Na pastwę aniołów - Jonathan Carroll - ebook + książka

Na pastwę aniołów ebook

Jonathan Carroll

4,3

Opis

„Elektryzująca, niezapomniana książka, która wiedzie nas ku najciemniejszym zakamarkom snu” – Pat Conroy.

Ian McGann spotyka w swoich snach śmierć, która obiecuje mu odpowiedzieć na każde pytanie. Jeśli jednak Ian nie zrozumie odpowiedzi zapłaci za to życiem. Arlen Ford, gwiazda filmowa, porzuciła Hollywood i zamieszkała w Austrii. Tu chce wieść nowe życie, tu poznaje cudownego mężczyznę - fotoreportera, który jeździ wszędzie tam, gdzie toczą się wojny. Arlen wie, że na tego człowieka czekała całe życie. Wyatt Leonard, śmiertelnie chory Finky Linky, odkrywa nagle, że posiadł zdolność wskrzeszania zmarłych. Splatając losy tych trojga bohaterów, Jonathan Carroll stawia podstawowe, przeszywające dreszczem pytanie: Czym jest śmierć?... i odpowiada na nie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (14 ocen)
7
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część pierwsza

Wyatt

Sophie,

właśnie wróciłem z Sardynii, gdzie planowaliśmy zostać dwa tygodnie, lecz w końcu zrejterowaliśmy po zaledwie pięciu dniach, bowiem – pozwól sobie powiedzieć, kochanie – jest to okropna wyspa. Zawsze karmiłem się książkami w rodzaju The Sea and Sardinia czy The Colossus of Maroussi, w których słynni autorzy zachwalali uroki pobytu na dzikich i pierwotnych wyspach, czterdzieści lat temu, kiedy miejscowe piękności obnosiły swe nagie, złote od słońca piersi, a obiad był tańszy niż paczka papierosów. Zatem, głupiec, czytam te przewodniki, pakuję bagaże i zmykam na południe. Jeżeli chodzi o nagie kobiety, to w porządku – powinien mi wystarczyć widok stukilogramowych Grubych Bert rodem z Bielefeld z piersiami tak ogromnymi, że na swoich stanikach mogłyby uprawiać windsurfing, gdyby je tylko wciągnęły na maszt. Wyżywienie kosztuje mnie więcej niż mój nowy samochód, a zakwaterowanie okazuje się godne polecenia największemu wrogowi. A do tego, ponieważ mam dziurawą pamięć, zapominam zawsze, iż słońce w tych południowych krajach jest tak podstępnie gorące, że pali cię, bezradnego, na skwarkę w ciągu niewielu godzin. Uwierz mojej czerwonej niczym wulkaniczna lawa twarzy. Dziękuję.

Nie, jestem już po czterdziestce i w rezultacie mogę zawsze powiedzieć „nie” wszystkiemu, co przypomina podobne wyprawy. Kiedy już wracaliśmy, powiedziałem do Caitlin:

– Resztę wakacji spędzimy w górach.

I pomyśl sobie, przyjechaliśmy do pensjonatu u podnóża Alp, w pobliżu Grazu, obok małego, połyskliwego potoku, gdzie czuć było zapach surowego drewna w środku i nieznaczną woń gnoju na zewnątrz; do domu z obrusami w biało-czerwoną krateczkę na stołach w jadalni i z łóżkami w pokojach na górze, skąd poprzez kołyszące się gałęzie orzechowców widać było wijący się opodal strumyk i gdzie znajdowało się na poduszce czekoladę zawiniętą w srebrną folię. Nie ma to jak w domu, Toto.

Kiedy byliśmy jeszcze na Sardynii, spędzaliśmy dużo czasu w kafejce, która stanowiła jedyne miłe miejsce w okolicy. Nazywała się „Spin Out Bar”. Kiedy właściciele odkryli, że jesteśmy Amerykanami, zaczęli traktować nas jak bohaterów. Jeden z nich był przed laty w Nowym Jorku i trzymał do tej pory przypięty na ścianie plan Manhattanu z czerwonymi znaczkami pokazującymi wszystkie miejsca, w których bywał.

Wieczorem lokalik zapełniał się, stając się przyjemnie hałaśliwy. Oprócz entuzjastek windsurfingu z północy oraz zbyt wielu grubasów w kwiecistych koszulach poznaliśmy tu sporo interesujących indywiduów. Naszą ulubienicą stała się Holenderka o imieniu Miep, pracująca w wytwórni okularów słonecznych w Maastricht. Jej towarzyszem był Anglik, McGann – i tutaj, moja przyjaciółko, zaczyna się opowieść.

Po pierwsze, nie mogliśmy zupełnie zrozumieć, dlaczego Miep znalazła się na Sardynii, skoro twierdziła, iż nie lubi słońca i nigdy nie wchodzi do wody. Była szczęśliwa, zostawiając nas z tą niewiedzą, ale McGann uważał się za zobowiązanego do dodania:

– Wiecie, ona dużo czyta…

O czym?

– Pszczoły. Uwielbia studiować życie pszczół. Miep uważa, że wszyscy powinniśmy się od nich uczyć, ponieważ wiedzą one najlepiej, jak właściwie zorganizować i wykorzystać pracę całych społeczeństw.

Niestety, ani doświadczenie Caitlin z tymi owadami, ani moje nie wykraczało poza dotkliwość ukłuć ich żądeł oraz smak rozmaitych rodzajów miodów, ale Miep z rzadka jedynie mówiła cokolwiek na temat swych książek i pszczół. Na początku w ogóle mało się odzywała, pozostawiając podtrzymywanie konwersacji swojemu przyjacielowi, co ten czynił z przerażającym zapałem.

Bóg mi świadkiem, że Anglicy są znakomitymi rozmówcami, i gdy dobrze się bawią, możesz co pięć minut spadać z krzesła ze śmiechu, ale McGann mówił stanowczo za wiele. On po prostu nie przestawał gadać! W krótkim czasie dochodziłeś do momentu, kiedy chciałeś go wyłączyć, i wówczas zaczynałeś patrzeć na jego śliczną, milczącą przyjaciółkę. Poza tym krył się w nim jednak interesujący człowiek. Pracował jako agent w jednym z londyńskich biur podróży i był zafascynowany takimi miejscami, jak Bhutan, Patagonia czy Jemen Północny. Opowiadał nawet zajmujące historyjki z podróży, ale nieodmiennie w środku każdej z nich – czy to o szlaku jedwabnym czy też o tym, jak został uwięziony przez burzę śnieżną w buddyjskim klasztorze – wyrzucał z siebie taką mnogość ubocznych, nudnych szczegółów, iż łapałeś się na tym, że przestałeś uważać jakieś sześć zdań wcześniej i przebywasz we własnych rojeniach na temat spowitego śniegiem klasztoru.

