Nadfiolet - Ewa Schilling - ebook

Nadfiolet ebook

Ewa Schilling

5,0
9,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Hanna mieszka w małym domu przy cichej uliczce. U jej sąsiadki, pod figurą Maryi, regularnie spotykają się starsze panie z kółka parafialnego - czujne na wszystko, co dzieje się w okolicy. W kościołach odprawiane są msze w rocznicę uchwalenia całkowitego zakazu aborcji. Biskup w swoim pałacu snuje ambitne plany polityczne. Pod Olsztynem wyrasta replika największej polskiej świątyni, której oryginał zastąpił warszawski Pałac Kultury. Katolicka demokracja stała się codziennością i niemal wszyscy uznali, że jakoś da się w niej żyć.

Ale pewien poranek jest inny. W życiu Hanny pojawia się ktoś, kto pomoże jej nazwać własne potrzeby. Pokaże, że otaczający ją świat jest absurdalnym szaleństwem, w którym Hanna nie będzie już chciała uczestniczyć.

Nadfiolet” to opowieść o przemianie duchowej. O odnajdowaniu w sobie i pragnień i sił, których dotąd nie chcieliśmy dostrzegać. O chwili kiedy bunt staje się świadomością, a świadomość - buntem. O momencie, kiedy rozstrzyga się wszystko – subiektywne, niedoskonałe, ułomne wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 218

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja

Ewa Klimek

Korekta

Anna Witkowska

Projekt okładki i skład

Włodzimierz Chołostiakow

© Copyright by Ewa Schilling

ISBN 978-83-954730-9-8

wydawnictwo SEQOJA

Żołnierska 11 B/20, 10-558 Olsztyn

tel. 534 834 852

e-mail: [email protected]

www.seqojawydawnictwo.pl

Olsztyn 2020

wydanie II poprawione

OD AUTORKI

Nadfiolet pisałam ponad dwanaście lat temu. Wracając do niego po tak długim czasie, zmieniłam niejedno, nie uzupełniłam jednak swojej ówczesnej świadomości wiedzą o wydarzeniach, które nastąpiły później i których nie przewidziałam. Wydaje mi się, że dzięki temu lepiej widać powiązania między tamtą przeszłością a teraźniejszością.

NADFIOLET

O piątej rano było chłodno. Park pełen wilgotnego cienia i ciszy, alejki puste. I tylko jedna obserwatorka wprowadzająca zmiany do układu. Najpierw złapała kroplę rosy z gałązki Rosa canina na palec i oblizała go. Potem, tak samo jak poranne światło, rozejrzała się z ciekawością po nieznanym miejscu. Delikatne złoto słonecznego blasku okrywało beton starych bloków, jakby próbowało poprawić humor tej smutnej architekturze. Wyglądały teraz jak rząd górników protestujących przed Sejmem, którzy zaintonowali nagle „Mesjasza” Händla. Ktoś parzył kawę i wiatr przyniósł zapach aż tutaj. Nie musiała patrzeć na plan. Od dawna miała to miasto zapisane w wyobraźni. Wstała z ławki, wzięła swoje rzeczy, poszła wzdłuż parku, wąskiego pasa między ulicami, zielonej żyły w ciele miasta. Przeszła przez parking obok jednego z budynków UWM, główną ulicą obok betonowej, szaro-czerwonej narośli centrum handlowego i pruskiego aresztu otoczonego pokrytym reklamami murem. Przez Stare Miasto, gdzie wymieniła spojrzenia z Jakubem Pielgrzymem unieruchomionym w piaskowcu obok nieczynnej fontanny. Przez most nad Łyną. Obok byłych koszar. Skrajem miasteczka uniwersyteckiego. Zostawiła za plecami jezioro. Ciche uliczki, domki jednorodzinne. Żonkile, tulipany. Czarny kot z agrestowymi oczami przechadzał się leniwie. Inny, pręgowany, przeskoczył płot.

Biało-błękitna figura Matki Boskiej w wypielęgnowanym ogródku lśniła oślepiająco w promieniach słońca. Przy otwartej furtce sąsiedniej posesji stała ciemnowłosa, średniego wzrostu kobieta w jasnej spódnicy, bluzce i klapkach. Naklejała ogłoszenie. Przez uchylone okno było widać jej kuchnię, wyszorowana patelnia na ścianie kipiała światłem.

Przystanęła i postawiła obie torby na ziemi.

— Dzień dobry. — Popatrzyła na twarz kobiety, ale potem opuściła wzrok i przyglądała się jej stopom, bladym, z wysokim podbiciem i drobnymi palcami.

— Dzień dobry. — Kobieta odczuła to spojrzenie tak dotykalnie, że zbliżyła rękę do stopy, żeby je strzepnąć, ale zakłopotana, cofnęła ją szybko. Taśma klejąca została jej na palcach drugiej ręki, ogłoszenie trzepotało. — Pani kogoś szuka?

— Będę tu mieszkać — wyjaśniła.

Zdumienie, które ogarnęło kobietę, było tak silne, że graniczyło z szokiem.

— Przecież dała pani ogłoszenie. — Ta, która przyszła, dotknęła kartki, która wyrywała się jak ptak.

