Nad Wisłą i Dunajem. Część 2 - Grzegorz Kwarciak - ebook

Nad Wisłą i Dunajem. Część 2 ebook

Kwarciak Grzegorz

0,0

Opis

Druga część powieści historyczno-przygodowej w realiach XVII wieku o losach Stanisława Centkowskiego i jego poszukiwaniach Ewy Kuźnickiej. Książka napisana nie dla pokrzepienia serc tylko dla radości Czytelników, bo przecież RADOŚĆ JEST RZECZĄ WIELKĄ. Na okładce fragment obrazu Wojciecha Kossaka „Bitwa pod Kircholmem”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 167

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Grzegorz Kwarciak

Nad Wisłą i Dunajem

część druga

© Grzegorz Kwarciak, 2021

Druga część powieści historyczno-przygodowej w realiach XVII wieku o losach Stanisława Centkowskiego i jego poszukiwaniach Ewy Kuźnickiej.

Książka napisana nie dla pokrzepienia serc tylko dla radości Czytelników, bo przecież RADOŚĆ JEST RZECZĄ WIELKĄ.

Na okładce fragment obrazu Wojciecha Kossaka „Bitwa pod Kircholmem”

ISBN 978-83-8245-573-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Pułkownik Stanisław Centkowski po powrocie z Chotyczy dowiaduje się, że jego ukochana Ewa Kuźnicka pojechała za nim na Ukrainę. Bez zastanowienia rusza w ślad za panną.

Im bliżej miasta tym pułkownik wolniej podróżował. Taki mętlik w głowie miał, że wiedział tylko, iż do Lwowa jedzie; nie był pewien czy do Agnieszki, czy na dalsze poszukiwania ruszyć. Skoro w Częstochowie ślub uczynił (wprawdzie nie w przytomności osoby duchownej i nie przed ołtarzem) to sam do siebie wstręt czułby, gdyby obietnicy nie pamiętał. Z drugiej strony, co z oczu to z serca. Ewy już jakiś czas nie widział i tylko Hreptowiczówna o istnieniu panny mu przypominała.

                               CIĄG DALSZY

Przecisnął się przez bramę i do miasta wjechał. Lwów zdawał się jako Lublin, tylko więcej było w nim reprezentacyjnych budowli i czyściejsze się zdało.

Jadąc między zdążającymi w obie strony orientalnymi kupcami, chciał jakiego franta znaleźć, który mu towarzystwa dotrzyma. Spodziewał się, że przy rynku gospody są i rychło towarzystwo napotka. Jakoż się pomylił, bo na placu zdobnymi kamienicami obudowanym, jeno drewniane budy stały.

Wieczór już był i pułkownik zamiarował gospodę znaleźć, aby wytrzęsionym kościom spocznienie dać. Był tak poszukiwaniem zaabsorbowany, że o Agnieszce nie myślał. Dopiero kiedy w izbie kaftan zdejmował, to panienkę wspomniał i niesporo mu się zrobiło, bo wspomnienie takie było jego postanowieniom contra. Oczywiście nie wiedział, że szlachcic krewniaczkę do Lublina posłał, a Chudemu Rycerzowi studiose o wyprawie panny do Lwowa rzekł.

Miasto wcześnie do życia się budziło, ale krzątanina codzienna właściwego tempa jeszcze nie nabrała. Snujący się leniwie ludzie nie zważali na nerwowe ruchy Ormian, Ormianie nie dziwili się Turkom, którzy, objuczone wielbłądy prowadząc, wypatrywali miejsc do rozwieszenia orientalnych materii sposobnych. Można było ukraińskich wieśniaków zobaczyć, Rosjan z długimi brodami, przebiegłych Żydków i dumnych Turków z głowami kolorową materią owiniętymi.

Nocował Stanisław w gospodzie — jednej z wielu od zachodniej strony się znajdujących. Teraz kiedy ciężaru królewskiej prośby na karku nie czuł, zapomniawszy o swojej eskapady celu, postanowił miasto zwiedzić.

Kiedy do realizacji zamiaru przyszło, odbiegła od niego ochota, aby od rynku się oddalać. W końcu, całkiem nieświadomie, zapuścił się w wąską uliczkę, która na północ wiodła i w lewo skręciwszy, znalazł się obok przyklejonego do muru budynku. Budynek ów wyglądał jak kamienny sześcian, na prawą stronę przechylony. Na rynku wyładowane wozy zobaczył i usłyszał rozmowę grubego Ormianina i jednego dobrze urodzonego. Centkowski od razu się zorientował, że ci dwaj z towarami do Trembowli jadą. Już miał do nich podejść, kiedy stanowczo do gospody poszli, tej samej, w której Chudy Rycerz kwaterę miał. Ormianin mieszkańca dalekiego Kitaju przypominał[1]. Skośne oczy, w nabrzmiałych fałdach ukryte, i żółta, prawie pomarańczowa twarz wskazywały, że jego przodkowie z Dalekiego Wschodu pochodzą. Wysoko podgolony szlachcic (znać było, że szlachcic, bo po szlachecku ubrany i karmazynowe buty nosił) niczym szczególnym się nie wyróżniał.

Towarzyszący im mieszczanin zdawał się trunki lubiącym, bo na gębie czerwony, wyglądał, jakby się z kielichem nie rozstawał.

W zajeździe, który był teraz Centkowskiego domem, wszyscy trzej na szerokich ławach siedli, obok okna, na plac wychodzącego. Stanisław stakanek piwa zamówił i udawał, że się bezmyślnie w naczynie gapi.

W końcu nie wytrzymał:

— Jakże, przecie Turczyny musieli z onymi materiami przez Trembowlę jechać?!

— W mieście za dnia nie stawali.

— Chętnie waszym towarzyszem będę. Wasąg mam i dwa koniki. Pono wojennik ze mnie niezgorszy …

Okolica, przez którą jechali, znajoma się pułkownikowi wydała. Zastanawiał się, co kompanionom powiedzieć, aby ich poniechanie uzasadnić.

— Chętnie przyjaciół nawiedzę, com ich w fortalicji ostawił. — Rzekł w końcu.

Już z daleka zrujnowaną chatę zobaczył, wokół której kilku ludzi się uwijało.

W kawalerze, na jabłkowitym koniu siedzącym pana Humienieckiego rozpoznał:

— A co tu, wasza miłość, robicie?

Humieniecki przeżegnał się zamaszyście:

— Wszelki duch… — Nieśmiało pułkownikowego Różynka dotknął — Chatę poprawiam. A waść? Przecie …

Centkowski nosem pociągnął.

— No. Siła gadać. Nie przypuszczałem, że przyjdzie mi tę chałupę jeszcze raz oglądać…

Przejechali przez ścieżkę, kiedyś brzozowym pniem zawaloną i klucząc między dołami, do fortecznej bramy podeszli.

— Jam waszmości od razu zoczył — powiedział Czółczyński — tylko mi się niepodobnym zdało, że pan Centkowski fortalicję nawiedza.

— Ja na początku myślałem — powiedział Humieniecki — że mnie oczy mylą. Ale jak pułkownikowy konik zwierzem z krwi i kości się okazał, tom się upewnił, że żadne majaki mnie nie naszły. Bo — zwrócił się do poprzednika — przy ostatniej imprezie okrutnie zwleczony zostałem i teraz zmysły nie zawsze mi prawdę gadają.

