sara była od Wirginii o dobre trzy cale wyższa i kilka ładnych funtów cięższa. Wirginia jednak na to nie zważała.

W pierwszą bójkę wdała się w wieku sześciu lat, a kiedy tato przerwał potyczkę, powiedział jej, że walczy jak baba. Ku przerażeniu mamy, od razu nauczył córkę, jak wyprowadzać solidny, „męski” cios. Wirginia nie tylko umiała porządnie się boksować, ale także doskonale posługiwała się bronią palną – bez trudu odstrzeliwała szyjkę butelki z ponad piętnastu jardów.

Teraz wojowniczo stanęła przed Sarą i wspinając się na palce, by być z nią oko w oko, wykrzyknęła:

– Taniec jest dla takich kretynek jak ty! Powinnaś się nazywać Sara Pląsająca Idiotka!

Sara w pierwszej chwili oniemiała. Postąpiła krok w tył z wybałuszonymi oczami i zaczerwieniła się z wściekłości.

– Signor Rossini! – wrzasnęła, gdy już wróciła jej mowa. – Czy słyszał pan, jak mnie nazwała ta wsiowa prostaczka?

Wirginia dumnie uniosła głowę.

– Ta wsiowa prostaczka jest właścicielką plantacji – oznajmiła. – Całych pięciu tysięcy akrów. A jak matematyka wskazuje, a na rachunkach znam się wyjątkowo dobrze, wielokrotnie przewyższa cię bogactwem, Pląsająca Idiotko.

– Zazdrościsz mi – wysyczała Sara – bo jesteś chuda i brzydka, a do tego nikt cię nie chce… Dlatego znalazłaś się na naszej pensji.

Wirginia poczuła, jak coś w niej pęka – gwałtownie, boleśnie. Sara uderzyła celnie, powiedziała prawdę. Nikt jej nie chciał, była sama jak palec. I bardzo przez to cierpiała!

Sara zauważyła, że jej strzała dosięgła celu, i uśmiechnęła się jadowicie.

– Wszyscy wiedzą, że będziesz tu musiała tkwić aż do osiągnięcia pełnoletności! To jeszcze trzy lata, panno Hughes. Będziesz stara i pomarszczona, zanim ponownie zobaczysz swoją farmę!

– Dość tego – zarządził signor Rossini. – Proszę obie panie, żeby…

Wirginia nie zamierzała tego słuchać. Okręciła się na pięcie i wybiegła z sali balowej, goniona chichotami innych dziewcząt. Jakże ich teraz nienawidziła! Nienawidziła Sary, baletmistrza, całej tej szkoły, a nawet rodziców. Jak mogli zostawić ją samą na świecie? Jak mogli?

W holu usiadła na podłodze i podciągnęła chude kolana do piersi, modląc się, by cierpienie zmalało. Teraz nienawidziła także i Boga za to, że odebrał jej rodziców, nagle i okrutnie, pewnej strasznej, deszczowej nocy zeszłej jesieni.

– Och, papo – wyszeptała, przyciskając twarz do kolan. – Tak bardzo mi was brakuje.

Wiedziała, że nie wolno jej płakać. Wolałaby umrzeć, niż pokazać innym łzy i ból. Ale jeszcze nigdy nie czuła się taka samotna i zagubiona. Tęskniła do słonecznych dni i odbywanych z ojcem konnych przejażdżek po plantacji, do wieczorów przy kominku, gdy tata oddawał się lekturze, a mama wyszywała na bębenku. Tęskniła do domu pełnego niewolników znanych jej od urodzenia i do dwa lata starszej od niej Tillie, która została jej najlepszą przyjaciółką, mimo że była niewolnicą.

Objęła silniej kolana i kilka razy odetchnęła głęboko. Nie może się mazać i roztkliwiać, musi wziąć się w garść.

Wyprostowała się i powróciła myślami do scysji z Sarą. Co też ona takiego powiedziała? Że Wirginia będzie musiała zostać na pensji aż do czasu osiągnięcia pełnoletności? Ależ to absolutnie niemożliwe! Przecież niedawno skończyła osiemnaście lat, a to oznaczało, że jeszcze przez trzy lata musiałaby tkwić w tym więzieniu.

Zerwała się z podłogi, nie zadając sobie trudu otrzepania z kurzu czarnej, żałobnej sukni. Od tragicznego wypadku powozu, w którym zginęli rodzice, minęło sześć miesięcy i przełożona pensji zasugerowała, żeby Wirginia zrezygnowała z żałoby. Ona jednak zdecydowanie odmówiła. Zamierzała nosić żałobę po rodzicach do końca życia.

Z pewnością ta wiedźma, Sara Lewis, coś poprzekręcała lub zmyśliła.

