Na pograniczu wczoraj i dziś - Beata Kałuszka - ebook + książka

Na pograniczu wczoraj i dziś ebook

Beata Kałuszka

0,0

Opis

Aleksander Lubarecki, wybitny i ceniony pisarz, choć bezsilny wobec największych słabości i niebezpiecznie zatracony w pasji, wciąż stara się pociągać za sznurki swojej żony. Emma, stojąca w cieniu swojego męża-pisarza, musi być dla niego wszystkim: sprzątaczką, kucharką, pielęgniarką, muzą, kobietą do towarzystwa, pozbawioną własnych pasji i poglądów, za to gotową do poświęceń o każdej porze dnia i nocy. Czy postanowienie o porzuceniu niewygodnej przeszłości i dawnego żalu wystarczy, aby odpuścić wzajemne winy i rozpocząć pisanie nowego, szczęśliwszego aktu swojej sztuki? Czy można przestać żyć na pograniczu wczoraj i dziś i uwolnić się od dawno temu kochanej osoby? Co łączy Edytę i Emmę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 565

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



JESIEŃPOŁOWA WRZEŚNIA–PAŹDZIERNIK–LISTOPAD

Jeżeli ktoś nie kocha cię tak, jak byś tego chciał,

nie oznacza to,

że nie kocha cię on z całego serca i ponad siły.

Gabriel García Márquez

 

Uświadomiłem sobie, że mam przecież tęgi,

znakomicie sprawny umysł,

a skoro tak, winienem nim się posłużyć.

Władimir Nabokow, Lolita

 

Bovaryzm (lit. psychol.) – symbol ucieczki od rzeczywistości w sferę iluzji.

Władysław Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury

ONA

Wychowali na panią, tylko majątku nie zostawili. Tak jej powiedział, mrużąc swoje mocno niebieskie oczy, a ona krzyczała: „Podły, podły, ty podły, och, ty podły wstrętny!”. A później zaczęła się pakować, a on stał oparty o drzwi i patrzył zimno. Bez słowa, bez ruchu, tylko firanka w oknie poruszała się miękko pod lekkim, jesiennym, ciepłym jeszcze wiatrem. Padać zaczęło później.

A ona wrzucała do walizki z małymi srebrnymi kółeczkami swetry, bluzki, majtki i spódnice, kolorowe i gładkie. „Straszysz mnie? – zapytał, cedząc wolno słowa. – Tak? Chcesz mnie przestraszyć? Myślisz, że się ciebie boję?”

Milczała, zasuwając ekspres. Potem poszła do przedpokoju, a potem on złapał jej rękę.

„Co zrobisz beze mnie? Dokąd pójdziesz? No! Dokąd możesz iść beze mnie?!” „Odchodzę od ciebie” – powiedziała prosto w jego nieduże oczy o mocnej błękitnej barwie. „Ty ode mnie? – zdziwił się nieprzyjemnie. – A co ty jesteś beze mnie? Co ty możesz beze mnie? Ty jesteś beze mnie nieistniejąca i nieżywa”.

A potem było jeszcze wszystko to, co sprawiło, co sprowadziło i pchnęło na nich to, co jest teraz, co stoczyło ich w przepaść, którą nie wiadomo czy uda się zasypać.

A teraz stała pod oddalonym od innych domów domem, w którym na pierwszym piętrze paliło się światło, tylko jedno światło w tylu oknach, zupełnie jak tamtego dnia kilka lat temu, kiedy przybiegła tutaj w nocy, w deszczu i w zimnie. Widziała wtedy jego cień i jego postać, mokła oparta plecami o pień modrzewia, aż on otworzył drzwi i stał w nich w swojej obojętnej pozie, aż wyszedł, zapalając wszystkie latarnie wzdłuż wyłożonej kamieniami dróżki, wyszedł prosto w spadającą z nieba wodę i otworzył lekko skrzypiącą furtkę, aż czekał w niej, aż ona oderwała plecy od drzewa i podeszła do niego, aż wciągnął ją za rękę na podwórko, a później do swojego domu. A potem stała pod martwą, suchą ścianą już nie tak przyjazną jak żywa, pełna soków kora wysokiego modrzewia, a deszcz kapał z oblepiającej jej ciało cienkiej sukienki na idealnie czystą podłogę. Stała z wykrzywionymi ustami gotowymi wybuchnąć rozpaczą, młodziutka, dwudziestojednoletnia dziewczyna, a on, starszy od niej o szesnaście lat, siedział w fotelu z zamkniętymi oczami, a kiedy je otworzył, przyglądał się jej wykrzywionej twarzy, aż zapytał: „Boli cię coś?”. Zaprzeczyła, kręcąc głową, i czuła, jak mokre włosy oblepiają jej policzki. „Nie? – zdziwił się. – Nic cię nie boli? Może chociaż brzuch?” „Tak – szepnęła, żeby zrobić mu przyjemność, bo już zawsze chciała sprawiać mu przyjemność, tylko jemu, całą sobą – tak – powtórzyła – chyba coś mnie boli”. „A co?” – zapytał. „A co byś chciał, żeby mnie bolało?”

I wtedy on się uśmiechnął swoim sarkastycznym i krzywym uśmiechem, który potem tak nienawidziła i który uwielbiała. „Wszystko jedno” – odchrząknął. „A więc boli mnie wszystko jedno”.

A on wstał z fotela, podszedł do niej i odgarnął jej ciężkie włosy z twarzy.

„A więc teraz ja – powiedział kpiącym głosem – udzielę ci pierwszej pomocy”.

A potem poczuła, jakie ma ciepłe dłonie.

A teraz znów stała pod tym domem z wysoką podmurówką z kamieni i znów widziała postać mężczyzny na tle zasłony w szerokim oknie, a potem otworzyły się drzwi i tamten człowiek spojrzał na nią i zatoczył się w progu. „Zaczekaj!” – krzyknął, kiedy biegła przed siebie.

Teraz była jesień, a wtedy wszędzie kwitła wiosna.

ONA

Tamtego dnia, kiedy przyjechała, wiał wiatr. Wysiadła z pociągu ze swoją niedużą walizką, wiatr szarpnął jej spódnicą, a ona prawie upuściła walizkę pod koła lokomotywy, żelazne i twarde. I wtedy znów pomyślała o Annie. Jak można tak kochać, żeby rzucić się pod metalowe zęby… z takiej miłości może być tylko rozpacz”. A jednak świat miał nadal takie Anny, wciąż się rodziły na nowo, wciąż na nowo gotowe dla takiej miłości zginąć z bólu swojej nieutulonej niczym rozpaczy. Olek… a więc kiedyś Olek, Aloszka, powiedział jej: „Taka miłość jest gorsza niż sraczka”.

Tamtego dnia, kiedy przyjechała, wiatr wydymał jej spódnicę, a potem usłyszała tamten głos:

– Proszę pani – odwróciła się i zobaczyła tamtą dziewczynę – pani do nas? Do Korzyckich?

Kiwnęła głową.

– To pani jest pani Jaroszcz? Emma Jaroszcz? – Tamta dziewczyna upewniała się nieprzekonana do końca.

I ona sama, również zaskoczona swoim panieńskim nazwiskiem, które podała w rozmowie telefonicznej z mężczyzną z jej nowego, na razie, na jakiś czas, tymczasowego domu – zdumiona, bo od dziesięciu lat identyfikowana była już tylko jego nazwiskiem, które było teraz także jej własnością, które określało i charakteryzowało ją – przytaknęła bez większej pewności. Szła później za młodą kobietą do samochodu zaparkowanego przed prawie zupełnie pustym dworcem. Malutkim, odrapanym i brzydkim. Dworcem, na którego ścianę sikał teraz równocześnie pies i jego pan. Pies był łaciaty, pan psa miał łataną łatami jesionkę. Odwróciła głowę. A potem w ciasnym aucie łapała od czasu do czasu rzucane jej ukradkiem spojrzenie kobiety, która całkiem niedawno porzuciła swoją dziecięcą dziewczęcość na rzecz jeszcze na wyrost akcentowanej kobiecości.

– Ale że też tutaj chciała pani spędzić cały rok – parsknęła wreszcie – tutaj, a nie gdzie indziej.

– A gdzie? – Emma uśmiechnęła się lekko. – Gdzie indziej?

– Och – tamta machnęła szeroko ręką – gdzieś tam, w świecie.

– W świecie? – Zdziwiła się naiwną młodością tamtej. – Świat jest przecież wszędzie i tutaj też.

– Tutaj nie – dziewczyna zaprzeczyła.

– Jak masz na imię? – zapytała, kiedy wyjeżdżały z lasu na wąską, piaszczystą drogę.

– Ksenia – dziewczyna bąknęła pod nosem. – Moja mama jest Rosjanką i jest podobna do Grace Kelly – dodała szeptem.

– Ach, tak – Emma przymknęła oczy – ślicznie, to śliczne imię, Ksenia. I Grace Kelly też była śliczna.

A kobieta, z którą go zobaczyła, Olka, czy była podobna do Grace Kelly? Skąd pochodziła? Miała śpiewny akcent i tak jak ta jasne włosy. Skąd była? Z Petersburga? Z Wołgogradu? Nie, nie, nie, pokręciła głową i potarła czoło, z Rostowa nad Donem. Ładnie opowiadała swoim ciepłym, lekko chropowatym głosem, Berenika, Berenika z Rostowa nad Donem. Polubiła ją, a potem zobaczyła ją ze swoim mężem. Z nim, który był tylko jej własnością, który należał do niej, jak część ciała należy do ciała, z którego wyrasta. „Dajże wreszcie spokój – powiedział, kiedy wrócił do domu – przecież wiesz, że cię kocham”. „Mnie?! – krzyczała – mnie?! A ona?” „Ona? – uniósł brwi – jaka ona?” „Nie kochasz mnie! – wybuchnęła swoim bólem – nie kochasz mnie już! Już mnie nie kochasz! Nie udawaj, że mnie kochasz, nie udawaj! Tylko nic nie udawaj! Nie wolno ci udawać!” Schowała twarz w dłonie i kiwała się w przód i w tył. „Nie kocham? – zdziwił się. – Ależ tak cię kocham, że mógłbym zrobić ci krzywdę”. „Nie! Nie! Nie wierzę ci!” „Dlaczego mi nie wierzysz, moja jedyna? – parsknął krótkim śmiechem. – Przecież właśnie ci to udowodniłem, właśnie zrobiłem ci straszną krzywdę, na którą nie zasługiwałaś”.