Wojciech lubił o swojej osobie rozprawiać i o swoim zdrowiu, więc go szczęśliwie Chudy Rycerz zapytał, w jakiej to potrzebie szwank odniósł.

— Chłop jeden powiedział, że Tatarzy kupę luda w niewolę wiodą i musi niedaleko Chotyczy przechodzić będą. Pan Sławomirus dragonów wyrychtował i wespół z pachołki na psubratów uderzył. Głową w wystający korzeń walnąłem i twarz mi jucha zalała. Bez przytomności mnie do kwatery przynieśli. Gdyby nie waści znajomek, ten, co na medycynie się wyznaje, to bym się prędko z ran nie wylizał.

Wszyscy ucieszyli się niezmiernie, Stanisława oglądając i ofiarowali się w dalszych poszukiwaniach dopomóc.

— Panna najpewniej do Trembowli pojechała i chyba jakiej okazji szuka, aby do Chotyczy wrócić.

Jaskulski, ścisły umysł mający, rzekł, że nie może być inaczej, tylko Kuźnicka z jakąś karawaną pod turską granicę dotarła i w Trembowli, albo w Stanisławowie przebywa, patrząc jak się do fortalicji dostać.

— Ona tych okolic nie zna i pewno niesporo jej w pojedynkę jechać. Żadni podróżni tutaj inaczej jak od wschodu nie docierają.

— A jak się Ewa z pułkownikiem rozminęła? Albo umiłowanego nie spotkawszy, nazad pojechała? Miałeś asan wiadomości jakieś?

Zgłupiał Centkowski od wszystkiego, co mu fortalicjanci mówili. Wspomniał sobie Hreptowiczównę, ale zaraz owo wspomnienie odegnał. Myśli jego Onufry uporządkował, proponując okolicy objechanie.

Nad ranem padać musiało, bo na malowanych okiennicach kropelki wody lśniły. Zrazu chciał Stanisław Paczkę wołać, ale uświadomił sobie, że służący nad Wisłą został.

Po śniadaniu razem z Czółczyńskim w kierunku wsi pojechał. Szaniec był już płaskimi kamieniami obłożony, a na uczynionym w ten sposób kopcu stała armata niewielka, lufą w stronę rzeki zwrócona.

— Trochę się klecha buntował, ale jak mu Cyryl do rozsądku przemówił, to bez szemrania dzwon oddał.

— Uhm. Jako wam pod Humienieckim?…

— Tak pytasz, jakbyś sułtańskim szpiegiem był. On tu na gotowe przyszedł… Stanica nie do ugryzienia… Wiesz przecie, boś to sam uczynił… Niczego nie robi. Tyle, abyśmy obecności w Chotyczy nie zapomnieli.

— Pewno egzercerunki urządza…

— No. I pana pułkownika żałuje. Mówi, że gdybyś w fortalicji przebywał, pewno byś dragonów fechtunku uczył…

Zawrócił Stanisław konika i w stronę wyspy pognał. Ostrów jak poprzednio całkiem łysy był. To znaczy zgniłozieloną trawą porośnięty, którą konie skubać próbowały. Mostek ten sam, tylko się bardziej do wody przygiął.

— Co zamiarujesz? Do Turek pojedziesz?

Centkowski ramionami wzruszył.

— Nie wiem. Kuźnickiej obiecałem, że bez córki nie wrócę…

— Przed Panienką przysięgałeś? Przecie zostać możesz. Albo do Lwowa wrócić.

— Co waszmość radzisz?

Żołnierz w koński kark spojrzał.

— Każdy dostaje, czego nie ma. Głodni będą nasyceni, spragnieni do wodopoju przyjdą… Jak za Ewą tęsknisz, to na twoją tęsknotę kres przyjdzie… Ja bym dziewczyny szukał. Szukajcie, a znajdziecie. Zresztą fortuna fortibus favet[2]. Nie na darmo mówią „chcieć to móc”. Albo: „dla chcącego nic trudnego”.

W kwaterze czekał Stanisława jakiś szlachcic gołowąs i w imieniu Humienieckiego do oficjum go inwitował, coby Chudy Rycerz w przytomności komendanta posilić się raczył.

Służący przed Centkowskim kamionkowy talerz postawił i puchar czerwonym winem napełniony.

— Jedz waść. Tyś tu siła zrobił, a ja dbam, żeby twoje prace na darmo nie poszły. Wiele tu nie wojujem jeno traktu musimy pilnować, coby kupcy żadnego uszczerbku nie doznali. A i orda nieczęsto chodzi, boś asan wszystko hultajstwo wytłukł. Tak myślę, że Tatarowie mniemają, iż dalej tu Centkowski rządzi. Kiedy ruszasz? Nie, żebym cię wyganiał, jeno wiedzieć muszę, to ci prowiantu dam.

— Widzę, że Marek nie do końca ci rękę wykurował…

— Robił, co mógł. Palcami ruszam.

— Toś, panie Wojciechu, kontuzjowany mocno…

— Psubrat, jako rzekłem, na arkan mię chwycił. Łeb od korzenia uderzony, łacno się zagoił i tera śladu nie masz…

— Mówiłeś, że orda nie chodzi…

— Czambulik niewielki. Jasyr wiedli i pono zachciało im się liczbę niewolników powiększyć, tom się z dragonami zasadził i bez kłopotu psich synów wytłukłem. Po prawdzie nie ja, tylko Włoszczowicki, bo mnie poganie o utratę przytomności przyprawili. Zagarniętych uwolniłem i wszyscy do swoich poszli. Kupcy zaraz do Lwowa pojechali i tym się udało.

— ?

— Szlachetni cały czas z nami byli. Widać nie wszystkich pogan Sławomirus do piekła posłał, bo kiedy do Chotyczy wracalim, insza zgraja napadła i moi ledwo z życiem uszli. Oswobodzonych psubraty nazad do ordy powiedli. Bogu dzięki, że niewielu zagarnęli, jeno tych, co z nami do fortalicji jechali. Było tego dwóch Ormian, hreczkosiej stary, rodzina z trójką pacholąt i niewiasta jedna, która się sama w te strony puściła. Dzieci chocia przy życiu ostaną, a ową pannę w haremie zamkną…

Zamilkł Chudy Rycerz i w kaprawe oczka Humienieckiego spojrzał.

— Nie można było od panny słowa kupić. Ładna. Zda się, że do Stanisławowa jechała, bo ciągle tylko „Stanisław” gadała. Od Częstochowy szła. Do umiłowanego, który pono do Turek był posłan. Owo mi dała.

Stanisław obracał w dłoni konterfekt święcony. Taki sam u Ewuni widział, kiedy ją ostatni raz u monarchy spotkał. Nic nie rzekł, ino mu się oczy zaszkliły.

Wypadł z izby i na Różynka wskoczył. Nie wiedział, jak to się stało, że się w grocie pustelnika znalazł.

Hieronim z otwartymi ramionami go przyjął, ale kiedy dowiedział się o Chudego Rycerza rozterkach, zamilkł i o ścianę się oparł:

— Pewne to?

— Nie wiem. Rady mi trza.

— Nijakiej rady ci nie dam. Wszystko w swoim sercu rozważyć musisz. Potem na mnie będzie…

— To co?