Wzburzona Wirginia przebiegła przez hol wykładany dębową boazerią. Jej jedynym krewnym był teraz stryj, Harold Hughes, hrabia Eastleigh. Po śmierci rodziców został jej prawnym opiekunem. Przysłał z Anglii kondolencje wraz z instrukcją, nakazującą bratanicy niezwłoczny wyjazd na pensję Marmott. Wirginia niewiele pamiętała z tamtego okresu, bo jej percepcję mąciły rozpacz i ból. Pewnego dnia znalazła się w tych murach, choć nie bardzo umiałaby powiedzieć, jak tu dotarła. Mgliście pamiętała, że rzuciły się sobie z Tillie w ramiona i żegnały ze szlochem. A kiedy opadła najbardziej dojmująca rozpacz, zaczęły pisać do siebie listy. „Słodki Dereń” leżał osiemdziesiąt mil na południe od Richmond i zaledwie parę mil od portowego Norfolk. Z listów przyjaciółki Wirginia się dowiedziała, że hrabia został także kuratorem jej majątku i że zarządził, by plantacja funkcjonowała tak jak za życia brata. Jeżeli Sara mówiła prawdę, to Tillie z pewnością poinformowałaby ją o okrutnych, bezdusznych rozporządzeniach prawnego opiekuna. Chyba że sama nie miałaby o nich pojęcia.

Ilekroć Wirginia myślała o swojej przyjaciółce i „Słodkim Dereniu”, ogarniała ją nostalgia. Teraz wprost nie mogła się doczekać, kiedy tam wreszcie powróci. Skończyła właśnie osiemnaście lat. Wiele dziewcząt w jej wieku miało już oficjalnych narzeczonych, a nawet mężów. Przed śmiercią rodzice ani razu nie poruszyli kwestii zamążpójścia Wirginii, za co była im wdzięczna. Mężczyźni nigdy jej nie interesowali. Natomiast od czasu, gdy skończyła pięć lat i Randall Hughes posadził ją przed sobą na koniu, codziennie towarzyszyła ojcu w pracy. Znała każdy zakątek plantacji, każde drzewo, liść i kwiat. (Tak naprawdę „Słodki Dereń” zajmował jedynie sto akrów, nie pięć tysięcy, jak powiedziała Sarze, ale przecież musiała jej utrzeć nosa). Wiedziała wszystko o uprawie tytoniu, hodowli sadzonek, metodach suszenia liści i o najlepszych domach aukcyjnych. Podobnie jak ojciec, z największą uwagą i nadzieją w sercu śledziła ceny bel tytoniu. Każdego lata razem z ojcem schodzili z koni, wędrowali pieszo po polach, dotykali tytoniowych liści, wdychali ich bogaty aromat i oceniali jakość przyszłych zbiorów.

Wirginia miała także inne obowiązki. Jej matka należała do najlepszych, najserdeczniejszych kobiet na świecie i doskonale znała się na ziołach oraz metodach leczenia różnych przypadłości. I jak nikt troszczyła się o niewolników. U jej boku Wirginia chodziła do cierpiących na gorączki i infekcje Murzynów. Zawsze bez obawy wchodziła do kwater niewolników, nawet jeżeli któryś z nich był poważnie chory. Wirginia nawet nauczyła się bardzo biegle przygotowywać kataplazmy. I chociaż mama nie pozwalała jej asystować przy porodach, Wirginia umiała odbierać źrebięta i wiele nocy spędziła w stajni przy rodzących klaczach. Czemu więc nie mogła teraz mieszkać w „Słodkim Dereniu” i prowadzić plantacji razem z zarządcą, Jamesem MacGregorem? Trzymanie jej w tej szkole nie miało najmniejszego sensu! Urodziła się do tego, by prowadzić plantację. Miała to we krwi.

Wiedziała, że nie jest damą. Nosiła spodnie od dnia, gdy zdała sobie sprawę, że istnieją. Zdecydowanie przedkładała je nad sukienki. Papie to nie przeszkadzało; był dumny z jej otwartego, bezpośredniego sposobu bycia, talentu do konnej jazdy, celnego oka i pewnej ręki. Uważał ją przy tym za wyjątkowo piękną – zawsze nazywał ją swoją „małą, dziką różą” – ale ostatecznie wszyscy ojcowie uważają córki za piękności. Wirginia wiedziała, że nie jest ładna. Była za chuda i miała zbyt bujne włosy. Wcale się tym nie przejmowała. Nie zamierzała zostać damą.

Mama z wyrozumieniem podchodziła do męża i córki. Obaj bracia Wirginii umarli tuż po narodzinach – najpierw Todd, a potem, gdy Wirginia miała sześć lat, maleńki Charles. Wówczas mama przestała krzywić się na noszone przez córkę spodnie, na jej udział w polowaniach, spędzanie całych dni w siodle. Po śmierci Charlesa płakała tygodniami, godzinami modliła się w rodzinnej kaplicy i w końcu odnalazła ukojenie. Znowu się uśmiechała. Znowu emanowało z niej radosne ciepło. Więcej jednak nie zaszła już w ciążę, jakby z papą zawarli cichy pakt.

Wirginia nie rozumiała, jak można marzyć o zostaniu damą. Dama musi się kierować rozlicznymi zasadami, z których większość jest irytująca, a część wręcz opresyjna – niczym ciężkie kajdany… Życie damy przypomina życie niewolnika należącego do okrutnego pana.

Kiedy stanęła przed drzwiami przełożonej, uświadomiła sobie, że mająca nastąpić rozmowa niewiele zmieni, bo ona, Wirginia, już podjęła decyzję. Najszybciej jak to możliwe powróci do domu. W tej sytuacji nie miało większego znaczenia, czy Sara Lewis mówiła prawdę. Na tę myśl od razu poprawił się jej humor. Po raz pierwszy od śmierci rodziców poczuła przypływ siły i odwagi. Tej samej siły i odwagi, którą nosiła w sobie od dziecka, a która ją opuściła, gdy na progu domu stanął pastor, by oznajmić Wirginii, że nie ma już rodziców.