— Ale przecież…

— Może je pani zdjąć.

— Ale jakim sposobem…

— Zapłacę z góry i tak dalej. Nie piję i nie puszczam techno o drugiej w nocy. Chcę wejść i wziąć prysznic. — Uśmiechnęła się.

Uśmiech. Kobieta zapatrzona w niego ogłupiała, skleiła sobie do reszty palce taśmą, zdejmując zapisaną swoim kaligraficznym pismem kartkę. Najdziwniejsze było to, że coś jej ten uśmiech przypominał, tylko nie miała pojęcia co.

— No dobrze, w sumie chciałam ten pokój wynająć jak najszybciej. Przedtem mieszkała tu para studentów, na tej ulicy w ogóle dużo studentów mieszka, mają blisko na zajęcia. Źle trafiłam, zarzekali się, że są spokojni. I byli. Przez miesiąc. Potem co dwa dni robili imprezę. Przez całą noc miałam dyskotekę, a rano musiałam wyciągać obcych ludzi z wanny. Dziecko rano idzie do szkoły, ja mam dyżury, bo jestem pielęgniarką. Prosiłam, groziłam, przez tydzień było lepiej, a potem znów od nowa. Wreszcie ich wyrzuciłam. Jeśli pani będzie mieszkać sama, to policzę…

— Będę mieszkać sama. — Założyła plecak, dwie torby wzięła w prawą rękę, lewą jednym ruchem oderwała od dłoni kobiety w klapkach ogłoszenie i zwinęła je w kulkę. Wylądowało w blaszanym kuble na śmieci.

— Jak długo?

— Jak długo będzie trzeba.

— Chciałabym podpisać umowę. Może na pół roku? Zawsze może pani zrezygnować, tylko proszę mi o tym powiedzieć choć dwa tygodnie wcześniej.

— Proszę bardzo.

Kobieta gestem wskazała kuchnię, przyniosła wydrukowaną umowę.

— Przepraszam, że tutaj, ale biurko jest w pokoju Oli, nie chcę jej budzić, a ja w swoim mam tylko taki mały chwiejny stolik. — Położyła dłoń na ciemnym blacie dębowego stołu kojarzącego się z niedzielnym obiadem tradycyjnej rodziny. Odruchowo sprawdziła, czy nie zrobiła jakiegoś błędu. Własne imię, Hanna, wydawało jej się dziwne i obce, zawsze takie było, na każdym dokumencie. Jakby w jakichś niepamiętnych czasach nazywała się inaczej.

— Proszę przeczytać.

Tamta kobieta przebiegła wzrokiem tekst, trzymając kartkę dwoma palcami. Wyjęła wieczne pióro z kieszeni czerwonych sztruksów i pisała szybko, lewą ręką, opierając umowę o powietrze. Z drugiej kieszeni wyciągnęła banknoty w tym momencie, kiedy Hanna wymieniła już sumę, ale jeszcze nie wspomniała, że płaci się z góry. Pieniądze długo leżały na stole, bo gospodyni odnalazła w umowie miejsce przeznaczone na imię i nazwisko najemcy. Natychmiast podniosło się jej ciśnienie, aż do szumu w uszach.

— To jakiś żart? Albo pseudonim? Dowodu osobistego też pani nie ma? — Zauważyła następną lukę. — Przecież ta umowa jest nieważna. Drozd Zielona Różdżka! Kompletna bzdura! — Hannie zabrakło tchu. Inwencji też.

— Tak się nazywam. A dowód mam, tylko nie lubię się nim posługiwać. Umowa jest ważna. Zresztą nikt poza nami nie będzie jej oglądał. Naprawdę. Idę wziąć ten prysznic.

Po chwili Hanna siedziała przy stole, czując ku swojemu najwyższemu zdumieniu, że na tym wyjaśnienia skończyły się raz na zawsze. Nie miała ochoty protestować, wykazywać niedorzeczności w słowach Drozd, dzwonić, krzyczeć. Z łazienki dobiegał głośny szum wody i niewyraźne odgłosy piosenki w nieznanym języku. Po dłuższej chwili do kuchni wpadła Ola.

— Kto to był? Głodna jestem. I nie mogę się umyć — zawołała. Jeszcze nie zamilkła, a już wtuliła się w Hannę i nastąpiły zwykłe poranne pieszczoty.

— Jeśli posiedzi za długo, zapukamy. To taka pani, która będzie u nas mieszkać. — Pocałowała ją jeszcze raz. — Umyj na razie ręce tutaj, to zjesz śniadanie. — Wyjęła jajka, masło, zapaliła gaz.

— No widzisz, po co się martwiłaś się, że będziesz długo szukać? — Ola wytwarzała ogromne ilości piany z niebieskiego mydła. — Mamo, a to jest Polka? Po jakiemu mówiła?

— Po polsku. Tak samo dobrze jak ja albo ty.

— Ale jest czarna.

— Pewnie ma czarnego ojca.

Jeszcze kilka lat wcześniej w Kortowie uczyło się kilkoro czarnych studentów i pracowało małżeństwo Pakistańczyków. Ale Ola mogła ich już nie pamiętać.