Pewnego dnia poszliśmy z Caitlin na plażę i zostaliśmy na niej zbyt długo – wróciliśmy do domu z paskudnymi oparzeniami słonecznymi i w podłych nastrojach. Obwinialiśmy się o to wzajemnie i warczeliśmy na siebie, aż Caitlin wpadła na pomysł, by iść na kolację do baru, ponieważ ma się tam odbyć grill-party, o którym mówiło się od dnia naszego przyjazdu. Grill-party nie jest moim sposobem na osiągnięcie stanu nirwany, szczególnie w towarzystwie obcych ludzi, ale wiedziałem, że jeżeli pozostaniemy w naszym bungalowie jeszcze przez chociażby godzinę, to pobijemy się – więc przystałem na to.

– Cześć! Jesteście nareszcie! Miep miała nadzieję, że przyjdziecie, więc zajęliśmy dla was miejsca. Żarcie jest całkiem niezłe, spróbujcie kurczaków. Dobry Boże, ale żeście się spiekli! Byliście na plaży cały dzień? Pamiętam dokładnie swoje najgorsze poparzenie słoneczne…

Była to tylko część powitania McGanna, które wygłosił przez całą salę, podczas gdy my zbliżaliśmy się do stolika. Naładowaliśmy uczciwie swoje talerze i usiedliśmy z nimi.

W miarę jak wieczór i gadatliwość Anglika rozwijały się, mój podły nastrój pogarszał się. Nie miałem ochoty słuchać McGanna, nie chciałem dłużej przebywać na tej rozpalonej wyspie, ale też nie uśmiechała mi się dwudziestoczterogodzinna podróż do domu. Czy wspominałem już, że kiedy wracaliśmy na stały ląd nocnym promem, nie było wolnych kabin i musieliśmy spać na ławkach? Tak było.

Krótko mówiąc, miałem napad piekielnie złego humoru. Kiedy brakowało mi zaledwie trzech sekund, by wygarnąć to wszystko McGannowi i powiedzieć mu, żeby się wreszcie zamknął, bo jest największym nudziarzem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, Miep obróciła się do mnie i spytała, jaki miałem najdziwniejszy sen w życiu. Pytanie, będące całkiem nie à propos przemowy na temat kremu do opalania, w jaką wdał się, przeskakując z tematu na temat, jej przyjaciel, spowodowało, że w pierwszej chwili zapomniałem języka w gębie, lecz potem zastanowiłem się nad nim. Rzadko pamiętam sny. Jeżeli coś z nich zostaje, to raczej nudne i pozbawione większej wyobraźni majaki erotyczne. W najdziwniejszym, który mi się przyśnił, grałem na gitarze z Jimim Hendrixem, siedząc nago na tylnym siedzeniu dodge’a. Jimi był także goły jak święty turecki i musieliśmy zagrać chyba z dziesięć razy Hey, Joe, zanim obudziłem się z uśmiechem na ustach i z prawdziwym smutkiem w duszy, że Hendrix nie żyje i nigdy go nie spotkam. Opowiedziałem to Miep, która słuchała z twarzą wtuloną w podpierające ją dłonie. Gdy skończyłem, to samo pytanie zadała Caitlin, która opowiedziała jej swój wielki sen dotyczący robienia gigantycznego omletu dla Pana Boga i gonitwy po całym świecie w poszukiwaniu odpowiedniej liczby jaj. Pamiętasz, jak śmialiśmy się z tego?

Kiedy skończyliśmy opowiadać, zapadła głęboka cisza, nawet McGann nie odezwał się ani słowem. Zauważyłem, że patrzył na swoją przyjaciółkę z trwożliwym, dziecięcym wyrazem twarzy, jakby czekał, że to ona zacznie mówić i pociągnie dalej tę zabawę.

– To właśnie sny spowodowały, że poznałam się z Ianem. Tkwiłam na Heathrow, czekając na lot powrotny do Holandii. Ian siedział obok mnie i widział, że czytam artykuł o „świadomych snach”. Słyszeliście o tym? Najkrócej rzecz ujmując, można się nauczyć być przytomnym podczas marzeń sennych i kierować nimi. Zaczęliśmy o tym rozmawiać, i strasznie mnie znudził. Ian potrafi być bardzo nudny. To jest coś, do czego człowiek musi się przyzwyczaić, jeżeli chce z nim być. Ciągle mam z tym kłopoty, ale minął już tydzień i znoszę to nie najgorzej.

– Tydzień? Co masz na myśli? Czy jesteście ze sobą „aż” tak długo?

– Miep wracała z konwentu pszczelarzy w Devon. Po naszym spotkaniu na lotnisku powiedziała, że chciałaby przyjechać tu ze mną.

– Tak po prostu? Przyleciałaś z nim tutaj, zamiast wrócić do domu?

Caitlin nie tylko w to uwierzyła – była tym wręcz zachwycona. Wierzyła całkowicie w przypadkowe spotkania, cudowne zrządzenia losu i miłość od pierwszego wejrzenia tak wielką, że można żyć z kimś nawet z najbardziej dokuczliwymi wadami. Jeszcze bardziej niż faktem, iż Miep przyjechała z nim na Sardynię, byłem zdziwiony tym, że tak otwarcie powiedziała, jaki z niego nudziarz. Czy to jest sposób, w jaki przypieczętowuje się niespodziewany związek miłosny? Oczywiście, lećmy razem, drogi, kocham cię do szaleństwa i spróbuję przyzwyczaić się do twego nudziarstwa!

– Tak, kiedy Ian opowiedział mi swoje sny, poprosiłam go, żeby zabrał mnie z sobą. To było dla mnie najważniejsze.

– Musiałeś mieć sen, który zwala z nóg! – zwróciłem się do McGanna.

