Na szlakach bursztynu. - Rafał Sulikowski - ebook

Na szlakach bursztynu. ebook

Rafał Sulikowski

0,0

Opis

Zbiór małych form narracyjnych i mikroprozy, tworzonej w ciągu ostatnich lat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rafał Mateusz Sulikowski

Na szlakach bursztynu.

/mikronarracje/

© Rafał Mateusz Sulikowski, 2019

Zbiór małych form narracyjnych i mikro-prozy, tworzonej w ciągu ostatnich lat. Większość niie była wydana drukiem. Autor pisze budując autorski styl w polskiej twórczości literackiej.

ISBN 978-83-8155-531-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

***

Ławka w parku

Kiedy siedział w parku na ławce, niedaleko od pomnika Wyspiańskiego, zabudowanego pośrodku wielkiego klombu i wysokich żywopłotów, nie czuł się dobrze. Wokoło czasem było tłoczno, a czasem pusto. Studiował polonistykę, ale nie szło mu za dobrze. Zawsze znajdowali się lepsi, zaradniejsi, pochodzący często z małych, postgalicyjskich miasteczek, a nawet wiosek podkarpackich. Jeden ze studentów chwalił się wszem i wobec, że potrafi przeczytać trzy książki dziennie. Nie dość, że je czytał od początku do końca — co dzisiaj rzadkie, to jeszcze zapamiętywał wszystko, potrafił w dowolnej chwili, szczególnie na egzaminie, odtworzyć daną informację widząc w wyobraźni dokładną stronę, z której informacja pochodziła. Pochodził, jak wielu innych, z biednej rodziny, mieszkającej w okolicach Rzeszowa, w małym Jaśle. Nosił długie włosy a la Beatlesi, ubierał się zgodnie z uniwersyteckim, ówczesnym “dress codem” i mówienie na ćwiczeniach nie sprawiało mu problemu. Pozostali koledzy cicho go podziwiali, a potem wspólnie założyli literackie, dziś dobrze prosperujące czasopismo, a pierwsza redakcja mieściła się w jednym z pokoi w akademiku.

Inaczej było z bywalcem parku Jordana. Cisza drzew, melodyjna gra ptaków, także niebieskich działała kojąco na zszargane w podstawówce i liceum nerwy. Siedział jednak zwykle krótko, jak pielgrzym w drodze, który na czas musi przed zamknięciem bram miasta w XIX wieku zdążyć z przybyciem. Zazwyczaj w plecaku miał zapas wypożyczonych z niedalekiej, potężnej biblioteki książki. Żadnej jednak nie czytał od deski do deski. Lektura zazwyczaj kończyła się po kilkunastu stronach. To, co pisali nawet znani pisarze nużyło okropnie do tego stopnia, że skanował tylko tekst w poszukiwaniu istotnych danych. Polonistyka zalewała studentów setką lektur rocznie, nie licząc opracowań i artykułów. Dziś zmniejszono ilość obowiązkowych książek, ale w tamtych czasach — a była II połowa chaotycznych lat 90-tych, na uczelni miało miejsce niemalże “pranie umysłów”. Dla strudzonego wędrowca, niespiesznego przechodnia było to za dużo. Jeśli w danym roku przeczytał połowę, uznać to należy za spory sukces. Niestety, nie pamiętał nic. Zapominał treść, potrafiąc tylko ogólnie opowiedzieć egzaminatorom, o czym czytał, kto jest autorem i jaki jest tytuł i spis treści. To i tak sporo. Bywali i tacy, którzy studiowali po dwa, trzy kierunki. Jeden z nich, przyjaciel studenta spod Karpat, mawiał, że “polonistykę studiuje z pasji, a prawo dla kasy, żeby mieć później za co żyć”. I miał rację. Większość z roku ledwo nadążała za pogonią szczurów. Jako bardzo sfeminizowany kierunek, gdzie na cztery studentki przypadał jeden student, filologia polska i tak wypadała nieźle na tle innych tego typu zajęć w Polsce. Profesorowie woleli jednak swoje żmudne badania literackie, pisanie artykułów naukowych i książek niż uczenie mało pojętnych, jeszcze niedojrzałych studentów. Siedzącemu prawie codziennie od wiosny do później jesieni studia się nie powiodły. Nie znalazł pracy w zawodzie nauczyciela, ledwie pół roku spędził ucząc dzieciaki. Ze stresu dostał porażenia nerwu twarzowego i musiał zrezygnować. Napisał nawet doktorat, ale zamiast czterech lat, zajęło mu to dziesięć. Musiał łączyć fuchy i chałtury z nauką. Zatrudniony jako kierowca, nieraz doświadczał bezdennej rozpaczy, czując, że nie robi w życiu tego, co naprawdę chce. Ożenił się też późno, może za późno, aby wychować dzieci. I międzyczasie dostał silnej depresji, na którą niewiele pomagało.