— To czemu nie mieszka w Afryce, tam gdzie są inni czarni? Albo w Ameryce?

— Czarni są w wielu krajach. W Europie też. A ona mogła się urodzić i całe życie mieszkać w Polsce. Skąd mam wiedzieć? Nie pytałam jej, kotku. Nie chciałam być wścibska.

Pomyślała, że z tym brakiem wścibstwa to nawet przesadziła. Nie ma pojęcia, gdzie ona pracuje, po co przyjechała do Olsztyna i skąd, na litość boską, wiedziała o tym pokoju do wynajęcia. Kto mówi, stojąc przed furtką: „Będę tu mieszkać?”. Boże, a jeśli to terrorystka?

— Pani Maria będzie się czepiać — oznajmiła Ola znad jajecznicy. — Mówi, że czarni roznoszą HIV-a. Że nie powinni ich wpuszczać do Polski.

— Nie ma racji. HIV przenoszą różni ludzie. Biali, czarni, Azjaci. To zależy tylko od tego, czy byli ostrożni, czy nie. Gdzie to słyszałaś?

— Siedziała razem z tymi parafialnymi paniami w ogrodzie i głośno rozmawiały. Z czym ostrożni?

— Z krwią. Można się zarazić przez dotykanie krwi kogoś chorego. To znaczy jeśli sama masz jakieś skaleczenie i ta krew wejdzie pod skórę. — Hanna westchnęła, przystosowując naprędce swoje wiadomości do poziomu ośmiolatki. Bardzo inteligentnej, o ile miłość jej nie zaślepiała, ale inteligencja nie zrobi z dziecka dorosłego.

— Albo sperma. Seks z kimś zarażonym też jest niebezpieczny.

— One mówiły, że najgorsza jest prezerwatywa.

— Pomyliły się. Prezerwatywa zupełnie nieźle chroni. Chociaż nie w stu procentach. Tylko nie powtarzaj tego w szkole. Oni uważają, że nie powinnaś o tym wiedzieć nawet po ślubie — wyrwało jej się.

— By cię wezwali na dywanik?

— Łagodnie rzecz ujmując. A teraz idziemy do łazienki, ona już wyszła.

— Dlaczego ona? Jak ma na imię?

— Drozd Zielona Różdżka — wyrzuciła z siebie Hanna, czując się tak, jakby dopiero teraz, wymawiając to imię, pogodziła się z istnieniem jego właścicielki. Bo chyba się pogodziła. Jakaś cząstka jej umysłu chciała nawet poczuć radość, że w jej nijakim życiu zdarzyło się coś niezwykłego.

— Fajnie — skomentowała Ola. Powtórzyła „Drozd Zielona Różdżka”, odkręcając prysznic. Wyśpiewywała te trzy słowa w przerwach między wypluwaniem wody. Hanna, pomagając jej się umyć, wciąż rozpamiętywała kilka porannych minut. Drozd Zielona Różdżka. Imię jak z bajki. Osobliwej gry. Chyba że ta dziwna kobieta jest po prostu chora psychicznie. Hanna znała jednak takich ludzi. To spojrzenie, ten uśmiech — to było coś zupełnie innego. Z drugiej strony: z pewnością istnieje wytłumaczenie banalne jak telenowela. Może to imię jest tłumaczeniem z afrykańskiego? Może z jakichś powodów nie znosi swojego? Jej koleżanki z pracy czasem robiły tak samo. Marianna była Elżbietą nawet na liście dyżurów, Wiktoria — Barbarą, Teresa — Magdaleną. Czasami o tym, co która ma wpisane w dowodzie, dowiadywała się po paru latach. Może to artystka. Może przyjechała odnaleźć rodzinę. Ale kto jeszcze wiedział o wolnym pokoju? Jak to kto? Krystian z Moniką! Pewnie jakoś się z nimi zetknęła. Teraz wszystko można załatwić przez internet. Powiedzieli jej pewnie, że pokój jest tani, a gospodyni ma miękki charakter. Wyrzuciła ich. Akurat. Gdyby nie listonosz, który przypadkiem słyszał, jak ich prosi, żeby się wyprowadzili, siedzieliby tu pewnie do dziś. To listonosz huknął na nich z góry, zagroził policją i obiecał osobiście sprawdzić, czy znikną, tak jak obiecali, w ciągu dwu dni.

— Pośpiesz się, za dziesięć minut musimy wyjść. — Ola udała, że nie słyszy. Hanna zakręciła wodę, wyjęła dziewczynkę z wanny i narzuciła wielki ręcznik na jej plecy.

— Ja bym się wolała spóźnić. Szkoła jest nudna. Nie można się spytać o HIV-a ani co to była lustracja, ani dlaczego anioły wolały być diabłami. Niektóre. A najnudniejsza jest nowa pani od religii. I uwielbia świętą Teresę, bo to jej patronka. I na przerwach ciągle czyta książki o niej. Raz tam zajrzałam, bo zostawiła książkę na biurku, i tam było napisane: „Całe życie cierpieć, a potem umrzeć”. Ona tak lubiła. To chyba była kopnięta.

— Nie mów „kopnięta”.

— Ale ona była. I nie lubię mundurka. A ty wiesz więcej od pań w szkole.