Zastukała w eleganckie, mahoniowe drzwi.

Pani Towne, pulchna, mila kobieta, skinieniem dłoni zaprosiła Wirginię do środka i spojrzała na nią poważnym wzrokiem. W jej oczach nie błyskały – jak zazwyczaj – wesołe iskierki.

– Panno Hughes, obawiam się, że wcześniej czy później będziesz musiała nauczyć się tańczyć.

Wirginia wykrzywiła usta. Jedyną osobą, którą trochę polubiła w szkole, była właśnie przełożona pensji.

– Dlaczego? – spytała wojowniczo.

Na twarzy pani Towne pojawił się przelotnie wyraz zdziwienia.

– Spocznij, moja droga.

Wirginia zajęła fotel i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że siedzi z szeroko rozstawionymi kolanami i niedbale zwiesza ramiona poza poręcze. Szybko się zreflektowała nie dlatego, że zależało jej, by uchodzić za dobrze wychowaną pannę, ale nie chciała antagonizować przełożonej. Złączyła kolana, złożyła na nich dłonie, myśląc, jak wiele by dała, żeby mieć teraz na sobie spodnie i siedzieć na końskim grzbiecie.

Przełożona uśmiechnęła się przyjaźnie.

– Nie tak trudno zdobyć się na współpracę, moja droga.

– A właśnie, że trudno. – Jedną z cech Wirginii był upór, nad czym zawsze ubolewała mama.

– Damy muszą dobrze tańczyć. Jak w innym razie mogłyby chadzać na bale i przyjęcia?

– Mnie nie interesują przyjęcia ani bale – odparła Wirginia bez wahania. – Prawdę mówiąc, uważam, że nadszedł najwyższy czas, bym wróciła do domu.

Pani Towne ponownie przybrała zdziwioną miną, a Wirginia zapomniała, że powinna się zachowywać, jak na skromną pannę przystało.

– Te wymysły Sary Lewis to chyba wierutne kłamstwa? To niemożliwe, żebym była zmuszona tkwić tu niczym więzień przez następne trzy lata…

Przełożona ściągnęła usta.

– Panna Lewis musiała podsłuchać moją prywatną rozmowę z panią Blakely. Cóż, moja droga, takie właśnie instrukcje przysłał nam twój stryj.

Wirginia zaniemówiła z wrażenia i potrzebowała dłuższej chwili, by zebrać myśli.

Przez jakiś czas się bała, że Eastleigh będzie chciał ją ściągnąć do Anglii, co wcale jej się nie uśmiechało. Szczęśliwie tego jej oszczędził. W najgorszych snach nie przypuszczała jednak, że zamknie ją w tej szkole na kolejne trzy lata. Była tu pół roku i już zdążyła znienawidzić to miejsce W żadnym razie więc nie podporządkuje się instrukcjom stryja. O nie!

Tymczasem pani Towne podjęła wątek.

– Rozumiem, że trzy lata zdają ci się teraz wiecznością, ale biorąc pod uwagę, jak swobodnie byłaś wychowywana, prawdopodobnie tyle właśnie czasu nam potrzeba, by wpoić ci maniery i umiejętności, bez których nie odniesiesz sukcesu w towarzystwie. Mam też dla ciebie dobre nowiny. Twój stryj życzy sobie, żebyś po osiągnięciu pelnoletniości niezwłocznie wyszła za mąż.

Wirginia gwałtownie poderwała się z fotela.

– Co takiego?!

Pani Towne spojrzała na nią wymownie.

– Powinnam była przewidzieć, że nie spodoba ci się ta decyzja. Niemniej każda panna z dobrego domu wychodzi za mąż i ty nie możesz być wyjątkiem. Stryj zamierza znaleźć odpowiedniego kandydata do twojej ręki…

– Nie ma mowy! Najpierw wysyła mnie do tej szkoły, potem chce mnie tu zamknąć na trzy lata, by w końcu skazać na kolejne więzienie: małżeństwo z obcym człowiekiem! W żadnym razie!

– Usiądź, proszę.

– O nie. Oświadczam pani, że jeżeli pewnego dnia jednak wyjdę za mąż, to tylko z miłości. Z wielkiej namiętności, jak moi rodzice. – Łzy stanęły jej w oczach, zamazując obraz. Ona nie pójdzie na żadne kompromisy. Pewnego dnia spotka mężczyznę takiego, jakim był jej ojciec. Kogoś, kogo pokocha z wzajemnością.

– Wirginio, siadaj – nakazała pani Towne stanowczym głosem.

Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową i wówczas przełożona także wstała.

– Wiem, że przeżyłaś tragedię, i wszyscy ci z tego powodu serdecznie współczujemy. Nie masz jednak władzy nad własnym losem, dziecko. Tę władzę ma twój stryj. Jeżeli życzy sobie, byś pozostała tu do czasu pełnoletności, musisz temu się podporządkować. Jestem pewna, że z czasem polubisz swojego przyszłego męża – kimkolwiek on będzie.

Wirginię ogarnęła panika. Ktoś kompletnie jej obcy uzurpował sobie prawo do decydowania o jej życiu. Miała wrażenie, że znalazła się w pułapce – w klatce o grubych żelaznych prętach, którą na dodatek zanurzano w głębinę morza. Tonęła!