— Ja bym dalej pojechał. I nie ustał, aż pewności nabiorę, że wszystko, na co mi Niebo pozwoliło, uczyniłem. Takie medaliki za grosz w Częstochowie kupić można. W tym życiu nic pewnego nie ma. Za mało wiesz, żeby uważać, iż to Kuźnicką do ordy powiedli… Musisz więcej informacji zebrać. Wiem, że moją ochmistrzynię poganie usiekli, bo martwe ciało widziałem. Bóg miłosierny; da, że pannę zdrową odnajdziesz…

Rozmowa Centkowskiego uspokoiła. Teraz, o Agnieszce zapomniawszy, postanowienie powziął, że do Trembowli pojedzie i nasłuchiwał będzie, czy ktoś o pannie jakichś wieści nie ma.

W Trembowli zamieszkał w tej samej gospodzie, w której wcześniej z Mieszkowskim stanął. Tym razem byli w niej zagraniczni kupcowie i szlachetni, co w tej okolicy swe siedziby mieli.

Bez problemu znalazł miejsce, przysiadając obok młodzieńca, który pieczoną kurę jadł i z dużego kufla popijał.

Przy ścianie stał piec z kaflami popękanymi. Obok niego ława dębowa, od częstego używania czarna i mahoniowy kredens, który kiedyś siedzibę jakiegoś możnego ozdabiał. Karczmarz co chwila do mebla podchodził i niewielkim kluczykiem drzwiczki otwierał.

— Cóż to, jam niegodny?

Żyd tłustymi paluchami gęstą brodę przeczesał:

— Zaręczam ci, panie, że ty byś tego do ust nie wziął. To są napoje koszerne, które tylko starozakonnym smakują i starożytne sosy, co z Chłańska znajomek mi przysłał[3]. Do mięsiwa sposobne. — Pochylił się nad Centkowskim i do ucha mu szepnął:

— Z onym szlachetnym pogadaj. Musi ktoś znaczny, bo najdroższe wino pije…

Stanisław towarzyszowi się przyjrzał. Od razu rzucił mu się w oczy nos cienki, na kształt dzioba uczyniony i zamglone oczy, które wskazywały, że ów wina jako lekarstwa na kaca zażywa.

— Miałem nadzieję, że multańskiego spróbuję…

Szlachetka beknął nieprzystojnie. Nie zwracał na Centkowskiego uwagi, jeno w kufel się gapił.

— … Nie lza, żeby waszmość tutaj przebywał, bo to twojej godności uwłacza — mówił Stanisław. — Myślałem, żeś jakiś hreczkosiej tutejszy, ale bliżej się asanowi przyjrzawszy, widzę, żeś możny… A skąd Bóg prowadzi?

Biesiadnik nie miał na rozmowę ochoty i zamiarował na pięterko iść, ale pytanie pułkownika zaintrygowało go nieco; pomyślał, że Centkowski jakimś znacznym czarownikiem jest, bo od razu poznał, że podróżny z daleka przybywa. Z zaciekawieniem na Chudego Rycerza spojrzał.

— Z Kamieńca …

W milczenie zapadli. Garbonosowi zdawało się, że zbyt długo ta cisza trwa. Palcami strzelił i oberżystę przyzywając, kazał pułkownikowi czerwonego wina przynieść.

— Z niewoli uciekłem. Mój towarzysz, z którym do jednego żołnierza jechałem, pewno dotąd u Tatarów służy …

— Jak to? — Zapytał Centkowski.

— Ano. Napadli nas. Mojego kamrata w niewolę powiedli, a mnie szabelkami obili i do Kamieńca sprzedali. Na ludzkiego pana trafiłem, co armament[4] wszelaki do zamku dostawia. Dużo swobody zażywałem. Też sobie takiej kiełbasy wezmę, bo mnie ssać zaczyna …

— I co?

— Uciekłem. Do swoich pojadę. Koło Lublina…

— To waść może dobrodzieja Zajączkowskiego znasz?

— Zajączkowskiego? Jeno ze słyszenia. Ten, z którym na Ukrainę podróżowałem, siła mi o nim mówił…

— Kto?

— Rycerz, z którym do jednej fortalicji… A cóżeś taki ciekawy? Możeś ty szpieg sułtański?

— Wydaje mi się, że wspólnych znajomków mamy…

Pułkownikowy interlokutor tęgo z kufla pociągnął[5].

— Tomasz mu było…

Zaciekawiony Stanisław wyprostował się i w twarz rozmówcy spojrzał.

— Tatarzy go wzięli, powiadasz?… Może Jaśkowski się wołał?

Teraz szlachcic na pułkownika z ciekawością patrzył.

— Znasz waść? — Pomyślał, że pułkownik w myślach czyta. — Pewno on do asana…!

— Jaśkiewicz?

Powiedział Chudy Rycerz jak przez króla ordynowany, komenderowanie w Chotyczy objął i po szczęśliwym służby zakończeniu do Milanowa wrócił. Chudzielec w udo się strzelił.

— Tyżeś pewno ten Centkowski, o którym Tomasz prawił, że równego mu w szabli nie ma! To mnie teraz kres wędrówki przyszedł! Chętnie bym się z asanem na szable spróbował, jeno takowej nie noszę. Co zamiarujesz?

— Panny poszukam. Jak Bóg ode mnie twarz odwróci, to do Chotyczy pojadę i tam czekać będę.

Janusz zamyślił się chwilę:

— Fatum szczęsne ciebie na mojej drodze postawiło. Jeno obiecaj, że jak narzeczoną spotkasz to mnie i tak do Chotyczy powiedziesz!

Zaraz oberżystę przywołał i zapytał, gdzie może broni dostać.

Uciekając z Kamieńca, gołymi rękami zbił jednego kupca, a w jego sakwojażu znalazł skrzyneczkę z pieniędzmi różnymi. Po prawdzie to kupiec sam Januszowi ową skrzyneczkę dał, bo życie chciał wykupić.

— Kiedy ruszamy? Jeno nie dzisiaj, bom słaby okrutnie i żelazo ciężko w dłoni utrzymać.

Żebrowski nadzieję żywił, że Stanisław próbować się z nim zechce.

W istocie wielka wzięła Centkowskiego ochota, aby zobaczyć, czy to prawda co mu Jaśkiewicz opowiadał. Zaraz jednak panajanuszowego kaca wspomniał i od zamiaru odstąpił.

Ten zaś czując, że się propozycji nie doczeka, sam pułkownikowi skrzyżowanie szabel zaproponował.

— Daj spokój. Jeszcze przyjdzie broni używać!

Żebrowski zdawał się słów Chudego Rycerza nie słyszeć. Uważnie wpatrywał się w zastaw nowo nabytej szabli i co chwila ramieniem potrząsał, ważąc, czy multanka dobrze w dłoni leży.

— Powiadał Tomasz, że waść… Julię z Porterem ostawiłem, coby ciebie obaczyć!…

— Wczorajszy-ś i pewno ci się w oczach dwoi. Ja i tak cię na objazd zabiorę, jeno większą kompanię skrzyknę.

W izbie czterech gości przybyło. Jeden z nich miał ranę na policzku; widać, że niedawno zadaną. Szlachcic w zakurzonym kaftanie nawet nie próbował przeciętego rękawa zasłaniać. Zapomniawszy o dyskrecji, Centkowski przyglądał im się bezczelnie i poranieni zauważyli, że są w centrum Chudego Rycerza uwagi. Jeden z nich, niekontuzjowany osiłek z czerwoną gębą, przestał z pozostałymi rozmawiać, tylko gapił się w rudzielca i pana Janusza. Zdało się, że jak psi, którzy, zanim sobie do gardeł skoczą, na się przenikliwym wzrokiem patrzą, tak on się ocznie z Centkowskim pojedynkuje.