— Ja nie znosiłam fartuszka — przyznała niepedagogicznie Hanna. — Ale nie mogę zarządzić zniesienia tych mundurków. Nie o wszystkim wiem więcej, kotku, na razie jesteś w drugiej klasie, to jakoś nadążam. Szkołę trzeba przeżyć, żeby potem znaleźć pracę, mieć pieniądze na jedzenie i mieszkanie.

— A jak się zostanie piosenkarką?

— To się rzadko udaje. Poza tym nie zauważyłam, żebyś była aż tak dobra z muzyki, kochanie. Lepiej skończyć szkołę, tak na wszelki wpadek. Spakowałaś się? Jeszcze o tym porozmawiamy, ale teraz lećmy.

— A jak się ma bogatego męża? — Ola, ulżywszy sobie paroma uwagami na temat ministra edukacji, ubrała się błyskawicznie i chwyciła plecak.

— Bogaty mąż może się rozwieść albo zbankrutować. Albo umrzeć. Zresztą lepiej mieć coś swojego, prawda?

— A ty się z tatą rozwiedziesz?

— Nie wiem. — Hanna poczuła ukłucie w sercu i po jej ciele natychmiast rozlało się przygnębienie. Miała ochotę zezłościć się na Olę za to pytanie, ale nie potrafiła. Lubiła jej szczerość.

— A żałujesz, że za niego wyszłaś?

— Nie, bo dzięki temu ty się urodziłaś.

— Ale mogłaś wyjść za Mariusza.

— Był wściekle zazdrosny. Nie wiadomo, co by z tego wyszło. Po co ja ci o nim mówiłam? — Zdenerwowana przyspieszyła kroku.

— Bo znalazłam jego zdjęcia.

— Tak, ale… Chciałabyś, żeby tata mieszkał z nami?

— Ale żeby nie krzyczał i się nie obrażał. I nie pił piwa w ogrodzie. I nie wyjeżdżał ciągle do Niemiec.

— A jakby było tak jak przedtem?

— To niech się wypcha.

— Ola! To twój tata.

— To niech się zachowuje jak tata.

Rozmowa, choć fascynująca, urwała się przed szkołą — dzwonek poderwał Olę do biegu razem z kilkorgiem innych dzieci bawiących się przed wejściem swoimi komórkami.

Hanna przypomniała sobie, że nie dała nowej lokatorce zapasowych kluczy do domu. Bezmyślnie schowała je razem ze swoimi w torbie. Zamiast skręcić w lewo na przystanek, zawróciła. Kiedy usłyszała sygnał SMS-a, przyszło jej do głowy, że to Roman zapowiada swój nagły przyjazd, i oblała się potem. Nie wiedziała, nigdy nie wiedziała, jak ma z nim rozmawiać. Czy miałaby mu powtórzyć słowa Oli? Skąd u niej takie poglądy? Czy to dobrze, czy źle? Dzieci się tak podobno nie zachowują. Chcą zawsze obojga rodziców, jacykolwiek by byli. No, poza zwyrodnialcami. Komórka upadła jej na ziemię. To była tylko informacja o wysokości rachunku. Ola przynajmniej wiedziała, czego chce. Hanna na przemian chciała się godzić na wszystko, konstruować przemyślne kompromisy, stać twardo przy swoim. Ale co było naprawdę jej? Obiecywała sobie nie zmieniać zdania w czasie rozmowy z Romanem, a potem denerwowała się, płakała, czuła w głowie zamęt i pustkę. Potwornie bała się kolejnego spotkania.

Drozd wyglądała przez okno.

Hanna wyjęła z torby klucze i podała jej.

— Byłabym tu panią zamknęła. Przepraszam najmocniej. Przepraszać zawsze umiała pierwsza, przepraszała tak, jak oddychała, przepraszała, jakby to była jej praca.

— Mnie trudno zamknąć. — Drozd obróciła klucze na palcu i uśmiechnęła się jeszcze raz.

Hanna bardzo szybko szła na przystanek, uciekała od przepełnionego lękiem i poczuciem winy domu; uciekała przed tym uśmiechem. Nigdy nie widziała piękniejszego.