– Moja droga, musisz stać się członkiem naszej społeczności. Zaprzestać okazywania wyższości innym przebywającym tu młodym damom. Ani razu nie odniosłaś się do nich przyjaźnie. Od chwili, gdy do nas przybyłaś, trzymasz się od wszystkich z daleka. Do tej pory na to przyzwalaliśmy, by uszanować twoją żałobę. Rozumiem, czemu tak dumnie i wysoko nosisz głowę, moja droga, ale twoje koleżanki… one uważają, że jesteś wyniosła i zarozumiała. Czas, żebyś zrewidowała swoje postępowanie i pozyskała jakieś przyjaciółki, Wirginio. Mam też nadzieję, że zaczniesz wreszcie przykładać się do nauki.

Wirginia objęła się mocno ramionami. Czy naprawdę przebywające tu dziewczęta uważały ją za wyniosłą i zarozumiałą? Nie wierzyła w to ani przez moment. One jej nie znosiły, bo pochodziła z prowincji i różniła się od nich niemal pod każdym względem.

– Jesteś wyjątkowo błyskotliwa. Mogłabyś być prawdziwą chlubą naszej pensji, gdybyś choć trochę się postarała. – Na ustach pani Towne pojawił się szeroki uśmiech.

Wirginia natomiast poczuła gwałtowne ściskanie w gardle.

– Nie mogę tutaj zostać. One mnie nie lubią, bo jestem inna. Nie fascynują mnie fatałaszki, nie jestem potulna i nie zaczynam słodko ćwierkać na widok każdego przystojnego mężczyzny.

– Z jakichś względów sama zdecydowałaś, że chcesz się od nich różnić. Przecież jesteś piękną, młodą kobietą z dobrego domu, co w gruncie rzeczy czyni cię taką jak one. Musisz zrezygnować z niezależności ducha, a zapewniam cię, że będziesz tutaj bardzo szczęśliwa. – Pani Towne podeszła i chwyciła Wirginię za ramię. – Jestem tego absolutnie pewna. My wszyscy chcemy jedynie, żebyś z sukcesem ukończyła pensję i wyrosła na wspaniałą, młodą damę.

Wirginia zmusiła się do bladego uśmiechu. Dalsza rozmowa nie miała sensu. Tak czy owak, ona nie pozostanie dłużej w tym miejscu i nie dopuści, żeby stryj wybierał dla niej męża.

Przełożona uśmiechnęła się ciepło.

– Okiełznaj buntowniczą naturę, moja droga, a wówczas spotka cię nagroda od losu.

Wirginia machinalnie skinęła głową. Chwilę później posłuchanie dobiegło końca i mogła wyjść z gabinetu. Gdy tylko rzuciła się na swoje łóżko w pustym w ciągu dnia dormitorium, zaczęła obmyślać plan ucieczki.

Dwa dni później grzebała się z poranną toaletą. Inne dziewczęta już wychodziły z dormitorium, a ona wciąż jeszcze myła ręce. Przez okna wpadało światło wczesnego poranka. Kątem oka Wirginia patrzyła na ostatnie opuszczające salę koleżanki i pilnującą porządku pannę Fem, stojącą teraz przy drzwiach.

– Panno Hughes? Czy wszystko w porządku?

Wirginia uśmiechnęła się słabo.

– Obawiam się, że nie, panno Fem. Kręci mi się w głowie. – Oparła się ciężko o komodę, znajdującą się przy umywalni.

Panna Fem podeszła i dotknęła jej czoła.

– Cóż, nie masz gorączki, ale na wszelki wypadek udaj się niezwłocznie do gabinetu doktora Millsa.

– Ma pani rację. Zdaje się, że bierze mnie grypa. Proszę dać mi moment. – Wirginia usiadła na skraju wąskiego łóżka.

– Naturalnie – zgodziła się panna Fem z uśmiechem, po czym wreszcie wyszła.

Wirginia policzyła w myślach do dziesięciu i poderwała się na równe nogi. Podbiegła do czwartego łóżka i stojącej obok niego komody, po czym zaczęła przetrząsać zawartość jej szuflad. Odezwało się w niej silnie poczucie winy, ale postanowiła je zignorować.

Sara Lewis zawsze miała pieniądze „na szpilki” i wkrótce Wirginia znalazła dwanaście dolarów i trzydzieści pięć centów. Zabrała wszystko, nawet drobniaki, pozostawiając niepodpisaną notkę, w której wyjaśniała, że wkrótce zwróci całą sumę. To straszne, że musiała zniżyć się do kradzieży, i niemal czuła dezaprobatę matki, patrzącej na nią z nieba.

– Oddam Sarze te pieniądze, mamo. Do ostatniego, przeklętego centa – wyszeptała.

Potrzebowała gotówki na opłacenie gospody i dyliżansu. Choć była dzielna i wytrzymała, nie dałaby rady pokonać na własnych nogach osiemdziesięciu mil dzielących ją od „Słodkiego Derenia”. A nawet jeżeli by się zdecydowała na pieszą wędrówkę, musiałaby zatrzymywać się po drodze na nocleg i przynajmniej od czasu do czasu posilać ciepłą strawą.