Dalsze losy, które są jeszcze przed nim, wysokim, szczupłym blondynem o szaro-niebieskich oczach, są nieznane. W każdym razie żyje. I jakoś sobie radzi.

***

Byłem pewny, że Boga nie ma — teraz myślę inaczej. Raz pojechałem na obóz w Rybnie pomorskim blisko Mazur. Rok 1993 to najgorszy etap w moim życiu. Rozpacz po utracie wiary była studzienna — spadałem prosto w przepaść, która nie ma dna. Już masz nadzieję, że właśnie sięgnąłeś dna, opadasz, a tu otwiera się podwójne dno i cały proces spadania zaczyna się na nowo.

Melancholia dotrzymywała mi kroku i ani na sekundę nie dawała spokoju. Wyrzuty sumienia i lęk przed czymś nieokreślonym całkowicie zdominowały świadomość. Wtedy nastąpił mały przełom.

Wyszliśmy w nocy. Szliśmy z kijami, zjadłszy przy ognisku przaśny chleb, a w rękach trzymaliśmy laski niby jak Mojżesz i ruszyliśmy przez las ciemny. Po drodze niczym błądzący Izraelici zgubiliśmy na chwilę drogę. Nie spodziewałem się niczego — pusty rytuał, za którym wiało pustką pośmiertną. Kiedy wszedłem drzwiami od zakrystii niedużego, murowanego kościoła w wiosce Rybno, poczułem Obecność. Był tam. Kiedy przekroczyłem próg prezbiterium Obecność się wzmogła. Nie rozumiałem, że dzieje się teofania. Nikt dokoła nie wiedział, co czuję — ogarnięty łagodną Wszechmocą, z wrażenia musiałem usiąść pod ścianą i siedziałem dobrych kilka minut. Byłem w pełni przytomności władz umysłowych, znikła rozpacz, w sekundę prysło całe zło. Odbierałem otoczenie normalnie — strojenie gitar przez Artka, ksiądz przygotowywał Eucharystię, a ludzie ustawiali się dokoła ołtarza. W pustym kościele, byliśmy tylko my, a dla mnie dodatkowo Obecność. Siedziałem tylko powtarzając: „Bóg jest tutaj”. Dałbym się zabić, że wrażenie nie pochodziło z wnętrza, tylko od zewnątrz. Czułem przyjemną bojaźń, zupełnie inną niż zwykłe strachy i fascynację. Wiele lat później, gdy chciałem się wreszcie dowiedzieć, co się wtedy działo, przeczytałem u religioznawcy, że objawieniom Boga, nazywanym fachowo „teofanią”, te dwa uczucia, wcale nie kłóciły się ze sobą, ale raczej uzupełniały. Pamiętam tę noc doskonale. Jeszcze wybrano mnie do czytania psalmów czy fragmentu z Izajasza, co zrobiłem bez żadnej tremy, choć wcale nie lubię się pokazywać i wychylać przed grupę.

W lipcu 1993 roku w niepozornym miasteczku mazurskim, w nocy w pustym o tej porze kościele zdarzyła mi się niesamowita przygoda. Kiedy umilkły gitary, śpiewało moje wnętrze. Jak gdyby w moich duchowych ciemnościach ktoś na chwilę przekręcił kontakt i włączył na moment światło. Nigdy przedtem, ani potem wydarzenie takie albo podobne nie miało w takiej mocy miejsca. Sen, w którym ujrzałem samego Jezusa, kroczącego w moim kierunku po falach morza Bałtyckiego, ostatecznie był tylko pięknym, ale tylko snem. A tutaj na jawie, w pełnym czuwaniu, ale bez żadnej nadziei, że w XX wieku jest coś takiego możliwe, spotkałem Obecność, wszechmocną swoją łaską, nie narzucającą się ani nie wywołaną atmosferą czy nastrojami panującymi między uczestnikami tamtych wakacji, Obecność dobrą, dyskretną.