Hanna wyszła ze szpitala i ciepły wiatr rozwiał jej włosy. Lubiła je rozpuszczać w drzwiach, czuła się lżejsza, jakby tam właśnie, w ciemnych, gęstych kosmykach, odkładały się zdarzenia z oddziału. Lubiła też wracać piechotą, miała wtedy czas na myślenie, na samotność. Milczenie też sprawiało jej przyjemność. Skręciła w lewo, w stronę nowego zakładu pogrzebowego, który w jaskrawym słońcu wyglądał pogodnie i spokojnie; dookoła pełno było ptaków. Skręciła jeszcze dwa razy i doszła do ulicy Matki Boskiej Fatimskiej. Pod pozłacanym, dziesięciometrowym pomnikiem świętego papieża, drugim co do wielkości w mieście, dwu bezdomnych gniotło puszki po piwie. Dookoła nich walały się stosy zwiędłych wiosennych kwiatów: żonkili, narcyzów i tulipanów. Na trawniku widniało wielkie serce z wypalonych zniczy. Figura Chrystusa niosącego krzyż na skrzyżowaniu z aleją Medjugorje wydała jej się nagle gotowa do ucieczki: Zbawiciel wysuwał niecierpliwie stopy spod czerwonej szaty, oglądał się, wypatrując pogoni. Wybrała słoneczną stronę ulicy, myślała o tym, że na obiad zrobi naleśniki, że wieczorem podleje ogród i że tak samo ciepły kwiecień był wtedy, kiedy urodziła Olę. Natychmiast przypomniała też sobie, jak teść pękał ze śmiechu na widok jej brzucha: „Ale z ciebie baryła się zrobiła, uważaj, żeby ci nie zostało”. Roman niby go uciszał, ale sam ciągle przepowiadał, że sądząc z rozmiarów, urodzi bliźnięta. Hanna i bez tych uwag wstydziła się swojej zmienionej sylwetki; miesiąc po porodzie zaczęła się gwałtownie odchudzać. Jesienią wróciła do poprzedniej wagi.

Nie miała chyba takiego przyjemnego wspomnienia, które nie ciągnęłoby za sobą jak lokomotywa całego pociągu przykrych. Kiedy cała szczęśliwa wróciła do domu z córeczką, Roman pokazał jej świeżo kupione łóżeczko, wanienkę, zapas pieluch, a potem powiedział: „Chciałaś, to masz. Ale o następnym mowy nie ma”. A przecież to on ciągle zaglądał znajomym do wózków i rozpływał się nad ujrzanymi maleństwami. Hanna chętnie by miała drugie dziecko, ale kiedy to usłyszała, zrozumiała, że nigdy tak się nie stanie. Miała rację. Nie zaszła już w ciążę, chociaż Roman często nie chciał prezerwatywy. Czasem psychika wygrywa z ciałem. Szkoda, że nie jest to po prostu zwykły sposób regulacji urodzeń. Tego dnia pomagała przyjść na świat dziecku, które urodziło się martwe. Matka bez przerwy powtarzała, że to niemożliwe, że USG nic złego nie wykazało, a potem chciała zabrać ciałko ze sobą. Dla odmiany na ostatnim nocnym dyżurze rodziła zgwałcona siedemnastolatka, która bez przerwy wyła, że nie chce tego czegoś, a potem o mało nie wyskoczyła przez okno. Hanna znów miała wtedy moment załamania i kolejny raz przepowiedziała sobie wszystkie argumenty za rzuceniem tej harówki i przeciw niemu. Mogłaby pracować jako kasjerka na dworcu, razem z Marzeną, która wytrwała na oddziale ledwie pół roku. Mogłaby sprzątać. Iść na kasę do Polskiej Biedronki.

Bawiła się tymi myślami, bo tak naprawdę nie umiałaby uciec. Mogła tym kobietom dawać tylko współczucie, ale to jednak było więcej niż nic.

Domy po drugiej stronie ulicy zamieniały się od lat w ruinę, wyglądały jak chore na jakąś paskudną skórną chorobę. Spod warstw farby wyłaziły fragmenty reklam z czasów Gierka i jeden śmiały napis: „Boże pozwól bym potrafił / gdy ojczyzna mnie zawoła / zamiast piersi wypiąć dupę / bo ta ropa nie jest moja”1.

Pamiętała go jeszcze z czasów I wojny w Zatoce Perskiej. Boczne ściany były obwieszone bilbordami.Politycy, biskupi, banki.„Silna Polska to katolicka Polska”, „Europa czy wiara — wybór należy do Ciebie”. Pożyczka Kana Galilejska z obrazkiem rodziny przed, pijącej w ruderze wodę z kranu, i rodziny po,zasiadającej do wykwintnej kolacji w willi.Ostrzeżenie przed internetem: „Załóż filtr ANTYGENDER” — nad złotowłosym chłopczykiem pochylał się wymalowany mężczyzna w różowej sukience. Najnowszy model toyoty. Minęła klomb zrobiony z opony, rosły w nim trzy krzywe narcyzy i dwie butelki po wódce. Zatęskniła do własnych kwiatów, do zapachu hiacyntów i ciepłej ziemi. Ola odziedziczyła po niej zamiłowanie do ogrodu — siała, wyrywała chwasty, wszystko wąchała, prawie wszystko gryzła i podpowiadała, co jeszcze posadzić. To dawało Hannie niezmierną radość. Gdyby jeszcze mogła poczuć, że jest na swoim. Dom, wybudowany dla nich przez teścia krótko po ślubie, należał do wspólnoty majątkowej, poza tym Roman choćby ze względu na Olę nie powinien ich stamtąd wyrzucać. Ale nie w tym rzecz. Mogłaby się w nim czuć dobrze, gdyby… czuła się dobrze sama ze sobą.