Chwilę później sięgnęła pod własne łóżko. W ciepłą pelerynę (pomimo wiosennej pogody wieczory bywały jeszcze zimne), zapakowała kilka najcenniejszych skarbów: kameę mamy, fajkę taty i bransoletkę splecioną z końskiego włosia, którą Tillie zrobiła dla niej na ósme urodziny. Wzięła także dodatkową bluzkę, rękawiczki i kapelusz. Podbiegła do okna i wyrzuciła zawiniątko na zewnątrz.

Potem, z trudem powstrzymując się od biegu, powlokła się korytarzem ze zbolałą miną. Po drodze minęła dwie wychowawczynie. W końcu dotarła do wysoko wysklepionego foyer o marmurowej posadzce i ciemnych, drewnianych kolumnach. W ciągu dnia frontowych drzwi nigdy nie zamykano na klucz, ponieważ żadnej uczennicy przez myśl by nie przeszło, żeby samotnie wyjść na ulicę. Wirginia musiała mieć się teraz na baczności, bo gdyby została przyłapana, jej wyprawa dobiegłaby końca, zanim na dobre się rozpoczęła.

Z pobliskiego korytarza dobiegł ją odgłos kroków. Czmychnęła za załom i wstrzymała oddech. Teraz usłyszała także głosy, należące do profesora muzyki i profesora francuskiego. Wiedziała, że nauczyciele będą przechodzić przez foyer, ponieważ wszystkie sale wykładowe znajdowały się w korytarzu za jej plecami. Rozejrzała się nerwowo w poszukiwaniu kryjówki. Dostrzegła komórkę, w której woźny trzymał szczotki i kubły, po czym szybko wskoczyła do jej wnętrza.

Dwaj nauczyciele wkrótce minęli schowek.

Wirginia była spocona jak mysz. Uchyliła drzwi i stwierdziła, że korytarz jest pusty. Wymknęła się z komórki i zajrzała do foyer: tam również nikogo nie zauważyła. Odetchnęła głęboko i puściła się biegiem przed siebie. Dopadła do wielkich, ciężkich drzwi i wyskoczyła na dwór. Znalazła się na powietrzu przesyconym wiosennym słońcem i poczuła – dosłownie! – smak wolności na języku. Boże, cóż za wspaniałe uczucie!

Wypadła za bramę z kutego żelaza, pobiegła za róg i znalazła swój tłumok. Pochwyciła go i co sil w nogach puściła się biegiem.

– Bardzo się cieszę, że mogłyśmy razem odbyć większość podróży, moja droga. – Pani Cantwell uśmiechnęła się promiennie, ściskając dłonie Wirginii.

Od ucieczki z pensji minęły trzy dni.

Niemal cały pierwszy ranek upłynął jej na raźnym marszu. Nie spoczęła, póki nie opuściła tętniącego życiem Richmond. W podmiejskiej gospodzie zjadła obfity lunch, bo po długiej wędrówce była wygłodniała niczym wilk. Tam się natknęła na rodzinę Cantwellów.

Stateczna pani Cantwell, trójka jej dzieci i pulchny mąż w binoklach podróżowali eleganckim, wygodnym powozem. Wirginia usłyszała ich rozmowę, z której wynikało, że w Richmond odwiedzili niedomagających rodziców pana Cantwella, i teraz wracali do domu, do Norfolk. A to oznaczało, że będą przejeżdżać zaledwie kilka mil od „Słodkiego Derenia”.

Wirginia pomogła jednemu z dzieci wytrzeć nos, czym natychmiast zwróciła na siebie uwagę pani Cantwell. Skłamała, mówiąc, że ma więcej lat, niż miała w rzeczywistości i zmieniła stan cywilny, utrzymując, że wraca do męża po odwiedzinach w Richmond u chorej ciotki. Niepostrzeżenie wsunęła na palec prawej ręki ślubną obrączkę mamy, żeby uwiarygodnić opowieść. Gdy tylko pani Cantwell usłyszała, dokąd zmierza Wirginia, natychmiast zaproponowała jej wspólną podróż, wyraźnie spragniona kobiecego towarzystwa i drobnej pomocy przy dzieciach.

Teraz, u kresu drogi, Wirginia prawie nie słuchała pani Cantwell. Dojechali bowiem do rozstajów, gdzie jedno ramię drogowskazu wyciągało się w stronę Norfolk, a drugie w kierunku trzech plantacji: „Ziemiań – ski Zakątek”, „Cztery Kąty” i „Słodki Dereń”. Serce waliło jej jak młotem i bała się, że zemdleje ze szczęścia. Pięć mil stąd znajdował się jej dom. Zaledwie pięć mil…

– Musi ci być bardzo tęskno do męża.

Glos pani Cantwell przywołał Wirginię do rzeczywistości. Odwróciła się i uściskała dłonie miłej, serdecznej blondynki.

– Bardzo ci dziękuję za podwiezienie, Lilly. Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczna.

– Byłaś taka dobra dla dzieci! – wykrzyknęła Lilly Cantwell. – W innych okolicznościach nalegałabym, żeby odwieźć cię do samego domu i przy okazji poznać twojego uroczego męża.

Wirginia zarumieniła się ze wstydu; w bardzo krótkim czasie stała się nie tylko złodziejką, ale i wytrawną kłamczuchą, co bynajmniej nie było dla niej powodem do dumy.