Otworzyła oczy, kiedy samochód zatrzymał się przed domem, gdzie tuż obok czarnej bramy stał czarny motocykl. Mężczyzna w czarnym kasku kiwał ręką w czarnej rękawiczce w stronę dziewczyny i teraz, kiedy zobaczył także i ją, wykonywał trochę niezręczny ruch w jej stronę.

– Macie gościa? – szepnęła. – Oprócz mnie będzie tu ktoś jeszcze?

– Gościa? – Ksenia wzruszyła ramionami. – Jakiego tam gościa. – Ramiona znów uniosły się lekko. – To lekarz z pobliskiego miasteczka.

– Ktoś zachorował?

– Owszem. – Teraz tamta śmiała się głośno. Była śliczna w swojej młodości. – Czarny kot od trzech dni nie pije mleka, a tata ma pretekst, żeby zagrać z doktorem w karty.

EMMA

To było małe miasteczko z rozgrzanym asfaltem i piaszczystą drogą wzdłuż lasu. Z unoszącym się kurzem i chłopem poganiającym jabłkowitego konia. „Wiooo, heja, wiooo!” Z niskimi drewnianymi płotami i kolorowymi furtkami, z kogutem piejącym o świcie i gęgającymi gęsiami maszerującymi środkiem drogi, z krowimi plackami na łące. Z miodem z własnej pasieki Sylwestra Różewicza i dwoma gospodarstwami agroturystycznymi sióstr Anieli i Amelii Jurków. Powietrze pachniało jodłą, słońcem i żywicą.

Na ryneczku stała nieczynna fontanna i kilkanaście małych budynków w jednym rzędzie: fryzjer, spożywczy, szewc, poradnia zdrowia, lodziarnia, obuwniczy, odzież z zagranicy, odzież rodzimej produkcji, księgarnia, biblioteka, kawiarnia „U Kawki Leopolda”. Nikt jej tutaj nie pamiętał. Nikt nie pamiętał dziewczynki z kucykiem. Oczywiście, że nie. Wyjechały zaraz po tym, jak odszedł ojciec. Ojciec, który nie miał prawa ich zostawić. Ojciec, który każdego dnia rano przed wyjściem do kiosku całował jej matkę w obydwa policzki i tamtego dnia też ją pocałował, a potem przysłał pocztówkę z Krakowa. „Przepraszam, Anetko” – tyle napisał. Na pocztówce był Wawel, pocztówka była czarno-biała. A ona miała dwanaście lat.

Potem, po kilku latach, wróciły razem w to miejsce tylko raz, zaproszone przez jego rodziców, przez Jaromira i Małgorzatę Lubareckich, na święta. Na żywą umierającą już powoli choinkę i na zabitego od razu karpia, na stół nakryty białym obrusem z nieszeleszczącym w rogu sianem, i to tam, przy pełnych talerzach, półmiskach i kompocie z suszonych śliwek, udawały wesołość na zawołanie i udawały, że przeszłość nie istnieje, że nigdy jej nie było, że zapomniały o niej na zawsze i na dobre, i to tam ona pierwszy raz zobaczyła go tak dokładnie. Jego i jego zaciśnięte w pięści dłonie. Splecione palce, ręce, które pisały w podsuwanych mu książkach zawsze tylko nazwisko: Lubarecki, Lubarecki, Lubarecki, Aleksander Lubarecki. Stała zawsze ze spuszczoną głową, posuwając się wolno do przodu, potem kładła na stole przed nim otwartą już powieść, a on kreślił kilka liter i nigdy nawet nie próbował zajrzeć w jej twarz swoimi znużonymi, starszymi, niż były naprawdę, oczami. „Dla kogo?” – zapytał ją raz. „Dla mnie” – odpowiedziała jak idiotka. A on napisał swoim wyraźnym pismem: „dla mnie, Alek Lubarecki”.

Kochała go już wtedy na zawsze. Przerażona i zdumiona, oburzona, śmiertelnie zawstydzona i onieśmielona, kiedy po zjedzonej ciężkiej wigilijnej kolacji rzucił jej obietnicę, kiedy zachowywał się odpychająco i odrażająco i na oczach swojej siostry wsunął energicznym i szybkim gestem brutalnie rękę pod jej spódnicę. Czuła wstręt i obrzydzenie, stała całkiem sparaliżowana, jego rodzice żegnali się z jej matką.

„Będę tutaj sam od początku do połowy maja – powiedział, poruszając tylko bezgłośnie ustami – będę tutaj sam, a potem z tobą”. A ona pogrążyła się w bezruchu i bezwładzie, aż on znów wsunął rękę do kieszeni swoich spodni. Tak, już wtedy kochała go rozpaczliwą, psią miłością. Ubóstwiała go jak swego króla, tak jak wszystkie nieszczęśliwe, utopijne Anny na świecie ubóstwiały swych panów, jak te, które znajdowały szczęście w nieszczęściu swojej ludzkiej kobiecej niedoli. Jego i tylko ostatecznie jego jedynego. Od dnia, w którym go ujrzała, już tylko na niego czekała. Niewiarygodne zjawisko. Zjawisko, wobec którego stanęła.

Od tamtego dnia, w którym wydarzyło się charakterystyczne dla niej zjawisko, jeździła za nim na autorskie spotkania. Tropiła go jak zwierzę chcące zjeść inne zwierzę. Czasem słyszała, jak żartował z innymi, siląc się na swobodny ton, a potem, kiedy byli już razem, wiedziała, jak bardzo tego nienawidził, jak zmuszał się do wykrzywiania swoich wąskich warg w sztucznym uśmiechu, jak zawsze był ukryty za okularami z przyciemnionymi szkłami. Jak nie znosił tłumów i wszystkich tych spotkań. Jak oglądał się na nią przelotnie, w panice, która moczyła mu lepkim potem czoło, i uspokajał się, kiedy tkwiła z tyłu, za jego plecami, zupełnie wycofana, zupełnie niewidoczna dla nikogo oprócz niego samego. Zupełnie niewidzialna żona sławnego pisarza. A potem, kiedy wracali do domu lub do hotelu w obcym mieście lub kraju, mówił prosto w jej ucho: „Jestem nieszczęśliwy. Pociesz mnie”.

EMMA

Wynajęła mieszkanie w pałacyku. Miało oddzielne wejście i mały drewniany ganek, miało rosnące w pobliżu jodły. Jodły szumiały i układały się pod wiatr. Kładły się jak stare żaglówki. Mądre jodły w swojej drewnianej mądrości kładły się pod wiatrem dokładnie tak jak trzeba. Tak jak układają się mądre żaglowce w swojej morskiej przezorności. Zaczerpnęła tchu pełną piersią, kiedy pierwszy raz postawiła stopę na deskach i usłyszała skrzypnięcie. Zachłysnęła się oddechem, kiedy na schodach naliczyła osiem lepkich szyszek. Teraz już jej szyszek ułożonych równo na stojącej pod ścianą prasce z nadstawką. Gładziła palcami piękną intarsję i przytakiwała paplającej dziewczynie.

– Tata myśli, że w nim zamieszkam, yhy, w jego zamku dla księżniczki. – Ksenia uśmiechała się do niej, klepiąc językiem i klepiąc ręką poduszkę stojącą w rogu łóżka. – Myśli, że kiedyś będę chciała tutaj zostać. Teraz jest całe dla pani. – Wyciągnęła szeroko swoje długie, giętkie ramiona i zakręciła się w kółko. – Całe, yhy, teraz i na zawsze, bo ja fruuu. – Zachichotała i zatoczyła się lekko. A potem podeszła do okna i uśmiechnęła się do widoku za szybą – Jest.

– Kto? – Emma spojrzała na dziewczynę.

– On, ten mężczyzna, który wynajął dom tego pisarza. – Odwróciła się teraz do niej. – Wie pani? Codziennie tędy biega, każdego dnia, odkąd przyjechał.

– Ach, tak – westchnęła bez zainteresowania.

– Och, tak – dziewczyna zarumieniła się leciutko – jest przystojny. Chociaż na pierwszy rzut oka może wydawać się brzydki, ale już zaraz potem… – Zamilkła, a Ksenia roześmiała się z zaróżowionych policzków tamtej, z jej świecących oczu. Pierwszy raz od tamtego dnia roześmiała się naprawdę.

I pierwszy raz od niepamiętnego dnia miała ochotę kogoś uderzyć.

– I mógłby być twoim ojcem. – Zamiast uderzyć dotknęła ciepłego wciąż policzka.

– To co! – Ksenia wybuchnęła jak zranione kpiną zwierzę i odtrąciła jej wyciągniętą dłoń. – To co z tego?! Ale nie jest! Słyszy pani? Nie jest! Przecież nim nie jest!

Wybiegła i głośno trzasnęła drzwiami, a ona usiadła na podłodze i oparła czoło o brzeg fotela. „Dlaczego?! – krzyczała w jego twarz – dlaczego nie? Dlaczego nie chcesz? Ja chcę!” „Czego chcesz? – spytał cicho. – Czego chcesz ode mnie?” „Chcę moje dziecko! Mam prawo do mojego dziecka! Musisz mi je dać! Słyszysz?! Oddaj mi moje dziecko!” „Zwariowałaś – pokręcił głową – zupełnie ci odbiło”. „Oddaj mi je!” „Uspokój się” – prosił tym swoim spokojnym głosem, głosem, nieubłaganym jak koła pociągu: stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk i następna Anna już za chwilę będzie roztrzaskana pod kołami, pod złymi, nieczułymi na nic kołami żelaznego smoka obojętnego na miłość, na jej cud, na jej brak cudu. Na swoje ukradzione marzenie. „Oddaj mi dziecko, które mi się należy, oddawaj je!”

Podszedł do drzwi. „Mam dość – uniósł rękę do czoła – mam, cholera, dość, jasna ciężka cholera”. „Nie waż się wychodzić, słyszysz? Słyszysz? Wracaj tutaj, wracaj natychmiast! – krzyczała, kiedy on zbiegał już po schodach – Olek! Och, ty podły!”

Znów czuła, jak lecą jej łzy, jak brakuje powietrza w piersiach, jak gardło zaciska się zakleszczającym bólem. A myślała, że oddała mu to już bez żalu, swoje nienarodzone nigdy dziecko.

Wrócił po północy i usiadł na łóżku. „Uspokoiłaś się?” „A ty?” – zapytała zapuchnięta od płaczu. „Ja jestem spokojny”. „A ja?” „A ty jesteś rozkapryszona, szczęście ty moje”. „Bo chcę mieć moje dziecko?” „Właśnie – głaskał jej włosy – właśnie dlatego”. I ona spróbowała ostatni raz: „Dziecko to dowód miłości”. A on, Olek, wybuchnął śmiechem. Śmiał się długo, odrzucił do tyłu głowę i nie mógł przestać, jakby powiedziała najśmieszniejszą rzecz na świecie, odkryła ją pogrzebaną od wieków pod kamiennymi płytami, pod skałami, pod tonami ciężkiej ziemi jak arkę i teraz wyjawiła ją jemu. A potem, kiedy nareszcie przestał się śmiać, podniósł ją za ramiona, odgarnął jej włosy z twarzy i powiedział te wstrętne, ohydne wyrazy. „Och, ty wstrętny”. Szarpała się, a on zaciskał palce na jej ciele, na plecach, na brzuchu, na jej pustym łonie, na szyi, wczepiał palce w jej włosy, i mówił, mówił te okropne rzeczy. „Przestań! Och, przestań już! Już nic nie chcę! Już go nie chcę! Nie chcę mojego ciepłego, pachnącego, różowego synka ssącego moje piersi w swoim nienasyconym, zwierzęcym głodzie!”

ON

Widywał ją idącą w kolorowej spódnicy po bułki, twaróg, czasem miód i mleko. Mleko dziwiło go bardzo. Edyta nie znosiła mleka, nie znosiła go nawet w kakao, które on uwielbiał. Zrezygnował dla niej z kakao, tak jak rezygnował ze wszystkiego, na co marszczyła swój mały nos i pocierała malutkie, różowe, prawe ucho. Teraz codziennie czekał na spacer białych sandałków pod oknami willi. Kilka razy podniósł dłoń w geście powitania do kolorowej spódniczki targanej wiatrem. Kobieta udawała, że go nie widzi, że nie dostrzega go, jakby był duchem. Widywał ją także nad jeziorem, kiedy biegła przez las aż na Jelenie Wzgórze odległej piętnaście kilometrów Bojarowszczyzny, i widział ją u Korzyckich. Iwo Korzycki pewnie lubi mleko.

„To pan mieszka w tym opuszczonym domu tego pisarza?” – pytali go tutejsi ludzie. „Tak się złożyło” – odpowiadał szybko i odchodził. Chciał być sam, sam w tym opuszczonym domu tego pisarza, nie pragnął nowych znajomości, nowych twarzy ani głosów, tylko kobieta w welonie czarnych włosów, rozpuszczonych, sypkich, zasłaniających ją do połowy, sięgających pośladków, okrywających jej piersi i brzuch fascynowała go. Czekał na nią, na jej twarz, której przez tyle dni jeszcze nie widział. Nie mógł, nie potrafił dostrzec. Nosiła opuszczoną głowę i wtedy włosy jak krucze skrzydła zasłaniały jej czoło i policzki, czasem odgarniała je, jakby torowała sobie drogę wśród obłapiających gałęzi. A on czasem podchodził aż do samej przystani i obserwował ją, aż zaczynała rozglądać się wokół, jakby już czuła jego obecność, jego natarczywość. Wtedy biegł dalej wąską, mało używaną ścieżką, ukryty za drzewami jak uciekinier umykający pogoni. Samotny, obcy i nieznany.

Był atrakcją przez tydzień, odkąd przyjechał. Gdzie się zatrzymał, wszyscy, których spotykał i próbował wyminąć pozdrawiając tylko skinieniem głowy, mówili mu o tym pisarzu, o tragedii, która rozegrała się w ścianach ponurej, coraz bardziej już zaniedbanej willi. Co starsi robili znak krzyża. Śmiać mu się chciało z zabobonnego lęku otaczających go ludzi. Zajął sypialnię na piętrze, na pierwszym piętrze. W łazience piętro wyżej korzystał z prysznica, nigdzie więcej nie zaglądał, kilka razy w ogromnej jak stodoła kuchni ugotował jajka i wodę na herbatę.

„Duchów nie widuję – zapisał w swoim zeszycie i roześmiał się głośno – tylko zjawa z długimi włosami mija codziennie mój nawiedzony dwór, mami mnie, nie mamiąc mnie wcale swoim mamidłem, śliczna nieznajoma”.

Znów się uśmiechnął i zamknął brulion.

ON

Był nią znużony. Jej miłością, która była jak para, duszna, lepka i gorąca. Jej strachem i podejrzliwością. Gorącą zazdrością, która zamęczała ich oboje. Czasami uciekał, żeby zaraz rano gnać do niej spłoszony jak zając, przerażony, że jej nie ma, że zniknęła, że tylko ją sobie wymyślił tak jak imaginował całą resztę w swojej tak bardzo płodnej głowie, że czeka na niego zimno i opuszczone mieszkanie, echo, które będzie nieść jego kroki po drewnianej podłodze, po pustych pomieszczeniach, po wcale niepotrzebnych mu pięciu pokojach. Potem wtulał się w nią i szeptał w jej szyję: „Przepraszam, przepraszam, moja najmilejsza, przepraszam”. Wymyślał dziesiątki tłumaczeń, wymyślał je ot tak, po prostu, łatwo i szybko, tak jak lekko wymyślał wszystko inne w swojej głębokiej jak studnia bez dna wyobraźni. A ona szczypała jego ramiona i całowała jego twarz. „Kłamca, wierutny kłamca, lichy pozer”. „Przepraszam, moje szczęście – parzył oddechem jej twarz – przepraszam i nie będę”. „Będziesz – spierała się – będziesz, bo jesteś jak pijawka, która wysysa ze mnie krew, żeby się nią żywić i puchnąć. Ty okropny trollu”. „Przepraszam, moja…”

Pukanie rozległo się nagle, było natarczywe i szybkie. To niemiłe pukanie. Drgnął i odłożył długopis. Siedział kilka minut, aż ten ktoś zaczął schodzić po stopniach. Słyszał kroki i stukot obcasów. Kobieta, pomyślał, lekki krok i cienki obcas. Tamta nosiła sandałki, tamta z kruczymi piórami na twarzy. Tamta, której jedynej mógł otworzyć. Musi zamykać furtkę. Nie robił tego, bo nikt nie zapuszczał się aż tutaj. Ścieżka i alejki przed domem były zarośnięte, on wydeptał wąską dróżkę i to mu wystarczyło, tak jak zawsze wystarczało mu niewiele. Zadbany był tylko podjazd. Nigdy nie pragnął ani dużo, ani mocno. Raz jeden w całym swoim czterdziestoparoletnim życiu chciał czegoś ponad siły. A potem, kiedy to zdobył, kiedy ona spała, patrzył na nią tak zachłannie, jak głodny musi patrzeć na świeży, pachnący chleb z truskawkowym dżemem.

Obudziła się i widział, jak przez chwilę wracała do pełni świadomości, potem dostrzegła go siedzącego w fotelu, zakryła kołdrą nagie piersi, na które on wcale nie patrzył, i wbiła w niego karcący go za coś wzrok. A więc on nie patrzył na jej śliczne, pełne, okrągłe piersi – miał wiele młodych kobiet i wszystkie ich naturalne cuda miały podobny kształt – on patrzył na jej pięty, a potem mówił do jej kostek: „Masz najpiękniejsze stopy, jakie w życiu widziałem”. A ona wsunęła swoje idealne palce z różową blaszką paznokci pod koc. „Dlaczego?” – Chciał ją zapytać z żalem, ale ona już płakała, coraz głośniej, szlochała jak wariatka. „Co ja zrobiłem? – zapytał więc zbity z tropu. – Co takiego ci zrobiłem?” „Kocham cię – wykrzywiła twarz i otarła nos – kocham! Kocham, kocham, kocham cię, kocham”. Czerpała otwartymi ustami hausty powietrza, a jej twarz stawała się coraz bardziej czerwona i teraz nie wydawała mu się już taka ładna.

Czekał jeszcze, aż się uspokoi, młode źrebię, młodziutka dziewczynka, która przez niego zaledwie kilka godzin wcześniej stała się kobietą, ale ona nie uspakajała się ani trochę, więc wreszcie usiadł na brzegu łóżka i oderwał jej dłonie od twarzy. „Co to znaczy?” Przestała płakać i obserwowała go teraz uważnie. „Co to znaczy, że mnie kochasz?” „To znaczy, że zrobię dla ciebie wszystko” – powiedział zdziwionym tonem, jakby zapytał o coś oczywistego, o coś prostego, jakby zapytał, ile jest trzy minus jeden. I uśmiechała się z jego głupoty, z jego strasznej, niewybaczalnej ignorancji. „Wszystko – powtórzył szeptem – zrobisz dla mnie wszystko, a co robisz teraz?” „Nie rozumiem – leciało jej z nosa – nic nie rozumiem”. „Co robisz teraz? Uczysz się?” „Yhy” – kiwnęła głową. „Matko westchnął i wzniósł oczy – ale masz już osiemnaście lat?” A ona zaczęła się śmiać. „Studiuję” – chichotała i znów wysunęła swoje małe stopy, poruszyła palcami i zacisnęła duży palec prawej stopy na małym palcu lewej stopy. „A co? Co takiego studiujesz? – położył się na plecach i przesunął ręką po jej nagiej skórze, dotknął kręgosłupa i lekko wystających kręgów, potem łopatek jak skrzydełek. – Co to za ważne bardzo studia?” „Będę aktorką – powiedziała dumnie, poddając się jego dłoni – kocham teatr”. „Bardziej niż mnie kochasz teatr?” – Już był zazdrosny o jej teatr, o scenę, o wyuczone teksty, o tamtych wszystkich ludzi, z którymi się spotykała, z którymi spędzała czas, który on chciał, żeby należał tylko do niego, który należał się tylko jemu jednemu. „Och, nie – zaprzeczyła oburzona – ciebie kocham bardziej”. „Jak masz na imię, aktoreczko?”

I kiedy ona szykowała następną rzekę łez, on zagarnął ją pod siebie.

„Tylko znów nie płacz, Edyto – powiedział w jej mokre rzęsy – udawałem, moje małe źrebię”.