Wyglądał na człowieka przeciętnego, miłego i tylko w niewielkim stopniu uzdolnionego – jak sprawny listonosz dostarczający na czas pocztę czy sprzedawca w sklepie z alkoholem uwijający się pomiędzy trzydziestoma gatunkami piwa. Przypuszczam, że był dobrym agentem biura podróży, pasującym do jego cen i broszur i takim, który mógł wybrać wspaniałe wakacje dla kogoś, kto nie ma zbyt wiele pieniędzy. Ale nie robił wstrząsającego wrażenia. No i gęba mu się nigdy nie zamykała. Jakiż to sen mógł wyśnić, że przekonał tę atrakcyjną i mile tajemniczą Holenderkę, by rzuciła wszystko i towarzyszyła mu na Sardynię?

– Tak naprawdę, nie było to nic wielkiego. Śniło mi się, że pracowałem w biurze, nie w mojej agencji, lecz w jakimś innym miejscu, ale nieszczególnie ciekawym. Wszedł człowiek, znany mi dawno temu, który już nie żył. Zmarł na raka może pięć lat wcześniej. Patrzyłem na niego i wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, że przybył zza grobu, żeby się ze mną spotkać. Nazywał się Larry Birmingham. W istocie nigdy nie lubiłem tego faceta. Był głośny i zbyt pewny siebie. A teraz znalazł się w moim śnie. Spojrzałem na niego zza biurka i powiedziałem: „Larry, to naprawdę ty! Wróciłeś po śmierci”. Był bardzo spokojny, przytaknął i przyznał, że chciał się ze mną zobaczyć. Poprosiłem go, by mi pozwolił zadać kilka pytań na ten temat. Na temat śmierci, oczywiście. Uśmiechnął się, nieco za wesoło, jak to stwierdzam teraz, i zgodził się. Myślę, że w tamtej chwili byłem świadomy w swoim śnie tego, że śnię właśnie. Wiecie, jak to jest, nie? A ja myślałem: „Dalejże, zobaczmy, co też uda się odkryć!” Więc zadawałem mu pytania. Jaka jest śmierć? Czy powinniśmy się jej obawiać? Czy jest taka, jakiej się spodziewamy…? Takie sprawy. Mówił chętnie, ale wiele odpowiedzi było niejasnych i wprowadzało zamęt. Pytałem go ponownie o to samo, a on odpowiadał w nieco inny sposób i to, co na początku uważałem za zrozumiałe, w końcu robiło się niejasne. To nie była wielka pomoc, mówię wam.

– Dowiedziałeś się jednak czegoś?

Ian spojrzał na Miep. Pomijając jej powściągliwość i zbyt długie monologi McGanna, było oczywiste, że pomiędzy tym dwojgiem tak odmiennych ludzi panuje wielka bliskość i szczególny szacunek. To było spojrzenie pełne miłości, oczywiście, ale dostrzegłem w nim także coś znacznie więcej. Więcej, mówiło bowiem jasno, iż są rzeczy, które wiedzą o sobie nawzajem i które docierają do samego wnętrza ich istot. Czy znaliby się zaledwie od tygodnia, czy od dwudziestu lat, w ich wzroku było wszystko to, co w naszym życiu mamy nadzieję dać drugiej osobie. Miep skinęła potakująco głową, ale on rzekł łagodnie:

– Ja… obawiam się, że nie potrafię wam tego powiedzieć.

– Och, Ian. – Miep sięgnęła przez stół i ujęła jego twarz w swoje dłonie.

Wyobraź sobie promień światła biegnący dokładnie w poprzek stołu i oświetlający wyłącznie tych dwoje. To jest dokładnie to, co zdawało się nam z Caitlin, że widzimy. Najbardziej zdumiewało mnie, iż Miep okazywała jawnie swoje uczucie do tego mężczyzny i mówiła o tym. Teraz tego uczucia było nagle tyle, że stało się to nieco żenujące.

– Masz rację, Ian. Przepraszam. Masz zupełną rację. – Miep wyprostowała się na krześle, ale nie przestawała patrzeć na McGanna.

Ian odwrócił się do mnie i powiedział:

– Wybacz, ale to, co mam powiedzieć, jest dla mnie trudne i zanim zacznę, zamówię sobie kolejnego drinka. Ktoś z was ma ochotę jeszcze się napić?

Nikt nie chciał powtórzyć kolejki, więc wstał i poszedł do baru. Podczas jego nieobecności siedzieliśmy w milczeniu, a Miep nie przestawała na niego patrzeć. Caitlin i ja nie wiedzieliśmy, co z sobą począć.

– Okay. Zatankowany i gotów do startu. Wiecie, o czym myślałem, tam, przy barze? O tym, że kiedy jechałem raz przez Austrię, dostałem napadu śmiechu, mijając miejscowość o nazwie Mooskirchen. Pamiętam doskonale, że wymyśliłem sobie, iż w nieco zwariowanym tłumaczeniu znaczyłoby to Moose Church, czyli Kościół Amerykańskiego Łosia. A potem pomyślałem jeszcze, że dlaczegóżby, do diabła, nie? Ludzie czczą najróżniejsze rzeczy na tym świecie. Dlaczego nie mogłaby tu istnieć parafia pod wezwaniem Świętego Łosia? A wraz z tym całe wyznanie? Rozumiecie? Trajkoczę niepotrzebnie, czyż nie? Ale to dlatego, że ta historia jest dla mnie strasznie trudna do opowiedzenia. Najśmieszniejsze jest to, że kiedy skończę, będziecie przekonani, że jestem tak samo pieprznięty jak wymyśleni przeze mnie wyznawcy Kościoła Amerykańskiego Łosia. Co, Miep? Nie będą uważać, że mi się wszystko poprzekręcało w głowie?

– Jeżeli zrozumieją, będą cię mieć za bohatera.

– W porządku, kochani. Nie bierzcie tego, co mówi Miep, zbyt poważnie. Ona jest bardzo spokojna z pozoru, ale szalenie emocjonalnie reaguje na różne sprawy. Pozwólcie mi mówić i oceńcie sami, czy jestem wariatem, czy też – ha, ha! – bohaterem. Następnego dnia rano, po moim pierwszym śnie, poszedłem do łazienki i zacząłem zdejmować piżamę, by się umyć. Byłem zszokowany, kiedy ujrzałem…

– Nie mów im, Ian! Pokaż to! Niech to zobaczą na własne oczy.