W końcu osiłkowaty kwadratowy podbródek wysunął:

— Coś się waści nie podoba? — Zwrócił się do Janusza. — Uważaj, bo z tobą to samo, co z Więckiem zrobimy.

— Do swoich wracaj. Ja zwady nie szukam. — Odezwał się Żebrowski.

— Pewno szabli nie utrzymasz. Masz to jakąś? A może rożnem dźgasz, pludraku jeden?

— Po dobroci mówię: do swoich wróć …

— Bo co?!

Żebrowski przestał mieć wątpliwości co do zamiarów osiłka, który wyraźnie zaczepki szukał.

— Poniechaj nas. Niech cię Jezus w dobrym zdrowiu zachowa…

— Tobie i Jezus nie pomoże. Nie gap się tak, kościeju jeden! — Powiedział do pułkownika — jeno do wychodka zmykaj, bo gówna tam trzymają!

Nie zdzierżył Stanisław i gwałtownie z ławy się podniósł. Wtedy dopiero widać było różnicę między jego wzrostem a wzrostem Władysława Dytko, któren wygiął się do przodu i pokaźnym żywotem rycerza bodnął[6].

— Chodź na majdan!

Władysław na Centkowskiego z wyraźnym politowaniem spojrzał. Zmierzył go od stóp do głów i zapytał:

— Pewnyś?

— Chodź na majdan. — Powtórzył pułkownik.

— Twoja wola. Przyszła na cię ostatnia godzina.

Żebrowski przestraszył się nie na żarty. Wprawdzie słyszał, że Chudy Rycerz to szermierz znakomity, ale chcąc sprawy w swoje ręce wziąć, do grubasa rzekł:

— Jeżeli do próby dojść musi, to się ze mną asan próbuj!

— Tyś mi nie zawinił…

— Ty hetko gruba, kozi synu…

— No? — Dytko twarz szerokim uśmiechem rozjaśnił. — Szkoda mi waści, boś pijany. Jak jeszcze co powiesz, to może szablę z tobą skrzyżuję…

— … Diabli pomiocie… Wypierdku…

Władysław Żebrowskiemu palce pod twarz podsunął i kiwał nimi, jakby chciał ze szlachcica więcej słów wydobyć. Temu koncept się wyczerpał, bo nigdy nie warcholił i tęgo mózgownicę wysilał, aby słowa wydobyć, na których dźwięk Dytko obrażony poczuć się może.

— Waść jest kiep i… skurwesyn…

— ? — Zdumiał się Władysław — To moja matka…? Bierz szablę!

Idąc za dom, pomyślał, że ów pijany garbonos celowo jego matkę murwą nazwał, bo chciał do pojedynku z nim stanąć. Kilka kroków przed Żebrowskim się zatrzymał i ostrze wysunął.

— Powiedz mi jeno, póki jeszcze możesz, zali naprawdę za skurwego syna mię bierzesz?

— Stawaj!

Janusz szablę na wysokości twarzy trzymał i nieznacznie do przodu się pochylił.

— Twoja wola… — Dytko jakiś ruch wykonał i ostrze kilka centymetrów od dłoni Żebrowskiego przeleciało. Janusz gwałtowny krok w lewo dał, pięść cofnął i rękę unosząc, walnął nyżkiem[7]. Władysław zmuszony był odskoczyć i bronią się zastawić.

Żebrowski zachowanie oponenta wykorzystał i nie pozwalając na dystansu zwiększenie, znad głowy uderzył w brew celując[8].

— A waść to szlachcic czy plebejusz jaki? Boś zwyczajny cepem machać!

Rozwścieczony Janusz z impetem na przeciwnika natarł, ale ten zgrabnie do tyłu odskoczył.

Żebrowski urywany oddech opanował i trzymając multankę w gotowości do niespodziewanego ciosu sparowania, powoli do Dytki się zbliżył. Szlachcic Januszowi wyszczerbioną zastawę pokazał. Nie lza mu było młotka swojej broni brudzić i tylko uniki robił. Czasami, całkiem bez atencji, ostrze do ziemi opuszczał, a czasami głownię podnosił, pozwalając, aby szabla oponenta po zastawie się ześlizgiwała. Wiedział, iż pojedynek z pijakiem nie jest czymś, czym chwalić się można. Przecie na pochyłe drzewo każda koza wejdzie[9].

— Hola, mości panowie! — Odezwał się Centkowski, któren za tymi dwoma do sadu poszedł. — Jak tak dalej’ pójdzie, to was koniec świata zastanie. Lepiej do pierwszej krwi!

— Niech waści towarzysz odszczeka, co o mojej matce mówił!

— Ja twojej rodzicielki nie znam …

— Ale ją do murew zaliczasz …

— Może to i zacna niewiasta…

— Moim towarzyszom to powiedz… Rękaw na lewym przedramieniu podciągnął:

— Tnij!

Żebrowski na adwersarza szeroko otwartymi oczyma spojrzał:

— Jakże?

— No! Krwie mi upuść… Nie chcesz? To może wina utoczysz?

Janusz na propozycję przystał i w towarzystwie Chudego Rycerza do gospody wrócił.

— Pozwólcie waszmościowie szlachetnego Żebrowskiego prezentować, któren dzielnie mi pola dotrzymał. — Powiedział Dytko. — Spójrzcie w jego oczy, które dowodnie wskazują, że ów Sarmatą jest prawym. I to jeszcze obaczycie (a powiadają, że oczy zwierciadłem duszy są), że to człek honorny. Nieprzystojne słowa o mojej maci cofnął i gotów jest waszmościom powiedzieć, jako o jej kurestwie nic nie wie[10].

— Ja waszmościów kompana pierwszy raz zobaczyłem. Wszystko, com o jego matce mówił, wcale prawdą być nie musi. Nie wiedziałem, co począć, żeby pan Władysław na majdan poszedł i mojego towarzysza oszczędził. Pułkownik wielką zadrę w sercu nosi … Lubej na Ukrainie szuka.

— Jakże? To w waszeci stronach dziewcząt nie staje? A może ty za jaką złudą i wyobrażeniem gonisz?…

— Zaręczam ichmościom, że panna Kuźnicka z krwi i kości jest zbudowana. Do Chotyczy z tęsknoty pojechała …

— To może i nas do szukania dopuścicie? Dytko szablą robi okrutnie, a Wołejko z gołymi rękami potrafi na wroga się rzucić…

— Owi kontuzjowani przecie …

— Nie myślelim, że Więcek bronił się będzie. Spodziewał się hreczkosiej zajazdu i swoich ludzi w pogotowiu trzymał…

Podczas popisu zeszłorocznego[11] Marcin Więcek zarzucił Pawłowi Wołejko, że ten bezprawnie za dobrze urodzonego się podaje. Paweł Więckowi dokument starodawny pokazał, z którego jasno wynikało, że Wołejkowie do Korony z Jagiełłą przybyli. Więcek nie dał się przekonać i prawie do pojedynku by doszło, ale Gruszczyński szepnął, jakoby problem w inny sposób rozwiązać, to znaczy Więcka we dworze zajechać i kości mu porachować. Zaraz się ofiarował, że zajazd uczyni i ze swoimi hajdukami do Więckówki pojedzie. Władysława o wszystkim uwiadomił, wiedząc, że ten fechmistrzem jest znakomitym i Piotra Dobrosielskiego, któren głowę tęgą ma i imaginację za wszystkich wysila.