– Czy mogę do ciebie napisać? – spytała, wiedziona impulsem. Postanowiła, że wyśle list do Lilly Cantwell, w którym, dziękując raz jeszcze za wyświadczoną uprzejmość, wyjawi prawdę.

– Bardzo mnie ucieszy każda wiadomość i mam nadzieję, że pozostaniemy w stałym kontakcie. – Lilly uśmiechnęła się promiennie.

Uściskały się serdecznie. Potem Wirginia przytuliła maleńką Charlotte, pociągnęła łobuzersko za ucho panicza Williama i mrugnęła wesoło do młodszego Thomasa. Na koniec podziękowała panu Cantwellowi i powóz potoczył się w dalszą drogę. Gdy tylko ruszył z miejsca, Wirginia podchwyciła słowa pana Cantwella, wygłoszone do żony:

– Było coś dziwnego w zachowaniu tej młodej damy, poza tym nadal uważam, że nie doszła jeszcze do wieku pozwalającego na zamążpójście.

Wirginia uśmiechnęła się od ucha do ucha. A potem, gdy pojazd zniknął jej z oczu, rozpostarła szeroko ramiona i z głośnym śmiechem zaczęła wirować wkoło jak szalona, aż w końcu lekko nadwerężyła kostkę, a w głowie tak jej się zakręciło, że upadła na ziemię. Wciąż jednak nie przestawała się zaśmiewać. Nareszcie była w rodzinnych stronach!

Momentalnie poderwała się na nogi, zarzuciła na ramię tlumoczek i pobiegła bitą drogą. Widok znajomych pól, wzgórz pokrytych wiosenną zielenią i wartkich strumieni dodawał jej sił i kazał przyspieszyć kroku. Była więc zgrzana i zziajana, gdy ujrzała misternie rzeźbiony, drewniany szyld z napisem „Słodki Dereń”, zawieszony pomiędzy dwoma wyniosłymi, ceglanymi filarami… Żwirowy podjazd ciągnął się w górę wzgórza aż pod próg domu i dalej do czerwonych suszami tytoniu, bielonych czworaków niewolników i pól o żyznej, brunatnej glebie.

Na widok domu serce znowu zabiło jej mocnej. Rzuciła tlumok, podkasala spódnice i puściła się pędem przed siebie.

– Tillie! – krzyczała na cały głos. – Tillie! Tillie! To ja! Wróciłam, Tillie!

Frank, mąż Tillie, właśnie zaprzęgał wóz nieopodal frontowego wejścia i to on pierwszy dostrzegł Wirginię. Z wrażenia rozwarł szeroko usta i wpatrywał się z niedowierzaniem w biegnącą dziewczynę.

– Czy to panienka Wirginia? Chyba oczy mnie mylą…

Zza jego pleców wyglądało dwóch synków bliźniaków, a chwilę później kątem oka Wirginia dostrzegła otwierające się drzwi i Tillie wychodzącą na ganek. Zanim jednak zdążyła zareagować, znalazła się w potężnych ramionach Franka.

– Oj, zmysły ci pomieszało?! – wykrzyknęła, ściskając go za szyję tak mocno, że prawie go zaczęła dusić. – Oczywiście, że to ja! A któż mógłby być inny!

– Odsunęła się o krok i ze śmiechem spoglądała na wielkiego Murzyna.

– Wielki Boże, toż widzę, że ta frymuśna szkoła damy z panienki nie zdołała uczynić. – Frank pokazał w uśmiechu niezwykle białe zęby.

– Chciałeś chyba powiedzieć „Bogu dzięki”? – żartowała Wirginia. – Rufus, Ray, chodźcie tu zaraz mnie uściskać. Czyżbyście już nie pamiętali swojej pani?

Obaj chłopcy, niespełna siedmioletni, przykleili się do nóg Wirginii, a ona ze łzami w oczach ich przytuliła.

Moment później odwróciła głowę i ujrzała przed sobą Tillie. Z wyglądu stanowiła przeciwieństwo Wirginii: była wysoka, o bujnych, kobiecych kształtach i o bardzo pięknej twarzy. Teraz po jej policzkach koloru kawy z mlekiem płynęły łzy.

– Wiedziałam, że przyjedziesz – wyszeptała.

Wirginia padła przyjaciółce w ramiona i przywarły do siebie kurczowo. Kiedy wreszcie zapanowały nad łzami, Wirginia puściła Tillie i uśmiechnęła się uszczęśliwiona.

– Piekielnie bolą mnie nogi – wyznała. – I do tego umieram z głodu! Jak w tym roku poszło wypalanie? I co z młodymi sadzonkami?

W bursztynowych oczach Tillie pojawił się wyraz smutku.

– Tillie? – Wirginię zdjął strach; mina przyjaciółki nie wróżyła niczego dobrego. – Powiedz, proszę, że wszystko w porządku.

Tyle ostatnio spotkało ją nieszczęść. Nie była pewna, czy zniesie kolejny cios, i z drżeniem serca czekała na odpowiedź.

Tillie z całej siły chwyciła ją za ramię.

– Mają sprzedać plantację… ze wszystkim, co się na niej znajduje.

Wirginia nie pojęła tego, co usłyszała.

– Co ty powiedziałaś?

– Twój tato jest w długach. To znaczy… wybacz… pan Hughes był zadłużony i teraz twój stryj przysłał tu agenta, który ma posprzedawać ziemię, dom, niewolników, konie… po prostu wszystko.