Powoli, z pewnym zawstydzeniem, zaczął zdejmować przez głowę T-shirta. Caitlin ujrzała to pierwsza – i zatkało ją. Kiedy i ja zobaczyłem, także straciłem oddech. Od jego lewego ramienia biegła w dół, kończąc się nad lewym sutkiem, odrażająco głęboka blizna. Wyglądała dokładnie tak samo jak to, co miał mój ojciec nieco niżej i bliżej środka klatki piersiowej po operacji na otwartym sercu. Jedna wielka szrama – szeroka i obrzydliwie błyszcząco różowa. Mówiąc językiem jego ciała – ono nigdy nie wybaczyłoby mu, że je tak zranił.

– Och, Ian, co się stało?

Słodka, droga Caitlin, współczujące serce świata, mimowolnie sięgnęła, by go dotknąć i pocieszyć. Rozumiejąc jej intencje, odtrącił wyciągniętą dłoń, ale spojrzał z sympatią na strapioną twarz mojej żony.

– Nic się nie stało, Caitlin. Nigdy w życiu nie byłem ranny. Nigdy nie byłem w szpitalu ani nie miałem żadnej operacji. Zadałem śmierci kilka pytań i kiedy się obudziłem, to już było.

Nie miał zamiaru poddawać swej blizny naszym bliższym oględzinom. Przełożył szybko T-shirta przez głowę i opuścił na tors.

– Mówiłam ci, Ian, że to może być rodzaj podarunku.

– To nie jest prezent, Miep. To piekielnie boli i prawie nie mogę poruszać ramieniem. To samo dzieje się z moją stopą i dłonią.

– O czym ty mówisz?

Ian zamknął oczy i chciał mówić dalej, ale nie mógł. Zakołysał się tylko w przód i w tył z nadal zamkniętymi oczyma. Odezwała się Miep:

– W noc przed naszym poznaniem się Ian miał kolejny sen, prawie taki sam jak poprzednio. Larry wrócił i Ian znowu wypytywał go o śmierć. Tym razem jego odpowiedzi były jaśniejsze, chociaż nie wszystkie. Kiedy Ian się obudził, zaczął rozumieć rzeczy, których wcześniej nie pojmował. Ian uważa, że dlatego blizna na dłoni jest mniejsza. Im więcej rozumie ze snu, tym mniej jest niepokojony. Kilka nocy temu miał następny sen, ale obudził się z wielkim cięciem na nodze. Dużo większym niż to na ręce.

Ian odezwał się ponownie, ale jego głos był cichszy, łagodniejszy:

– To powie ci wszystko, co chcesz wiedzieć, ale musisz zrozumieć. Jeśli nie… zrobi ci to samo, więc powinieneś uważać na swoje pytania. Problem polega na tym, że kiedy zaczniesz pytać, nie możesz się wycofać. W czasie mego drugiego snu powiedziałem Birminghamowi, że chcę to przerwać, bo się boję. Powiedział, że nie mogę. Taka ostateczna zabawa w „dwadzieścia pytań”. Dzięki Bogu, że Miep jest przy mnie. Dzięki Bogu, że mi wierzy! Widzicie, to czyni mnie coraz słabszym, co chyba w tym wszystkim jest najgorsze. Po snach pozostają blizny, ale dużo gorsze jest to, że słabnę i nic nie mogę na to poradzić. Ledwo zwlekam się z łóżka. Wraz z upływem dnia czuję się lepiej… ale wiem, że dzieje się coś złego i pewnego dnia więcej nie… Wiem, że gdyby Miep nie było przy mnie… Dziękuję Bogu za ciebie, Miep.

Później przekonałem go, by pokazał nam bliznę na ręku, która była zupełnie niepodobna do tej na piersi – biała, cienka i wyglądała, jakby miała już kilka lat. Biegła po przekątnej jego dłoni, i przypomniałem sobie, że gdy po raz pierwszy go spotkaliśmy, zauważyliśmy, że dziwnie porusza tą ręką – dużo wolniej i niezgrabnie. Teraz wiedziałem już, dlaczego.

To jeszcze nie koniec, Sis. Co byś zrobiła w podobnej sytuacji, kiedy jedna połowa mózgu mówi ci, że to szaleństwo, a druga dopuszcza możliwość, że to wszystko prawda? Nie prosili nas o nic, chociaż i tak wątpiłem, czy moglibyśmy cokolwiek dla nich uczynić. Ale po tym wieczorze, ilekroć widziałem McGanna czy myślałem o nim, współczułem mu ogromnie. Cokolwiek było nie w porządku z tym człowiekiem, trapiło go coś okropnego. Było jasne, że albo popadnie w szaleństwo, albo sny o śmierci schwytają go w pułapkę bez wyjścia; stał na straconej pozycji. Pozostał jednak nadal nudziarzem. Dobrego charakteru, z poczuciem humoru, który w środku swej udręki, czy cokolwiek to było, pozostawał całkowicie taki, jaki – przypuszczam – był zawsze. To najprawdziwsza odwaga. Mam na myśli to, że niektórzy z nas wchodzą do płonących budynków, by ratować innych ludzi. Ale człowiek stający twarzą w twarz z najgorszym, czyniący to z wdziękiem i bez słowa skargi, nawet wdzięczny za miłość i pomoc innych… To daleko więcej, sądzę.

Dwa dni później zdecydowaliśmy z Caitlin prawie bez namysłu, że wyjeżdżamy. Mieliśmy po dziurki w nosie wszystkich tych miejsc i nie spodziewaliśmy się tam niczego przyjemnego. Przed upływem półtorej godziny spakowaliśmy nasze manatki i zapłaciliśmy rachunek. Żadne z nas nie lubi pożegnań i – jak sobie możesz wyobrazić – byliśmy nawiedzani przez upiorną opowieść McGanna. To nie było coś, w co każdy byłby skory uwierzyć od razu, ale trzeba było tam być tego wieczoru, widzieć ich twarze, słyszeć głosy i brzmiące w nich przekonanie, by zrozumieć, że nie czuliśmy się swobodnie w ich obecności.