EMMA

Szła dróżką pełną liści i suchych gałązek. W powietrzu pachniała jesień, duszna i ciężka z deszczem wiszącym tuż nad ziemią. Chodziła nad jezioro, kiedy było już pusto, siadała na pomoście, czytała albo robiła proste szkice. Teraz wyjęła książkę ze swojej czerwonej torby w zielone pajace z żółtymi balonikami i dopiero w tym momencie go dostrzegła. Mężczyznę z tamtego domu. Z domu tego pisarza, jak mówią ze swoją śmieszną dumą tutejsi ludzie. Pisarza, który nie przyjeżdża tutaj od lat, który uciekł stąd przed kiełkującą zarazą już jako dziewiętnastoletni chłopak, który pojawił się kilka razy nocą i późnym wieczorem i wyjechał już o świcie, który spędził tu kilka razy święta, nie wychodząc na zewnątrz, którego nie poznaliby, choćby nawet stał wśród nich, jak stał ten tutaj, chociażby stał tutaj wśród swoich nagród Nike i z Paszportem „Polityki”. Chociaż stałby wśród swoich przełożonych na piętnaście języków książek. Prozaik na skalę europejską i światową. Liryk celujący w przedstawianiu stanów uczuciowych. Epik o dużym talencie narratorskim. Dramatopisarz. Tragik. Humorysta. Eseista. Współczesny literat. Nie rozpoznaliby go, choć stałby wśród reżyserów reżyserujących jego powieści, do których pisał scenariusze. Utalentowany, świetny stylista. Mistrz pióra. Pisarz. Noblista. A teraz ten mężczyzna z domu tego pisarza stał tutaj, oparty o drewnianą barierkę, szczupłe policzki pokrywał mu dwudniowy ciemny zarost. Zaciągał się mocno papierosem, trzymał kilka sekund dym w policzkach i dopiero po chwili wypuszczał go długą, cienką smużką. Nie miał koszuli i zaraz dostrzegła bliznę pod prawą łopatką. Wstrzymała oddech i przez chwilę miała ochotę wydrapać mu oczy. „Skąd ją masz? Skąd masz bliznę? Mów! Przyznaj się, draniu! Opowiedz mi o niej, jak opowiada się dziecięce koszmary”. Wyrównała oddech, wycofała się wolno i najciszej jak potrafiła, chociaż miała pewność, że na dezercję jest już za późno. Odwrócił się, kiedy była już pod lasem. Weszła w chłód drzew i przymknęła oczy, blizna, szeroka, biała blizna na opalonej skórze mężczyzny, wspomnienie dopadło ją wściekły, kąsający pies. I już znów wróciła do tamtego dnia, chociaż przez kolejne lata próbowała uciekać od niego daleko.

Na obiad zrobiła biały barszcz z kiełbasą. Skrzywił się po pierwszej łyżce. „Nie smakuje ci?” – zapytała rozdrażniona. „Gdyby dać go kozie – cedził wolno, wstając od stołu – to leciałaby piechotą stąd do Zgierza. Albo to twoje zielsko – wzniósł oczy – trawa jakaś chyba. Nadaje się dla królików i krów” – parsknął. A on wolał jeść króliki i krowy. Awantura wybuchła jak za dotknięciem różdżki złej wróżki. Był w takie dni okropny, ona była zmęczona. On nie znosił spotkań z ludźmi, dla których pisze, ona nie znosiła, kiedy on nie potrafił pisać dla ludzi, którzy go czytają.

Wyciągnęła garnitur z szafy, pogładziła metkę producenta i wyczuła wypukłą strukturę liter MB & Fil. Powiesiła marynarkę na wieszaku i usiadła zawsze pierwsza, zawsze gotowa, zanim on będzie gotów.

Potem jechali na spotkanie, które on znów odchoruje, po którym znów będzie ją torturował swoją frustracją.

Sala była duża, ale już było duszno, znów nie ma klimatyzacji. I już po chwili oddzielało ją od niego kilka osób, ktoś ściskał jego rękę, ktoś szeptał mu coś na ucho, ktoś poklepywał po ramieniu, ktoś inny postawił tacę z wysoką szklanką i karafką na stoliku nakrytym bordowym obrusem. On już się oglądał z paniką w oczach, więc uśmiechnęła się do niego jak do zagubionego dziecka. Potem obserwowała okładkę jego książki powiększoną do rozmiaru plakatu. Twardy sen numer dwa, Aleksander Lubarecki. Spotkanie było długie i męczące, chciało się jej spać. Słyszała, jak opowiadał skąd czerpie inspirację… „Rozglądam się wokół… – Olek rozejrzał się wokół… – zaglądam w siebie…” – Olek puknął w swoje piersi.

Dostrzegła czarny but i czerwone sznurówki spod swoich ciężkich już powiek. Podniosła głowę i zrobiło się jej zimno, chociaż wiedziała, że na sukience miała już mokre od potu plamy pod pachami. Otworzyła usta, buty zbliżały się do stolika, ręka w skórzanej rękawiczce postawiła obok pełnej do połowy karafki litrową butelkę gazowanej wody mineralnej. Olek uśmiechnął się do tamtego człowieka, ale on nie odwzajemnił się nawet grymasem. Zawrócił za jego krzesłem i sięgnął do kieszeni. Ona już zerwała się, potknęła i pobiegła ze swojego miejsca po drugiej stronie długiego jak pociąg stołu. Stuk-puk, stuk-puk, ruszyły koła lokomotywy. Tamten błysnął czymś w swojej czarnej rękawiczce, zrobił dziwaczny zamach, a potem Olek oparł się mocno o stół. Jego popielaty garnitur nasiąkł jak gąbka czerwienią, ona krzyczała i obejmowała go w pasie. „To nic takiego, moja najmilejsza” – szepnął do niej, ale już bladł jak ściana. Ona wrzeszczała jak opętana: „Lekarza! Potrzebujemy lekarza! Karetka! Wezwijcie karetkę… Niech ktoś zadzwoni po karetkę”. – Poruszała wargami, ale głos nie wydobywał się z jej gardła. Czerwoną dłoń przytykała do jego gorącego, mokrego boku, potem on wydał z siebie świst, a ona myślała zaraz: „Płuco, przebił mu płuco, nic nie mów, kochany, kochany mój, kochany mój”.

Kolejne dni spędzała przy jego łóżku. Prawie nie spała, bo kiedy tylko zamykała oczy, znów czekała na karetkę, która nie przyjeżdżała, której sygnału nie słychać. Sekundy przechodziły w minuty, a minuty w pary, dwie, cztery, dziewięć, jedenaście, dwanaście, on zamykał oczy: „Nie śpij, nie zasypiaj” – błagała go i szarpała za mankiet zupełnie już czerwonego rękawa kupionej od starego kumpla z Muzycznej Akademii marynarki. Drogiej marynarki kupionej za bezcen, marynarki kupionej od „mojego kumpla z Akademii”. Pamiętał szczegóły, wszystkie szczególiki, fakty, które swoją prawdą przywiążą go do trwania w życiu.

„Nie wolno ci zasnąć”.

Piętnaście, siedemnaście, „on traci przytomność”, dwadzieścia jeden, „nie wolno ci spać, kochany mój, a wiesz? Kochany mój, upaprałeś marynarkę, kochany mój, a wiesz, jak to się dopierze, kochany? Wytrzymaj, kochany, zaraz ci ktoś pomoże, kochany mój, jedyny, niech ktoś coś zrobi!”. Więc ktoś znów uciskał czymś ranę na jego wcześniej nieskazitelnie błękitnej koszuli. Potem ona biegła korytarzem i kiedy wreszcie dopuścili ją do niego, warowała na podłodze przy szpitalnym łóżku. „Musi pani wyjść. – Lekarz był młody. – Musi pani iść do domu i odpocząć” – tłumaczył, a ona wydała z siebie groźny pomruk. Nie może wyjść, musi go pilnować, jego i światła, musi strzec światła w pokoju. „Niech pani będzie rozsądna, jemu pani nie pomaga, a sobie…” Teraz już warczała jak pies i była gotowa ugryźć, odgryźć, obgryźć jak ogryzek od jabłka i zjeść wyciągniętą w swoim kierunku drobną dłoń lekarza. Została, a lekarz wyszedł i wrócił z herbatą i bułką ze szpitalnego bufetu. „Proszę”. – Podał jej kanapkę w folii, a ona rzuciła się na jedzenie jak rekin. Łykała duże kęsy, prawie nie ruszając szczękami. „Pić” – sapała głośno i chłeptała z podanej jej szklanki gorący napój. A potem znów oparła czoło o rant łóżka i zastygła bez ruchu, całowała jego palce i wsuwała każdy delikatnie do swoich ust. Miały słodki, nieprzyjemny smak i zapach, którego nigdy wcześniej nie czuła. Obwąchiwała teraz jego ciało jak zwierzę i uspokoiła się, kiedy wyczuwała jego znaną jej tak dobrze woń potu zmieszaną z wodą po goleniu. „Musisz dokończyć tę swoją głupią książkę – szepnęła mu do ucha dwa dni później – tę nudną, nadętą szmirę, ty kiepski pisarzyno”. I płakała, ryczała i beczała głośno i spazmatycznie. „Musisz, Aleczek, bo ja chcę!”

A kiedy on wreszcie otworzył oczy i uśmiechnął się do niej, powiedział słabym szeptem: „Muszę… dokończyć tę… nudną szmirę nadętą…”. A wtedy ona osunęła się na kolana, a potem zemdlała.

ONI

– Emma – odpowiedziała prosto w jego oczy, a on uśmiechnął się i oczywiście wiedział, że imię jest wymyślone, chociaż nieprzypadkowe, dokładnie wyszukane, wybrane dokładnie jak wygodna bielizna, jak obuwie na trudną, górską wyprawę.

– Emma – powtórzył za nią i kiwnął głową. – Może być. – Uśmiechnął się szerzej.

– A ty? Jak ty masz na imię?

Rozejrzał się wokół i tkwiąc w jej wielkim przedstawieniu, bo wielka scena jest tylko jej, zawiesił wzrok na wiszącym nad sklepem szyldzie „U Adama”.

– Adam. – Patrzył bezczelnie w jej twarz. – Podoba ci się? – Wzruszyła ramionami. – Hej! – krzyknął za nią, kiedy już odchodziła – przyjdź jutro nad staw, chcę ci coś pokazać. – Nie odwróciła się do niego. – Przyjdziesz?

– Możliwe – odkrzyknęła, wciąż nie odwracając głowy.

– O której jest ta możliwość, pani Bovary? – dopytywał, a ona wzruszyła ramionami, chociaż on tego nie dostrzeże. – Będę czekał! Będę czekał o trzynastej, słyszysz, Emmo? Do zobaczenia, pani Bovary!

– Nie nazywam się pani Bovary – powiedziała, chociaż on jej nie słyszał.

Potem weszła już w alejkę między brzozami, dotknęła wysokiej pokrzywy, poparzyła palce. Przyspieszyła kroku. „A więc to tak go poznaję, mężczyznę z domu pisarza”. Zacisnęła pięść na wysokiej, piekącej łodydze.