Właśnie od Marcina wracali, któren — podejrzewawszy, że przyjdzie mu za obraźliwe słowa płacić — bronił się dzielnie i nawet z sokolika przygrzewał[12].

Wołejko i jego towarzysze nie spodziewali się, że Więcek jakowyś wstręt im uczyni i jak na wywczas jechali. Srogo się zawiedli, bo Marcin bez skrupułów uzbrojoną czeladź przeciw nim skierował — napastnicy ledwo z życiem uszli. Jakiś parobek ciął Dobrosielskiego, a drugi Gruszczyńskiemu prosto w twarz wypalił. Wołejko, gdyby się ręką nie zasłonił, byłby w żywot oberwał, a tak mu stary ekonom jeno rękaw poharatał.

Ludzi swoich przodem wysławszy, do Trembowli zjechali, aby plan dalszego postępowania ustalić.

— To jak?

— Pierwej się wykurować musicie…

Gruszczyński z głowy poszarzały bandaż zerwał.

— Zobacz. Kula jeno drasnęła. Owo czarne to z prochu. Dobrosielski tak w policzek cięty jakby mu się brzytwa przy goleniu omsknęła…

W końcu na tym stanęło, że na razie panowie odpowiedzi nie dostaną, bo dopiero za dwa dni do swoich siedzib ruszą.

Po zajściu z Dytką pułkownik z większą atencją na Żebrowskiego spoglądał.

— Jak chcesz Kuźnickiej szukać? — Zapytał Janusz. — Plan jakiś mieć trzeba. Pozwól asan, że ja takowy opracuję, boś ty aferowany i rozsądnie myśleć nie umiesz[13]. Codziennie z Trembowli na trakt wyjedziemy, słuchając, czy ktoś o Ewie wieści nie ma. Da Bóg, pannę osobiście najdziem i nie mieszkając do domu odstawim. Jeno przez Lublin, bo do swoich muszę. Ciekawość mnie bierze okrutna, czy Julia do ojca przyjechała i czy ją ten Szot nie zbałamucił[14]…

Wieczorem do gospody zeszli i dużą ilością wina się uraczyli.

Wprawdzie Centkowski nie pijał, ale brał go dla Janusza podziw za tak rozsądne z warchołem postąpienie i nadzieja w niego wstąpiła.

Nazajutrz, jeszcze przed świtaniem na trakt wyjechali. Pomyślał Centkowski, że Ewcia wcale do Trembowli nie dotarła, jeno z gościńca od razu do Chotyczy się udała. Zaraz się zmitygował, bo przecie fortalicję niedawno nawiedził i skoro Ewy nie było, to pannę na pewno Tatarzy uprowadzili. Jak tylko Żebrowski o powrocie napomknął, to konia zawrócił i do miasta pognał.

Zatopieni w myślach i pierwszą podróżą zmęczeni, ochędożywszy się, przy kuflach zasiedli.

Następnego dnia, pytające spojrzenie Dytki ignorując, pułkownik całą Trembowlę przejechał. Zaraz na błoniach Władysław ich dogonił:

— Z wami pojadę. Tamci niech sił nabierają.

Po opuszczeniu miasta przez wzgórza niewysokie przeszli i znaleźli się na rozległej płaszczyźnie, nitką niezbyt szerokiej drogi przeciętej. Dziarsko spróchniały pień przekroczyli i w przecinkę wjechali. Na jej końcu polana szeroka majaczyła, strzechami plebejskich domostw upstrzona.

Zaniedługo przejechali obok szlacheckiego dworu, drewnianego, (jako w tej części Rzeczypospolitej bywało) i obronnego wielce. Dwór ten stał przy strumyku, który Stanisławowi Kuźnicę i Chotycz przypominał. Do rzeczki piaszczysta ścieżka prowadziła, a na drugim brzegu, skarpiastym, trzy kopce były, na kształt szańców uczynione.

Spragniony Żebrowski w pułkownikową twarz spojrzał, ale Centkowski ochoty spoczynku nie wyraził.

Kiedy słońce najwyższy punkt osiągnęło, zobaczyli pięć wyładowanych towarami wozów i uwijających się wokół nich pachołków uzbrojonych.

Władysław, jako tutejsze obyczaje znający lewe ramię w górze trzymając, do karawany podjechał:

— Kupców dwóch i szlachcic jeden. Do Trembowli jadą.

Jeden kupiec to był trembowlecki obywatel, a drugi Turczyn z Kamieńca samego. Owi już dawno handle ze sobą robili, a teraz z multańskiej strony wracali, zmówiwszy się wprzódy, że z towarami do Jass pojadą.

Centkowski nie mógł się nadziwić, że chrześcijanin z poganinem wspólny język znajduje.

— Głód ambicji nie zna. Ja i pan Mehmed o swoich Bogach nie rozprawiamy jeno o tym, który lepszy towar ma i więcej zysku odniesie. Zresztą my obaj poganie. On dla mnie, ja dla niego. Chciałem go na chrześcijanina przekabacić i nawet do kościoła zaprowadziłem, ale on zapachu kadzideł nie znosi. Na swoim dywaniku do modlitwy mnie zmuszał. Na tym stanęło, że jak do Allacha woła, to ja litanię odmawiam.

Opowiedział Stanisław swoją historię i kupcowie zaraz rady dawać mu zaczęli.

— Coś mi się widzi, że tutaj panny nie znajdziesz. Przyjdzie ci do Kamieńca jechać i tam języka zasięgnąć. Tatarzy niektórych niewolników w mieście przedają. Może swoją Kónicką w górnym zamku odszukasz…

Dotarło do Stanisława, że musi turską granicę przekroczyć i z pogany się mieszać. Jednak odrzucał od siebie myśl taką, nadzieję mając, że Ewunię przy Trembowli spotka.

Wracając do oberży, postanowił, że mijany dwór nawiedzi i pozwoli Żebrowskiemu wytrzęsione kości rozprostować. Po południu do zabudowań się zbliżył i konia nie wstrzymując, przez drewnianą bramę przejechał. Na desce, która nad wjazdem przybita była, widniał napis nożem wyrżnięty: „KTO TU JEDZIE TYMI WROTY, ZOSTAW NA POLU KŁOPOTY”.

Na pustym placu nikogo nie było. Parobek jeden spośród lip wyszedł i na szaniec się wdrapał. Po chwili powietrzem armatni wystrzał targnął. Huk przetoczył się po okolicy, odbijając się od wzgórz niskich po drugiej stronie wyrastających. Za chwilę dały się słyszeć trzy strzały i pułkownik, niegościnnym przyjęciem zaskoczony, szybko się pod najbliższym krzakiem położył.

Po chwili z wnętrza grube przekleństwo dobiegło i w drzwiach pojawił się szlachcic w wieku około lat pięćdziesięciu, który, trzymając w dłoni niewielki krzyżyk, na najwyższym stopniu klęknął. Zaraz za nim przed dom wybiegli szlachetny w sile wieku i dziewczyna w podróżny strój ubrana. Mężczyzna zaczął się w niebogłosy wydzierać, że przybyli jakowyś rapt mu czynią.