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, by wsiąść do samochodu, wpadliśmy na Miep śpieszącą do recepcji. Najwyraźniej coś było nie w porządku.

– Dobrze się czujesz, Miep?

– Dobrze? Och, tak. Nie. Ian… Z Ianem jest źle.

Była zupełnie pochłonięta własnymi myślami, a jej oczy biegały na wszystkie strony. Błysnęło w nich światełko świadomości i cała jej postać jakby wyhamowała. Przypomniała sobie, przypuszczam, co McGann opowiedział nam ostatniej nocy.

– Miał dzisiaj kolejny sen. Kiedy wrócił z plaży, położył się i usnął tylko na kilka minut, ale gdy się obudził… – Zamiast kontynuować, przeciągnęła wolno dłonią w poprzek podbrzusza.

Oboje z Caitlin aż podskoczyliśmy na to i zapytaliśmy, co moglibyśmy dla nich zrobić. Myślę, że ruszyliśmy od razu w stronę ich bungalowu, ale Miep krzyknęła. Dosłownie krzyknęła „Nie!”, i w żaden sposób nie mogliśmy jej przekonać, by pozwoliła nam sobie pomóc. Jednak najbardziej uderzył mnie wygląd jej twarzy. Kiedy przekonała się, że nie zamierzamy wtrącać się w to wbrew jej woli, spojrzała ponad naszymi ramionami w stronę bungalowu, gdzie znajdował się Ian, a jej twarz była skurczona z obawy, a zarazem promieniała jakąś niezwykłą jasnością. Czy zatem to wszystko było prawdą? Czy Ian wrócił, ponownie zraniony przez śmierć, ponieważ nie potrafił zrozumieć jej odpowiedzi na własne pytania? Kto wie?

Na promie, gdy wracaliśmy na stały ląd, przypomniałem sobie, co Ian mówił tamtej nocy na temat Kościoła Amerykańskiego Łosia oraz o tym, że ludziom powinno być dozwolone wyznawanie wszystkiego, w co pragnęliby wierzyć. Wówczas jego dziewczyna miała ten sam wyraz twarzy – wygląd kogoś stającego w obliczu sytuacji, którą uznaje za prawdę i odpowiedź życia. Albo śmierci.

Całujemy Cię,

Jesse

Opuściłem list na kolana i zamknąłem oczy, czekając, by odezwała się pierwsza.

– No i co o tym sądzisz, Wyatt?

Spojrzałem na nią, ale poranne słońce usadowiło się dokładnie na szczycie jej głowy, tworząc żółtą, pałającą koronę. Musiałem zezować, by zorientować się, jaki wyraz nadała swej twarzy.

– Sądzę, że to intrygujące.

– Co masz na myśli, mówiąc „intrygujące”? Nie wierzysz w to?

– Jasne, wierzę. Wiara to od lat mój problem. Sądzę czasami, że to nie białaczka mnie zabija, ale krańcowa wiara. Ostateczna nadzieja.

– Nie żartuj, Wyatt. To jest raczej to, co trzyma cię przy życiu. Dlaczego nie jesteś bardziej…

– Bardziej jaki? Podekscytowany? Sophie, ja umieram! Moje życie dobiega końca. Bóg uczynił mi dziś wielką przysługę, pozwalając być tutaj. Czy potrafisz sobie wyobrazić, co to znaczy żyć z taką świadomością w każdej minucie istnienia? Na początku, kiedy dowiedziałem się, że jestem chory, byłem pełen uczuć, których już we mnie nie ma. Każdego ranka budziłem się z płaczem. Przeszedłem przez okres, gdy każdej rzeczy przyglądałem się dwa razy bardziej wnikliwie niż dotychczas, ponieważ nie byłem pewny, czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczę. Moje życie stawało się trójwymiarowym filmem; przepływało mimo mnie niczym obok żołnierza stojącego na warcie. W końcu nawet ten dziwny czas przeminął. Czytałem kiedyś o kobiecie, której na ulicy w Nowym Jorku wyrwano torebkę. To ohydne, prawda? Ale wiesz, co ten złodziej potem zrobił? Zaczął odsyłać należące do niej przedmioty, sztuka po sztuce, z okazji uroczystych chwil jej życia. W utraconej torebce miała kalendarz, a w nim zaznaczone wszelkie rocznice – urodziny dzieci i temu podobne historie. Z okazji swych najbliższych urodzin, które przypadały tuż po kradzieży, znalazła w poczcie zwrócone prawo jazdy wraz z życzeniami od faceta. Następnie odesłał jej metrykę urodzenia. Tak to trwało i trwało. To jednocześnie przewrotna i mądra historia, nie sądzisz? Ten człowiek stał się jej katem; wymyślił doskonały sposób, by dręczyć ją przez całe lata. Nie tylko ukradł jej torebkę, ale pragnął przyczepić się do jej życia niczym kleszcz.

Sophie pokiwała głową, uśmiechając się, jakby wiedziała o czymś, co mnie nie było wiadome.

– Z drugiej strony, to bardzo ekscytujące, gdy o tym pomyśleć; o czasie i uwadze, które jej poświęcił. Ilu podobnych nicponi zadałoby sobie trud, by ukraść ci torebkę, a potem posłać pocztówkę z okazji urodzin? – mówiła, uśmiechając się nadal.

Zawsze byłem pewny, że mogę liczyć na zrozumienie swoich przyjaciół.

– Myślę dokładnie tak samo – powiedziałem. – Śmierć jest podobna do złodzieja torebek, kurewsko podobna. Okrada cię ze wszystkiego, by potem z łaski oddać co nieco, budząc w tobie jednocześnie zdumienie i nadzieję. Jeżeli chodzi o kradzież mojego portfela, niech go sobie zabierze od razu, bez zamieniania mego życia w piekło. Niech mi nie oddaje starych kart kredytowych ani prawa jazdy, które już uznałem za stracone. Przeczytałem jakiś artykuł w gazecie mówiący o pewnym lekarzu z Osaki, który twierdzi, iż odkrył środek przeciwko białaczce, jest to substancja otrzymywana z pestek śliwek… Nie chcę więcej żadnej nadziei. Nie chcę uwierzyć, że gdzieś na świecie jest lekarstwo albo metoda czy guru, który potrafiłby wyzwolić mnie od lęku. Ja po prostu chciałbym nauczyć się umierać!