Kiedy dotarła do miasteczka uniwersyteckiego, martwiła się już o zapowiedziany porannym telefonem przyjazd Romana. Za dwa tygodnie. Znów nalegał, żeby przyjechała do Hamburga zobaczyć, jak żyje, jak mieszka, jak tam wszystko jest inne i lepsze. Wymówiła się pracą i tym, że nie ma z kim zostawić Oli, która nie powinna opuszczać szkoły. Ale co dalej? Ponad pół roku żyją, kłócąc się bez przerwy. Roman decyzję o wyjeździe podjął, jak to on, po cichu. Powiedział jej: „Za miesiąc ja i rodzice wynosimy się na stałe do Hamburga. Jedziesz ze mną czy bierzesz rozwód?”. O jej niechęci do emigracji, zwłaszcza do Niemiec, wiedział świetnie od lat. Przy każdej koleżance z pracy zwalniającej się, żeby wyjechać za granicę, mówiła to samo: „Ja się nie nadaję, nie chcę się zmieniać. Nie chcę być obca, nie chcę być gorsza”.

Pytanie zabrzmiało ostro, ale żadne z nich nie zdobyło się na stanowczość. Roman wyjechał, dał jej czas do namysłu, podkreślał, że nie chce rozwodu. I że to wcale nie szantaż, tylko sposób, żeby zmusić ją do racjonalnego działania. Hanna próbowała go przekonać, żeby został, wspierała ją Ola, która nie chciała zostawiać koleżanek, ogrodu i pobliskiego jeziora. Okazała się całkiem nieczuła na uroki Zachodu, na obiecywane jej komputery, wycieczki i prywatne szkoły. „Wdała się w ciebie, zasrana patriotka”, wyrwało się Romanowi, który przed wyjazdem razem z rodzicami odgrzebał niemieckie korzenie — wszyscy bez trudu dostali obywatelstwo. W Hamburgu mieszkali chwilowo u dalekich krewnych, ale Roman szybko dostał pracę w firmie geodezyjnej i wynajął duże mieszkanie. Za rok, dwa planował wziąć kredyt na dom.

Ostatnim razem zdenerwował się, powiedział, że nie on wyjazdem, tylko ona swoim uporem niszczy ich małżeństwo i robi nieodwracalną krzywdę Oli: dziecko wychowane bez ojca ma wielkie szanse na zostanie nastoletnią matką, narkomanką i ogólnie kobietą psychicznie skrzywioną. Zranił ją tak bardzo, że zwierzyła się Baśce, która orzekła: „Bierz rozwód, póki jeszcze można. Z mężem za granicą dostaniesz go bez problemu”. Rzeczywiście, był to jeden z dwu powodów — drugim był ateizm — który sądy jeszcze uwzględniały. Ale Hanna nie potrafiła zaprzeczyć wypowiedzianym dziesięć lat wcześniej w kościele słowom. Przysięgała. Wzięła na siebie obowiązek. Czujne oko Boga spoczęło na niej i ona nie schowa się przed nim nigdzie. Łaska i cierpienie, obowiązek i wiara. Takie jest życie. Bunt prowadzi donikąd na tym świecie. A na tamtym do piekła. Jeśli Roman nie wróci do Polski, mogą żyć w separacji.

Mijała teraz mieszczące się w suterenie laboratorium, od którego bił grzybowo-pleśniowo-chemiczny zapach. Okienka o brudnych szybach były otwarte. Wnętrze wydawało się wiecznie wilgotne, stare sprzęty pokręcone artretyzmem. Studenci w białych fartuchach zmywali stoły denaturatem. Pomyślała przez moment o tym, że nie poszła na studia medyczne, bo nie wierzyła, że poradzi sobie z odpowiedzialnością, nawet gdyby zdała egzamin.

Trawniki nad jeziorem zajmowali opalający się studenci obłożeni książkami, zeszytami i puszkami napojów, do których ukradkiem wlewali alkohol. Dwie dziewczyny grały w kometkę. Paru gorących facetów już się kąpało.

Na skraju lasu stały kontenery na śmiecie. Do żółtego, na plastik, ładowała przepełnioną reklamówkę Drozd Zielona Różdżka. Hanna wciąż musiała się zmuszać, żeby tak o niej pomyśleć, ale czy miała inne wyjście? Określenia „czarna kobieta” albo „nowa lokatorka” brzmiały potwornie głupio. Poczuła się nieswojo, spotykając ją tu, jakby spodziewała się, że coś z tego wyniknie. Przez te pięć dni widywały się rzadko. Drozd wychodziła o świcie — Hanna, jeśli była w domu, czytała wtedy książki, próbując znaleźć się w innym świecie — koło południa wracała i siedziała w swoim pokoju albo w ogrodzie. Półkę w lodówce zapchała warzywami. Wegetarianka. Hare Kriszna albo inne niebezpieczeństwo. I skąd ma pieniądze? Tłumaczka, ornitolog, szpieg? Każda możliwość wydawała się absurdalna.

Hanna kucnęła nad jeziorem, ochlapała rozgrzaną twarz. Zobaczyła zanurzone w wodzie ciemne ręce.

— Dlaczego wyrzucasz śmieci tutaj? — Hanna nie wytrzymała.

— Bo znalazłam je w lesie. — Drozd machnęła ręką w stronę zieleniejących drzew.

— Tym się zajmujesz całymi dniami?

— Między innymi. Długo czekałaś z pytaniami.

Dopiero teraz zorientowała się, że obie zrezygnowały z „pani”, a na dodatek to ona zaczęła. Zawstydziła się i nie bardzo rozumiała, czemu tak zrobiła, ale nie chciała się już wycofywać. Była chyba tylko kilka lat starsza i nigdy nie przepadała za formalnościami.

— Dużo osób sądzi, że za łatwo ufam ludziom. Nie lubię kontrolować. Nigdy nie mogłabym sprawdzać biletów w autobusie. A z tobą po prostu nie wiem, jak rozmawiać. Nie wiem nawet, czy twoje imię to nie żart.

— Prawdę mówiąc, w dokumentach mam wpisane inne dane. — Drozd siała kropelki wody i śledziła, jak opadają w jezioro. Stały na burym piachu, ale woda wyglądała jak jaskrawoniebieskie szkło posypane płatkami srebra. — Myślę, że każdy ma prawo wybrać sobie imię.

Poszły razem ścieżką przez las, od cieknącego leniwie strumyka powiało mułem i fermentacją.

— Moje imię mi się podoba. Nie chciałam nigdy mieć innego — skłamała szybko Hanna. Rozglądała się dookoła, jakby znajdowała się w nieznanym miejscu, żeby tylko ich spojrzenia się nie dotknęły.

— Co to za ptak, który śpiewa na słupie telegraficznym? — Wsłuchała się w te dźwięki. Przez moment wypełniły ją całą. Coś tak prostego, że przyniosło jej ulgę.

Tak jak chwila sprzed lat, kiedy nagle, patrząc na popołudniowe obłoki, uświadomiła sobie, że niebo, na które patrzy, rozciąga się też nad innymi kontynentami, że łączy ją z każdym innym miejscem na ziemi. Niby proste, a odczuła to tylko jeden jedyny raz. Kiedy indziej miała odczucie, że inne miejsca na ziemi są tylko złudzeniem.

— Kos. Ale czy wybrałabyś je sobie sama?

— Nie — odparła Hanna uczciwie. I zaraz się wycofała. — Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Czy ono coś oznacza?

— Łaskę. Hannah to po hebrajsku łaska.

— Hm. Kiedy już zdecydowałam się na położnictwo, dowiedziałam się, że święta Anna jest patronką kobiet rodzących. Anna i Hanna to właściwie to samo imię. Co prawda patronką pielęgniarek jest święta Agata. I święty Marcin. Szczerze mówiąc, nie wiem czemu. Zdaje się, że nikogo nie pielęgnowali.

— I święta Katarzyna ze Sieny. Też nie wiem dlaczego. Zajmowała się przecież doznawaniem bólu, nie jego uśmierzaniem.

Hanna nie podjęła dyskusji, bo nic nie wiedziała o Katarzynie ze Sieny. Wydawało jej się, że święta nosiła tytuł Doktora Kościoła katolickiego, ale nie była pewna.

— Ale czy z mojego imienia coś wynika? Czy mam doświadczać łaski? Nie jestem przecież w stanie nią obdarzać.

— Ty powinnaś to wiedzieć.

— Jestem pielęgniarką na oddziale położniczym. Pomagam przy porodach. Czy to jest łaska? Patrzeć na początek życia? Które czasem jest też końcem? — Znów przypomniała sobie martwe dziecko i przełknęła ślinę. Łaska boska, że to wszystko wytrzymuję, pomyślała. Łaska boska, że mogę to znosić. Czasem powtarzała sobie te zdania, przynosiły ulgę. Ale nie teraz. Nagle stały się płaskie i bez wyrazu. I zupełnie nic nie znaczyły. Lęk i przygnębienie, które tak często czuła, były jak ściana, od której odbiły się te dwa frazesy.

— Zresztą nie mówmy o tym. Robię to, co muszę.

— A jak się przy tym czujesz?

Drozd spojrzała na nią tak, jakby stała koło niej każdej nieprzespanej nocy, jakby sekunda po sekundzie była świadkiem każdej śmierci na sali porodowej, każdego krzyku, każdej powstrzymanej siłą łzy.

— A jak mam się czuć? Często jestem zmęczona, ale wszystkie pielęgniarki tak mają.

— A może masz całkiem inne zdolności?

Drozd bawiła się dwoma podrzucanymi w górę kamykami, które chwytała na przemian prawą i lewą dłonią. Całkiem jakby chciała zasugerować, że Hanna ma powołanie do żonglerki.

Zaśmiała się.

— O nie. Niektórzy mówią, że jestem dobrą pielęgniarką. Ale poza tym nie mam żadnych talentów. No, nieźle robię na drutach. — Zaśmiała się znowu, ukrywając zakłopotanie.

Przyszły już na miejsce. Ola przybiegła z młodziutką rzodkiewką w ręce. Weszły do kuchni, Hanna opłukała rzodkiewkę, usiadła i nie mogła wstać. Zmęczenie oplotło ją swoją lepką pajęczyną, krzyk rodzącej siedemnastolatki przeplatał się z rozmowami w dyżurce, tworząc nieznośny bełkot. Jest ze mną coraz gorzej, pomyślała. Dłonie lekko jej drżały, jak po wysiłku. Zamknęła oczy na sekundę, dwie.

Ocknęła się, kiedy Ola dotknęła jej ramienia. Na stole stał talerz naleśników, Drozd myła patelnię.

— Dziękuję. Nie trzeba było…

— Trzeba było. Mogę to robić częściej, gdybyś czasem musiała zostać dłużej w szpitalu. Albo znów była zbyt zmęczona.

— Nie wiem, co powiedzieć. — Hanna była przyzwyczajona do tego, że to ona składa innym propozycje pomocy. Jeździła kiedyś co tydzień do matki urządzać wielkie pranie, teściowej robiła raz na dwa miesiące generalne porządki, bo ta czuła się zawsze słaba albo z powodu polipów w zatokach, albo po operacji ich usunięcia; koleżanki z pracy zawsze mogły liczyć na to, że je zastąpi, jeśli tylko była w stanie utrzymać się na nogach.

— Może chcesz trochę warzyw z ogrodu? Albo coś ci upiorę. To znaczy warzywa i tak ci chciałam zaproponować, więc to się nie liczy.

— Wpadnij do mnie po obiedzie, nie skończyłyśmy rozmowy.

Naleśniki bardzo Hannie smakowały. Potem dopilnowała, żeby Ola usiadła przy biurku z zadaniami domowymi, i weszła do pokoju Drozd — drzwi były otwarte na oścież.

— To czemu nazwałaś się Drozd Zielona Różdżka? — powiedziała to, żeby powstrzymać się od komentarza na temat wyglądu pokoju. Nie, nie było tam stert przyniesionych z lasu śmieci. Prawie nic nie było. Dwie karimaty, na jednej zwinięty śpiwór, kilka kartonów, butelka wody, laptop i duży czarny plecak. Drozd siedziała po turecku na środku podłogi.

— Pojawiło się w moim umyśle. Najpierw sama byłam zdziwiona. Ale okazało się, że pasuje.

—To taki pseudonim?

— Jeśli chcesz to tak nazwać.

— Jesteś artystką?

— Czasami. Robię wiele różnych rzeczy, ciągle podróżuję. I też bywam zmęczona. — Potarła ręką czoło. — Siadaj — zachęciła Hannę. — I powiedz mi, jak to naprawdę było z twoim imieniem.

Hanna skrzywiła się, ale nie potrafiła odmówić.

— Mama powiedziała mi raz, że chciała mnie ochrzcić inaczej, ale ojciec się sprzeciwił. Tak samo miała na imię jego pierwsza dziewczyna, więc kazał wymyślić jakiekolwiek inne.

— A to pierwsze?

— Jakie to ma znaczenie?

Hanna gryzła paznokieć, nie mając pojęcia, czemu tak denerwuje ją myśl o imieniu, które zostało jej odebrane.

— Ewa — wyszeptała.

— Życie.

Hanna wzruszyła ramionami.

— Przecież żyję.

— Na pewno?

Hanna gryzła paznokcie. Powinna powiedzieć „oczywiście”. Można nie odróżniać dobra od zła, ale życia od śmierci? Drozd szykuje jej tu pewnie pseudofilozoficzne rozważania o tym, że można być martwym duchowo czy coś w tym stylu. Hare Kriszna.

Drozd milczała.

— No, mów, co masz do powiedzenia! — Hanna się zdenerwowała.

— Nic już nie mam. — Drozd zaserwowała jej ten swój uśmiech, który mieszał w głowie.

— To ja pójdę. — Hanna zerwała się z miejsca.

Drozd mrugnęła do niej, jakby zawarły jakieś porozumienie, i sięgnęła po laptopa.

Hanna powstrzymała się, żeby nie trzasnąć drzwiami. Jaką ulgą byłoby móc stwierdzić, że właśnie wysłuchała steku bzdur. A tymczasem pytanie, które padło, obudziło inne pytania. Znała je z dawnych czasów: były jak porzuceni przyjaciele, od których już nie odbiera się telefonów, ale dźwięk dzwonka wciąż przyspiesza bicie serca.

Poszła z Olą do ogrodu. Czerwona konewka, śmiech dziecka, gładka zielona trawa. Ślimaki, które zbierały do wiaderka i wynosiły do lasu. Ola układała je przedtem na murku w długi żółto-czarny wąż. Zakwitł pierwszy tulipan. Przez kwadrans wspominała jeszcze rozmowę: „Na pewno?”. Nie, leży w trumnie. Co to miało oznaczać? Pewnie jednak wstęp do czegoś podejrzanego. Pewnie to takie pytanie jak to, które kiedyś zadawali świadkowie Jehowy: „Czy uważa pani raj na ziemi za możliwy?”. Międzynarodowa sekta religijna? To by tłumaczyło, skąd ma pieniądze, chociaż nic nie robi, i tę dziwną uprzejmość. Ona nie da się nabrać. Jeszcze jedno podejrzane zachowanie i pójdzie do księdza. Pośpieszyła się z tym wynajmem. To nie był sezon na zmianę stancji, bała się, że nie będzie wielu chętnych. Po tamtych doświadczeniach szukała kogoś maksymalnie spokojnego, a wydawało się pewne, że Drozd nie ma tu znajomych, których może zapraszać na wódkę.

Tak, musi