Podniósł się Centkowski i ręce na boki rozłożył:

— Nie krzycz, wasindzieju, na miłość Boga! Po dobroci my przyszli i nijakiego wstrętu nie uczynimy!

Szlachcic ten nie był pewny, zali pułkownik szczerze się opowiada, tym bardziej że Dytkę rozpoznał, o którym wiedział, że znacznym rębajłą jest. W końcu zakrzywioną szablę opuścił i patrzył na kmiotka z drewnianymi grabiami w stronę Władysława biegnącego. Nie zdążył nawet ust otworzyć, kiedy chłop zamachnął się i szlachcica w ramię zdzielił.

Zaskoczony Władysław jęknął przeciągle, za obolałą rękę się chwycił i przykucnął, nieprzytomnie oczyma tocząc.

Beata Brudzińska do uderzonego podbiegła i pomogła mu z ziemi się podnieść.

— Ja waści opatrzę. Od pani starej się nauczyłam.

Pani stara aptekę trzymała, wszelkie ingrediencje przygotowując, we dworze konieczne. Osobliwie smarowidła dla pana Hohelskiego, któremu okładania z pokrzyw niewiele na obolałe krzyże pomagały i dla Józefa, co go Tatarzy w łeb ranili i od tego mu się w głowie poprzestawiało. Była Beata dla Warząchwickiej dzieweczką ulubioną, którą od dawna w arkana zielarstwa wprawiała. Panna, piętnaście lat licząca, zajęć, dobrze urodzonym szlachciankom właściwych, nie lubiła. Obiecana była Antoniemu Krachelskiemu, synowi sąsiada niedalekiego, który po drugiej stronie mieszkał. Trochę się buntowała młoda i zgrabna jak łania panna przeciwko temu małżeństwu, bo nie dość, że Antoni tytuniem śmierdział, to jeszcze głowę miał nieforemną, gruszkę przypominającą, i w miejsce zębów kawałek szczęki ippopotama wstawiał. Oczywiście nie śmiała Beata panaojcowej woli się sprzeciwiać i jeno Elżbiecie, którą jak matkę traktowała, łzami rękaw moczyła.

Dziw brał, że matka Beaty za golca wyszła, bo gdyby pies na majątku Walerego siadł, to by ogonem po sąsiednim folwarku merdał. Gderała przy tym, jakoby wszystkiego doglądać musi, a osobliwie starej pani na ręce patrzeć, bo ta złodziejką jest i nieudacznikiem.

Brudzińska wszystkich do bawialni zaprowadziła, w której przy rzeźbionym stole siedli. Niespodziewany wystrzał spowodował u niej palpitację uciążliwą i piersi Walerowej żony falowały mocno.

— Wybaczcie waszmościowie, ale do apteki muszę. Powinnam jakowych kropelków zażyć, bo inaczej’ globus mię chwyci i w niczym asanom nie usłużę.

Zostawszy sami, rycerze po izbie się rozejrzeli. Gładkie ściany ozdabiały okna w grube ramy wprawione, dwa kandelabry i obraz Matkę Najświętszą przedstawiający.

Po chwili do bawialni zaaferowany gospodarz wszedł. Masywne drzwi zamykając, na drewnianej ławie przysiadł:

— To naprawdę od Woronieckiego nie jesteście? Jużem myślał… Jak tylko falkonet huknął… Take-m się z panem Leonardem umówił…

Za Leonarda miała jejmościanka Barbara wyjść. Walery z onym uzgodnił, że Woroniecki in personam suam[15] lubo przez zaufanych rapt uczyni i Brudziński nie będzie kosztów wesela ponosił. W Trembowli protestację na jawny despekt zrobi; po miesiącu raptusowi przebaczy, a krewnym gęby pieczonymi kurakami zatka. — Mam nadzieję, że waszmościowie wszystko w tajemnicy trzymać będą. Nie chcę, aby to się jawnym stało. Z torbami bym poszedł…

Pan Józef wszystkich od dalszej rozmowy wybawił, co wielce na rękę imć Waleremu było, któren nie miał o czym rozprawiać, a na farfałki szkoda mu było języka strzępić[16].

Pokój Józefa to istna kapliczka i tylko złoceń brakowało, aby go za świątynię wziąć. Zapach kadzidła łatany baldachim przenikał i poczerniałe ikony na ścianach porozwieszane. Między nimi znajdował się ołtarzyk, na kształt niewielkiej szafki uczyniony, którego zamykane skrzydła przedstawienie Maryi z Dzieciątkiem chroniły i Jana Chrzciciela, prawą dłoń o kędzierzawego baranka opierającego. Pan Brudziński grubą świecę zapalił i z namaszczeniem w dłonie zatłuszczoną książeczkę wziął. Jego pomarszczona twarz łagodnych rysów nabrała.

Klękając na wytartym od częstego używania meblu, na Walerego spojrzał i ten, w lot panaojcową intencję zrozumiawszy, zaraz na kolana się osunął:

Zacznijcie wargi nasze, chwalić Pannę Świętą,

Zacznijcie opowiadać cześć jej niepojętą […]

Zawitaj, Pani świata,

Niebieska Królowo,

Witaj, Panno nad panny,

Gwiazdo porankowa […]

Kiedy z pokoju wychodzili, musieli obok izby przejść, która królestwem Warząchwickiej była. Elżbieta osobiście w kuchni całe naręcza ziół umieszczała, które, w pęki powiązane w sieni wisiały. Czasami prosiła kawalkatora, co panu w polowaniach towarzyszył, aby przynosił jej ingrediencje do sporządzania leków konieczne, na przykład sadło borsucze, łosiowe kopyta czy żmije martwe …

Naprzeciw okna masywna szafa stała, z drzwiczkami na niewielki kluczyk zamykanymi, a w niej likwory rozmaite, nalewki i bezcenna dryjakiew z dalekiej Italii sprowadzona.

Żebrowski bezproduktywnym wzdychaniem się nie zajmował. Pierwej odczuwał, a dopiero potem swój do płci odmiennej stosunek racjonalizował. Zdawało się, że byłby dobrym dla Śliwakowskich kompanijonem, ale nie do końca, bo na zmysłowości nie poprzestawał. Widząc, jak Beata nad siedzącym na niskim zydelku Władysławem się pochyla i jej piersi jeno bluzka podtrzymuje, bez zastanowienia do apteki wszedł.

Panna na niego spojrzała i zaraz do smarowania swojego pacjenta wróciła.

— Aaa… ja się, waćpanno, lekowaniem w swoim domu zajmuję… — powiedział szlachcic.

— To apteczkowej nie masz?

Rzecz jasna u Żebrowskich taka dziewczyna była. Gruba i szpetna, na dodatek pijaczka wszeteczna, która dwóch mężów pochowała[17]. Pewien czas Żebrowski nawet się z nią przyjaźnił, bo dzięki Magdalenie (i w jej towarzystwie) mógł zamiłowaniu do szklanki folgować. Dziwił się jeno, a potem Opatrzności dziękował, że przy Magdzie poruszenia nieprzystojnego nie czuł.

Wcale na lekowaniu się nie znał, jeno tak powiedział… Poza tym musiał czymś swoję obecność usprawiedliwić. Nie mógł przecie powiedzieć, że biust panienki jego gacie ciasnymi uczynił.