Spojrzała na mnie z dezaprobatą.

– Twoim zadaniem jest odkryć, czym świat stara się być. Co się zmieniło, Wyatt? Przecież to ty dałeś mi ten wiersz! Czy nauczyć się umierać znaczy to samo, co nauczyć się przestać żyć?

– Może.

– A może jesteś zwykłym workiem gówna?! Nie sądzę, aby Bóg chciał, żebyśmy tak to robili, lecz nie mówię także o łagodnym odejściu po usłyszeniu Jego błogosławiącego „Dobranoc!” Nie zostałam, oczywiście, tak doświadczona jak ty, może więc w ogóle nie mam prawa o tym mówić, ale i tak nie będę cicho. Jedynym sposobem pokonania kieszonkowca jest złapanie go. Znajdź go, pokaż mu swą twarz i powiedz: „Odszukałem cię i nie zranisz mnie już nigdy więcej”. Jeżeli śmierć torturuje cię, odsyłając przedmioty, które uważasz za dawno stracone, musisz ją odnaleźć i kazać jej przestać to robić. Uważam, że nauczysz się umierać przez… O cholera!

Kiedy tak mówiła ze złością, nie patrzyłem na nią, więc nie wiedziałem, że płacze, dopóki nie wymówiła ostatniego słowa. Twarz miała mokrą od łez, choć oczy nadal miotały błyskawice.

– Gdy tylko skończyłam czytać ten list, byłam tak podekscytowana, że od razu zatelefonowałam do ciebie. Pomyśl, gdybyś odszukał tego faceta, Iana, on mógłby ci pomóc! Ale ciebie to nie interesuje, prawda?

– Jasne, interesuje. Nie bierzesz jednak pod uwagę faktu, że otrzymanie ostatecznej odpowiedzi nie musi wcale oznaczać znalezienia lekarstwa na toczącą mnie chorobę.

Podniosłem szklankę z sokiem pomarańczowym i pociągnąłem długi, zimny łyk.

Sophie zawsze sama wyciskała owoce i raczyła gości tym wspaniałym poczęstunkiem – cierpkim płynem, pełnym włóknistego miąższu pomarańczy, wyzwalającego niepowtarzalny smak, kiedy rozgniotło się go na języku.

– Wyatt?

– Tak?

– Jakie to jest? – Z tonu jej głosu jasno wynikało, co ma na myśli.

Przetaczając szklaneczkę pomiędzy dłońmi, zajrzałem do jej wnętrza, obserwując ruch soku na dnie naczynia.

– Kiedy byłem na ostatnim badaniu, spotkałem pewną młodą kobietę. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Rak gardła… rozwijał się, atakując płuca. Mogłaby mnie łatwo wyprowadzić w pole, gdybym nie wiedział, ile wysiłku włożyła w zakamuflowanie swej choroby. Miała nadal włosy, albo była to doskonała peruka, i naturalnie zaróżowione policzki. Są jednak inne szczegóły, po których drugi chory pozna, gdzie kończy się prawdziwy człowiek, a zaczyna makijaż, peruka czy wynik długotrwałego przebywania w solarium… I ta dziewczyna wyznała mi, że jedyną rzeczą, którą może teraz robić, jest wmawianie całemu światu, że stanowi jego cząstkę, i to zupełnie zdrową. To jest pierwsza rzecz, której się uczysz, kiedy dopadnie cię choroba. Pytasz, jak to jest? Kiedy masz raka i zaczynasz umierać, wtedy bardzo szybko przekonujesz się, jak funkcjonuje ludzka psychika. Zapewniam cię, że bardzo różnie, zależnie od tego, co sobie myślałaś przez całe życie… Ale do rzeczy. Powiedziała mi jeszcze coś, co mnie zupełnie zmroziło, mianowicie, że właśnie poddano ją ostatniemu naświetlaniu. Znaczyło to, że otrzymała taką porcję promieniowania, że kolejne zabiegi przestają pomagać, a zaczynają zabijać. Przez cały okres leczenia otrzymujesz dawkę za dawką i jeżeli nie przyniesie to oczekiwanych efektów, to znaczy, że nie miałaś szczęścia. Wiesz, co oni jeszcze jej powiedzieli? By nie zbliżała się do swoich dzieci! I oczywiście, żeby ich nie dotykała, ponieważ jest tak napromieniowana, że może być dla nich niebezpieczna!

– Och, nie!

– To prawda. Czy więc samo umieranie nie jest już dosyć okrutne? To przerażenie, że możesz nagle zwymiotować w restauracji, jeżeli na czas nie zażyjesz lekarstwa. Gwałtowna niemoc, nie pozwalająca podnieść się z krzesła, czy ból tak niewyobrażalny, że musisz kogoś nieznajomego poprosić o wezwanie karetki, starając się jednocześnie nadać swemu głosowi takie brzmienie, by go nie przerazić. Więc jak to jest? Tak, jak stać się radioaktywną kobietą. Z tym zastrzeżeniem, że widzi to cały świat zdrowych ludzi. Wszyscy patrzą na ciebie, jakbyś była rarogiem, jakbyś świeciła w ciemności lub roznosiła zarazę… I nie ma najmniejszego znaczenia, ile razy powiedzą ci, że to nieprawda, bo w istocie myślą, że tak właśnie jest… Ale to nie ty jesteś nie w porządku, tylko to, co podstępnie zagnieździło się w tobie. To jest… Przepraszam cię, gadam w koło Macieju. Jak to jest? Tak, jak być radioaktywną dziewczyną i nie móc pogłaskać własnych dzieci na dobranoc. To oznacza udawanie prawdziwego życia. Błędem jest myśleć, że możesz z tego wyjść.

– To, co mówisz, jest tak przygnębiające, że aż zgłodniałam. Idę do kuchni zrobić coś do jedzenia. Chcesz jeszcze trochę soku?

– Tak, chętnie.

Wstała i otoczona dzwonieniem przeszła w poprzek patio, a za nią powlokła się Lulu, czarna suka rasy buldog francuski, która w połowie swego wygodnego życia zapadła na kataraktę i zupełnie oślepła. Sophie kupiła mały blaszany dzwoneczek i przyczepiła do jednego ze swych pantofli, dzięki czemu pies zawsze wiedział, gdzie znajduje się jego pani.