Teraz siedziała przy drewnianym kuchennym stole. Była ich tam czwórka. Napotkała łagodne spojrzenie Iwona Korzyckiego i naburmuszoną minę Kseni. I był jeszcze tamten chłopak, dopiero niedawno chłopiec, syn matki, który wymyka się już spod jej opiekuńczych kwoczych skrzydeł, żeby rozłożyć swój łabędzi puch zamieniony w bardzo jeszcze lekkie pióra. Kryspin. Kryspin zapatrzony w twarz siedzącej naprzeciw niego znużonej jego oddaniem dziewczyny.

– Chłopak Kseni – tłumaczył jej Iwo, a ona widziała, jak na twarzy młodziutkiej kobiety powstaje grymas. Kiedyś pojawią się tam zmarszczki, teraz skóra jest jeszcze zbyt napięta, elastyczna i doskonała.

– No, już tatuś to też – parsknęła i zmarszczyła brwi. – Do czego mi on potrzebny?

Chłopak skulił się lekko. Było w jego oczach coś, co jej, Emmie, nie podobało się wcale. Jakaś wstydliwa rana, krzywda, która wymagała odkupienia, i teraz wydawał się jej dużo starszy, niż był naprawdę, postrzały nagle o swój dojrzały ból i żałosną rozpacz, niespełnione marzenie uczucia, które przerastało go już teraz, zanim jeszcze rozkwitło do końca.

– Ten facet to dziwak – chłopak cedził przez zęby – dziwoląg i cudak.

– Bo co? – Ksenia podskoczyła od razu.

– Bo tak. – Zadarł głowę. – Może jest nawet niebezpieczny.

Przyglądała się ze swojego miejsca parze niepewnych siebie dzieci i myślała teraz, że prawdziwie zagrażające niebezpieczeństwo jedynie on, Kryspin, nosi w sobie jak gar wrzącej zupy gotowy nią poparzyć nawet ją, nawet Ksenię.

– Dlaczego tak uważasz? – zapytała go nagle. Starała się być spokojna, łagodna i obojętna. – Dlaczego uważasz, że tamten człowiek jest niebezpieczny?

– Bo wciąż pali światło.

– Światło pali? – Ksenia wybuchnęła śmiechem i drwiła z chłopaka. – O, tak, to dziwne i niebezpieczne.

– A tak! Pali je do rana, aż się rozwidni, caluśką noc. Ma tchórza – dodał ciszej.

– Tchórza? – Ksenia wydęła wargi. – Jest odważny jak lew, skoro nie boi się mieszkać w tamtym domu, a cykor to ty jesteś. I gówniarz.

– A nie! – Kryspin zerwał się od stołu. – I mam ciebie dosyć. – Wybiegł i tylko ona, Emma, dostrzegła łzy na jego gładkich policzkach, których gładkości pewnie bardzo się wstydził. Pewnie wstydził się bardziej niż łez.

– Kseniu – Iwo przymknął oczy – po co to tak dokuczać komuś?

– Po to! – Teraz ona też wybiegła, a oni zostali we dwoje, sami i skrępowani swoją obcością i nieznajomością. Spuściła oczy na swoje splecione palce, na bąble na palcach, a kiedy je podniosła, złapała jego wzrok ślizgający się po niej, po włosach, po ramionach, po bąblach na palcach, po udach i łydkach. I kiedy spotkał się z jej spojrzeniem, Iwo zaczerwienił się, jakby sam był w wieku swojej córki.

– Przepraszam – powiedział miękkim głosem, urwał i dodał: – tak dawno nikogo tu nie było i… o matko – potarł czoło i skrzywił się – bardzo przepraszam, gapiłem się jak baran. Jak nienormalny osioł.

– To nic. – Uśmiechnęła się, chociaż uczucie niezręcznej bliskości potęgowało się i gęstniało. – Jestem letniczką, której nie znasz. Jesteś całkiem normalny. Całkiem normalny osioł.

Wybuchnął śmiechem i ten śmiech ładnie brzmiał, lekko i ciepło.

– Jak człowiek palący światło w nocy w willi pisarza? – zapytał jeszcze z odsłoniętymi zębami i nieschowanym uśmiechem.

– Adam – szepnęła.

– Słucham?

– Ten człowiek ma na imię Adam.

– Skąd wiesz? – Iwo uniósł brwi.

– Rozmawialiśmy.

– Rozmawialiście?

– Króciutko. – Podniosła się i zaczęła zbierać talerze. – Posprzątam.

– Ależ nie. – zaprotestował zbyt głośno. – Byłaś gościem na proszonej, nieudanej kolacji.

– Ależ kolacja była udana. – Na dowód zapukała paznokciem w swój pusty talerz, podeszła do drzwi, a kiedy się odwróciła, znów złapała jego rozbiegane spojrzenie. – Dobranoc, Iwo.

– Dobranoc. – Uniósł lekko rękę i spróbował żartować. – Uważaj, może twój nowy znajomy naprawdę jest niebezpieczny.

– Ponieważ pali w nocy światło? – Zamknęła za sobą drzwi, a już w swoim pokoju przyłożyła czoło do ściany.

Nyktofobia. Olek spał przy lampce, bo miał podwyższone tętno i nudności. Rzadko wychodzili wieczorami, bo Olek miał zawroty głowy. Mijali z daleka zacienione miejsca, bo Olek miał bóle w klatce piersiowej, straszne bóle. „Zdechnę tutaj! – krzyczał – zdechnę przez ciebie! Bo jesteś nieczuła i chcesz mnie zabić!” „Uspokój się, kochany – prosiła – zaraz będą latarnie, już je widać, kochany, jak wielkie okręty, kochany”. „Gdzie? Gdzie są te twoje okręty, ty podła żmijo?!”

I tamta noc, straszna i długa, kiedy zaraz na początku ich miłości on zasnął, a ona zgasiła nocną lampę, ścisnęła skronie i znów go usłyszała. „Zwymiotuję! O Boże! O matko, porzygam się! Wyrzygam wszystkie flaki! Zapal! Zapal to pieprzone w dupę światło!” A ona leżała sparaliżowana lękiem. „Kto ci pozwolił dotykać mojej lampki, ty głupia pindo?! Zimno mi! Tak mi zimnoooo!” Wyskoczyła z łóżka i po omacku nie mogła dostać palcami do kontaktu, a potem sturlała się do niego na podłogę i kołysała go jak dziecko. „Zimno mi, moja jedyna – szeptał – tobie też jest tak zimno? Tobie też, moja najmilejsza?” „Mnie nie, kochany”. Całowała jego spoconą twarz. „Chodź, kochany, chodź się ogrzać we mnie”. „Zimnoooo! Tak mi zimnoooo!”

A więc jej mąż cierpiał na paniczny strach przed ciemnością.

I to właśnie za powieść Zapalone światło, zgaszone światło otrzymał Literacką Nagrodę Nobla. „Jestem uzależniony od światła, moja śliczna – tłumaczył jej – więc jak będziemy razem żyli? Może nie możemy tak żyć?” – dopytywał. „Ale ja chcę, Alko!” – krzyczała. „Czego ty chcesz, moje młodziutkie cudo?” – śmiał się. „Ciebie! – Ściskała go w pasie. – Ciebie chcę!”

A teraz w domu pisarza cierpiącego na swoją wstydliwą, niemęską fobię był znów mężczyzna, który zasypiał i spał przy zapalonym świetle, który dygotał, kiedy gaśnie słońce. „Dogonię cię wszędzie! – krzyczał za nią, kiedy trzasnęła drzwiami i ze zbyt lekką walizką szła do windy. – Nie uciekniesz od mojego wspomnienia! Słyszysz?! Wszystko i każdy będzie ci mnie przypominał, słyszysz? Słyszysz mnie, ty nieczuła sikso?! Ty durnowate, puste, niewdzięczne dziewuszysko?!”

A potem około północy wciąż nie mogła spać. Podeszła do okna i zobaczyła, jak Iwo Korzycki zamyka za sobą cicho furtkę, jak kilka metrów dalej puszcza światło z latarki.

EMMA

Kiedy zaczęła się go bać? Czy zaraz po tragedii rozegranej w willi, czy już wcześniej? Czy przed wypadkiem z nożownikiem, czy jeszcze prędzej? Kiedy wrócili ze szpitala, fruwała wokół niego jak ptak, jak zakochana sowa fruwa nad swoimi pisklętami, a on gładził jej policzki i plótł jej coraz większe przyjemności, szykował śniadanie i wkładał jej odłamane (i czasem odgryzione własnymi zębami) kawałeczki bułki prosto do ust. „To za twój strach tamtego dnia o moje życie, moja śliczna” – szeptał, kąpał ją w olejku o mdłym zapachu („Tak, o tak, jest śliczny, Aleczek, tak, mnie również podobałby się najbardziej ze wszystkich”), mył jej ciało delikatnie centymetr po centymetrze, z precyzją i czułością. „Wiesz? Moja najmilejsza? Mój ojciec był profesorem chemii”. „Oczywiście, że wiem”. – Uśmiechała się. „Właśnie – całował jej szyję – więc mam po nim dużo cierpliwości do izotopów tlenu”. „Do czego?” Pukała go w czoło. „O tak, moja jedyna, a wiesz za co to? – Wyciskał gąbkę o jej piersi. – Nie? Naprawdę nie wiesz? – Przyciskał gąbkę do jej krocza. – To za twoje zniszczone pończochy tamtego dnia – mówił w jej pulsujące skronie – bo podarłaś je wtedy, prawda?”

Aż którejś środy wyszła jak zwykle i wróciła jak miała wrócić, a on siedział w sypialni i wyginał palce.

„Olek? Co robisz? Pisałeś? Miałeś pisać, Aleczek, co robiłeś?”

Stała w drzwiach i kiedy podniósł twarz, cofnęła się w głąb mieszkania.

„Coś ty, Alek?” „Gdzieś była? – syknął, a ona czuła, jak strużka potu wpływa jej prosto w majtki. – Gdzie?! Gdzie byłaś, moja złota?!”

Poruszyła wargami, a on poderwał się i zrzucał po kolei z półek jej porcelanowe laleczki, dziesiątki japońskich nimfetek zbieranych całymi latami, potem roztrzaskał o podłogę francuski wazon od Yvette, a potem dopadł barku i każdą z butelek rozbijał o ścianę, a one krwawiły alkoholem, a jeszcze potem popędził do kuchni i wyrzucał z szafek talerze i szklanki.

„Dałem ci wszystko! Do krwi ci dałem! – krzyczał. – Wszystko ci oddałem! A ty? Czego chcesz jeszcze? No, czego chcesz?!”