— Ojciec trzyma wszystko, co w medycynie potrzebne — rzekła dziewczyna. — I zioła wszelakie, i sadło niedźwiedzie i tłuszcz bobrowy… — Energicznie szufladę wysunęła. — Nawet kopytka łosiowe i z dżdżownic proszek … O, i mocz od piesków. Hohelskiemu daję. Na włosy.

Żebrowski udał ciemnozieloną flaszą zainteresowanie.

— Jakie pieski?

— Nasze. Charty, co je na lisa trzymamy.

— Słyszałem, że angielczyki najlepsze.

Beata ramionami wzruszyła.

— A to na gładkość skóry… i ziele diabelskie, od śmierdziuchów ze Szkocji nabyte, owe tytuniowe liście, na wszelkie dolegliwości panaceum.

— Waćpanna pijesz?…[18]

Beata na Żebrowskiego szeroko otwartymi oczyma spojrzała i pokazała mu księgę, na okiennym parapecie leżącą:

[…] ten swój towar brzydki, łajdaki

Szkoci zwykli przedawać za przednie przysmaki.

Jeszcze, gdy jej nad zamiar w swoich budach mają,

Żeby się zdała świeża, zawsze na nią szczają.

I tak to sławne ziele z gównem pomieszane

Musi być jeszcze nad to szczyny odwilżane […]

I jak wasza tabaka ludziom czerni zęby,

Że jak psu z kałamarza drugim śmierdzi z gęby,

Mym zdaniem słusznie by wam za to wyrządzono,

Kiedy by z paszczęk waszych wychód urządzono […]

— A waść sam ziółka zbiera? Jakie to w twojej okolicy rosną?

Żebrowskiemu na każdy temat rozmowa odpowiadała, bo pozwalała dłużej w towarzystwie Beaty przebywać i jej nadobnymi kształtami się rozkoszować.

Wspomniał, jak siostra kładła na twarz mazidła różnorakie:

— A na wybielanie skóry co aśćka polecasz?

— Rzodkiew z miodem mieszana. Albo błoto z jaj i mąki uczynione. Waści to niepotrzebne. Lico masz akurat. Jeno ten nos… Na to medykamentów nie ma…

— A włosy?

— Co, włosy?

— No, kolor zmienić.

— Głowę kruczym jajem pomazać. I oliwę w uściech trzymać. Tę miskę mi daj. — Waszmość włosów zmieniać nie musisz. Bardziej twój towarzysz.

Janusz z rozkoszą patrzył, jak paluszki Beaty, w kawałek lnianego płótna uzbrojone, brązowy miód z sinego ramienia Władysława ścierają.

Czynności nie przerywając, gadała szlachcianka z Żebrowskim o substancjach do lekowania sposobnych:

— Warząchwicka wiele scjencji mi przekazała.

Głową w kierunku opasłego tomu rzuciła.

Sławetne dzieło Szymona Syreniusza otwarte było na stronie z wyobrażeniem babki, chwastu do zatamowania krwi zdatnego i lubczyka, którego fraucymer dla zjednywania miłości używa.

Kiedy panna opatrywanie Dytki skończyła i białym ręcznikiem zamachała, Janusz wzrok podniósł:

— A co byś waćpanna uczyniła, gdybym ci w kaszy jakie philtrum zadał?[19]

— Nie wyglądasz na takiego, co by mnie alterować chciał …

— Ja bym twoje ciało wewnętrznie do mojej osoby wzbudził …

— Co też …

— A co? Lustro mam. Bez ziół panienki nie afektuję…

— Chcesz? — Myślała jejmościanka, że garbonos jakąś grę prowadzi. — Stłucz lustro. Mniemam, że nie z Murano pochodzi. Mnie twoja fizjonomia niestraszna.

— Jam … jeszcze żadnej …

— Co?

— Nie ślubował …

Zrozumiała Beata, że szlachcic całkiem poważnie jej słowa traktuje i do Dytki się zwróciła:

— Przez niedzielę siność zejdzie. Boleć zaraz przestanie.

Z izby wyjść chciała i nie chciała. Owładnęła nią ciekawość okrutna, co takiego jeszcze ów szlachetka powie, bo podejrzewała, że fantazja u niego niezwyczajna. Miała nadzieję, że kontuzjowany zaraz apteczną izbę opuści. Ten domyślił się, że tu jakowaś gra idzie i nie miał ochoty do sieni wyjść, aby go nic z owego widowiska nie minęło.

Żebrowski przed amorami się nie bronił, chocia jeno cielesne kochanie znał. Afektów nieutulonych do żadnej panny nie czuł i podejrzewał, że Beata obiektem jego westchnień zostać może. Nie wiedział, (bo i skąd), że panna innemu obiecana.

Ta zaś, jako się rzekło, żadnego poruszenia w kierunku Krachelskiego nie czuła i kiedy wspomniała, że ów ippopotamowej szczęki zażywa i tabak pije, to obrzydzenie ją brało. Jakoś zlegania z panem Antonim wyobrazić sobie nie mogła.

W końcu wszyscy w bawialni się zeszli.

Stanisław młodemu gospodarzowi swoje dzieje opowiedział, a Walery w milczeniu głową kiwał. Dorota co rusz haftowaną chustkę pod oczy kładła.

— Co aśćka płaczesz? Centkowski waleczny i jak sobie coś postanowi, to cel osiągnie. Musi, że Kuźnicką odnajdzie, bo inaczej’ bym się w poturaka obrócił. On, imaginuj waszmości, wszystko czyni, coby narzeczoną do domu zaprowadzić.

Zawstydził się pułkownik na te słowa, bo mu się Agnieszka wspomniała i, że zamiarował dalszej podróży zaniechać.

— Bóg okazałby się wcale nie takim, jak nam księża w kościołach każą. Nie da, żeby nam się darmo odgnioty na dupach porobiły.

Od dalszej filozofii wszystkich Józef Brudziński wybawił, który z obnażoną szablą do izby wkroczył. Rzekł, że parobek z armatki strzelił, bo myślał, że jakowiś rabusie do dworu przybyli.

— Jużem chama oćwiczyć kazał i tego drugiego, co z grabiami leciał. Waść to chyba ów Dytko, o którym w całym powiecie głośno …

Rębajło z zadowoleniem na ławie się poruszył.

— Powiadają, że w siedemdziesiątym drugim w Kamieńcu byłeś i widziałeś, jak cegłówka Wołodyjowskiemu łeb urywa[20]… Waszeć pono z wycieczkami za mury chodził … Gadali, że jak żeś jednego psubrata siekł, to go potem w dwóch kawałkach do obozu nieśli. I nijak nie mogli końskiego przodu z tyłem spasować … Ja waści powiem, że to pewno prawda. Kiedy moskwicinów biłem, tom takiego rycerza oglądał, co jak szablą zamach wziął, to ostrze dopiero na ziemi się wstrzymywało… To-ś wojak, panie pułkowniku? … — zwrócił się do Centkowskiego — Siła-m się pod hetmanem nawojował …

Podszedł do otwartego okna i machając, starał się jakiegoś owada na podwórko wypędzić.

— Teraz na wycugu jestem — powiedział — i, kuchnia kochana[21], pieski karmię, bo dziewczątka dorosły…

Mój kamrat to miał zwierza! Drugiego takiego w całej Polszcze nie znajdziesz. Kiedyśmy koło Winnicy stali to mnie przyjaciel inwitował, co by jego siedzibę nawiedzić. Pojechałem. Chart, kuchnia kochana, wielką armatę sobie upodobał i legowisko w niej miał. Kiedy towarzysz na mój przyjazd do vivatu strzelać kazał, piesek akurat poobiedniego spoczynku zażywał. Jak przygrzało, to w powietrze wyleciał i pewno się dziwił, że go kula goni …

— Daj spokój, stryju…

— Potem go młynarz z sąsiedniej wsi przyprowadził…

Stanisław, do swojej kwatery wracając, nie miał na z nikim rozmowę ochoty.

