Na prowincyi - Eliza Orzeszkowa - ebook

Na prowincyi ebook

Eliza Orzeszkowa

4,3

Opis

Na prowincyi” to powieść Elizy Orzeszkowej z 1870 roku. Akcja umiejscowiona jest na kresach. Powieść tworzy przejmujący portret ziemiańskiej rodziny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-65922-99-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Niedaleko brzegów Niemna, w żyznéj i leśnéj okolicy, położone były obszerne dobra hrabiny X. Bogata pani oddawna mieszkała za granicą, lub w wielkich miastach krajowych, a majątki swe oddawała w dzierżawę zamożnéj sąsiedniéj szlachcie.  W jednym z majątków tych, Adampolu, mieszkał dzierżawca pan Jerzy Snopiński.  Obszerny dwór Adampolski, z domem nie okazałym, ale wygodnym, z mocno postawionemi i starannie utrzymanemi budowlami, widniał z daleka pomiędzy wieńcem gęsto sadzonych topoli włoskich. Wysoki parkan z desek, gładko wyheblowanych i porządnie spojonych, obejmował dziedziniec i ogrody, przedzielając je z rozległemi łanami, które roztaczały się daleko, aż pod stopy lasu, tworzącego wązki i ciemny zarys między sklepieniem nieba, a krańcem gładkiéj i szerokiéj równiny.  Jednego z ciepłych i słonecznych dni Kwietnia, około południa, drogą między polami, wiodącą do dworu, toczyła się zwolna, parą koni zaprzężona, bryczka. Na niéj siedział niemłody mężczyzna, z mocno szpakowatemi włosami i wąsami, z pogodném spojrzeniem szarych oczu, ocienionych gęstą siwiejącą brwią, z postacią krzepką i dobrze zbudowaną, lubo nieco pochyloną przez wiek, a może i przeniesione trudy życia. Owinięty był szarym sukiennym płaszczem, a na głowie miał czapkę, oszytą siwym barankiem.  Wkoło pola zieleniły się gęsto wschodzącém zbożem; pogodne, choć blade jeszcze, słońce wiosenne, gdzie niegdzie rzucało złotawe po zagonach smugi, a, jakby zwabione blaskiem i ciepłem jego, skowronki, wzlatywały z pomiędzy nizkiéj, lecz bujnej runi i, wznosząc się prostopadłym lotem, śpiewały srebrzyste piosenki. W dali, pod lasem, szarzało kilkanaście pługów, orzących ziemię pod wiosenny zasiew, a od strony dworu, ukazującego się z pomiędzy niezupełnie jeszcze okrytych liśćmi drzew, dochodziły tłumione przestrzenią głosy i rozmowy, krzątających się zapewne koło dworskiego gospodarstwa ludzi.  Podróżny z zajęciem rozglądał się po okolicy. Zmęczone długą snać drogą, konie, postępowały zwolna; powożący chłopak, z zaspaną fizyognomią, ani myślał o ich napędzaniu; bryczka toczyła się powoli białą, ubitą drogą, między dwoma rzędami starych wierzb i jarzębin.  W dali na polu ukazał się człowiek, szybkim i raźnym krokiem idący wązką śród zagonów miedzą i zręcznie przeskakujący rowy, dla ścieku wody wykopane gdzie niegdzie. Dążył ku drodze i po chwili, przeskoczywszy ostatni rów między polem a drogą, znalazł się tuż koło bryczki.  Był to smukły i piękny młodzieniec, w szarém myśliwskiém ubraniu, w długiém myśliwskiém obuwiu, ze strzelbą na ramieniu, w małéj czworogrannéj czapeczce z czarnym barankiem.  Ujrzawszy nadchodzącego, podróżny jadący bryczką zawołał na furmana:  — Stój, Jakóbku!  Konie stanęły, a niemłody mężczyzna uchylił nieco czapki i, wskazując ręką dwór o kilka stai położony, zapytał z grzecznością:  — Panie łaskawy, wszak to jest majątek hrabiny X., Adampol?  — Tak, panie — odpowiedział młodzieniec z lekkim ukłonem.  — A w tym dworze mieszka pan Snopiński?  — Tak, panie.  — Bóg zapłać — rzekł podróżny i, skłoniwszy się młodzieńcowi, zawołał na furmana:  — Ruszaj, Jakóbku, a żywo!  Bryczka oddaliła się, a młody myśliwy popatrzył za nią przez chwilę i rzekł do siebie:  — Kogoż to Pan Bóg prowadzi do nas? zdaje mi się, żem kiedyś widział już tego pana... ktoby to był? To ciekawe, słowo daję: at! niech sobie tam zresztą ojciec przyjmuje gościa, ja pójdę jeszcze postrzelać trochę. Oj, gdyby to gdzie kota nadybać, tobym palnął z fuzyjki! Szkoda, że nie wziąłem z sobą chartów.  Tak do siebie mówiąc, zdjął strzelbę z ramienia, obejrzał nabój, pogwizdując, i poszedł daléj brzegiem drogi. Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, gdy na jednéj z wierzb, po-nad drogą stojących, z głośném krakaniem usiadła wrona. Młodzieniec spojrzał w górę, uśmiechnął się i wziął fuzyą do oka. Wrona, nie przewidując grożącego jéj niebezpieczeństwa, przechyliła się na gałęzi, podniosła dziób i wciąż krakała, jakby rozmawiając sobie z promykiem słońca, który igrał na jéj czarnych piórach i zaglądał do otwartego dzioba. Nagle strzał rozległ się i wrona nieżywa spadła z gałęzi. Młodzieniec poskoczył, podniósł ją, umocował przy torbie myśliwskiéj i poszedł daléj, gwiżdżąc jakiegoś marsza tryumfalnego, niby zwycięzca, obciążony zdobytemi trofeami.  Tymczasem bryczka z podróżnym wjeżdżała na obszerny dziedziniec Adampolski. Tuż przed bramą zerwało się z przed koni stado gęsi i, z wielkim krzykiem wzleciawszy nad ziemią, osiadło nieopodal obok niemniéj licznego stada indyków. Przewodnik ostatnich, olbrzymi jendor, spojrzał na wrzaskliwe sąsiadki, rozpuścił ogon i zabełkotał z pogardą. Jednocześnie z za domu wyskoczyły dwa psy kudłate i poczęły ujadać zawzięcie, podskakując ku bryczce. Na te wszystkie odgłosy, które z towarzyszeniem turkotu kół napełniły dziedziniec, przez jedno z otwartych okien domu wyjrzała naprzód głowa kobieca i wnet się schowała; jakby wywołana przez nią, ukazała się w inném oknie głowa męzka i także natychmiast zniknęła. Po chwili dopiéro, otworzyły się drzwi domu i na ganek wyszedł mężczyzna lat przeszło pięćdziesięciu, średniego wzrostu, otyły, z potężną łysiną śród posiwiałych włosów, z twarzą rumianą i poczciwą, ale nacechowaną szczególném jakiémś zafrasowaniem. Znać było, że tylko co włożył czarny surdut, który miał na sobie, bo jeszcze poprawiał i ociągał poły, co chwila niosąc téż rękę do krawata, którego węzeł, z pośpiechem zawiązany, już się był prawie rozwiązał. Każdy-by się domyślił, że dzierżawca Adampola robił umyślną a pośpieszną toaletę in gratiam przybywającego gościa.  Gdy bryczka stanęła przed gankiem, podróżny rzeźko z niéj wyskoczył i gospodarz domu postąpił na jego spotkanie. Spojrzeli na siebie i głośny wykrzyknik wyrwał się z ust obydwóch.  — Andrzéj! — zawołał dzierżawca, a w głosie jego była prawdziwa i serdeczna radość.  — Jerzy! — odpowiedział przybyły.  I, rzuciwszy się sobie w objęcia, poczęli całować się głośno a długo.  — Kopę lat, kopę lat! — wołał w przestankach całowania pan Jerzy. — Zkądże Pan Bóg prowadzi? jakim szczęśliwym dla nas trafem zawitałeś w nasze strony.  — A dawno, dawno nie widziałem cię już, koleżko! z dziesięć już latek pono — odpowiedział pan Andrzéj, uwalniając się w końcu od energicznych całusów dzierżawcy — no, ale widzisz, góra z górą nie zejdzie się, a człowiek z człowiekiem to i niespodziewanie zejść się może.  — Ależ, że niespodzianie to niespodzianie! pójdźcie do chaty! żona przecie nie wié, kto to do nas zawitał!  I wziąwszy pod ramię gościa, jak widać wielce mu miłego, poprowadził go dzierżawca Adampolski we wnętrze domu. Z ganku obejrzał się raz jeszcze i zawołał do stojącego nieopodal parobka i z otwartemi ustami przypatrującego się pańskim powitaniom:  — Konie wziąć do stajni i dać im obroku! Furmana zaprowadzić do kuchni i niech mu tam obiad dadzą!  W godzinę niespełna po tém serdeczném powitaniu, w obszernym pokoju, który urządzeniem swojém przypominał izbę szlachecką, ale okazywał zarazem i pretensyą do salonu, siedzieli oboje państwo Snopińscy i gość ich, pan Andrzéj. Przed nimi stały na stole różne wiejskie przekąski i wódeczki, a z odsuniętych talerzy i opróżnionych kieliszków znać było, że funkcya gastronomiczna ukończoną już została.  Gość i gospodarz siedzieli obok siebie. Obaj jednego wieku i patrzący wzajem na siebie z serdeczną przychylnością, różnili się jednak wielce między sobą nietylko przez to, że pan Andrzéj był słusznego wzrostu, barczysty, muskularny, ale nie otyły, a pan Jerzy nizki i niepospolitéj tuszy; nietylko także przez to, że ostatni miał łysinę, a piérwszy jéj nie miał, ale główną i uderzającą między nimi różnicę, stanowiły cechy ich fizyognomii. Czoło pana Jerzego było gęsto pomarszczone, ale zmarszczki jego układały się wszerz, jak zwykle u ludzi, zaprzątniętych głównie i jedynie troskami materyalnemi, ciągłém wywalczaniem powszedniego bytu; zmarszczki zaś pana Andrzeja, także liczne i głębokie, rysowały się na czole jego podłużnie, a najgłębsza z nich była między brwiami, jak to bywa u ludzi, pochłoniętych umysłową pracą i dręczonych często ciężkiém rozmyślaniem o szerokich ogólnych sprawach. W oczach gospodarza domu był wyraz dobrodusznéj poczciwości, z za któréj wyglądał frasunek, niby z nałogu już w nich osiadły; spojrzenie gościa było pogodne i życzliwe, ale, gdy przestawał mówić i zamyślał się, można w niém było dostrzedz odcień smutku. Niekiedy szare i ogniste, mimo wieku, oczy jego, odbiegały najbliższych przedmiotów i zdawały się patrzéć gdzieś daleko, obejmować jakiéś szerokie przestrzenie i widnokręgi, a wtedy właśnie bywały najsmutniejsze.  Przyjrzawszy się pilnie obudwom rówieśnikom, łatwo było odgadnąć, że pan Jerzy był człowiekiem, któremu całe życie przeszło śród pracy na kawałek chleba, bez innéj myśli, jak o zasiewach, zbiorach i młóceniu, bez innych cierpień, jak nieurodzaj lub gradobicie, bez innych radości, jak niegdyś za młodu wesele z ukochaną Anusią, potém urodziny syna, a potém jeszcze lata, w których zboże dawało dziesięć kop z morga. Pan Andrzéj zaś musiał był koniecznie jednym z ludzi, którym królestwo ducha we władanie oddaném zostało, których myśl rada w tém królestwie mieszka.  Naprzeciw dwóch mężczyzn siedziała pani Snopińska, czterdziestoletnia kobieta, chuda, blada, z twarzą nic nieznaczącą i olbrzymim pękiem kluczów przy pasie. Na niéj więcéj jeszcze, niż na jéj mężu, znać było gospodarowanie całego życia, nieokraszone ani jedną szczyptą poezyi, nie ogrzane ani jednym promieniem szerszéj, ogólniejszéj myśli. Sery, masło i mąka, wypiętnowały na twarzy pani Snopińskiéj prozaiczną i oschłą cechę, a postać jéj, przybrana w czarny wełniany wązki szlafroczek i w biały czepeczek, który nie zupełnie zakrywał rudawe, gładko uczesane włosy, wyglądała tak, jakby wnet miała zmienić się w długi, zardzewiały i zgrzytający w zamku klucz do śpiżarni.  — No, kochani Państwo — odezwał się pan Andrzéj, — teraz, gdyście mię podróżnego nakarmili już i napoili, czas mi powiedziéć, w jakim celu przybyłem do was i zkąd mi się wzięło na odbycie tak dalekiéj podróży.  — To prawda — przerwał pan Jerzy — choć z duszy i z serca rad jestem cię widziéć, toć jednak oddziwować się nie mogę, zkąd się tu wziąłeś. Jak z nieba spadłeś, dalipan, boć to mil chyba z pięćdziesiąt do twego majątku, w którym mieszkasz.  — Blizko tego, ale co to znaczy dla takiego zucha, jak ja? — mówił, uśmiechając się, pan Andrzéj. — Wszakżeż tą samą bryczką, którą tu przyjechałem, temi samemi dwoma końmi i z tym samym furmanem, Jakóbkiem, przed dwoma laty odbyłem podróż do Warszawy, ba! aż za Warszawę, bo pod same Karpaty.  Oboje gospodarstwo zawołali z podziwem:  — Czyż być może?  — Ot, choć krewniacy mi jesteście, nie wiecie jeszcze o moich dziwactwach. A właśnie z powodu téj mojéj ciągłéj po świecie wędrówki, niektórzy zowią mię dziwakiem i mają może słuszność, jeśli dziwactwem godzi się nazwać takie zamiłowanie czegoś bez granic, że dla miłości, jaką człowiek w sercu czuje, gotów największe ponieść trudy. Otóż ja, kochani państwo Jerzowie, mam w sercu miłość taką dla nauki i natury. Jerzy zresztą pamiętać to musi od szkolnych jeszcze czasów...  — O tak, tak — powiedział Snopiński — pamiętam, że w szkole ja byłem zawsze hultajem, a ty najlepszym z uczniów.  — Ale miałeś zarazem złote serce i dla tego, nie licząc już związków pokrewnych, polubiłem cię tak, że stosunków naszych nie zerwał ani czas, ani różnica usposobień. Otóż lubiąc nad wszystko książki w dzieciństwie i piérwszéj młodości, w wieku dojrzałym zacząłem je sam pisać.  — Wiem, wiem o tém — zawołał pan Jerzy — i zawsze szczyciłem się z tego, że krewny mój kolega pisze tak uczone książki, że ja i zrozumiéć ich nawet nie mogę!  Zaśmiał się pan Andrzéj z tego naiwnego wyznania dzierżawcy i mówił daléj:  — Wiész pewnie i o tém, Jerzy, że specyalne studya, jakim się oddaję, mają za przedmiot nauki przyrodnicze: kocham naturę, szukam jéj wszędzie, jeżdżę po świecie dla zbadania jéj różnych objawów, a potém piszę, com widział i czegom się w wycieczkach moich nauczył. Te-to były cele, które zawiodły mię między Karpaty i nad Wisłę; w tych celach pojadę może w roku przyszłym daléj jeszcze; w tym także celu przybyłem tutaj. Postanowiłem zbadać wszechstronnie Florę krajową i dla tego zwiedzam kraj nie koleją żelazną, ani pocztą, ale swemi powolnemi konikami, aby módz jechać zwolna, zatrzymać się, gdzie zechcę, i na każdém miejscu być panem mego czasu. Gdym przeszłéj zimy postanowił zwiedzić tutejsze strony, miałem naprzód zamiar zainstallować się na kilka letnich miesięcy w waszém gubernialném mieście, ale przypomniałem sobie, że mieszkacie tutaj kochani państwo Jerzowie i umyśliłem założyć u was kwaterę, tém bardziéj, że dla natury moich badań korzystniejszém będzie, jeśli zamieszkam na wsi. Nie będę ciągłym waszym gościem, bo mam do odbycia mnóztwo wycieczek w różne strony waszéj prowincyi, ale jeśli pozwolicie, będę ztąd wychodził i tutaj powracał; co więcéj, będę tu znosił wszystkie swe zdobycze, alias pęki ziela różnego rodzaju, albo téż rysowane przeze mnie portrety drzew i kwiatów. Gdyby to jednak nie było wam zupełnie miłe i dogodne....  Nie dał mu skończyć pan Jerzy, bo pochwycił go w ramiona i zawołał:  — A! niech ci Bóg zapłaci za twoję myśl poczciwą! Bądź pewny, że rad ci jestem z całéj duszy, a choć nie znajdziesz u nas zbytku ni przepychu, toć jednak czém chata bogata, tém ci serdecznie rada. Będę miał przynajmniéj sposobność odwdzięczenia ci, choć w części, tego, coś uczynił dla nas...  — Nie wspominaj o tém, Jerzy! — zawołał pan Andrzéj.  — Gdybym i chciał, zapomniéć nie mogę — odparł żywo Jerzy. — Wszak pamiętasz, Anusiu, — dodał, zwracając się do żony — jak to tam na onéj dzierżawie, którąśmy pod Kownem trzymali, grad wybił zboże, bydło wypadło na zarazę, stogi siana spłonęły na łąkach, a dziedzic nie miał względu na nasze nieszczęścia i chciał nas za nieopłacone pieniądze do sądu skarżyć; wtedy, Andrzeju, gdyby nie twoja pomoc, poszlibyśmy z torbami...  Przy tych słowach łza zaćmiła poczciwe, lecz zawsze zafrasowane oczy pana Jerzego, a nawet fizyognomia jego żony rozświeciła się, jakby iskierką rozrzewnienia.  — Pamiętam dobrze tę wielką biedę naszę i pomoc pana Andrzeja — rzekła — to téż bądź pan pewny, że z całego serca radzi jesteśmy, iż pan u nas czas jakiś przepędzisz, a témbardziéj, jeśli to panu ma pomódz do napisania książki.  Widać było, że pani Jerzowa czuła się dumną z posiadania w domu swoim gościa, który książki pisze, a jeszcze, jak rzekł mąż jéj — tak uczone, że onaby ich nawet zrozumiéć ani potrafiła.  Po kilku jeszcze oświadczeniach i przypomnieniach dawnych czasów, z których pokazywało się widocznie, że pan Andrzéj niejednokrotnie bywał w przeszłości dobroczyńcą państwa Snopińskich, pan Jerzy zapytał:  — Powiédz-że mi, Andrzeju, jak tam u ciebie idzie gospodarstwo, kiedy tak ciągle jeździsz po świecie?  Uśmiechnął się pan Andrzéj. Pomyślał pewno, że co u kogo w głowie, to i w mowie.  — W majątku gospodaruje średni syn mój — odpowiedział. — Wiecie o tém, że najstarszy jest inżynierem, najmłodszy jeszcze w Akademii kształci się na doktora, a z trzeciego zrobiłem rolnika. Skończył on agronomiczną szkołę i od dwóch lat zwaliłem na niego cały ciężar gospodarstwa i przywiązanych do majątku interesów, a sam bez przeszkody oddaję się nauce i ulubionym po kraju wędrówkom.  — Szczęśliwy jesteś, Andrzeju, że masz syna, który cię w pracy wyręcza, przynajmniéj na starość odpocząć możesz! — rzekł pan Jerzy z westchnieniem, a wyraz frasunku, który był normalną cechą jego fizyognomii, zwiększył się przy tych słowach.  — O! tak — rzekł pan Andrzéj — mam prawdziwą pociechę z synów. Wychowałem ich tak, aby, oprócz majątku, jaki otrzymają po mnie, każdy z nich posiadał zawód, którym-by i ogółowi był pożyteczny i sobie byt niezależny własną pracą zapewnił.  Szybko jednak ocknął się z myśli swych pan Andrzéj i, jakby sobie coś nagle przypomniał, zawołał:  — A gdzież jest twój jedynak, Jerzy? Widziałem go, kiedy miał lat ośm, czy dziesięć, i pamiętam, że ładne i roztropne to było dziecko. Gdzież jest teraz? czego się uczy? na co go kierujesz?  — A zaraz go zobaczysz — odpowiedział pan Jerzy — poszedł zrana ze strzelbą, ale pewnie zaraz nadejdzie.  — Jakto? więc jest w domu — zapytał pan Andrzéj. — Czyż-by był na wakacyach? Ależ to nie wakacyjna pora.  — Gdzie tam na wakacyach! — rzekł pan Jerzy, a frasunek zwiększył się w jego oczach — już cztery lata skończyło się, jak wrócił ze szkół do domu.  — Tak wcześnie skończył szkoły? to czemuż nie oddaliście go do jakiego wyższego zakładu naukowego, snać ma ogromne zdolności!  — Gdzie tam skończył szkoły! Przeszedł cztery klasy, a że nie chciało mu się uczyć, to i wziąłem do domu.  — I cóż on tu robi u was, tak młodo osiadłszy w domu? — zapytał pan Andrzéj.  Frasunek zwiększył się na twarzy pana Jerzego.  — Pomaga mi gospodarować — rzekł z cicha — ale wyraz jego oczu, smutny i zakłopotany, zadawał fałsz słowom.  — Hm! — rzekł pan Andrzéj i zamyślił się.  — Proszę pana — ozwała się pani Snopińska — chłopiec ma rodziców i kawałek chleba, pocóż mu było cudze kąty po jakichś tam szkołach wycierać?  Pan Andrzéj ze zdziwieniem na nią spojrzał.  — Zapewne — odrzekł — sami najlepiéj wiecie, jak kierować losem waszego syna; mnie się jednak widzi, szanowna pani Jerzowo, że kto za młodu tych cudzych kątów, o których pani mówisz, nie wyciera, ten potém na własny kąt zapracować sobie nie potrafi.  Pani Jerzowa brzęknęła kluczami i odpowiedziała:  — Toć już my dość napracowali się przez całe życie na to, aby nasze dziecko miało własny kąt i kawałek chleba bez pracy.  — Bez pracy... bez pracy... — powtórzył jakby do siebie pan Andrzéj, a oczy jego znowu utkwiły w przestrzeni i stały się smutne.  Pan Jerzy westchnął.  — At — rzekł — już téż i ja wolał-bym, aby chłopiec zajął się czémkolwiek, zamiast strzelać do wron po polach od śniadania do obiadu, a potém spać od obiadu do kolacyi. Ale cóż robić, kochany Andrzeju? u nas, harujących na kawałek chleba, jak chłopiec czytać, pisać, a rachować umié, to i chwała Bogu, a zresztą byle była ochota do pracy... byle była ochota...  — Ale czy będzie on miał tę ochotę, jeśli zaprawi się z młodu do bezczynności? — zagadnął pan Andrzéj.  Pana Jerzego oczy bardzo zafrasowały się, ale pani Jerzowa rezolutnie brzęknęła kluczami i rzekła, kiwając głową:  — Et, byle poczciwie żył a Pana Boga umiał chwalić, to na co mu tam szczególniejsze mądrości i rozumy? Ot przynajmniéj mamy pociechę, że dziecko jest przy nas, między ludźmi żyje i świata się uczy. A chwała Bogu nie powstydzić się za niego rodzicom! Pan Andrzéj sam zobaczy. Jest czego posłuchać, kiedy mówi, i znaléźć się między ludźmi tak pięknie potrafi, że i hrabiątko jakie może się przed nim schować. To téż łapią go tu w sąsiedztwie, na rękach noszą...  — Zresztą — przerwał żonie mowę dzierżawca — zresztą widzisz, Andrzeju, syn mój będzie miał jaki taki fundusz, niewielki wprawdzie, ale zawsze to coś znaczy. Ja żadnego nie miałem po rodzicach, którzy sami całe życie chodzili po posesyach i wszystko, co kiedy mieli, na starość stracili. Jak żeniłem się z Anusią, trzymałem pięć chat w dzierżawie, a mieszkałem w kurnéj nieledwie chałupie. A ot, przy pomocy Bożéj, wylazło się z biedy i uciułało trochę grosza dla jedynaka. Jemu więc łatwiéj pójdzie, bo będzie miał za co ręce zaczepić, a ja nic nie miałem...  — Aleś miał ochotę i przyzwyczajenie do pracy — przerwał pan Andrzéj.  — To, to prawda — potwierdził pan Jerzy.  — A musiał miéć ochotę do pracy! — zawołała pani Jerzowa — bo jakby jéj nie miał, toby marł z głodu. A nasze dziecko nie umrze z głodu i bez pracy, to niech sobie za młodu świata użyje, zamiast ślęczeć nad książkami, albo harować przy gospodarce, jak parobek.  Pan Andrzéj nic już tym razem nie odpowiedział, ale zamyślił się i spuścił głowę na piersi, a pan Jerzy, spojrzawszy w okno, zawołał:  — Ot i Oleś powraca!  Spojrzał i pan Andrzéj, i zobaczył idącego przez dziedziniec tego samego młodzieńca, którego był spotkał na drodze, zbliżając się do Adampola.  — A, — rzekł — tośmy się już widzieli z panem Alexandrem; spotkałem go, jadąc tutaj, i rozmawiałem nawet z nim trochę; ale któżby w nim poznał teraz tego małego Olesia, którego przed dziesięciu widziałem laty!  — Wyrósł chłopiec, jak dąb — rzekł pan Jerzy, a żona jego uśmiechała się z widoczném zadowoleniem.  — Jużto, proszę pana — rzekła do gościa — choć jestem matką Olesia, ale śmiało powiedziéć mogę, że w całéj okolicy niéma piękniejszego kawalera. To téż panienki szaleją za nim; gdyby chciał, mógłby choć dziś z każdą ożenić się! — dodała ciszéj i z figlarnym wyrazem, który dziwnie odbił się na jéj chudéj i oschłéj twarzy.  — Ożenić się! tak młodo! — zawołał ze zdziwieniem pan Andrzéj — toć myślę, że ma zaledwie lat dwadzieścia.  — Dwudziesty piérwszy kończy, ale i cóż to szkodzi, że młody? wszak przysłowie mówi: że kto rano wstał i wcześnie ożenił się, ten nigdy nie żałował.  — Przepraszam was, kochana pani Jerzowo — rzekł pan Andrzéj z uśmiechem — ale po staréj znajomości ośmielę się powiedziéć, że przysłowie w drugiéj swéj części głupstwo mówi.  — Dla czego? — zawołała gospodyni domu.  — Bo człowiek, nim się ożeni — zaczął pan Andrzéj, ale przerwał mu pan Jerzy.  — Już to, co do żeniaczki — rzekł — i ja jestem za tém, aby Oleś jak najprędzéj ożenił się. Jak przybędzie familia, to próżnować odechce się i niestatki z głowy wylecą.  — A jak nie wylecą? — spytał pan Andrzéj — a pani Jerzowa nie rada, że mąż powiedzeniem swojém dał do zrozumienia o jakichś niestatkach syna, szepnęła z niezadowoleniem:  — Niestatki! niestatki! jakie tam niestatki! niéma żadnych niestatków!  W téj chwili otworzyły się drzwi pokoju, w którym rozmawiano, i wszedł syn gospodarza.  Urodziwy to był chłopak, w całém znaczeniu tego wyrazu. Smukły i kształtny, czoło miał białe, gładkie, foremne, oczy błękitne jak niezabudki, włosy niepospolitéj piękności, złociste, kędzierzawe. Policzki jego, opalone nieco od wiosennego wiatru, pokryte były piérwszym puchem młodzieńczym, a nad ponsowemi ustami porastał drobny, jasny wąsik. Gdy patrzył, iskry zdawały się sypać z jego wzroku; gdy uśmiechał się, pokazywał zęby białe i równe, jakichby nie jedna pozazdrościć mu mogła kobieta. Pięknéj twarzy téj nie brakło nawet wyrazu pewnego sprytu i rozgarnienia, a także tryskała z niéj niezmierna pełnia młodzieńczego życia, które zdawało się szukać sobie ujścia na zewnątrz i wybuchało każdém spojrzeniem oczu, każdym ruchem fizyognomii.  Gdy wszedł do pokoju, w myśliwskiém ubraniu, bez torby tylko i bez fuzyi, pan Jerzy zwrócił się do gościa i, wskazując młodzieńca, rzekł:  — Mój syn, kochany Andrzeju — a potém dodał: — Olesiu, oto pan Andrzéj Orlicki, o którym nieraz od nas słyszałeś, krewny nasz i dobroczyńca.  Z wyrazu twarzy młodego człowieka można było domyślić się, że ostatni wyraz niemiłe na nim sprawił wrażenie. Śpiesznie jednak postąpił, podał rękę panu Andrzejowi i ukłonił się zręcznie i z elegancyą, tchnącą jednak troszkę prowincyonalnością. Potém wziął krzesło i, rezolutnie stawiając je obok gościa, usiadł i ozwał się swobodnie:  — Wszak to pana dobrodzieja właśnie miałem przyjemność spotkać przed dwiema godzinami na drodze do Adampola?  — Ależ bo długo byłeś dziś na polowaniu, Olutku — rzekła pani Jerzowa.  — Ho, ho, moja mamo! — zawołał młody człowiek — co to dla mnie znaczy? gdyby mi się jeść nie zachciało i gdybym nie pośpieszał, aby powitać pana dobrodzieja, choć go znać nie miałem honoru — dodał z eleganckim znowu i przesadzonym ukłonem — jeszczebym godzin ze dwie popolował. A co w domu robić?  I zwracając się do pana Andrzeja, zawołał:  — Ach, nie przedstawisz sobie pan dobrodziéj, jakie tu u nas życie nudne! gdyby nie fuzyjka, koń wierzchowy i...  — No, a cóżeś tam zabił dzisiaj? — przerwał pan Jerzy, w którego oczach frasunek rósł ciągle od wejścia syna; — czy będzie przynajmniéj z tego twego polowania pieczyste na kolacyą?  — Gdzie tam! — odparł Alexander — teraz zwierzyny na lekarstwo nie znaléźć! Trzy wrony zabiłem i po wszystkiém. Ale gdyby téż papo widział, jak to było zabawnie. Idę sobie drogą, wtém widzę: wrona siada na wierzbie; ja fuzyą do oka, a ona dziób do góry podniosła i kracze, jak gdyby kogo z pod obłoków wołała. Ja paf! ona benc! gdyby tchnęła, ale tak na miejscu i upadła nieżywa. Tak aż trzy zgładziłem dziś ze świata.  — I panu to zabijanie nieszkodliwych ptaków przyjemność sprawia? — spytał pan Andrzéj, którego zmarszczka między brwiami głębszą się stała.  — Cóż robić? panie dobrodzieju — rezolutnie odparł Alexander; — trzeba jakkolwiek czas zabijać. W sąsiedztwo nie zawsze można pojechać, w domu papa gospodaruje, mama gospodaruje, a mnie, panie dobrodzieju, co robić? chyba umrzéć z nudy!  Frasunek w oczach pana Jerzego wzmagał się coraz w czasie mowy syna; pani Snopińska wyszła, wywołana do jakiéjś gospodarskiéj sprawy, a pan Andrzéj, po chwili milczenia, odezwał się żartobliwie:  — Uważam, panie Alexandrze, że panu bardzo często wraca na usta wyraz: nuda.  Alexander obu rękoma uczynił gest rozpaczliwy i odrzekł:  — A, pan dobrodziéj przybywasz zapewne z wielkiego świata i nie wiész, jakie to u nas życie na prowincyi! Człowiek np. wstaje zrana, zjé śniadanie i obejrzy się wkoło siebie. Cóż widzi?  Papa w stodole, mama w śpiżarni, parobki młócą, kury kwokczą, gęsi gęgają i koguty śpiewają. Wszystko to, razem wzięte, przyzna pan dobrodziéj, nie jest wcale zabawném. Więc człowiek chodzi z założonemi rękoma z kąta w kąt, z dziedzińca do ogrodu, z ogrodu na dziedziniec i czeka obiadu jak zbawienia duszy, nie dla tego, żeby się jeść chciało, ale dla tego, że to zawsze jakaś rozrywka, urozmaicenie czasu, który wlecze się, jak wóz naładowany po błocie. Przychodzi obiad, a po obiedzie, panie dobrodzieju, znów to samo, co i przed obiadem; człowiek czeka kolacyi, a po kolacyi to jeszcze gorzéj: papa idzie spać, mama idzie spać, czeladź idzie spać i następuje brzęczenie i kąsanie komarów. Ot, jakie to nasze życie! a zimą to jeszcze gorzéj... Ale po co to panu dobrodziejowi mówić? pan sam pojmiesz, co to jest, kiedy młody człowiek tak zagrzebie się na wsi.  Westchnął ciężko i potrząsnął głową dla odrzucenia z czoła opadających włosów.  Pan Andrzéj przypatrywał mu się bacznie i nieznaczny wyraz ironii przebiegł po jego ustach.  — Hm — rzekł — więc dla rozweselenia tego życia, które pan w niepowabnych malujesz barwach, nic innego pan znaléźć nie możesz, jak polowanie na wrony?  W głosie pana Andrzeja drżał dźwięk smutku i szyderstwa, dosłyszał go snać Alexander, bo spuścił oczy i rzekł ciszéj:  — Cóż robić?  Pan Jerzy milczał, w czasie rozmowy syna westchnął parę razy i, splótłszy dłonie, dwoma wielkiemi palcami rąk kręcił młynka z zafrasowaniem.  W drzwiach ukazała się pani Snopińska i zaprosiła na obiad.  Przy stole dzierżawca i gość jego rozmawiali o dawnych czasach, starych swych z sobą stosunkach i wspólnych znajomych. Jerzy stał się rozmowniejszym, zagrzany snać starym miodem, podanym do obiadu, i obecnością człowieka, którego widocznie serdecznie lubił; za to pan Andrzéj mniéj coraz mówił, spoglądał często na Alexandra, a potém zamyślał się i oczy jego stawały się smutnemi.  Do stołu zasiadła także młoda panienka, jakaś sierota, przez miłosierdzie trzymana w domu państwa Snopińskich. Nazywano ją Antosią, pani Snopińska posyłała ją wciąż z kluczami; nie brzydka była, ale blada i mizerna, ubogo ubrana, a oczy trzymała ciągle spuszczone wpół ze smutkiem, wpół z pokorą. Siedzący obok niéj Alexander pochylał się często ku niéj i prawił jéj coś półgłosem. Widać było, że z niéj żartował, bo śmiał się ciągle, a żarty te nie musiały być miłe, bo Antosia rumieniła się co chwila po uszy, coraz smutniéj spuszczała oczy, a gdy raz, zawołana przez panią Snopińską, podniosła je z nad talerza, były w nich łzy.  Młoda, rumiana i przystojna dziewczyna, ubrana wpół po wiejsku, przynosiła półmiski i odmieniała talerze. Alexander zerkał na nią często, parę razy uśmiechnął się i mrugnął do niéj oczyma na znak jakiegoś porozumienia.  Zresztą mieszał się często do rozmowy rodziców z gościem, wypowiadał zdania swoje śmiało, mówił głośno a śmiał się jeszcze głośniéj.  Wtedy dopiéro spostrzedz można było, że wraz z wrodzonym sprytem i ciągłemi wybuchami wezbranego życia, twarz młodzieńca nacechowana była, rażącą przy tak młodym wieku, śmiałością i pewnością siebie. Graniczyło to niekiedy z rubasznością, bo rozpierał się na krześle, z pretensyonalnym gestem gładził mały wąsik, jadł za dwóch, pił za czterech; zaraz u wstępu obiadu wychylił dwa kieliszki starki, a potém dolewał sobie miodu co chwila.  Pan Andrzéj patrzał na to wszystko i zamyślał się coraz bardziéj.  — Kogoż tu macie w sąsiedztwie? — spytał pana Jerzego, gdy służąca podawała ostatnią potrawę.  — Najprzyjemniejsze są dwa domy — odrzekł wnet Alexander, nie dopuszczając ojca do odpowiedzi i odwracając się od Antosi, zarumienionéj po uszy od konceptu, który snać tylko co jéj powiedział; — o, są tu dwa domy bardzo przyjemne — mówił daléj. — W jednym z nich mieszkają państwo Siankowscy z dwiema córkami. Śliczne dziewczęta, słowo daję! Panna Ludwika blondynka, a panna Józefa brunetka. Na ostatniém zebraniu, które było u nich w czasie świąt wielkanocnych, panna Józefa cały wieczór tylko ze mną tańczyła, dała mi nawet na pamiątkę tego wieczoru gałązkę mirtową...  Pani Snopińska nachyliła się do gościa i szepnęła:  — Mówiłam panu, że panienki głowy za nim tracą! — a zwracając się do syna, dodała głośno:  — A pokaż-że nam, Olutku, tę gałązkę; czy masz ją przy sobie?  — A jakże, moja mamo! spoczywa na mojém sercu! — zażartował Alexander i, wyjąwszy z kieszeni kamizelki malutki elegancki pugilares, wydobył zeń uschłą gałązkę i podniósł ją w dwóch palcach z miną tryumfującą.  — A co? — szepnęła gospodyni domu do gościa i zachichotała po cichu.  — Drugie przyjemne sąsiedztwo nasze jest majątek Piaseczna — mówił znowu Alexander. — Mieszka w nim pani Karliczowa, wdówka, no, już nie piérwszéj młodości, ale cudo kobietka, słowo daję! wesoła, żywa i bardzo grzeczna, choć bogata. A oczki jakie ma! oh! o! w tych oczach wiele jest sekrecików, tylko dobrze przypatrzéć się trzeba. O jednym z nich ja wiem; bardzo miły sekrecik, słowo daję.  I uśmiechnął się ze znaczącą miną.  — To tylko pewna — ozwał się żartobliwie pan Andrzéj — że gdybym był kobietą, nigdybym panu nie dał żadnéj pamiątki, ani powierzył żadnego sekretu.  — A to dla czego, panie dobrodzieju? — zawołał Alexander.  — Bo pamiątki pan pokazujesz, a o posiadaniu tajemnicy głośno opowiadasz. To trochę kompromituje damy.  Alexander spuścił oczy i zarumienił się mocno; w téj saméj chwili wstano od stołu.  W pół godziny po obiedzie pan Andrzéj rzekł do gospodarza domu:  — No, kochany przyjacielu, ponieważ dość długo mam tu u was pozostać, przeznaczyłeś mi zapewne osobny kąt jaki. Zaprowadź-że mnie do niego, bo chcę odpocząć po długiéj podróży i list napisać do syna.  Pan Jerzy poprowadził gościa przez kilka pokojów ze szlachecką przybranych prostotą, a nawet po części gospodarskiemi zarzuconych gratami, aż weszli na wązki kurytarz z obu stron którego było po parę drzwi.  — Wybrałem dla ciebie, Andrzeju — rzekł gospodarz — najustronniejszy pokój; bo choć nigdy nie zajmowałem się pracą książkową, wiem jednak, że wymaga ona cichości i odosobnienia.  Do wszelkiego gospodarskiego ruchu ztąd najdaléj, bo z jednéj strony kurytarza są składy, a z drugiéj pokój twój i Olesia. Ale, ale — dodał nagle — muszę téż zobaczyć, czy chłopiec mój jest u siebie i powiedziéć mu, aby cicho się sprawował, bo będzie miał ciebie sąsiadem.  — O, proszę cię, Jerzy, nie krępuj dla mnie swego syna! — zawołał pan Andrzéj; ale gospodarz otworzył już drzwi pokoju Alexandra. W pokoju tym było kilka drewnianych stołków, pod ścianą stała tokarnia, daléj leżały różne przyrządy stolarskich robót, gdzie indziéj kilka rozpoczętych koszyków z farbowanéj łozy, pod oknem był stolik, a na nim okrągłe lusterko i dwie wypróżnione butelki od wódki czy piwa. Między oknami, naprzeciw drzwi od kurytarza, stało łóżko, a na niém leżał Alexander, z twarzą zwróconą do sufitu. Oczy miał zamknięte i spał tak mocno, że słychać było nawet lekkie chrapanie.  Pan Jerzy spojrzał, machnął ręką z niezadowoleniem i drzwi zatrzasnął. Potém wprowadził gościa do przeznaczonego mu mieszkania.  — Powiedz mi, Jerzy — zapytał po chwili pan Andrzéj — co znaczą w pokoju twego syna te wszystkie tokarskie, stolarskie i koszykarskie przyrządy, które tam widziałem?  Snopiński znowu machnął ręką i odpowiedział:  — Et, kleci on tam coś czasem, toczy, hebluje albo splata; ale to, Boże odpuść, zdarza się raz w rok, około święta Wielkiéjnocy.  — Czy ma zdolności do rzemiosł?  — I jakie! — rzekł pan Jerzy — jeżeli weźmie się do czego, to istne cacko zrobi, tylko że... at!...  Nie dokończył i oczy jego zafrasowały się mocno.  — To dziwna — rzekł pan Andrzéj — a do nauki zdolności nie miał?  — Gdzie tam! i do nauk miał zdolności, on do wszystkiego zdolności ma, tylko... ot żal się Boże o tém mówić!  Jeszcze raz machnął ręką, westchnął i, z bardzo zafrasowanemi oczyma, pożegnawszy gościa, wyszedł.  Pan Andrzéj szerokiemi krokami przechadzał się po pokoju. Smutny był i jakby trochę gniewny.  Pocierał ręką czoło i mówił niekiedy do siebie:  — Ale cóż? zrana do wron strzela, po obiedzie śpi, na nudy narzeka, kobietom ubliża i nic więcéj! A zdolności jednak są, ale cóż po nich?

 Westchnął i pokiwał głową smutnie.

Szlachcic zagrodowy

O trzy wiorsty od Adampola, tuż obok kopców granicznych, odznaczających grunta hrabiny X., dzierżawione przez pana Snopińskiego, zielenił się śliczny gaj brzozowy i dębowy, mający rozległości kilkanaście najwięcéj morgów. Gaj ten miał tę szczególność, że z obu stron swoich tworzył dwa pół-kola, jakby wielkie altany, otwarte na szeroko rozciągające się pola i łąki. W każdéj z tych altan, utworzonych przez naturę czy może ręką ludzką, stał dworek szlachecki z szarym domem o sześciu czystych oknach od frontu, z owocowym ogrodem, kilku gospodarskiemi budowlami i dziedzińcem, otoczonym porządnym płotem z ostrokołów. Dwa te dworki, rozdzielone z sobą całą przestrzenią kilkunasto-morgowego gaju, były tak podobne do siebie, jakby to jedna stawiała ręka. Cała różnica między niemi zachodziła w tém, że jeden z nich patrzył na północ, drugi na południe, i że w jednym z nich, wyraźnie w tym, który ku południowi był zwrócony, budowle gospodarskie były nieco większe i ogród rozleglejszy, co oznaczało większą rozległość należącego doń folwarku. Gdyby poeta jaki, z myślą do zachwytu łatwą, został nagle przeniesiony w to miejsce, uradował-by się niezawodnie wielkiemi, choć skromnemi, pięknościami natury, które w niém panowały, mianowicie o wczesnéj wiosennéj porze roku.  Poważna, uroczysta cisza zalegała ledwie rozzielenione pola, a przerywało ją tylko brzęczenie owadów, które w licznych rojach unosiły się nad łąkami i kąpały różnobarwne skrzydła w potokach słonecznych promieni. Niekiedy z pomiędzy zagonów, zrywał się skowronek i, nucąc srebrną piosenkę, wznosił się prostopadle w górę, aż rozpłynął się pod niebem w ledwie dostrzegalny punkcik szary. Niekiedy także na wysokiéj kępie, sterczącéj śród łąki, albo na spróchniałym pniu dawno zrąbanéj wierzby, stanął pstrokaty bocian i zaklekotał donośnie, a klekotaniu jego odpowiadał, od strony któregoś z dworków, cichszy, bo stłumiony przestrzenią, klekot bocianicy. Pod zieloną ścianą gaju, białe, żółte i szafirowe motyle, jak skrzydlate obłoczki, podnosiły się z pomiędzy trawy, osiadały na młodziuchnych listkach brzozowych albo na gałęziach dębiny, po chwili zrywały się z listków i gałęzi, unosiły się wysoko aż do szczytów drzew i spuszczały się znowu ku ziemi, łącząc się, rozdzielając, goniąc i opadając znowu w trawę.  Ale w gaju dopiéro, w saméj głębi jego, wrzało najgęstsze, najbardziéj rozbudzone i rozmaite życie natury. Roje ptastwa szczebiotały tam na wyścigi, dzięcioł wystukiwał sobie robaczki w konarze starego dębu, kukułka figlarnie odzywała się z zarośli, wiewiórki skakały po drzewach, puszystemi kitami wstrząsając gałęzie, u dołu zielony mech drżał, poruszany odbywającą się śród niego robotą mrówek.  Pomiędzy tém wszystkiém słońce, przeciskając się przez gąszcz leśną, rzucało gdzie-niegdzie szerokie smugi jasności, gdzie indziéj migotało wązkiemi nićmi lub oderwanemi iskrami światła, gdzie indziéj jeszcze zostawiało w pół-cieniu całe przestrzenie, osłonięte grubemi pniami i rozłożystemi gałęźmi, pokryte różowym wrzosem i zapełnione szelestem uściełających gniazda ptaków, brzęczeniem szukających pokarmu owadów i fruwaniem różnobarwnych motyli. A z góry, po przez szczyty drzew, zaglądały błękitne i białe kawałki obłoków, jakby ciekawe spojrzéć w tę głąb’ cienistą, w któréj ruszały się miliony drobnych, śpiewających i kochających się na wyścigi istot, w któréj z pomiędzy trawy wykwitał blady nieśmiertelnik żółty, podnosiły się dzwonki liliowe, albo śród mchu ponsowiały lśniące grona żórawin.  Tą cichą, a jednak gwarną, prostą, bezdennie głęboką sielanką przyrody, otoczone były dwa dworki szlacheckie, stojące w dwóch wklęsłościach gaju. Patrząc na nie, jak nizkie, szare ale czyste stały tam między trzema ścianami zieleni i jedną stroną, niby wielkiém oknem, patrzyły na równinę pól i łąk, trzeba było pomyśléć, że mieszkańcy ich, wykołysani urokiem wiejskiéj i nieprzeinaczonéj sztuką natury, musieli koniecznie w sercach swych wyhodować również prostą a wdzięczną poezyą, również skromną w swych objawach, a pełną życia głębią uczuć.  Obok téj poetycznéj, znać jeszcze było wkoło obu dworków wysoko podniesioną praktyczną i realną stronę życia. Otaczające je grunta uprawne były wzorowo i z niezmierną starannością, nigdzie w okolicy nie dawały się widziéć zagony tak równo i pulchno zorane, rowy tak we właściwych wykopane miejscach, łąki tak oznaczone i oczyszczone z zarośli. Na łąkach tych pasły się trzody bydła i owiec, nieliczne wprawdzie, ale pięknéj rasy i wybornie utrzymane; a wiejskie wyrostki, co je pasły, nie miały wychudzonych i zaspanych twarzy, a na sobie brudnéj lub obdartéj odzieży, ale w czystém i całém ubraniu, z rumianemi policzkami i wesołym wzrokiem, biegały po łąkach, goniąc się i swawoląc. Nie jeden z nich siadywał na kępie i otwierał elementarzyk z malowanemi obrazkami, albo książkę do nabożeństwa i, spoglądając często na powierzone sobie stada, czytał półgłosem lub nucił pobożną piosenkę.  W ustroni téj, wszędzie, gdzie spojrzéć mogło oko ludzkie, widać było jakąś rękę umiejętną i opatrzną, która rządziła wszystkiém. Od szarych, jednostajnych domów dwóch dworków, od twarzy ludzkich, które przesuwały się w ich pobliżu, aż do każdego zagona gruntu, do każdéj zrównanéj kępy na łące, wszystko tam tchnęło ładem, wdziękiem, starannością. Jak, przy piérwszém spojrzeniu na tameczną naturę, można było przypuścić, że dworki te posiadają serca poetyczne i głębokich uczuć pełne, tak, przyjrzawszy się panującemu tam porządkowi, trzeba było pomyśléć, że, oprócz serc poczciwych, musi tam być i umysł jakiś jasny a wytrwały, który pojął wysokie zadanie człowieka: udoskonalania wszystkiego z czém się styka, i choć-by z drobnéj otaczającéj go sfery, wyciągania wszelkich możebnych korzyści dla siebie i świata.  Pewnego kwietniowego ranka, z jednego z dworków tych, tego właśnie, który frontowemi oknami patrzył na północ, parę godzin przed południem wyszedł młody jeszcze mężczyzna. Zwyczajem pilnych gospodarzy, starannie zamknął za sobą wrota dziedzińca i poszedł drogą, wiodącą ku polom i obsadzoną młodemi topolkami. Potém zwrócił się na miedzę, biegnącą wzdłuż gaju, między zagonami bujnie wschodzącego żyta. Szedł z wolna, z rękoma w tył założonemi, w szarém ubraniu z prostego sukna, w gospodarskiém obuwiu i okrągłym słomianym kapeluszu; średniego wzrostu i szerokich ramion, twarzy ogorzałéj ozdobionéj ciemnym bujnym wąsem, z ubrania i powierzchowności wyglądał na zamożnego zagrodowego szlachcica.  Zaledwie uszedł na miedzy kilkadziesiąt kroków, gdy nagle, tuż prawie z pod stóp jego, zerwał się z zagonu skowronek, uniósł się parę łokci nad ziemię i zaśpiewał. Mężczyzna, jakby lękając się krokami swemi spłoszyć ptaszka, stanął i patrzył. Skowronek śpiewał ciągle i prostopadłym lotem wzlatywał coraz wyżéj, mężczyzna ścigał go wzrokiem. W końcu ptaszyna wzniosła się bardzo wysoko i zniknęła prawie pod obłokami, tylko śpiew jéj srebrzysty i donośny dochodził z dali do pól, pogrążonych w cichości, a człowiek, straciwszy ją z oczu, spuścił głowę i nie szedł daléj, ale stał z założonemi na piersi rękoma, pogrążony w zamyśleniu. Czyżby w zamyślenie to wprawił go widok i śpiew drobnego ptaszka? Ktoby jednak wnosił z prostego ubrania i niemniéj prostéj powierzchowności jego, przypuścił-by raczéj, że szlachcic, hreczkosiéj, myśli o tém, ile z każdego morga będzie miał tego żyta, śród którego stoi. Ale dla czegóż zadumał się on wtedy dopiéro, gdy z pod stóp jego wzleciała wiosenna ptaszyna i z pod obłoków słała mu wdzięczną piosenkę swoję? Zamyślenie to byłoż skutkiem głębokiego poczucia natury, nie przytępionego nawet codzienném z nią obcowaniem? Albo może odbiła się w nich rzewna poetyczność serca, okrytego szarém i grubém odzieniem?  Bądź co bądź, to pełne zachwytu przypatrywanie się lotowi skowronka, i to zapadnięcie w zadumę niepozornie wyglądającego mężczyzny, widział człowiek, który w téj saméj chwili wychylił się z za skraju lasu, stanął także i bacznie przypatrywał się, stojącemu śród pola, szlachcicowi. Był on czarno ubrany i trzymał pod ramieniem dużą tekę, jaką noszą ze sobą podróżujący uczeni lub artyści. Teka ta, okrągły popielaty kapelusz, całe ubranie, zastosowane do pieszych wycieczek, i posiwiałe włosy, wyglądające z pod kapelusza, nadawały mu w istocie postać poważnego turysty. Postąpił kilka kroków; szelest, jaki uczynił, obudził z zamyślenia człowieka w szarym surducie; podniósł on głowę i obaj spojrzeli na siebie: szlachcic z lekkiém zdziwieniem, turysta uprzejmie i życzliwie. Obaj machinalnie prawie podnieśli ręce do kapeluszy i skłonili się sobie wzajemnie.  — Przepraszam pana — odezwał się nadchodzący — czy nie możesz mi pan powiedziéć, jak daleko znajduję się od Adampola?  — O dobre trzy wiorsty, które nawet czterema nazwać-by można — odpowiedział szlachcic.  — A! — zawołał turysta z rodzajem zakłopotania — nie spodziewałem się odejść tak daleko, ale przypadkiem zbłądziłem!  — Pan pewno piérwszy raz jesteś w tych stronach? — spytał szlachcic.  — Tak — powiedział przybyły — przyjechałem w te strony w celu odbycia kilku naukowych wycieczek i locum standi mam w Adampolu.  Gdy to mówił turysta, szlachcic powtórnie uchylił nieco kapelusza.  — A! — rzekł — dziękuję przypadkowi, który w ustroni téj dał mi poznać człowieka, podróżującego w tak szlachetnym i pożytecznym celu.  Słowa te i dźwięk, jakim były wypowiedziane, odbiły się od prostaczéj postaci szlachcica, nie mniéj dziwnie, jak uprzednia poetyczna zaduma, w którą go wprawił widok i śpiew skowronka. To téż mężczyzna z teką spojrzał nań z zajęciem i odrzekł:  — Uważałem przed chwilą, że i pan lubujesz się naturą, którą ja z naukowego badam stanowiska. Z taką przyjemnością zdawałeś się pan słuchać pieśni skowronka i patrzéć na lot jego!  Szlachcic nie zmieszał się bynajmniéj tém spostrzeżeniem przybyłego, uśmiechnął się tylko i odpowiedział z prostotą:  — Tak, panie, kocham naturę we wszystkich jéj przejawach, bo ona jest towarzyszką moją od lat dziecięcych aż dotąd. Ona była świadkiem wszystkich prac i pociech mego życia, a także i cierpień, których podobno żadnemu nie braknie człowiekowi. Każda pora roku sprowadza mi mnóztwo przypomnień, każdy kawałek pola, ptak, roślina, drzewo niemal każde, są mi znajome niby rodzeństwo, z którém się zhodowało pod jednym dachem. Pan zapewne uczysz się poznawać naturę, a może i innych znajomości téj nauczasz; ja czuję ją i kocham.  Im więcéj szlachcic mówił, tém zwiększało się zdziwienie turysty. Przypatrywał się mu coraz uważniéj.  — Pan zapewne jesteś właścicielem jednego z tych folwarków, które się tu pod gajem znajdują? — spytał po chwili.  — Tak, panie, oto mój dom — odparł szlachcic, wskazując dworek, o kilkaset kroków odległy, i szybko dodał:  — Ale, jeżeli pan dziś opuściłeś Adampol, musiało to być chyba bardzo rano, a ponieważ błądziłeś, musisz być porządnie zmęczony. Może pan przyjmiesz u mnie gościnność, choć na godzin parę, dla wytchnienia i posiłku?  — Z przyjemnością przyjmuję uprzejme zaproszenie pana — grzecznie i z wyraźném zadowoleniem odrzekł turysta — tém bardziéj, że, badając roślinność stron tutejszych, rad téż będę poznać ich mieszkańców.  Szlachcic skłonił się lekko i już usunął się dla zostawienia gościowi swemu piérwszeństwa na wązkiéj miedzy, gdy ten wyrzekł żywo:  — Ale ponieważ miły dla mnie traf sprowadził nas tu razem i będę gościem pańskim, trzeba przecież, abyśmy wiedzieli wzajem, jak się nazywamy. Jestem Andrzéj Orlicki.  — A! — ze zdziwieniem i radością, zawołał szlachcic — więc pan jesteś tym znanym powszechnie i tak pożytecznie pracującym przyrodnikiem naszym, którego prace i nam prostakom pomagają znać i miłować naturę! Serdecznie, bardzo serdecznie witam pana na progu mojéj zagrody. Nazywam się Bolesław Topolski.  To mówiąc, jakby przez głębokie uszanowanie dla nauki i pracy człowieka, którego miał przed sobą, zdjął całkiem kapelusz i wyciągnął rękę ku swemu nowemu znajomemu.  W téj chwili dopiéro, gdy przez zdjęcie kapelusza odsłoniła się górna część twarzy zagrodowego szlachcica, pan Andrzéj mógł przyjrzéć się głównym cechom jego fizyognomii. Była to twarz, która, na piérwszy rzut oka, nie odznaczała się niczém, ogorzała i pospolitych rysów. Gdy nic nie mówił i oczy miał spuszczone, nikt-by ani chwili nie myślał mu przypatrywać się i tysiące osób mogły-by przejść koło niego, nie spojrzawszy nań inaczéj, jak mimochodem. Ale, gdy podniósł wzrok, zwracał na siebie koniecznie uwagę każdego, kto nań patrzył, bo miał takie spojrzenie, jakie rzadko spotkać można u ludzi jego stanu. W dużych szarych oczach jego była niepospolita głębia dobroci i myślącego spokoju, z za których wypływała chwilami nieokreślona jakaś rzewność, niby odblask tajonéj a może i nieświadoméj siebie poezyi serca. Czoło miał dość wysokie i bielsze od reszty twarzy, włosy ciemne, krótko przystrzyżone, usta bardzo zwyczajne, trochę nawet za wypukłe i nie zupełnie kształtne, gdy milczał, ale gdy mówił lub uśmiechał się, nabierały one wyrazu téj saméj dobroci, jaką miały oczy, i układały się w pewne zagięcia, znamionujące moc i męzkość charakteru. Miał téż niezwyczajny uścisk ręki, ciepły, silny i jakby nieco drżący. Kiedy w uścisk ten ujął rękę czyją, zdawało się, że mu w dłoń przechodziły tętna żywo uderzającego serca.  Wszakże oprócz spojrzenia, wyrazu ust i uścisku ręki, wszystko w powierzchowności jego było pospolite i bynajmniéj nie zajmujące.  Nigdyby powierzchownością swoją nie mógł zwrócić na siebie oczu pięknéj kobiety, a wszyscy, którzy go mijali, nie widzieli w nim najczęściéj nic, prócz poczciwego może prostaka. Ale niekiedy, nagle, jakby promień przesuwał się po jego twarzy i postaci, w oczach błyskała myśl, w uścisku dłoni zadrgało serce i każdy, kto go miał za prostego poczciwca, dojrzawszy promień ten, odstępował ze zdziwieniem i mówił sobie: „Nie spodziewałem się!“  Ten promień duchowy, przenikający niekiedy na zewnątrz przez oczy, uśmiech i uścisk ręki Bolesława Topolskiego, nie mógł ujść uwagi pana Andrzeja. Musiał także powiedziéć sobie: „nie spodziewałem się!“, bo z niezmierném zajęciem przypatrywał się swemu towarzyszowi, gdy, zszedłszy z wązkiéj miedzy, szli obok siebie drogą, ku dworkowi wiodącą.  — Jakąż wzorową uprawę pól widzę tutaj — rzekł pan Andrzéj, puszczając spojrzenia po długich, wązkich, wypukłych i jakby ręką ludzką usypanych zagonach! — Czy wiész pan, że rzadko w kraju naszym zdarzało mi się napotykać tak umiejętnie i starannie urządzone gospodarstwo. To istny holenderski ogród!  — W istocie — odpowiedział Bolesław — robię wszystko, co mogę i umiem, aby niewielki kawałek gruntu, jaki posiadam, podnieść do najwyższéj możebnie wartości. Czynię to i dla własnéj korzyści, i z przekonania, że każde pojedyńcze wysilenie, jakkolwiek odosobnione, każda praca, jakkolwiek w małym zamknięta obrębie, skoro tylko umiejętna jest i wytrwała, może choćby drobne ziarenko dorzucić do ogólnego pożytku.  — Dawnoż pan mieszkasz tutaj? — spytał pan Andrzéj, którego zajęcie wzrastało.  — Urodziłem się w téj zagrodzie — odrzekł Bolesław — a w dziedzictwie otrzymałem ją po ojcu przed ośmiu laty.  — A więc musiałeś pan już otrzymać po ojcu folwark ten w tak pięknym stanie?  — Nie zupełnie. Ojciec mój rzadko i tylko przy końcu życia swego w nim mieszkał, bo całą młodość i część dojrzałego wieku spędził na wojaczce, która go prowadziła po odległych krajach. Był on we Włoszech, w Hiszpanii, na San Domingo i w Algierze, a gdy wrócił do ojczystéj zagrody, przywiózł z sobą bogaty w doświadczenie i wiadomości umysł, ale ciało osłabione ciężkiemi trudami, jakie ponosił, i niezdolne już do pracy fizycznéj, wymagającéj ruchu i energii.  Matka moja, święta domowemi cnotami, umarła wkrótce po jego powrocie; ja miałem wtedy lat piętnaście. Folwark nasz w niezmiernie opłakanym naówczas był stanie; znać w nim było wieloletnią nieobecność gospodarza. Ojciec mój w części tylko mógł temu zaradzić i tego tylko dokazał, że małą majętność naszę od zupełnéj uchronił ruiny, ale podnieść jéj i udoskonalić sterane nie dozwoliło mu zdrowie. Natomiast zajął się mną z całym zapałem duszy, nie ostudzonéj długiém tułaczém życiem, z całą miłością ojca, który pragnie w syna swego przelać samego siebie.  Uczył mię, a nauczyć mógł wiele, bo sam z otwartemi oczyma ducha po świecie wędrował; najbardziéj jednak, najusilniéj zaprawiał mię do pracy, do pracy rąk i myśli, ciała i ducha, bo, jak powiadał, obie są również cenne i pożyteczne i obie powinny być ciągłemi towarzyszkami życia prawdziwie uczciwego człowieka. Wpływał on na mnie niezmiernie, mocą swéj nieograniczonéj dla mnie miłości i urokiem męzkiéj, jędrnéj poezyi, któréj pełne było jego rycerskie serce, a która zwolna zdawała się sączyć i przelewać w moje. Mając lat dwadzieścia, czynnie już zająłem się gospodarstwem; zrazu była to praca ciężka, mozolna, taka, która wymaga uczestnictwa własnych rąk, budzi przed wschodem słońca i zaledwie parę godzin wieczornych zostawia do porachowania się z własnemi myślami. Ale raźno mi było i ochoczo pracować pod ojcowskiém okiem, z myślą, że mu na stare lata daję opiekę młodego ramienia i byt wygodny zapewniam. Zdarzały się różne przeciwności, nieurodzaje, upadki bydła; ale wszystko to przeniosło się jakoś i naprawiło, dzięki Bogu, i miałem tę najwyższą pociechę, że ojciec mój ostatnie lata swoje przeżył w nowo zbudowanym i wygodnym, choć małym, dworku, który stanął na miejscu starego, na wpół rozwalonego, i że te ściany, w których prawdopodobnie życie całe przepędzę, słyszały jego dziękczynne i gorące błogosławieństwa, jakie przed zgonem na moję głowę zlewał.  