Aż do dziś nikomu prawie poza najbliższymi o tym nie wspomniałem. Teraz patrząc wstecz tyle lat, jestem pewien, że choć w zwykłym życiu większość ludzi nie ma takich przeżyć, to jednak nie znaczy, że Boga nie ma, wręcz przeciwnie: szukałem po omacku z dobrą wolą, wiele lat wcześniej i później na próżno. Spotkanie to nie wystraszyło mnie ani nie przygniotło, wręcz przeciwnie: otaczająca szara codzienność to nie jest jedyna rzeczywistość, a nawet można rzec, że większość ludzi przesypia życie, i nie chce wyjść z wygodnej kryjówki z przytulnej jaskini, siedzą bliżej lub dalej od otworu, przez który wpada nikłe i blade światło; nie spotykają, bo nie potrzebują tego — wystarczy normalna rzeczywistość. Dla mnie jednak od tamtej pory rzeczywistość, z którą nie mamy kontaktu, była bardziej rzeczywista niż wszystko, czym żyłem wcześniej i później. Zejście z tej osobistej góry Tabor nie było miłe i przypominało relacje ludzi, którzy otarli się o śmierć — skarżą się, że nie znajdują odpowiednich słów, aby oddać swoje doświadczenia z pogranicza. Pewny jestem, że to co bierzemy za jedyną i ostateczną rzeczywistość materialną, to tak naprawdę cień cienia, kopia z zatartego oryginału, blada mgła i zakurzona szyba.

Teraz widzimy niejasno, jakby w zwierciadle, a wtedy Twarzą w Twarz.

Jak potoczyły się dalej moje losy? Wróciłem do normalności, w sensie, że wydarzenie to z czasem zostało wyparte przez naukę, liceum, potem studia, wreszcie przez pisanie doktoratu. Dziś jednak wiem, że to, co uznajemy za niemożliwe, jest zupełnie naturalne i możliwe. Albowiem kto szuka, znajduje, kto puka, temu otworzą, kto prosi, otrzymuje więcej niż prosił, prosisz o drzewo, dostajesz od Obecności las, prosisz o mieszkanie M2, dostajesz pałac.

Tęskniłem potem za Obecnością, jednak nie powtórzyło się to już tak wyraźnie nigdy. Widocznie w życiu jest taki czas, jeden, może dwa, gdy wiesz albo niejasno przeczuwasz, że wszystko jest dużo bardziej bogate i skomplikowane niż nam się zdaje. Że kto sięga wysoko, cel osiągnie; wreszcie, że oprócz czasu historycznego, istnieje wyższy porządek, czas święty, czas wertykalny, czas kolisty, powracający spóźnioną falą w górę, pod prąd, ku źródłom życia, ku Alfie i Omedze, którą jest sam Chrystus Pan, szukający nas zanim my się ockniemy z letargu i strefy komfortu, podejmujący inicjatywę, przez łaski uprzedzające, wiedzący co nam trzeba, jeszcze zanim my sobie to uświadomimy, dający nadzieję, że ciemna noc, dolina cieni, nie jest ostatnim słowem Boga-Obecności, że kiedy mrok gęstnieje w życiu, to znaczy, że blisko jest świt, blisko jest wschód słońca, gdy zaczyna się Dzień.

***

Zasnąłem szybko i po chwili znalazłem się w nieznanym mieście. Ulice, place, skwery przesycone były dziwnym światłem, niespotykanym w miastach, które znam, świetlistą poświatą, przezroczystą i mglistą, jakby z cukrowej waty z czasów pięknego dzieciństwa. Gdy szedłem główną arterią miasta, widziałem niecodziennie ubranych ludzi. Stroje ich nasuwały na myśl wersalską modę pałacową z XVIII wieku, kiedy przechadzanie się po parkach dworskich było na topie, a warstwy sukien na ciałach kobiecych przyprawiały o kolorowy zawrót głowy. Te znane z obrazów malarskich modne stroje teraz wyglądały anachronicznie. Jakby właśnie kręcono historyczny film, tyle, że ja do niego nie bardzo pasowałem…

Miasto tętniło życiem, wszędzie chodzili ludzie, prowadząc się pod rękę, jak w powieściach wiktoriańskich la belle epoque, jak w baśni, jak dawniej bywało. Zauważyłem, że nikt się tu nigdzie nie spieszy, nie przepycha łokciami, dążąc do jakiegoś obłąkanego celu, że wszyscy są szczęśliwi, choć nie widziałem banków, pełnych tajnych kont miliarderów. Ustrój, jaki tu panował nazwałbym nie kapitalistycznym, ale też nie socjalistycznym, bo ten pierwszy odbiera szczęście, ten drugi mami i łudzi utopijnymi obietnicami nie z tej ziemi, rodem z księżyca.

Nagle zszedłem, albo coś kazało mi zejść z głównej arterii, którą kończył olbrzymi plac centralny z wysadzanymi różami fontannami, jednak nie sprawiało to wrażenia, jakie znałem z Nowej Huty, raczej z opisów w starożytnych apokalipsach. Uliczka, w której się błyskawicznie znalazłem wiodła do jakiejś świątyni, lecz nie wiedziałem, jakiego wyznania. Były tam krzyże, półksiężyce, gwiazdy żydowskie i wiele innych mało znanych symboli, lecz nikogo we wnętrzu, gdzie paliła się czerwona lampka w kształcie ogniska. Kiedy podszedłem do wielkich drzwi w bramie głównej, ta od razu zaczęła się otwierać, choć nic nie robiłem. Wszedłem do środka i ujrzałem wielkie rzeźby głów ludzkich, ale także zwierzęcych, zobaczyłem przepiękne obrazy sztuki malarskiej, które przedstawiały jakieś geometryczne abstrakcje, a jeden z nich latający dysk, podobny do dwu złożonych razem talerzy. Zapytałem, gdzie jestem…? Odezwał się niski, potężny głos, podobny do jerychońskiej trąby: “- W centrum kosmosu.” “Jaki jest dziś dzień?” — nalegałem. “- 19 listopada, wtorek”. “- Ale który mamy teraz rok?” — krzyknąłem, chcąc się upewnić, że nie śnię. “- 2117” — powiedział basowy głos i umilkł. Powoli obszedłem świątynię dookoła i wyszedłem przez boczną furtkę. W powietrzu wisiała dziwna atmosfera, nastrój uroczysty i wzniosły, lecz ja chciałem wrócić. Wyjąłem komórkę z kieszeni i ujrzałem na ekranie datę, którą podał głos zza przesłoniętego jakby prezbiterium, świętego świętych przezroczystą szatą. Nie wahając się wiele zrobiłem kilka zdjęć. Jedno z nich wysłałem jako mms mojej małżonce. — Postaram się wrócić. — wpisałem i schowałem telefon. Kiedy wyszedłem, przed wejściem głównym czekał jakby zrobiony z jakiegoś nieznanego materiału niby helikopter. Ktoś otworzył drzwiczki i machnął ręką, żebym wsiadał. Nie czułem strachu, raczej zaciekawienie. Unieśliśmy się w górę, przelatując nad dziwną świątynią, zataczając kręgi nad tym nieznajomym miastem, w którym nie było prawie latarni, ani lamp neonowych, lecz mimo to wszędzie było jasno. Potem unosiliśmy się wyżej i wyżej, mijając chmury, wznosząc się ponad nie, a wyglądały jak obsypane śniegiem góry. Wtedy ze znużenia zasnąłem. Gdy się obudziłem, był 19 listopad roku 2018. A więc udało się… — pomyślałem, przewróciłem na drugi bok i zasnąłem.

***[nie zawsze możesz powrócić]

Obudzony po tamtej stronie światła, ujrzałem się na wielkiej łące, pełnej dziwnie rozświetlonych bukietów, które jak perskie dywany usłane niebieskimi różami, słały się wszędzie, gdzie okiem sięgnąć. Na horyzoncie rozpoczynała się burza. Pośrodku łąki stał długi, brązowo-czarny pociąg. Podszedłszy do niego, zobaczyłem, że lokomotywa jest parowa, a ludzie w środku są dziwnie ubrani. Wtedy zrozumiałem, że to pociąg z innego wieku, a jest rok 1889 i ludzie są jeszcze, jeżeli nie szczęśliwi, to przynajmniej zdrowi na duchu. Ktoś zawołał do odjazdu, więc wsiadłem. Ruszyliśmy. Pociąg przyspieszał, a wraz z tym gasła moja pamięć. Po nie wiem, jakim czasie, wjechaliśmy do jakiegoś nieznanego miasta. Pociąg stanął na dworcu, których już nie ma. Wszędzie świeciły latarnie gazowe, dyszały straszliwie parowozy, a ludzie się nigdzie nie spieszyli. Wyglądali, jakby właśnie wyszli na poobiedni spacer ulicami swojego miasteczka, pozdrawiając z godnością znajomych przechodniów i wymieniając się co jakiś czas uwagami na temat pogody. Wysiadłem, a pociąg pojechał dalej, po czym zniknął za zakrętem. Z dworca nie było daleko, ale ja od razu znalazłem się tam, gdzie pisane mi było być. Pod wielką kamienicą w centrum miasta zauważyłem najpierw, że nie jest szara ani czarna, tylko biało-różowa, a mimo to stylowa. Dziś wszystkie kamienice na starówkach są ciemne, brudne i pokryte pędzlem czasu. Wielka brama broniła wstępu niepowołanym. Widocznie ktoś uznał, że jest powołany, bo brama drgnęła i ruszyła do wewnątrz, chyląc się lekko i w ogóle nie skrzypiąc. “Może jest naoliwiona” — przemknęło, ale nie było czasu na rozwinięcie tego wątku, bo podwórko zalane świetlną ciszą ukazywało za murem nieznane. Po przejściu obok drzew i krzewów, wysadzaną kostką brukową, ale taką stylową, znalazłem się pod drugimi drzwiami, od razu na piętrze tej kamienicy. Drzwi były ciemnobrązowe. Za nimi, kiedy się same otwarły, niczym autopilotem, biegł wgłąb wielki korytarz, od którego odchodziły w amfiladzie pokoje. Nagle stanąłem pośrodku salonu, w którym było mnóstwo ludzi. Nigdzie nie było dzieci. Wszyscy tańczyli parami, nikt osobno. Ktoś poprosił mnie do tańca, więc zacząłem tańczyć, ale przypomniałem sobie, że coś na mnie czeka pilnego, więc pożegnałem się i ruszyłem do wyjścia. Kiedy się znalazłem pod nim, zamiast drzwi zobaczyłem schody, które biegły wysoko w górę, gdzie widniało jakieś okno, a za nim przepiękne miasto. Zachwycony wstąpiłem na nie, i szedłem, a one naraz zmieniły się w ruchome i ruszyły. Kiedy dojechałem do końca, stanąłem w jasnym oknie i wyglądnąłem na zewnątrz. Był dzień, choć nigdzie nie mogłem dostrzec słońca, ani nawet jednej gwiazdy czy księżyca. Jasność wielka biła pośrodku tego miasta, pełnego zieleni i zadowolonych ludzi, gdzie rosło jakieś wielkie drzewo. Kobiety i mężczyźni podchodzili pod nie i zrywali jakieś owoce, po czym odchodzili, a nikt im nie zabraniał. Pod drzewem wypływała tak krystalicznie czysta woda, że normalnie takiej nie ma. Również zauważyłem nieznane barwy oraz dźwięki, których w ogóle nie kojarzyłem. Zacząłem przechadzkę. Podjechał tramwaj, cały w błękitach, i zawiózł mnie na pętlę poza miastem. Było pusto, gwar ścichł, poszedłem więc przed siebie. Idąc zauważyłem, że krajobraz się zmienia, a nogi stają się jak z ołowiu. Po chwili ciemno zrobiło się na horyzoncie i rozpętała gwałtowna burza, jakiej nigdy nie doświadczyłem. Schowałem się pod jakieś przydrożne drzewo. Nie minęło wiele czasu, ja stałem, aż podjechało jakieś czarne auto. Nie chciałem wsiadać, ale nagle znalazłem się wewnątrz. Kierowca miał na sobie garnitur i ciemne okulary i zapytał, dokąd: “Do siebie” — odrzekłem i ruszyliśmy. Przysypiając w podróży, dotarłem z nim do rogatek jakiegoś miasta, a wtedy kierowca powiedział, że dalej nie może i musi wracać, więc się pożegnałem. Wtedy otworzyły mi się oczy i poznałem, że jestem w swoim pokoju. Wskazówka zegarka lekko podskakiwała, wskazując bliską północ. Wstałem, aby się napić. I potem włączyłem komputer…

***

Gorąc przedostawał się do wnętrza sali nr 37, wywołując siódme poty i ogólne zmęczenie. Odeszła już wiosna, byliśmy tutaj wszyscy w okowach lata, na progu jego, vis-a-vis upału za oknem, gdzie rozciągał się mały park i kilka skwerów, bardzo zadbanych przez jakiegoś tutejszego ogrodnika, kto wie, może nawet etatowego. Było południe, a ja nic nie miałem do roboty. Czarna dziura, z której się wraca, a jeśli nawet, to tylko półgębkiem, zawsze ostrożnie, aby nie znaleźć się tu ponownie. Moje auto przywiózł mi pod szpital odwiedzający mnie z dalekiego południa ojciec, który nie zdążył zapobiec najgorszemu — mojemu pobytowi w tym domu umarłych, zakładzie zamkniętym czy jak to jeszcze nazywano dawniej.

Leżałem na łóżku ze sprężynami, takim polowym i gapiłem się w okno — szyba była umyta, ale drzwi balkonowe zabite pewnie gwoździem. Wszak nie byłem w sanatorium, więc nie mogłem mieć o to pretensji i żalów. Już pierwszego dnia, a był 19 czerwca tego niespokojnego roku, który dla wielu okazał się ostatnim, przeczuwałem, że coś mnie tu zatrzyma na dłużej. Nawet mi o tym mówili moi bracia w niedoli, pacjenci. Pamięć szwankowała i nie potrafiłem sobie przypomnieć nic konstruktywnego, poza podróżą przez cały kraj z południa aż do zaplanowanego miesiąca wakacyjnego u stryja w płn.-zach. Polsce. Pamiętałem, że ostatnie dni przed wyruszeniem w feralną trasę nr 11 na Szczecin, byłem na tropie. Codziennie wsiadałem w auto, które kupiłem za zarobionego gdzieś tam pieniądze i wyruszałem na przejażdżki po okolicach drugiej stolicy Polski. Szukałem momentu w swoim życiu, kiedy to wszystko się rozpoczęło.

Teraz było już po wszystkim — w połowie podróży pogotowie ratunkowe przywiozło mnie spod klasztoru dominikanów, gdzie dostałem śniadanie, prosto na izbę przyjęć w szpitalu. I to nie byle jakim szpitalu… Wedle tygodnika “Wprost” z feralnego roku, oddział “B” dla mężczyzn był najlepszą lecznicą w kraju. Czemu nie wierzyć? Na bok sceptycyzmy i różne krytycyzmy. Nikt to nikogo nie cenzurował, panowała absolutna wolność myśli i słowa. To mi się pewne spodobało najbardziej.

Przemijały jak woda w rzece dni i noce, a nic się specjalnego nie zdarzyło. Wszyscy grzecznie trzy razy dziennie ustawiali się w kolejce po leki, a podejrzliwa pielęgniarka każdemu kazała pokazać język. Stare numery szpitalne — lek pod język i szybciutko do toalety, gdzie biała albo kolorowa pigułka kończyła swoją misję — były już zbyt dobrze poznane przez stewardessy, które się nami opiekowały.

Jednak nadszedł dzień, w którym coś drgnęło. Od rana na oddziale panowało dziwne napięcie. Pacjenci chodzili tam i z powrotem, przewalali się z kąta w kąt, wydeptywali drogę i zdarte linoleum podłogi, nie mogli niczym się zająć. Ich zajęciem jedynym było cierpienie. Nie wiedzieli, dlaczego tu są, no, może prócz kilku z nas, bardziej świadomych, “czujących więcej i inaczej rozumiejących, więc dlatego bardziej cierpiących”. Również nie bardzo miałem pomysły na puste dni, które panują w każdym szpitalu, a co dopiero w tym, którzy zajmował się naszymi duszami nieśmiertelnymi. Niepodobna było się czymś zająć — ordynator powiesił w kuchni pod sufitem nowy telewizor, ale sala terapii zajęciowej, gdzie w rogu stała mała biblioteczka z gazetami i książkami, była zamknięta na amen.

Nadszedł dzień, pozornie tylko taki sam, jak reszta. Gdzieś w połowie miesięcznego pobytu w tym szpitalu, się to zaczęło, ale do dziś nikt nie wie, jak i dlaczego. Wstałem rano, poszedłem do toalety, spaliłem papierosa mentolowego i zjadłem śniadanie, marne dwie kromeczki ledwie maźnięte jakimś dżemem truskawkowym, a następnie stanąłem w kolejce po codzienny rytuał — wydawanie przepisanych przez lekarzy leków. Kiedy to wszystko już przeminęło, usiadłem w sali nr 37 i zacząłem przeglądać album o polskich sanktuariach, podarowany przez Darka, tego nieuleczalnego, który nawet po końskich dawkach neuroleptyków nie przestawał się modlić i medytować, przekonany, że jest w kontakcie z Bogiem. Album mi się spodobał, bardziej niż biografia Mozarta, podarowana na początku mej tu bytności przez samego ordynatora.

Gdzieś w okolicach południa, już po porannej gimnastyce, zaczęło się ściemniać na oddziale. Pacjenci jak jeden mąż włóczyli się po zamkniętym dla osób postronnych korytarzu, kilkoro z nich drzemało w salach, ale już czułem, że to się zaczyna. Zawsze po przyjmowanych na wpół dobrowolnie lekarstwach, działy się te rzeczy. Najpierw zawołano nas wszystkich na mierzenie ciśnienia. Stałem gdzieś z tyłu kolejki, zaraz za łysym Arturem, z którym lubiliśmy się spotykać w palarni do późnego wieczora, a czasem w nocy. Artur miał diagnozę “schizofrenii” i wybierał się do egzorcysty. Tak więc stałem za nim i nagle doszedł mnie okrzyk pielęgniarki — “wszyscy mają to samo ciśnienie, 120/70. Zbaraniałem. Jak to możliwe, a jednak nijak nie dało się zaprzeczyć wynikom pomiarów — były dla nas wszystkich te same, wręcz wyzywająco takie same. “Tu się dzieją cuda” — do dziś pamiętam to zdanie, które wypowiedziała starsza stażem i rangą stewardesa i dodała: “Ja też chcę mieć takie zdolności…” — mówiła w przestrzeń, przed siebie, gdzieś ponad nami, nieszczęśnikami, o których w świecie zdrowych lepiej wcale nie wspominać.

Mierzenie dobiegło końca. Wszyscy mieli dokładnie to samo ciśnienie tętnicze, czego żadna ze stewardess nie potrafiła wytłumaczyć. Ja też nie, ale w głowie już rozpoczynał się ten proces. Nie wiem, jak nazwać. Po raz pierwszy spotkało mnie to na wakacjach w Chorwacji, dokąd pojechaliśmy razem z bratem. Już wtedy rzeczywistość ostrzegała. Przed lekami, które muliły, otępiały, pozbawiały witalności i sztucznie pobudzały, ale do bezcelowej aktywności. Nie posłuchałem. Rzadko kogoś w życiu słucham — szukam na własną rękę. I znowu spotkała mnie kara — świadomość nagle przeszła w inną aktywność, taką paranormal activity. Naraz, gdy napięcie na oddziale sięgnęło zenitu, wyrzucono nas wszystkich na ogród pod czujnymi oczami naszej oddziałowej i kazano tam czekać. Po chwili zrozumiałem, że diabeł może istnieć. Po raz nie wiem, który świadomość zaludniły demony. A na nich nie ma mocnych. Ordynator najpierw przysłał faceta, który w jakimś narzeczu obcym, nieznanym, przypominającym trochę języki ugrofińskie, rozmawiał z kimś przez telefon z dyżurki. Nie rozumiałem, po co to robi, ale uwierzyłem, że gość odprawia egzorcyzmy. “Nie widziałem jeszcze takiej reakcji na leki...uspokajające pobudzają, a pobudzające uspokajają” — mówiła tymczasem inna stewardesa. Kiedy rozmowa przez telefon trwała w najlepsze, mój umysł pracował nad wyjaśnieniem zagadki obcego faceta na oddziale. Skończył, wyszedł i więcej już się nigdy nie pokazał. Po południu wpuszczono nas z powrotem na oddział. Profesor R. znowu kogoś przysłał. Tym razem był to kapelan, który tym, co chcieli rozdał “chleb aniołów”. Po czym również nas opuścił.

Międzyczasie z dwudziestoletniej śpiączki wybudził się starszy mężczyzna, którego nazywałem w myślach “Ojciec Pio”, bo fizys miał bardzo podobną do słynnego zakonnika. Pokój wybudzeń celowo pomalowano mocną, żółtą farbą. Janusz, bo tak się naprawdę nazywał, dwadzieścia lat wcześniej ledwie przeżył koszmarny wypadek samochodowy. Po wybudzeniu nie pamiętał nic. Wszystko go interesowało — komórki, laptopy i inne gadżety. Poszedłem do ordynatora po “akineton”, który chronił przed skutkami ubocznymi zafundowanej nam terapii. Ordynator bez słowa wpisał lek do codziennej karty i spytał, czy coś jeszcze może załatwić. Odpowiedziałem, że bardzo mi potrzebne leki osłonowe, których lekarka mi skąpiła. Bez leków nie miałbym szans, ale bez akinetonu nie mogłem wytrzymać na neuroleptykach. Po kilku godzinach udało się na oddziale przywrócić normalność. Pacjenci po wizycie kapelana się mocno uspokoili, a mi pomagał podany przed momentem “akineton”. Sprawdziłem w słowniku — akineton to nieruchomy punkt archimedejski w filozofii Arystotelesa. Proszę, jak wyprzedził swoje czasy.

Jeszcze parę dni lipca i pobyt zbliżał się do końca. Rozmawialiśmy, paliliśmy papierosy, wymykaliśmy się nawet na miasto i byliśmy szczęśliwi. Wiedziałem, że los się do mnie uśmiechnie. I tak się stało. Ale o tym w innym czasie…

***

Naprzeciwko stał mężczyzna małpujący dokładnie moje ruchy. Patrząc na niego, uświadamiać sobie zacząłem, że nie jest tak brzydki en face, jak z profilu, a może i profil, klasyczny i rzymski, był całkiem niezły; każde przedstawienie dokładnie chwili i miejsca, gdzie odbywał się ten codzienny ceremoniał miało wady. Pierwsze, przyzwyczaiłem się, że ten z przeciwka zachowuje się dość ascetycznie, nie pozwala na dłuższą kontemplację, zatrzymanie wzroku na jakimś szczególe, raczej jedynie na ogólny rzut oka i przejście do porządku dziennego. — “Co jest, znowu to samo… w kółko się kręcę...nie ogarniam… jak to jest nie istnieć...czy coś jest po śmierci…” — słowa mówione tłukły się pod czerepem, jak młode, świeżo obrane ziemniaki w pustym jeszcze garnku, ale nic z nich absolutnie nie wynikało.

Znowu myślałem o tym, co zawsze. W kółko, w koło Macieju. Niekończące się monologi wewnętrzne, dziwne dialogi, w których trudno odróżnić kto mówi do kogo i o czym; nigdzie się nie zaczynające i nagle urywające, by w ich miejsce zaświtała pustka, ogromne znużenie kręcącym się w kółko zegarem, odmierzającym czas równiutko co do sekundy, a więc nieprawdziwie.

Znowu myślałem o tym, co mnie najbardziej interesuje: ten gość z drugiej strony lustra nie był dokładnie mną, bo przecież miałem być kimś zupełnie innym; miałem zdobyć solidne wykształcenie, dobrze płatny zawód, potem znaleźć ciepłą posadkę nauczyciela języka ojczystego, i uczyć cudze dzieci; następnie znaleźć ładną żonę, ożenić się i mieć dzieci, jak trzy czwarte społeczeństwa, nie licząc duchownych i istot ułomnych. Albo — nie pozostawiono mi dużego wyboru — wstąpić w szeregi armii Pana, czyli pójść “na księdza”. Ubranko i powołanko. Tymczasem wszystkie te ambitne plany szlag trafił, a zostałem niedocenionym twórcą, który w dodatku zdezerterował od opieki nad rodzicami i własnym dziadkiem, rzucił wszystko w cholerę i wyemigrował do innego miasta.

***

Droga z Kobierzyna

Zakręt przed szpitalem pokonywałem pieszo; nie chciało mi się jechać do przystanku przy kominie, nieopodal Skawiny, gdzie dawniej dymił ostro zakład chemiczny, teraz wyłączony. Wysiadałem więc na przystanku “Kobierzyn”, przechodziłem przez jezdnię, pełną ostro pędzących osobówek i tirów i udawałem się chodnikiem w kierunku bramy wjazdowej, koło której jeszcze kilka lat wstecz zlokalizowano oddział PeKaO, obecnie zamknięty. Tam wypłacałem pieniądze, które przelawało mi państwo z racji niepełnosprawności, co prawda niewidzialnej, ale istniejącej. Brama dawniej była zamykana i strzeżona, teraz nie było nawet barierek ani szlabanu; szedłem aleją wysadzaną drzewami, które obecny dyrektor kazał przetrzebić — niektóre były faktycznie podniszczone i chore, pełne robactwa i korników, spróchniałe i w każdej chwili groziły przewróceniem; a ludzi spacerujących jest tutaj mnóstwo, życie po niemal stu latach odżywa, jak niegdyś, gdy odbywały się zabawy, festyny, działała świetlica i niemal dom kultury, a jedynym zajęciem odwiedzających tych, którzy więcej czują i inaczej rozumieją pozostawała rozrywka. Szpital miał swoją przeszłość, tradycje, także mroczne okresy w historii, przeszedł dziwne koleje losu, ale zawsze potrzebny — ostał się jakoś powszechnej komercjalizacji; jeszcze niedawno planowano sprzedać zabytkowe budynki i urządzić w Babińskim pensjonaty dla głównie bogatych, zagranicznych gości; przyszedł jednak dyrektor nowy, ze świeżym, biznesowym spojrzeniem na sprawy zarządzania szpitalem i postawił go w try-miga na nogi; szpital przetrwał i będzie trwał co najmniej kolejne sto lat.

Przybywałem tu