Znalazłszy się w pozycji horyzontalnej, poczuł błogość wielką i nie zamierzał jej niespodziewanym uniesieniem przeganiać. Kołatała mu myśl o Ewy nieszczęściach, ale całkiem świadomie ją od siebie odepchnął.

Rano wyłuszczył Januszowi wszystkie powody, dla których uważał, że Ewunię bliżej Kamieńca znajdzie.

— Mnie za jedno. Tylko nie do Turek. Jak zamek zobaczę, to waści w łeb palnę…

Z miasta koło dziewiątej wyjechali. Słońce leniwie nad horyzont się wspinało, rozległe, ukraińskie pola oświetlając, nieregularnymi jarami poprzecinane.

Janusz rozmyślał o swojej z Beatą rozmowie. Nie tej ziół i lekowania tyczącej, ale o dyskursie, który do końca doprowadzony nie był.

Wspomniał jejmościanki słowa, jakoby fizjonomia jego w niczym nie przeszkadza. Z zachowania Brudzińskiej wywnioskował, że szlachcianka przychylna mu jest. Tak, jak to z zakochanymi bywa, którzy nic nieznaczące słowa za dobrą monetę biorą, wydało mu się, że spojrzenie przelotne o wielkim uczuciu stanowi. Postanowił, że jeszcze tylko tę wyprawę odbędzie i zaraz do Beaty pojedzie. Żeby tylko ona jego słów za drogę do zaspokojenia cielesnych żądz nie wzięła! Gdyby choć przebrzydłego jaszczura z zamorskich krain chciała, lubo turban wszystkimi kolorami się mieniący!…

Spojrzał na Centkowskiego i plecy towarzysza widząc, przestał myśleć o nim jak o kimś, kto za ułudą goni. Żal mu się pułkownika zrobiło, bo od razu wspomniał, że swoją bogdankę bezpieczną ostawił, a Stanisław jakoby za wiatrem pędzi. Kiedyś mu się zdawało, że alkowa pierwej idzie, a zaamorowanie potem przychodzi; teraz inaczej’ myślał i przed Beatą jak przed Panienką Najświętszą mógłby ręce do modlitwy składać. Jawiła mu się Brudzińska jak obrazek święty, który jeno w dłoniach trzymać można.

Zaraz myśleć przestał, bo wjechali w pola, które niezbyt bezpieczne się zdały.

Po prawej stronie ciągnął się las majestatyczny, do którego dochodziła ledwie widoczna ścieżynka, przy niewielkim kopczyku początek biorąca.

Pułkownik, widząc, że rumak kopytami chmury piasku wzbija, wierzchowca w bok skierował i równolegle do piaszczystego duktu jechał.

Niczym nieuzasadniona nadzieja w niego wstąpiła, że dzisiaj Kuźnicką spotka. Wyjechał na trakt i wcale Żebrowskiego nie gonił, który — w myślach zatopiony, zdawał się chwilowej Stanisława nieobecności nie dostrzegać. Tak naprawdę to dostrzegł, tylko mu się zdawało, że Centkowski za potrzebą się oddalił.

Miłość to największa w świecie siła, a miłość do kobiety równych sobie nie ma. Wszystko, co z tego uczucia swój początek bierze, nigdy obowiązkiem nie jest, jeno koniecznością, przez miłującego rozumianą.

Chudy Rycerz zorientował się, że Janusz do Beaty wzdycha i postanowił, że słuszności januszowych postępków rozważał nie będzie. Jemu też niesporo było, kiedy ktoś jego poszukiwania rozbierał. Mógłby ktoś taki w głowę się stuknąć i powiedzieć, że lepsza Hreptowiczówna we dworze niż Kuźnicka na Krymie.

Tylko do miłości żadnego szkiełka przyłożyć się nie da. Nie można jej wydumać i na chłodno kalkulować[22].

Wjeżdżając w trembowleckie zabudowania, poczuł się Stanisław uspokojony zupełnie. Nie myślał o dalszych poszukiwaniach ani ich zaniechaniu. Uświadomił sobie, że Agnieszkę Opatrzność celowo mu na drodze postawiła, aby jego wytrwałość sprawdzić. Skoro tak, to szukania nie przerwie, a jak Bóg nie poszczęści, to u kamedułów się zamknie.

Następnego dnia, przy śniadaniu, powiedział Żebrowskiemu, że dzisiaj może robić, co chce, bo nigdzie nie ruszą:

— Niebo dziwnie chmurami zaciągnięte. Zastanów się, czy dalej ze mną będziesz, bo jutro w stronę Kamieńca pojedziemy.

Na wschód od Trembowli okolica niczym nie różniła się od tej, którą Centkowski wcześniej oglądał. Tyle tylko, że jechał przez stepy szerokie, od drogi błotnistym rowem oddzielone. Żebrowski, któremu tutejsze wino nie służyło, często z konika zsiadał i trzymając w dłoni łopianowe liście, gramolił się przez rów, w zaroślach znikając.

— Dumasz? — Rzekł Stanisław, chcąc rozmowę nawiązać.

Żebrowski nie odpowiedział, jeno za brzuch się chwycił i prędko w krzaki poszedł.

— A waść? — Po powrocie zapytał.

Centkowski w końską grzywę popatrzył.

— Ja i tak wiem. Na wsi osiądziesz i dzieciska ci przyjdzie chować…

— A ty?

Żebrowski ramionami wzruszył:

— Jak cię na Mazowsze wyprawię, to do Brudzińskiego pojadę…

— Beata…

— Wstrętny panience nie jestem. Gdybyś widział, jak ona sprytnie Dytkę opatrywała!

Pułkownik uśmiechnął się pod wąsem.

— Innemu obiecana…

— Co tam. — Ożywił się Janusz. — Wszystkie zasuwy i wrzeciądze pokonam! Rzekła mi…

— Zastanowił się Żebrowski, bo przecie Beata ponad wątpliwość afektu mu nie okazała. —Twoja Kuźnicka?

Rozmarzył się Centkowski, bo wspomniał, jak Ewcię karmiącą kury zobaczył.

— Tak sobie myślę — kontynuował Janusz — że nie wiadomo, dlaczego ta lubo inna dziewica na mężczyznach wrażenie wywiera i męskie serca do silniejszego bicia przyprowadza. Jedyne wytłumaczenie, które mi do głowy przychodzi to takie, że Bóg dziwnie ten świat urządził, kobietę jako zamek stwarzając, a chłopa jako klucz, który do onego zamka pasuje.

Żebrowski zaczął filozofować bezsensownie, więc pułkownik przekonany, że Ewę dzisiaj odnajdzie i nie mając ochoty na panajanuszowych rewelacji słuchanie, do przodu się wysforował.

Droga z lasu ich wyprowadziła. Wyjechali na przestrzeń rozległą na horyzoncie szeregiem wzgórz niewysokich ograniczoną. W dół zjechali i przejeżdżając przez drewniany mostek, obok modrzewiowego dworu się znaleźli.

Słońce jeszcze