Wirginia nagle poczuła w piersi przeszywający ból. Zatoczyła się i z pewnością by upadła, gdyby Tillie nie podtrzymała jej w pasie.

– Zupełnie nie wiem, co się ze mną dzieje – powiedziała Murzynka. – Przybyłaś tu chudsza niż kiedykolwiek, wygłodniała niczym wilk w zimie, a ja ci zawracam głowę naszymi kłopotami. Chodź, Wirginio. Musisz zjeść coś ciepłego i wziąć gorącą kąpiel. Potem porozmawiamy. Opowiesz mi, jak to jest być damą.

Wirginia nie potrafiła zebrać myśli. To jakiś koszmar! Przecież to niemożliwe, by „Słodki Dereń” szedł pod młotek.

A jednak tak właśnie miało się stać.

Wirginia, ubrana w jedną z najlepszych sukien mamy, uśmiechnęła się dzielnie do Franka, który przywiózł ją powozikiem do Norfolku. Wygładziła niebieską spódnicę i poprawiła kapelusz z tej samej tkaniny. Ubrania mamy były na nią za luźne, ale Tillie, wraz z dwoma innymi niewolnicami, szyła jak szalona przez całą noc, żeby wszystko idealnie dopasować.

Frank próbował odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech panienki, ale bezskutecznie. Wirginia wiedziała dlaczego – był przerażony, że on, jego żona i dzieci zostaną sprzedani rozmaitym właścicielom z różnych części kraju i nigdy więcej się nie zobaczą.

Nie, do tego w żadnym razie nie dojdzie. Wirginia zamierzała poruszyć niebo i ziemię – a przede wszystkim sumienie dobrego przyjaciela ojca, Charlesa Kinga, prezesa Pierwszego Banku Wirginii – by nie dopuścić do sprzedaży „Słodkiego Derenia”. Czuła, że zlewają zimny pot. Stawka była ogromna. Wirginia musi uświadomić Charlesowi Kingowi, że nie jest już dzieckiem, ale przedsiębiorczą młodą kobietą. Wówczas życzliwy jej rodzinie bankier z pewnością udzieli pożyczki na spłatę długów i uchronienie „Słodkiego Derenia” przed sprzedażą.

Wirginia zmrużyła oczy, bo raziły ją ostre promienie słońca. Boże, jakże nienawidziła swojego stryja, hrabiego Eastleigh, człowieka, którego w życiu nie widziała na oczy. Nawet nie raczył z nią omówić problemów plantacji! A przecież plantacja do niej należy!

A raczej mogłaby należeć, gdyby nie została sprzedana przed ukończeniem przez Wirginię dwudziestego pierwszego roku życia.

Dopiero teraz trzy lata, dzielące ją od pełnoletności, wydały się autentyczną wiecznością.

– Panienko – odezwał się Frank, gdy Wirginia kierowała się ku imponującej, obłożonej piaskowcem fasadzie banku.

Pomimo ogarniającego ją strachu Wirginia uśmiechnęła się blado.

– Być może zajmie mi to dłuższą chwilę, Frank, choć nie przypuszczam.

– Nie o to chodzi – odparł. Był bardzo wysokim mężczyzną, do tego niebezpiecznie przystojnym. Tillie zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, chociaż nikt by tego nie zgadł, patrząc na to, jak obcesowo go z początku traktowała. Musieli jednak szybko się dogadać, bo sześć miesięcy później Frank poprosił Randalla Hughesa o pozwolenie na ślub, które natychmiast otrzymał. – Boję się o Tillie i chłopców, jeśli panienka nie otrzyma pożyczki.

Wirginia miała świadomość, że teraz od niej zależy los „Słodkiego Derenia”, ale słowa Franka sprawiły, że odpowiedzialność zaciążyła jej niczym olbrzymi głaz. W jej rękach znalazło się życie pięćdziesięciu dwojga niewolników, w tym wielu dzieci, a także los najlepszej przyjaciółki, Tillie.

– Dostanę tę pożyczkę, Frank. Nie czas się martwić. – Musiała wypowiedzieć te słowa z wielką pewnością siebie, bo na twarzy Murzyna pojawił się wyraz ulgi.

Wirginia posiała mu kolejny uśmiech, w duchu poprosiła Boga o wsparcie i weszła do banku.

W środku panował chłód, dostojna cisza i atmosfera szacowności niczym w kościele. W kolejce do kasy stało dwóch klientów, za frontowym kontuarem tkwił ubrany na ciemno urzędnik. Charles King siedział za masywnym biurkiem w przeszklonym gabinecie, znajdującym się w głębi foyer. Na widok Wirginii oczy rozwarły mu się szeroko ze zdumienia.

Czas działać, pomyślała Wirginia i zadarła dumnie głowę.

King wstał na jej powitanie. Był tęgim mężczyzną, starannie i kosztownie ubranym, w staromodnej, suto upudrowanej, gładkiej peruce.

– Moja droga! Przez chwilę wydawało mi się, że zmierza ku mnie twoja matka, Panie świeć nad jej duszą.

Ojciec wiele razy powtarzał, że jest kubek w kubek podobna do mamy, ale Wirginia mu nie wierzyła, bo przecież mama była niezwykle piękna. Obie natomiast miały niemal kruczoczarne włosy i niezwykłe w kolorze, fiołkowe oczy.