Ciskał widelcami, kopnął kosz na śmieci, potem znów wpadł do pokoju i kończył dzieło zniszczenia. Niekontrolowana kontrola, tak, właśnie, kontrola w niekontrolowanej niczym złości, o tak, bo jednak on kontrolował brak kontroli, bo przecież tamtego dnia nie spadła z półki na ziemię żadna z jego statuetek nagród literackich. A ona stała i liczyła kolejne kropelki potu cieknące jej po plecach.

„Kto to jest? – zapytał nagle. – Kim on jest? Powiedz mi – prosił – możesz mi powiedzieć, no, moja cudna, powiedz mi, nie bój się, opowiedz mi o nim, o was, no! Opowiedz mi wszystko, od samego początku, jaki on jest? Lepszy ode mnie? Tak? Lepszy?” Kręciła głową, a kiedy zaczął iść w jej kierunku, uciekła do łazienki i przekręciła zamek. Szarpał za klamkę. „Otwórz! Otwieraj, ty zdziro! Ty zdradliwa lisico! Od kiedy? Od kiedy mi to robisz? Od kiedy mnie okłamujesz?!” Kopał w drzwi jak piłkarz, który musi strzelić gola, bo od tego zależy całe jego życie. „Otwórz – poprosił nagle miękko i grzecznie – no, otwórz wreszcie, przecież rozumiesz, że będziesz musiała w końcu stamtąd wyjść, a ja będę musiał zrobić to, co muszę ci zrobić, rozumiesz to? Tak? Rozumiesz? Otwórz, otwórz drzwi, zanim mnie zdenerwujesz i przestanę być dla ciebie dobry, otwórz, a obiecuję, że zrobimy to od razu, tak? Ty nie będziesz się szarpała, a ja uduszę cię najszybciej jak potrafię, tak, moja najmilejsza?”

Siedziała na brzegu wanny i oddychała jak parowóz. Stuk-puk, stuk-puk… Potem nagle zapanowała cisza. Zbliżyła się do drzwi i wtedy uderzył w nie czymś ciężkim i ostrym. Długa, prosta rysa strzeliła jak piorun od klamki aż na sam dół. „Siekiera”, pomyślała i zaczęła krzyczeć: „Przestań! Przestań wreszcie – wrzeszczała – błagam, przestań!”. I przestał. Czuła, że jest tam nadal, że stoi tuż za drzwiami i czeka. Przyczajony tam jak lew, cierpliwy i pewny swego zwycięstwa. Usnęła oparta o pralkę.

Wyszła z łazienki o trzeciej trzydzieści, zgięta w pół od niewygodnej pozycji i roztaczając wokół siebie zapach słodkiego potu. Siedział w salonie i gapił się w telewizor z zupełnie wyciszonym głosem. „Co ja zrobiłem? – powiedział, nie patrząc w jej kierunku – co ci zrobiłem? Co chciałem ci zrobić? Uciekaj ode mnie – poprosił – uciekaj ode mnie, moje życie”.

Usiadła obok niego i odgarnęła włosy na plecy.

„Jestem jak on”. Zaprzeczyła, a włosy znów opadły jej na policzki, zakryły twarz. „Tak! Jestem! To dziedziczne!” „Nie – wychrypiała nieswoim głosem – nie jesteś jak on”. „Nie? – Teraz spojrzał na nią, wyciągnął rękę i zaraz ją cofnął. – A co jestem, co to było?” „Przemęczenie – tłumaczyła jemu i sobie – stres, to tylko nerwy, kochany, tyle przeszliśmy przez ostatnie miesiące”. „Tak – zgodził się i oblizał wargi – nie zrobiłbym tego”. „Oczywiście, że nie – znów zapewniała siebie i jego. – Oczywiście, że nie zrobiłbyś niczego takiego”. „Nie potrafiłbym. – Ścisnął jej palce. – Nie mógłbym, nie umiałbym. – Zaciskał palce na jej palcach coraz mocniej. – Nie mógłbym nawet, gdybym chciał, wierzysz mi?” „Wierzę. – Próbowała wyswobodzić dłoń. – Oczywiście, że tak”. „Chciałem cię tylko nastraszyć”. „Właśnie” – przytaknęła. Świdrujący ból palców szedł w górę, do łokcia i wyżej. „Zobacz, co narobiłem – przełknął głośno ślinę – wszystko zniszczyłem, twoje laleczki, takie ładne i tak je lubiłaś”. „Jestem już duża. Bardzo duża i od dawna nie potrzebuję lalek”. „Nie? – Skrzywił się. – Nie potrzebujesz ich?” „Wcale ich nie potrzebuję”. „Kto to teraz posprząta? – pytał zmartwiony. – Ten wstrętny bałagan. Te skorupy. Cały ten bajzel”. „Razem posprzątamy. – Rozglądała się wokół siebie. – Jak zwykle zrobimy to razem, ty i ja”. „Tak, ty i ja. – Westchnął z ulgą. – Pomyślałem, że cię przestraszę, trochę”. „Wiem”. „Dlaczego? – Puścił jej palce, a ona nie mogła nimi poruszyć. – Ale po co? Dlaczego chciałem cię nastraszyć? Po co? Po co zrobiłem coś takiego? Nie pamiętam, po co to zrobiłem. Nic w ogóle nie pamiętam, nic zupełnie”.

„Bo ja nastraszyłam ciebie. – Wtuliła twarz w jego szyję. – Niechcący, ale nastraszyłam”. „Bo mnie nie kochasz?” „Kocham”. Podniosła się wolno. „Kochasz? Więc dokąd idziesz, moje cudo? Zostawiasz mnie? Uciekasz daleko ode mnie?” „Nie zostawiam, nigdy cię nie zostawię. – Uśmiechnęła się jak matka uśmiechała się do niej, kiedy dostawała laurkę z wypisanymi krzywo kulfonami liter zapewniających o jej wysysającej, zaborczej, dziecięcej miłości. – Chcę się wykąpać”.

Zapach potu był nie do zniesienia, teraz, kiedy sechł, cuchnął strachem i poniżającą tchórzliwą słabością.

„Kochaj się ze mną” – wyszeptał. „Zaraz wrócę – dotknęła jego czoła – wrócę i…” „Nie, chcę teraz, tutaj i zaraz”. „Ale ja – objęła się ramionami, zagarniając wstyd swego zapachu – ja teraz nie potrafię”. „Bo mnie nie kochasz! Znów mnie nie chcesz kochać!” Zamknęła wtedy oczy i zdobyła się na ostatni wysiłek. „Spociłam się”. „Przecież, do cholery, wiem! – krzyknął. – Uważasz mnie za głupka?” „Nie, nie uważam”. „Nie uważasz – parsknął śmiechem – a jakże! Nie uważasz, ale mimo to myślisz, że tego nie zauważyłem? Że da się tego nie poczuć?”

A potem pociągnął ją na kanapę. „Chcę cię taką, nareszcie prawdziwą, chcę cię czuć. Wiesz, jaka jest prawda? No, wiesz?! Nienawidzę twoich perfum, którymi się zlewasz, mydła, którym pachnie twoja skóra, nigdy więcej nie będziesz się już myła, dla mnie, słyszysz?! Nie znoszę tego ładnego zapachu, którym pachnie twoje ciało, chcę cię taką, spoconą i brudną. Chcę cię czuć prawdziwą. Twój naturalny zapach. I chcę się napawać tym aromatem jak upajającą wonią lasu, niezdrowym zaduchem!”

A ona znów się bała panicznym, paraliżującym lękiem pomieszanym ze wstydem i upokorzeniem.

EMMA

Tamten mężczyzna rozmawiał po francusku. Tamten mężczyzna poruszał się po francusku. Śmiał się (śmiał się po francusku) do kobiety, z którą rozmawiał, bo to na pewno była kobieta, to musiała być kobieta, młoda i ładna. Ładna, bo tylko do ładnych kobiet mężczyzna śmieje się w ten sposób.

Ona, Emma, nigdy nie nauczyła się francuskiego, chociaż Olek zachęcał i rozkazywał. „Co robisz całe dnie? Gnuśniejesz jak stara baba. Nie masz nic do roboty, więc mogłabyś zrobić to dla mnie i dla Yvette”. „Nie chcę! Nic mnie nie obchodzi twoja Yvette”. „Jesteś wstrętna – robił żałosną minę – ona tak cię lubi”. „A nie! Nie lubi mnie! Jest zazdrosna o ciebie!” „Gówno tam! Gówno i sraczka! – krzyczał. – To ty jesteś leniwa i głąb”. „I co z tego, skoro i tak za mną szalejesz!” „Ja? – zdziwił się. – Ja szaleję za oślicą? Ja miałbym szaleć za głupią, pustą pannicą? Za dyletantką i niedouczkiem? Ty! Chodź no tutaj, zarozumiała, tępa ignorantko. – Obejmował ją i szczypał w pośladki. – Wiesz, kim jestem?” „O tak, wiem. – Wyrywała się. – Jesteś nudny pisarzyna”. „Jestem – gryzł lekko jej szyję – największym pisarzem na świecie”. „Gdzie?” – śmiała się. „Na świecie, mała małpko. – Uśmiechał się delikatnie. – Jestem najlepszy, jestem niepokonany, jestem tryumfatorem, jestem pogromcą, jestem królem, jestem mistrzem, jestem panem wszechświata, jestem geniuszem pióra”. „A jakiego pióra? Kaczego?” „Odszczekaj to, rozmawiasz z carem literatury współczesnego czasu. I – zastanawiał się przez chwilę – przyszłego”. „A to nowina – drwiła – skąd o tym wiesz?” „A ty? Ty nie wiesz, moje cudo?” „Ja nie, i nie wierzę ci”. „Nie wierzysz? O matko – puścił ją nagle – matko jedyna, nie wierzysz”.

A potem skulił się jak ślimak w skorupce.

„Olek? – Zaraz się przestraszyła. – Przecież oboje żartujemy, tak?” „Ja nie żartuję, nie umiem żartować z tej sprawy, z tej jednej, rozumiesz?” „Ależ ja, ja, przecież ja… – I już obejmowała jego nogi i tuliła twarz do jego kolan. – Ja wygłupiałam się, tylko się przekomarzałam. – Całowała jego ręce. – Jesteś lepszy od każdego”. „Od każdego? Od kogo konkretnie?” – pytał szeptem. „Och – wzruszała ramionami – od Miłosza, od Dostojewskiego – wzniósł brwi – tak, tak, tak – przekonywała – od Prusa i Kafki, od Mickiewicza”. „Od tego Mickiewicza, o którym myślę? – Potarł podbródek. – Adama Mickiewicza?” „Tak, Aleczek!” „Ale zaraz – podniósł rękę – tego od Dziadów i Pana Tadeusza?” „Tak! – Już się śmiała, szczęśliwa, lekka i chora ze swojej miłości. – I jeszcze od, od… od Szekspira…” „Rozumiem, a od Margaret Mitchell?” „Od kogo? Och, tak, tak. – Całowała jego brzuch. – I od Stephena Kinga, Wiktora Hugo i Mendozy, i Tolkiena, i Irvinga, i Bułhakowa, i od Tołstoja…” „No, no, no – cmokał – wstrzymaj konia, moja mała. – Klepnął ją w pupę. – Z tym Tołstojem to już przegalopowałaś”. „Ani trochę, ani troszeczkę – zapewniała z płonącymi oczami – nigdy nie przesadzam, bo jestem przecież starą babą, oślicą”. „Fakt” – przytaknął.