Sophie, Lulu i ja. Ta trójka spędziła ze sobą szmat czasu. Nieżyjący już mąż Sophie, Dick, miał nadzwyczajną wprost księgarnię w centrum Los Angeles, której wystawa należała do moich ulubionych. Był człowiekiem kochającym książki i uczył innych tej miłości. Nigdy nie potrafiłem rozstrzygnąć, które z nich lubię bardziej. Kiedy Dick zmarł, staliśmy się sobie z Sophie bardzo bliscy. Telefonowaliśmy do siebie prawie codziennie i raz na tydzień jadaliśmy wspólnie obiad. Kiedy owdowiała, mając zaledwie trzydzieści parę lat, odziedziczyła dobrze prosperujący interes i spory spadek, ale nie wydawała się zainteresowana wiązaniem się z innym mężczyzną. Przez jakiś czas byłem raczej przekonany, że łączy ją uczucie z pewną kobietą pracującą w jej księgarni, ale myliłem się. Skazany na domysły wreszcie odważyłem się i zapytałem ją kiedyś o tę stronę jej życia. Odpowiedziała, że jestem jedynym mężczyzną, poza Dickiem, którego kochała, ale skoro jestem homoseksualistą… Nalegałem, by powiedziała prawdę; odparła, że to właśnie jest prawda.

– Wyatt! Chodź tutaj! Musisz to koniecznie zobaczyć!

– Co takiego?

– Chodź tutaj. Szybko!

Podniosłem się i podreptałem z palącego słońca w cień pod okapem. Odsunąłem zasłonę wiszącą w drzwiach i wkroczyłem do kuchni. Zatrzymałem się po dwóch krokach. Najpierw ujrzałem Sophie stojącą z rękami na biodrach i potrząsającą głową. Potem, zanim jeszcze to zobaczyłem, usłyszałem szaleńcze stukanie pazurów Lulu o wykładzinę. Zwariowane stukupukupuk przeplatało się z zadyszką, podnieconym sapaniem i krążeniem w kółko oraz usiłowaniem wskoczenia na blat kuchenny – a wszystko to w szalonym pośpiechu, ponieważ pies czuł wyraźnie, że oprócz pani domu w pobliżu znajduje się jeszcze coś zupełnie cudownego. Tym czymś był puszysty kotek siedzący na okiennym parapecie nad zlewem. Zwierzak lizał sobie łapę, po czym wycierał nią pyszczek i łebek. Celebrował swą toaletę ze spokojem domownika, chociaż nigdy wcześniej nie widziałem go tutaj.

– Chciałam, żebyś to zobaczył; to nasz codzienny rytuał. Przedstawiam ci Roya, kota moich sąsiadów. Dzień w dzień wspina się na okno i siedzi tutaj, czekając, aż Lulu poczuje jego obecność. Odkąd oślepła, jej węch jeszcze bardziej się wyostrzył. Jak go tylko zwęszy, zaczyna się miotać i poluje na niego z takim zapałem, jakby jego futro było mitycznym złotym runem! Na szczęście jest za głupia, by go dopaść, a on zawsze robi to samo: wspina się na okno, siada nad zlewem i czeka. Patrz, co się dzieje!

Szaleństwo Lulu narastało, im bliżej była kota. Roy wydawał się znudzony jej skamleniem i wariackimi podrygami. Prawdopodobnie patrzył na to jak na nagrodę za swą łaskawą obecność. Nadal mył się, przerywając od czasu do czasu toaletę, by z chłodnym zainteresowaniem sprawdzić, co porabia jego wielbicielka.

– Czy to się zdarza codziennie?

– Tak. To jest niczym gra Noh, każde z nich wykonuje te same ruchy i odgrywa te same role. Zaczekaj chwilę, zaraz zacznie się druga część. Najpierw Lulu zmęczy się i podda.

Czekaliśmy więc cierpliwie i po kilku minutach nastąpił kolejny akt. Wyczerpana Lulu padła bez tchu, podobna do bezwładnej kłody leżącej na podłodze; podniosła tylko nieco głowę, by móc głębiej oddychać. Roy, dokonawszy toalety, gapił się na nią wzrokiem obojętnego na wszystko bóstwa. Lulu ostatecznie uznała się za zwyciężoną. Bezgłośnie i powoli jego wysokość Roy zeskoczył z parapetu do zlewu, a stamtąd na podłogę. Pies to usłyszał i odzyskał animusz. Spadając na ziemię, kociak wylądował obok zadu Lulu, niemal dotykając jej ogona. Odwróciła się szybko i znalazła oko w oko z Royem, który prychnął jej prosto w pysk. Teraz pies dostał szału. Kot, niczym zręczny bokser, uskakiwał, odpierał ataki i tańczył przed nosem Lulu, i wydawało się niemal cudem, iż udaje mu się wychodzić z tej potyczki bez najmniejszego szwanku. Zaczęliśmy się śmiać, ponieważ oba zwierzaki odbywały najbardziej niezwykły trening, jaki kiedykolwiek widziałem. Po kilku minutach tego skakania i sapania, kiedy Lulu była już kompletnie wyczerpana ze wzburzenia i frustracji, Roy wskoczył na zlewozmywak, a potem wyemigrował przez okno.

– Sparingpartner wróci tu znowu…

– I to naprawdę odbywa się co dzień?

– Z małymi wyjątkami.

– Niesłychane. Wygląda na to, że ona to lubi.

– Lulu? Uwielbia to! Kiedy raz przez przypadek złapała go zębami za łapę, nie wiedziała, co z tym fantem począć. I wiesz, tak sobie pomyślałam… Wiesz, co mi się przypomniało?

– Co?

– To, co mówiłeś o nadziei.

– Co masz na myśli?

– Zachowujesz się podobnie jak Lulu wobec Roya. Jesteś ślepy, ale wiesz, że nadzieja znajduje się tuż obok; czujesz jej zapach, jej obecność. Ona szczypie cię w tyłek. Im bliżej podchodzi, tym mocniej bijesz wokół siebie na oślep rękoma, usiłując ją schwytać. Do chwili, gdy się poddajesz i padasz wyczerpany na podłogę.