Przestał na chwilę mówić Bolesław i twarz jego pokryła się szybko stłumioném wzruszeniem. Jakby chcąc pokryć wzruszenie to, uśmiechnął się wesoło, spojrzał na pana Andrzeja swojém głębokiém, dobrém spojrzeniem i rzekł:  — Ale uważam, że wpadłem na tor opowiadania panu mojéj biografii. Daruj pan! to nie zajmujące. Przypominam sobie, że słyszałem, jak ktoś, który tu u nas w okolicy za bardzo uczonego uchodził, utrzymywał, że nic bardziéj nudnego nie zna, jak wszelkie biografie.  Pan Andrzéj serdecznie na niego popatrzył.  — Od kilku chwil zaledwie znam pana — rzekł — ale wybacz mojéj otwartości, gdy powiem, że wzbudziłeś we mnie takie zajęcie, iż radbym, choćby przemocą, wedrzéć się w najdrobniejsze szczegóły twego życia.  Skłonił głowę z podzięką Bolesław.  — Pragnął-bym — odpowiedział — aby to zajęcie się mną pana obdarowało mię z czasem jego szacunkiem i życzliwością. Co do szczegółów mego życia, są one bardzo zwykłe i powszednie.  Folwark mój jest niewielki; jest to raczéj zagroda szlachecka, niż folwark. Prowadzę w nim czteropolową gospodarkę, bo taka najlepiéj przypada do natury gruntów. Na każdą zmianę mam po włóce ziemi, półtory włóki łąki i tyleż prawie lasu; oto i całe moje bogactwo. Miałem przywiązane do ziemi téj trzy rodziny poddanych chłopów, ale ich uwolniłem zaraz po śmierci ojca, wskutek ostatniéj woli jego, która się i z moją zgadzała. Odtąd zaprowadziłem parobczane gospodarstwo i przekonałem się, że takie, gdy tylko jest umiejętnie prowadzone, daleko więcéj przynosi korzyści gospodarzowi, niż przymusowa praca.  Dziś otrzymuję z Topolina dochód taki, jaki gdzie indziéj mają z majątków cztery albo i sześć razy większych od mego. Latem i jesienią pracuję bardzo nad rolą, zimą i wiosną mniéj mam do czynienia z gospodarstwem, to téż zamykam się w mojéj szaréj kochanéj chacie i staram się nie zatracić tego, co mi z dziedziny wiedzy pozostawił mój ojciec, a może, przy pomocy Bożéj, i dorobić się przybytku moralnego dobra, tak, jak już dorobiłem się przybytku powszedniego chleba.  Kończąc to mówić, Bolesław wraz z swym towarzyszem znalazł się na ganku swego domu i uprzejmym gestem wskazał wejście gościowi.  Z widnéj, czysto wybielonéj i wymiecionéj sieni, pan Andrzéj wszedł do jasnego, o dwóch oknach, wychodzących na dziedziniec, pokoju.  Podłoga w nim była z prostych desek, niemalowana, ale gładko ułożona i czysto wymyta; pod ścianą, między oknami stała kanapa z żółtego jesionu, przed nią stół okrągły, pokryty serwetą pięknéj i delikatnéj roboty kobiecéj.  U okien były firanki z gładkiego białego muślinu, pod ścianami stały wyplatane żółte krzesła, na ścianach wisiało kilka niewielkich portretów znakomitych w dziejach ojczystych ludzi, w prostych drewnianych ramach, malowanych czerwono z czarnemi kantami. Przez otwarte drzwi do drugiego pokoju widać było łóżko, ozdobione dużym, nieco spłowiałym dywanem, stolik z przyrządami do pisania i z kilku rachunkowemi oprawnemi księgami, kilka półek przy ścianie, napełnionych książkami różnych formatów, a nad książkami zawieszony na haku pęk wielkich kluczy, od śpichrzów snać i stodoły.  Skromne było to szlacheckie mieszkanko, czyste, jasne i nieco surowe. Żadnych ozdób, nic w niém nie było miękkiego, wszystko tylko ściśle potrzebne, choć dostatnie. Klucze, zawieszone nad książkami, i książki, stojące pod niemi na półkach, zdawały się być symbolami mieszkania i żyjącego w niém człowieka.  Dwie tylko były tam rzeczy, drobne, ale stanowiące sprzeczność z surowością i pierwotną prostotą całego otoczenia: serweta na stole, wyraźnie kobiecą ręką pleciona z jedwabiu, jak z nitek pajęczych, i doniczka na oknie z pięknie kwitnącym białym narcyzem.  Te dwa przedmioty zdawały się mówić o kobiecie, tchnęły kobiecością, któréj zresztą śladów nigdzie więcéj nie było.  — Przepraszam pana, że opuszczę go na chwilę — rzekł Bolesław do gościa, gdy obaj weszli do mieszkania — pan jesteś głodny, a ja nie zapominam o tém, że jestem gospodarzem i że natrętnie prawie pociągnąłem pana do siebie. Rozkażę więc podać przekąskę, przyśpieszyć obiad i natychmiast służyć będę.  To mówiąc, wyszedł, a pan Andrzéj zaczął rozglądać się wkoło. Spojrzał w głąb’ sąsiedniego pokoju, którego drzwi na oścież były otwarte, a wiedziony ku książkom zamiłowaniem uczonego, zbliżył się do nich.  Półki, zawierające księgozbiór Bolesława, dzieliły się na dwie kondygnacye, przegrodzone podłużną deską. Po jednéj stronie były grube tomy, na których skromnéj czarnéj oprawie jaśniały imiona: Śniadeckich, Kołłątaja, Naruszewicza, Skargi, Lelewela i parę innych; po drugiéj stały powieści i poezye, nowszych czasów przeważnie, a między niemi parę tomów Kochanowskiego, Krasickiego i Reja z Nagłowic.  Pan Andrzéj czytał tytuły książek i przyjemne zdziwienie wzrastało na jego twarzy. Wypadkiem rzucił spojrzenie na bok i ujrzał na niewielkim stoliku, umieszczonym przy łóżku, parę gazet i illustracyi polskich; pomiędzy niemi stał lichtarz z niedopaloną świecą i można było odgadnąć, że nie dawniéj, jak dnia poprzedniego, Bolesław, przed zamknięciem do snu oczu, pisma te czytał. Leżały one nawet w nieładzie, świadczącym, że pilnie zajmowano się niemi.  Pan Andrzéj patrzył i zamyślił się, ale z zamyślonych oczu jego zniknął całkiem smutek, a ukazała się w nich błogość taka, jaką czuje człowiek, który widzi wcielającą się najulubieńszą ideę swoję.  W zamyśleniu zdjął z półki jednę z książek, — była to korespondencya Kołłątaja z Czackim.  Przerzucał ją pan Andrzéj machinalnie prawie, gdy z pomiędzy kartek wypadł kawałek cienkiego papieru. Podniósł go z podłogi i mimowolnie rzucił nań okiem; kilka wierszy drobném i wprawném pismem było na tym papierze. Pan Andrzéj sądził, iż są to notaty z poważnego dzieła, w którém się papier znajdował i przeczytał:  „Widziałem ją dziś, dobrą i piękną, jak Anioł. W oczach jéj było niebo dobroci, na ustach raj rozkoszy.“  „Kobieta dobra i piękna, to dla mężczyzny źródło, z którego on co chwila czerpie szczęście i siły na surowe i pracowite życie.  „A taką jest ona.  „A ona będzie moją!“  Pan Andrzéj uśmiechnął się i rzekł do siebie:  — Nie potrzebniem to przeczytał, ale nie spodziewałem się, aby dwaj uczeni mężowie, Kołłątaj i Czacki, byli powiernikami marzeń miłosnych.  Włożył kartkę do książki i książkę postawił na półce. W téj samej chwili ozwał się obok niego wesoły głos Bolesława.  — Uważam, że pana zajęła nieco biblioteczka moja. Połowa jéj, ta mianowicie, która składa się przeważnie z dzieł minionych stuleci, dostała mi się po ojcu, drugą sam dokupiłem.  Pan Andrzéj podniósł wzrok i po chwili milczenia rzekł gorąco:  — Daj Boże, aby syn pana, jeśli go kiedy miéć będziesz, tak samo snuł daléj poczciwą i rozumną myśl, która ukrywa się pod tą słomianą strzechą, jak prawdziwa perła na dnie niepokaźnéj muszli!  Uśmiechnął się Bolesław i uścisnął rękę swemu gościowi.  — Mało mojéj zasługi jest we wszystkiém, co pan dobrego lub rozumnego zobaczyć możesz w téj mojéj zagrodzie. Od wieków było tutaj poczciwie i rozumnie, a ja ciągnę daléj nić tradycyi ojczystéj, przekazanéj mi po przodkach, a bezpośrednio otrzymanéj w spuściźnie po ojcu.  — O! tak — odparł z przejęciem się pan Andrzéj — trzeba być złym i bezrozumnym, aby poczciwéj tradycyi rodzinnéj nie uszanować i nie uszlachetnić jéj własną pracą.  — Pozwól, szanowny mój gościu — rzekł Bolesław — abym teraz zaprosił cię na prozaiczne pole powszednich potrzeb. Przekąska na nas czeka.  To rzekłszy, wprowadził gościa do piérwszego pokoju. W chwili, gdy tam wchodzili, stary sługa, o włosach i wąsach białych jak śnieg, o czerstwéj twarzy i szerokiéj szramie na czole, stawiał na stół, umieszczony przed kanapą, tacę pełną wiejskich przysmaków: wędlin, serów i litewskich nalewek. Bolesław zbliżył się do służącego, położył mu rękę na ramieniu i rzekł do pana Andrzeja:  — Przedstawiam panu poczciwego Krzysztofa, starego towarzysza broni mego ojca.  Pan Andrzéj przemówił kilka słów przychylnych do starego wojaka, który odpowiedział, kłaniając się z żołnierska i uśmiechając się pod wąsem:  — Je parle français, mosie, j’etais sept ans en France, beau Paris!  Zaśmieli się gość i gospodarz z téj improwizowanéj francuzczyzny i z dobrym apetytem wzięli się do śniadania. W pokoju słońce szerokiemi smugami złociło posadzkę, migotało po ścianach i opromieniało portrety wielkich mężów. Na dziedzińcu, naprzeciw jednego z otwartych okien, młody chłopak w siermiędze pasł dwa stajenne, młode, ale dobrze utrzymane, koniki. Stał on na zrębie i wykonywał różne gimnastyczne sztuki, dla pokazania swéj zręczności przed dwiema rumianemi dziewkami, które, o parę kroków od niego, prały bieliznę w wielkiéj balii. Dziewczęta śmiały się do rozpuku, a chichotaniu ich towarzyszyło skrzypienie żórawia u studni i plusk wody, przelewającéj się z wiadra do koryta. Na dziedzińcu wokoło wszystko tchnęło zielenią, świeżością, czynném życiem, w pokoju panowała cisza i ład, a nieokreślona jasność wewnętrzna, niby promienie silnego i spokojnego ducha, okrywała twarz gospodarza, swobodnie rozmawiającego ze swym gościem.  Pan Andrzéj słuchał i patrzył na wszystko uważnie, w końcu rzekł:  — Prawdziwie zachwycony jestem pańską ustronią. Kto tu raz zajrzał, może śmiało powiedziéć: „i ja byłem w Arkadyi!“ Wiész pan jednak, co mi na myśl przychodzi? Do uzupełnienia téj cichéj poezyi i pełni życia, jakie tu panują, braknie jeszcze kobiety, rozumié się kochanéj, dobréj i myślącéj.  Bolesław nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się i, jakby mimo woli, rzucił spojrzenie na doniczkę z narcyzem, a w oczach jego błysnął wyraz uszczęśliwienia.  Czas upływał szybko, słońce już tylko parę godzin miało do zachodu, a pan Andrzéj ani myślał o opuszczeniu szlacheckiéj zagrody, która snać bardzo przypadła mu do serca.  Już było po obiedzie, gość i gospodarz siedzieli na ganku, prowadząc ciągle rozmowę, która nabywała coraz więcéj zajęcia i ożywienia.  — Powiedz mi pan — rzekł pan Andrzéj — kto mieszka w tym drugim dworku, co tam za gajem stoi, a tak podobny jest do tego, jakby obadwa przez rodzonych braci postawione były?  Na to pytanie pana Andrzeja, nagły rumieniec oblał twarz Bolesława i pokrył mu nawet czoło.  Z rumieńcem tym wyglądał on, jak człowiek, który na chwilę zapomniał był o czémś przejmującém na wskróś całą jego istotę, a ktoś mu o tém nagle przypomniał i przypomnienie to, niby dotknięcie iskry elektrycznéj, wstrząsnęło całym jego organizmem. Pohamował się jednak szybko i odrzekł spokojnie:  — W dworku tym, który się nazywa Niemenka, mieszka pani Niemeńska, kobieta w wieku i wdowa, z synowicą swoją, panną Wincentą Niemeńską.  Trzeba było bardzo nieprzenikliwego oka i ucha, aby nie dojrzéć wymownego spuszczenia oczu i nie dosłyszéć szczególnego dźwięku głosu, z jakiemi Bolesław wymówił ostatnie imię.  Pan Andrzéj nie należał do rzędu nieprzenikliwych, to téż uśmiechnął się nieznacznie, z przyjemnością popatrzył na Bolesława i ozwał się:  — Pan zapewne często bywasz w Niemence? tak blizkie sąsiedztwo...  — O! bardzo blizkie — odrzekł Bolesław — tém bliższe, że panna Wincenta jest moją narzeczoną.  Wyrzekł to z uśmiechem, ale głos mu zadrżał, i znowu nagły, ponsowy rumieniec pokrył twarz na mgnienie oka.  W tém drżeniu głosu i w tych nagłych ognistych rumieńcach, pojawiających się przy wspomnieniu kobiecego imienia u tego mężczyzny, skończonych lat trzydziestu i męzkiéj powierzchowności, odbiła się przedziwna świeżość i dziewiczość serca, ale zarazem trysnęła z nich łuna płomienistéj, namiętnéj natury.  Rozmowa po raz piérwszy przerwała się na chwilę. Bolesław spuścił wzrok i zamyślił się, jakby zapomniał o tém, co się działo koło niego; pan Andrzéj patrzył nań z baczną i życzliwą uwagą.  — Tak więc — odezwał się — masz pan tylko krok jeden uczynić do ślubnego ołtarza.  — Krok ten jednak dość długo trwać będzie — odpowiedział Bolesław — panna Wincenta bardzo młoda jest jeszcze, bo ma dopiéro rok siedmnasty; za wolą jéj i jéj ciotki, a także i wskutek własnéj rozwagi, postanowiłem czekać rok jeden jeszcze, chociaż rok już także mija od czasu, jak jesteśmy zaręczeni.  — Zapewne odłożyłeś pan termin ślubu swego dla lepszego wzajemnego poznania się z narzeczoną? — spytał pan Andrzéj.  — O, tego już nam nie potrzeba — żywo odparł Bolesław. — Ja znam pannę Wincentę od dzieciństwa, a okoliczności tak się składały, że od lat pięciu, t. j. od pory, w któréj straciła ojca i została zupełną sierotą, bo matki nie miała już oddawna, widywaliśmy się codziennie prawie.  Zwłoka ta została postanowioną skutkiem uwagi, że lepiéj jest zawsze, jeśli kobieta przyjmuje na siebie obowiązki żony i gospodyni, a może i mające wkrótce nastąpić trudy macierzyństwa, wtedy, gdy jest już w pełni rozwoju swoich sił moralnych i fizycznych. Zresztą ona tak chciała, a niech mię Bóg broni, abym przeciw woli jéj miał przyśpieszać choć o jeden dzień spełnienie najgorętszych życzeń mego serca.  — I panu to oczekiwanie nie wydaje się zbyt trudném — spytał pan Andrzéj, przypatrując się silnemu rozpłomienieniu oczu, jakby elektrycznemu prądowi, który przebiegał po twarzy Bolesława, gdy mówił o narzeczonéj.  — Nie — odrzekł Topolski — widujemy się bardzo często, pewny jestem, że posiadam jéj serce, i że ją posiadać będę, a to mi wystarcza. Zresztą i teraźniejszość daje mi tak wiele żywych radości, że, gdybym był najpiérwszym z poetów w świecie, nie wiem, czy-bym je wszystkie wypowiedziéć był zdolen.  — Sielanka, prawdziwa sielanka! — szepnął do siebie pan Andrzéj, a głośno dodał: — prawdziwie, jak słucham pana, mówiącego mi o swéj narzeczonéj, zdaje mi się, że słyszę pieśń, śpiewaną śród pól i gajów, przy odgłosie fujarki pasterskiéj i szmerze strumyka. Jakże-bym pragnął widzieć narzeczoną pańską.  — O, nic łatwiejszego! — z żywém zadowoleniem zawołał Bolesław, ujmując za obie ręce swego gościa; — to tak blizko, kilkaset kroków zaledwie, jeśli przez gaj pójdziemy. Jeżeli pan chcesz, możemy tam pójść natychmiast. Ja także będę bardzo szczęśliwym, mogąc pokazać ją panu, pochwalić się z nią...  Rzekłszy ostatnie słowa z radością i dumą kochającego mężczyzny, Bolesław wstał z ławki i patrzył na swego gościa z niepokojem, jakby obawiał się, aby propozycya jego odrzucona nie została.  — Hm — odparł, namyślając się pan Andrzéj — będzie to trochę oryginalny postępek z méj strony, ale mam nadzieję, że znajome pańskie przebaczą turyście i staremu dziwakowi chęć poznania ich, jaką pan obudziłeś we mnie. Pójdźmy!  Bolesław jednym skokiem wpadł do wnętrza domu i przyniósł gościowi swemu jego kapelusz.  — Jeden jeszcze warunek, kochany mój i uprzejmy gospodarzu — rzekł pan Andrzéj. — W Adampolu będą niespokojni o mnie, jeśli przed zachodem słońca nie wrócę; racz-że tam posłać kogo z uwiadomieniem, że się tu znajduję i z prośbą ode mnie, aby dziś wieczorem przysłano tu moje konie po mnie.  — O, na to ostatnie nie zgadzam się — zawołał Bolesław — gońca z uwiadomieniem poślę, ale koni nie trzeba, bo pan mojemi odjedziesz, i nie dziś, ale jutro. Chcąc nie chcąc, musisz pan u mnie przenocować, jesteś moim gościem, a po staropolsku, gość to niewolnik, który nie ma prawa wyjechać, kiedy chce, ale kiedy gospodarz domu go wypuści, wymógłszy wprzód obietnicę, że prędko wróci do swego chwilowego więzienia.  — Ha! — rzekł pan Andrzéj — niechże i tak będzie. Miło mi i dobrze z panem, to i po cóż mam się wyrywać. Na żadną exkursyą i tak nie wybierałem się jutro.  Uścisnęli się serdecznie, po prostu. W uściśnieniu tém nie znać było, że jeden z nich bogatym człowiekiem i sławnym w kraju uczonym, a drugi prostym zagrodowym rolnikiem.  Braterstwo ducha szybko owinęło i połączyło tych dwóch ludzi, tak, jak wonny powój owija i łączy jednemi sploty wspaniały i cenny modrzew z pospolitym, ale silnym i szlachetnym, dębem.

Wincunia

Dziedziniec w Niemence był, jak w Topolinie, okrągło wykrojony, niewielki, otoczony równym ostrokołem. Z tyłu osłaniało go obszerne półkole gęstego gaju, z przodu otwierała się perspektywa na łąkę, upstrzoną żółtém kwieciem. Gładka murawa zaściełała podwórze, a śród niéj krzyżowało się kilka wązkich, biało udeptanych ścieżek, prowadzących od domu do gospodarskich budowli. Ganek, na dwóch słupach wsparty, ocieniony był dzikim winogradem, który już rozzieleniać się poczynał, a niedaleko jednéj z bocznych ścian domu, naprzeciw bramy dziedzińca, stała gruba rozłożysta lipa, otoczona dość wysoką kamienną ławką. Nad stodołą wznosiło się gniazdo bocianie, a niedaleko ztamtąd była studnia z wysokim żórawiem.  Słońce zachodziło; wielka jego tarcza, staczając się za fijoletowe chmury, różową łuną rozświecała dworek Niemenki. Okna domu były pootwierane, z nad dachu wyglądały owocowe drzewa ogrodu, pokryte białém kwieciem, na dziedzińcu panował gwar. Dziwaczny był to gwar, bo złożony z głosów różnego ptastwa, śród których jednak panowało gruchanie gołębi, a nad gruchaniem tém jeszcze i nad całym gwarem unosił się srebrny głos kobiecy, nucący wesoło jakąś prostą wiejską piosenkę.  Na kamiennéj ławce pod lipą stała młodziuchna, siedmnastoletnia dziewczyna. Ubrana była w różową perkalową sukienkę i przepasana białym fartuszkiem. Dwa grube warkocze bardzo światłych włosów otaczały jéj głowę, a w nich jaśniało kilka śnieżnych nad czołem wplecionych narcyzów. Czoło to, białe i gładkie, godne było téj kwiecistéj aureoli; pod niém wilgotnym blaskiem płonęły szafirowe oczy, wielkie, ściągłe, do połowy przysłonięte powieką i ocienione długą ciemną rzęsą. Twarz dziewczyny delikatna była i biała, usta wiśniowe, wilgotne i ukazujące w uśmiechu piękne zęby.  W ogóle dziewczę to, drobnéj i kształtnéj postaci, więcéj było ładne, niż piękne; najładniejszém czynił je wyraz pogody i dziecięcéj naiwności w twarzy, a wielka żywość w ruchach i postawie, z któréj co chwila tryskały objawy nieświadoméj jeszcze siebie, ale ognistéj natury.