A kiedy potem leżeli obok siebie ze splecionymi palcami, zapytał: „A jeszcze od kogo?”. I ona znów plotła jak katarynka: „Od Różewicza, Gorkiego i Steinbecka”. „Yhy – mruczał – i jeszcze?” „Jeszcze? O matko – westchnęła i widziała, jak w kącikach jego wąskich ust rodzi się uśmiech. – Wiem! – krzyknęła, a on drgnął. – Od Camusa, Llosa, Andersena, Dickensa i Bunina”. „Jeszcze – rozkazał – mało”. „Już nie, już jest dużo – sapnęła – bardzo duuużo”. „Mało! Nie przekonałaś mnie, próbuj dalej, no już”. „Więc jeszcze od Hemingwaya”. „Ładnie” – pochwalił, a kiedy kleiły się jej powieki, potrząsnął nią i powiedział: „Zabrakło Aleksandra Puszkina, Aleksandra Fredry i Aleksandra Dumas”. „Och, tak – wtuliła się w niego – jestem taka głupia”. „Fakt – przytulił policzek do jej czoła – niezbyt jesteś mądra…”

– Hej. – Mężczyzna nachylił się w jej kierunku. Pachniał po francusku francuską wodą po goleniu. – Hej, zamyśliłaś się?

– Och, nie. – Potrząsnęła głową wyrwana ze swoich myśli. – Rozmawiałeś przez telefon, Adamie.

– A ty przyszłaś. – Uśmiechnął się. – Jednak nie mogłaś wytrzymać.

– Wytrzymałam o wiele więcej – parsknęła. – Więcej, niż może ci się wydawać, niż możesz sobie wyobrazić.

– Zapewniam – wzniósł brwi – że mam potężną wyobraźnię i wyobrażam sobie rzeczy, jakich sobie nie wyobrażasz.

Szli kawałek w milczeniu.

– Co tu robisz? – zapytał nagle.

– Gdzie?

– No, tutaj – rozejrzał się – nad jeziorem, w głuszy i psiej dziurze.

– Myślę.

– I tylko tyle? – zdziwił się nieprzyjemnie. – Myślisz?

– Yhy.

– Jesteś myślicielką?

– Właśnie, jestem myślicielką.

– Rozumiem, a o czym?

– Słucham?

– O czym myśli myślicielka taka jak ty?

– O życiu.

– Tak w ogóle o życiu czy o jakimś konkretnym?

– O jakimś.

– Oczywiście. – Kiwnął głową. – A to życie gdzie teraz jest?

– Teraz go nie ma. A ty?

– Co: ja?

– Co tutaj robisz?

– Myślę – spojrzał na nią i wzruszył ramionami – jak ty.

– Jak ja? Skąd wiesz, o czym myślę?

– Myślisz o swoim mężu, bo masz męża, prawda? O tak, masz, masz chociaż nie ma go teraz z tobą, tak jak w naturalny sposób inni mężowie są ze swoimi żonami, tak? Tak, a więc myślisz właśnie o nim, o swoim mężu, który oczywiście był wszystkiemu winien. Był wielkim winowajcą, bo ty nie byłaś niczemu winna.

– I ty też myślisz o swoim mężu? Jak ja? – Parsknęła krótkim śmiechem. – Wielkim winowajcy?

– Zabawna i egzaltowana z ciebie panieneczka, pani Bovary. – Schylił się, podniósł z ziemi szyszkę, rzucił nią daleko i przez chwilę obserwował gdzie upadnie. – Tak – odezwał się nagle – myślę zupełnie tak samo jak ty. O mojej żonie, wielkiej winowajczyni. Bo to ona była winna. Z mojego punktu widzenia.

– A jaki jest twój punkt widzenia?

– Cóż, zapewne inny niż jej.

– Bo?

– Bo była zazdrosna jak sęp. Do krwi, rozumiesz?

– Ona?! – krzyknęła. – To ona była zazdrosna?

– A kto? – zdziwił się. – Mam niezliczone przykłady.

– Podaj jeden.

– Kiedyś wyjechałem w pewne miejsce, sam – wyjaśnił. – Upierała się, że zostanie, a później zadręczała mnie telefonami, podejrzeniami, wymówkami, oskarżeniami i wreszcie wyzwiskami. To było nie do zniesienia.

– Możliwe, że miała powody.

– Możliwe – zgodził się lekko. – Ale powody dawała ona.

– Powody do czego?

– Do zdrady oczywiście.

– Zdradzałeś ją.

– Zdarzało się – przyznał bez skruchy. – Ale to i tak nie miało znaczenia.

– Nie miało znaczenia?

– Żadnego – westchnął. – Tak czy inaczej, była pewna, że to robię, więc robiłem.

– Upraszczasz…

– Owszem, Emmo – przerwał jej. – Upraszczałem, to Edyta, moja żona, wszystko komplikowała.

EMMA

Czy ona, Emma, była właśnie taka? Czy była zazdrosna o Olka jak sęp? Jak tamta Edyta była zazdrosna o Adama? Pamiętała jego wyjazd do Paryża. „Jedź ze mną. – Zapinał torbę. – Spakuj się prędziutko i jedź”. „Nie chcę się pakować”. „A więc dobrze – uśmiechnął się – nie pakuj się, kupimy ci coś na miejscu, tak? Nakupuję ci na miejscu ślicznych łaszków. Tak?” „Nie chcę – tłumiła płacz i łykała kluchę w gardle – nie potrzebuję”. „Jak chcesz – zerknął na zegarek – w każdym razie ja muszę…” „Musisz już iść, a więc idź – warknęła – no idź, wynoś się ode mnie!”

I poszedł. Bez słowa, bez żadnego pożegnania. A godzinę później ona wybierała jego numer, wciąż od nowa, wciskała klawisz i gryzła usta. Łuskała jego numer jak słonecznik, jeszcze raz i jeszcze, i znów i od nowa. Poczta, poczta i idiotyczne nagranie: „Tu numer…”. „Wiem, jaki to numer, ty głupia krowo! – krzyczała. – Ty stara krowo w kropki bordo, która żując trawę, kręcisz mordą. Odbierz – szeptała – odbierz, proszę, odbieraj! Ty podły, wstrętny potworze”.

A potem płakała.

Zadzwonił po dwudziestej pierwszej.

„Co u ciebie, uparta oślico?” „Kupiłam sobie siodło” – zasyczała. „Co kupiłaś?” „Siodło kupiłam!” „A po co ci, u licha, siodło?” „Może się przyda – krążyła po pokoju jak w klatce – nigdy nie wiadomo, co może okazać się niezbędne”. „I okazało się, że tobie niezbędne jest siodło?” „Co robisz? – Zaczerpnęła powietrza. – Gdzie jesteś?” „Jak to gdzie? – zdziwił się. – Spotkałem się z wydawcą i skończyliśmy właśnie kolację”. „Dzwoniłam do ciebie”. Milczał. „Słyszysz? Dzwoniłam”. „Słyszę i co?” „I nic! – zapiszczała jak szczeniak, którego oderwali od suki. – Nie wydzwaniaj do mnie, skoro nie obchodzi cię, kiedy ja wydzwaniam!” „Nie będę wydzwaniał – wiedziała, że pociera czoło – zadzwonię jutro wieczorem”. „Pocałuj mnie w dupę!” – wrzasnęła i zakryła ręką usta. „W tej chwili twoja słodka dupa mało mnie obchodzi, skarbie”. „Bo co? – Bujała się w fotelu. – Masz tam tęgie branie, wielki panie literacie?!” „Rozłączam się”. „Nie! To ja się rozłączam! Ja!” – Zaciskała palce, aż bielały jej kostki. „Posłuchaj – westchnął – posłuchaj, moja cudna, słuchasz? Dobrze, więc jutro będę dzwonił rano, w południe, po południu, wieczorem i nawet w nocy, będę dzwonił i dzwonił, nic nie będę robił, tylko dzwonił, tak?” „Tak – płakała – tak, kochany. Przepraszam. A najbardziej za tamto słowo, kochany”. „Za jakie słowo, panieneczko?” „Za słowo na d, mój kochany”. „Na d? – dopytywał – na duże d czy małe d?” „Och, nie wiem, nic już nie wiem”. „Nie wiesz, na jakie d?” „Nie, nie wiem” – kwiliła, rozmazując tusz na policzkach. „A może na d jak dupa?” – zapytał, zniżając głos do szeptu. „Przepraszam – powtarzała bez końca – przepraszamprzepraszamprzepraszam”.

Nie spała całą noc. Zadzwonił o szóstej, potem o jedenastej, o czternastej, o siedemnastej i o dwudziestej trzeciej. „Co to za ludzie? – Przyczaiła się. – Kto jest z tobą?” „Jesteśmy na małym przyjęciu”. „Nienawidzisz przyjęć, Olek”. „Rzeczywiście, ale nie mogłem się urwać”.

Wpakowała do ust łyżkę śmietankowych lodów.

Co u Yvette?” „Gra”. „Co gra?”

Następna łyżka zmroziła jej gardło.

„Ogólnie gra, tak się mówi”. „Ja tak nie mówię. – Czuła, jak rosną jej migdały. – Kto tak mówi?” „Matko jedyna – westchnął – ludzie tak mówią, oprócz ciebie” – dodał. „I ludzie mówią, że u Yvette gra? – zapytała. „Ona i Clovis znów są razem”. „Oprócz nas dwojga wszyscy są razem – lody topiły się na brzegach – wszyscy, Olek!” „Muszę kończyć”. „Dlaczego, Olek?” „Dlaczego co?” „Dlaczego oni są razem, a my nie?” „Wołają mnie”. „Kto cię woła?”

Słyszała, jak zawahał się na moment.

„Geraldine”.

Wstawiła foremkę do zlewu.

„Ona tam jest?” „Tutaj jest pełno różnych ludzi”. „Nienawidzisz pełno różnych ludzi” – znów piszczała jak oderwany sześciotygodniowy pies. „Dobranoc, moja śliczna”. „Olek… – zaczęła – Olek? Olek!”

Tej nocy spała kilka godzin, najwyżej cztery. Nie zadzwonił rano. Ani w południe. Ani po południu. Podarła na strzępy swój niewykorzystany bilet na samolot. Nie jadła, od trzynastej postanowiła, że przestanie również pić. Zagłodzi się i umrze z pragnienia, odwodni się i wyschnie na wiór, a po śmierci będzie mu się śniła wysuszona jak drzazga, jak suchy badyl, jak próchno.

O dwudziestej drugiej rzuciła się na telefon, zraniła się w kolano i po drugim sygnale, zanim on powiedział chociaż jedno słowo, zasypała go potokiem wyrazów. „Przepraszam, kochany – głaskała koc na łóżku – bardzo przepraszam. To wszystko przez to, że nie śpię, nie jem i nie piję. Nie piję już kilka godzin, nawet łyczka nie wypiłam za karę”. „Za co się karzesz?” – spytał zmienionym głosem. „To ciebie karzę, ale już bardzo przepraszam”. „Karą dla mnie ma być twoja całkowita abstynencja od płynów?” – zdziwił się uprzejmie. „Zamierzałam umrzeć z pragnienia i straszyć cię po śmierci. Daj mi piććć – zachrypiała – piiiić, piiićććć”. „Proszę?” – Roześmiał się. „Tak miałam wołać. Miałam wołać tak do ciebie z grobu”. „O matusiu, do mnie? Z grobu?” „Tak, głębinowego”.

„Fiuu – zagwizdał – to głęboko”. „Och, tak, kochany, bardzo głęboko, kochany”. „Rzeczywiście – znów gwizdnął – to prawdziwa głębia”. „I jeszcze miałam wyciągać w twoją stronę trzęsącą się dłoń”. „Teraz już przesadziłaś z efektami, moja senna maro – powiedział zgorszonym głosem – dłoń nie może się trząść u kogoś, kto zupełnie przestał pić wszelkie trunki”. „Możliwe, że wypiję szklankę wody – zawahała się – z sokiem”. „Oczywiście, moja śliczna, wypij za moje zdrowie”. „Dlaczego ty masz być zdrowy, skoro ja umarłam?” „Fakt – zgodził się spolegliwie – to bardzo nie na miejscu…”

A ona zaczęła łowić dochodzące ją odgłosy. Wytężała słuch i czuła, jak błona bębenkowa napina się pod naporem dźwięku zza jego pleców, może zza ściany, może z drugiego pokoju.

„Co to? Co to jest, Olek?” „Niby które?” – jeszcze żartował. „Gdzie jesteś?” „We Francji”. „Wiem! Gdzie dokładnie teraz jesteś w tej Francji?!” „A co to za różnica? Rozmawiam z tobą, tak? Więc co to za różnica, gdzie jestem? Liczy się, że rozmawiam z moją śliczną, moją cudna, tak?” „Nie jesteś u Yvette? – zawarczała – nie ma cię u niej? Nie ma cię tam!” „Yvette i Clovis… – zaciął się. – U nich zrobiło się zbyt ciasno”. „Więc ty jesteś w hotelu? Błagam, powiedz, że jesteś w hotelu, błagam, powiedz mi, że jesteś w hotelu, skłam dla mnie, Olek, Oluś, Aluś, Aluniek, skłam mnie, Aloszka, skłam, Alko, błagam, skłam”. „Nie, nie jestem w hotelu – mówił już rozdrażnionym głosem – i nie mam powodu, żeby cię okłamywać, nie mam takiego powodu, rozumiesz to? Czy to rozumiesz? I nie będę tego robił”. „Ale ja błagam na kolanach!” „Przestań – podnosił głos – przestań w tej chwili”. „Błagam na klęczkach, Alek, błagam o odrobinę litości”. „Przestań!” „Gdzie jesteś? – Teraz wyraźnie już słyszała płacz niemowlęcia. – Przyznaj się, ty oszuście, kłamco, naciągaczu”. „Na co cię naciągnąłem?” „Na wszystko, ty wstrętny!” „Na wszystko? – zdziwił się. – Sypniesz jakimiś konkretami?” „Wypchaj się, ty wstrętny!” „Oczywiście – drżał mu głos – oczywiście znów zwariowałaś”. „Ja? A ty?” „A ja idę spać”. „Z nią?” „Sam”. „Kłamco! Powiedz mi! Mów! Miej odwagę powiedzieć mi prawdę”. „Ależ oczywiście, jeżeli sobie życzysz, a odwagi mi nie brakuje”. „Życzę sobie! To Geraldine Perrier? – Zacisnęła paznokcie na kolanie. – To ona?” „Tak, zatrzymałem się u niej – przyznał znużony, a płacz niemowlęcia nasilał się i przybliżał. – Zatrzymałem się na kilka dni u Geraldine i to wszystko. To wszystko, rozumiesz, moja cudna? I tylko tyle”. „Powiedz prawdę” – prosiła. „Ależ, moja najmilejsza, właśnie mówię prawdę”. „A nie! Nie wierzę ci”. „No cóż – oddychał szybko – chciałbym, żeby było inaczej i żebyś mi wierzyła”. „Czy jest tam dziecko? Małe dziecko? Pulchne, różowe dziecko? – wyszeptała ze łzami kapiącymi jej z brody. – Różowe jak maciupeńka świnka? Jak prosiaczek? Chłopczyk? Maleńki, śliczny z kręconymi blond lokami? Pachnący ciepłym, parującym, bulgoczącym mlekiem z piersi?” „Raczej nie ma loków i nie jest różową świnką – syknął poddenerwowany. – Zdaje mi się również, że nie pachnie parującym, bulgoczącym mlekiem z piersi, chociaż nie mam całkowitej, stuprocentowej pewności”. „Ale jest tam? Mały synek? Syneczek w różowych śpiochach?” „Na litość Boską – jęknął – dlaczego miałby być różowym prosiakiem w różowych śpiochach?” „Jest tam?! Powiedz mi, Olek”. „Jest tutaj syn Geraldine i nie jest, ciężka cholera, różowy!” „I on płacze?” „A jak ci się wydaje, kto inny miałby tak płakać?” „I ty to słyszysz?” „Nie przeszkadza mi”. „Nie przeszkadza ci płacz dziecka? Tobie? Nienawidzisz dzieci, Olek”. „Nie nienawidzę cudzych dzieci”.

Słyszała, jak zapala papierosa.

„A jakich?” – wybuchnęła. „Własnych! – Teraz on już też krzyczał. – Własnych, moich, swoich!” „Naszych?! Naszych, Olek?!” „Naszych! – ryknął w jej popękane bębenki. – O tak, naszych!” „Dlaczego? Ale dlaczego? – szlochała w słuchawkę. – Dlaczego nie kochasz naszych dzieci?” „Nie mamy naszych dzieci, stuknięta monotematyczna nudziaro! I koniec tematu, koniec!” „Dlaczego ich nie mamy, kochany?” „Bo będą chore, bo mogą być chore! Bo muszą być chore…” „Nie muszą! – protestowała – dlaczego muszą?” „Bo tak, bo to zaraza przenoszona jak trąd, bo to geny, zmutowane, złe geny, bo to, cholera, dziedziczne jak schizofrenia! Schizofrenia! Schizofrenia!”

ADAM

– A ty? – spytała go. – Ty nie byłeś wcale zazdrosny?

– Byłem. – Spojrzał na nią zdumiony – Przecież kochałem. Mężczyzna, który nie jest zazdrosny, nie kocha prawdziwie kobiety. Ja kochałem każdą komórką swojego ciała i umysłu.

– A teraz już nie kochasz?

– A teraz – odetchnął – czuję się lepiej.

– Lepiej bez niej? – Przyglądała mu się uważnie. A on skrzywił się lekko.

– Skoro miało być już tylko tak jak było… – zawahał się – już tylko tak i już tylko coraz gorzej. Mój dziwny sen o potędze zmienił się w koszmar – dodał z uśmiechem. – Spałem na oba uszy, zamiast sortować jaja. – Zatrzymał się i przysiadł na ściętym pniu drzewa, poklepał miejsce obok siebie, kiwając na nią palcem. – Chodź tutaj, Emmo, chodź do mnie, żono Karola Bovary poszukująca ucieczki od realnego świata. A wiesz, że urządzałem promenady pod twoim oknem? – przyznał się nagle i ciężko westchnął. – Codziennie miałem nadzieję, że cię zobaczę.

– Wiem. – Usiadła i podciągnęła kolana pod brodę. – Opowiedz mi o tym, o swojej zazdrości, Adamie.

– Po co?

– Bo obcym ludziom można mówić całą prawdę. Nie trzeba ranić ich kłamstwem. Obcych ludzi nie trzeba oszukiwać w wielkich prawdach.

– Mylisz się.

– W czym się mylę?

– W mówieniu prawdy. – Oblizał usta. – To prawda rani częściej niż kłamstwo. Kłamiemy, żeby oszczędzać. Żeby ochraniać. Żeby zachować pozory niezmąconego zrozumienia swojej wzajemnej bliskości. Bliscy ludzie nie chcą często znać wielkiej prawdy. Mówimy całą prawdę obcym, bo ona ich w żaden sposób nie dotyka. – Przez kilka minut milczał, a potem zaczął: – Moja żona – zakaszlał, wziął oddech, zakaszlał – moja żona była aktorką.

Uniosła brwi i zamknęła oczy.

Tak, Edyta była aktorką i była nią bardzo krótko. Obroniła dyplom, a on wyszedł z premiery, a ona pomyliła zaraz tekst. Odprowadziła go wzrokiem i chociaż nie oglądał się wcale, czuł jej spojrzenie na swoich plecach. „Dlaczego? – krzyczała później – dlaczego musiałeś być tak podły, och, ty powierzchowny, niesprawiedliwy potworze!” „Zmiataj do kuchni, gdzie twoje miejsce!” – wrzeszczał na nią, na taką śliczną, młodziutką i zdolną.

„Ta panienka wszystkim się podoba – usłyszał podczas antraktu – smakuje wszystkim jak zsiadłe mleko w upalne dni”. A on czuł, jak ogarnia go gniew, niepokój i złość. I zapach spalenizny, wilgoci, i już wie, że to miejsce prześmierdło myszami, padliną i że całe jego ubranie przeszło jej samodzielnym, niezależnym od niego sukcesem.

A potem były inne