Bankier z wyraźną przyjemnością uścisnął wyciągniętą dłoń Wirginii.

– To zapewne gra światła – odparła poważnym, opanowanym głosem, zdumiona gładkością, z jaką wypowiedziała te słowa. Cóż, musi teraz za wszelką cenę przekonać Kinga, że nie jest już nieopierzonym podlotkiem, ale inteligentną, odpowiedzialną kobietą.

– Tak, tak. Z pewnością. Sądziłem, że jesteś na pensji w Richmond. Zapraszam, zapraszam. Czy sprowadza cię do mnie jakaś szczególna sprawa? – zapytał, prowadząc Wirginię do stojącego przy biurku fotela.

– W rzeczy samej – przyznała i zacisnęła dłonie na eleganckiej torebce z czarnego aksamitu, należącej do mamy.

Charles uśmiechnął się przyjaźnie i zaproponował herbatę, Wirginia jednak uprzejmie odmówiła.

– Co sądzisz o wielkim mieście? – spytał, sadowiąc się za biurkiem i spoglądając na Wirginię z pewnym zatroskaniem. Zapewne dostrzegł jej zdenerwowanie.

– To całkiem przyjemne miejsce, ale ja jestem szczęśliwa jedynie w „Słodkim Dereniu”. Uwielbiam plantację i tylko tam chciałabym mieszkać.

Charles przybrał ponurą minę.

– Zapewne dotarło już do ciebie, że twój stryj postanowił sprzedać plantację.

Miała ochotę poderwać się z fotela i wykrzyczeć na cale gardło, co sądzi o hrabim Eastleigh, ale teraz nie powinna okazywać emocji, a wykazać się opanowaniem i rozsądkiem.

– On nie ma prawa tego zrobić.

– Obawiam się, że jak najbardziej ma do tego prawo. Jest teraz twoim prawnym opiekunem i kuratorem majątku.

– Panie King, przyszłam tutaj, żeby prosić o pożyczkę, dzięki której mogłabym spłacić długi ojca i zapobiec sprzedaży lub rozparcelowaniu „Słodkiego Derenia”.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Proszę posłuchać, od dziecka pomagałam ojcu w prowadzeniu plantacji. Nikt nie wie lepiej ode mnie, jak sadzić tytoń, jak go zbierać, transportować i sprzedawać. Zapewniam pana, że w całości spłacę pożyczkę, wraz z należnymi odsetkami, najszybciej jak to możliwe…

– Wirginio… – wszedł jej delikatnie w słowo Charles King.

Coś w jego tonie wzbudziło w niej panikę; poderwała się na równe nogi.

– Owszem, jestem kobietą i mam zaledwie osiemnaście lat, ale doskonale wiem, jak zarządzać „Słodkim Dereniem”. Znam się na tym niemal tak dobrze jak mój ojciec. Przysięgam, że spłacę wszystko co do centa! Jak wysokie są długi ojca?! – wykrzyknęła w desperacji.

Charles spojrzał na nią współczująco.

– Moje drogie dziecko, one już zdążyły urosnąć do nieprawdopodobnej sumy dwudziestu dwóch tysięcy dolarów.

Kolana ugięły się pod Wirginią i bezwiednie opadła z powrotem na fotel.

– Nie…

– Długo dyskutowałem na ten temat z agentem twojego stryja, człowiekiem o nazwisku Roger Blount, który notabene za kilka dni wraca do Anglii. „Słodki Dereń” nie jest dochodową plantacją, Wirginio – ciągnął łagodnym głosem. – Każdego roku twój ojciec odnotowywał poważne straty. Nawet gdybym był na tyle nieroztropny, by pożyczyć młodej, niedoświadczonej dziewczynie tak olbrzymią kwotę, nigdy nie byłabyś w stanie jej spłacić, w każdym razie nie z dochodów plantacji. Bardzo mi przykro, ale sprzedaż „Słodkiego Derenia” jest jedynym rozsądnym wyjściem w zaistniałej sytuacji.

Znowu poderwała się ze ściśniętym z bólu sercem.

– Nie! Nie mogę do tego dopuścić. Plantacja to moje dziedzictwo.

Charles King również podniósł się z miejsca.

– Rozumiem, że to dla ciebie bardzo przykre. Nie wiem, czemu nie jesteś w tej chwili w Marmott, gdzie twoje miejsce… Jeżeli miałabyś takie życzenie, mógłbym już teraz zaaranżować dla ciebie małżeństwo z jakimś odpowiednim kawalerem i pomówić na ten temat z twoim stryjem. To rozwiązałoby wiele problemów.

– O ile nie wyswata mnie pan za niezwykle bogatego człowieka, moje małżeństwo niczego nie rozwiąże! – wykrzyknęła Wirginia. – Nie mogę dopuścić do sprzedaży „Słodkiego Derenia”! Dlaczego pan nie chce mi pomóc? Pewnego dnia spłacę wszystkie długi. Nigdy w życiu nie złamałam danego słowa. Czy nie pojmuje pan, że plantacja jest wszystkim, co mi zostało?!

– Przed tobą wspaniała przyszłość, moja droga. Wierz mi.

Zacisnęła powieki, walcząc z narastającym drżeniem ciała. W końcu popatrzyła bankierowi prosto w oczy.

– Błagam, niech mi pan pożyczy te pieniądze.