– I czymkolwiek jest, ocali moje życie, poszturchując mnie i dręcząc, bym nie zapomniał, że czai się gdzieś w pobliżu? To trochę naciągane, Sophie.

– Wcale nie! Rozmawiamy o tym, odkąd zachorowałeś. Pamiętam wszystko, co mówiłeś. Może chcesz dać za wygraną, albo nawet uważasz, że tak się już stało, ale ja w to nie wierzę, bo oboje wiemy, iż nadzieja istnieje zawsze, do ostatniej chwili. Dlatego właśnie jest nadzieją. Nie możemy jej zobaczyć, ale ona jest dostatecznie blisko naszych twarzy, byśmy poczuli powiew poruszonego powietrza. Jest zawsze tuż obok i niekiedy udaje się nam ją schwytać i przytrzymać na tyle długo, by wygnała z nas piekło. A potem puszczamy ją niczym oniemiała Lulu, kiedy schwytała Roya. A tak na marginesie, masz tutaj swój sok pomarańczowy.

W życiu każdego człowieka można znaleźć okres, w którym nie uczynił nic złego. To może być zaledwie godzina lub miesiąc albo i dłuższy czas – i kryje się w tym prawdziwa niesprawiedliwość losu. Jednocześnie każdemu zdarza się moment, kiedy czuje się niezwyciężony, nieomylny i nieśmiertelny. Nawet, jeżeli to trwa tylko przez jedno popołudnie.

Byłem szczęściarzem, facetem w czepku urodzonym. Przez kilka lat prowadziłem w telewizji bardzo popularny program dziecięcy. Nie uważam jednak, że był to najlepszy okres mojego życia, ponieważ pełen był zgiełku, pośpiechu, bieganiny i robienia wszystkiego na wczoraj. Natomiast rozpęd i energia, jaką wyzwalał, były wręcz wyśmienite; czysta, żywa adrenalina. Najlepszym, czego mogłeś się spodziewać, było życie wyłącznie chwilą obecną w sposób tak pełny i skończony, że zatracałeś poczucie sensu przeszłości i przyszłości. Przez wiele lat żyłem w klatce z napisem: TERAZ, i w zupełności mi to wystarczało.

Mieszkałem wówczas z producentem mego programu i zdawało się nam, iż łączą nas więzi tego rodzaju, że ani Hollywood, ani sukces, ani nadmiar pieniędzy, ani brak czasu oraz krewni i przyjaciele nie zaszkodzą naszemu związkowi. Myliłem się. Na kilka tygodni lekkomyślnie wdałem się w dwuznaczny związek z pewnym krytykiem filmowym z Nowego Jorku i przeżyłem burzliwy romans. Zwierzyłem się przez telefon z tego wszystkiego mojemu partnerowi, który był wówczas w Los Angeles. Miałem nadzieję, że mnie zrozumie. Nie zrozumiał. Kiedy wróciłem do domu, zastałem mieszkanie puste – wyprowadził się. Najgorsze w tym wszystkim było dla mnie to, że w pracy nadal traktował mnie z tą samą uprzejmością i sympatią co wcześniej. Czy może być coś bardziej przygnębiającego i budzącego poczucie winy niż otrzymywanie czegoś, na co się nie zasłużyło? Czułem się skonsternowany, ale byłem także gwiazdą, co schlebiało mi do tego stopnia, iż uwierzyłem przez chwilę, że zachowawszy się podle, potrafię przejść nad tym do porządku dziennego. Przecież widzowie kochali mnie nadal; nie wiedzieli, co zrobiłem.

Niewielu ludzi wie, jak to jest być sławnym i zmienić frazę – to dotyczy także mnie. Zachowałem się ohydnie wobec kogoś, kogo naprawdę kochałem, a potem usiłowałem wyrzucić to z pamięci zupełnie tak, jakbym szczotkował pobrudzony rękaw swej kaszmirowej marynarki. Zamiast pokutować, postanowiłem się zabawić. Chodziłem w miasto, hulałem do upadłego i prawie udało mi się zapomnieć, jakim jestem gównem. Niech gra orkiestra i brzęczą puchary!

Pewnego dnia, podczas programu, nie zauważyłem grubego kabla leżącego na ziemi i potknąłem się. Upadłem, uderzając ramieniem o podłogę. Po tym wypadku pozostał mi nieprzyjemny siniak, który długo nie chciał zniknąć. Miał kolor chmury burzowej i utrzymywał się przez kilka tygodni. Do tej pory uważałem się za jednego z tych szczęśliwców, którzy bardzo rzadko, wręcz w ogóle nie chorują. W szpitalu bywałem, wyłącznie odwiedzając innych, a moja domowa apteczka składała się z flakonika aspiryny i nie rozpakowanego pudełka pigułek przeciwko przeziębieniu.

Lekarz mówił powoli i z takim pompatycznym namaszczeniem, jakby każde słowo rzeźbił z kamiennego bloku.

– Zaniepokoiły nas wyniki pańskich badań, panie Leonard.

– Przecież to tylko siniak, który nie znika.

– Niestety, to dużo więcej.

Pragnąłem przestać widzieć i słyszeć, ale strach nie pozwolił mi na to. Jak niezwykle szybko pojmujemy najgorsze! Wielu prostszych rzeczy nie chwytamy – zadań z algebry, kierunków podróży, momentu, w którym przemija miłość. Ale słyszymy nagle „to dużo więcej” i nasza zdolność rozumienia wzrasta gwałtownie o setki czy tysiące razy. Nawet więcej. Jedyną możliwą reakcją na owe słowa jest wzięcie szybkiego, desperackiego wręcz oddechu i pytanie: „Co pan ma na myśli?”

A lekarz wyjaśnia; jeszcze wolniej, jeżeli to w ogóle możliwe. I to jest twoja pierwsza lekcja umierania.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł oryginału: From the Teeth of Angels

Copyright © 1994 by Jonathan Carroll.

Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd.

The moral rights of the author have been asserted.

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2019

Informacja o zabezpieczeniach

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Redaktor tego wydania: Katarzyna Raźniewska

Projekt okładki: Ryder Carroll / Lightcage LCC

Opracowanie graficzne okładki: Krzysztof Kwiatkowski

Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Na pastwę aniołów, wyd. III, Poznań 2019)

ISBN 978-83-8188-700-7

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer