Na luzie - Brian King - ebook + audiobook + książka

Na luzie ebook i audiobook

King Brian

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W tym błyskotliwym przewodniku po świecie stresu King, psycholog i komik, przedstawia praktyczne techniki radzenia sobie z trudnymi sytuacjami i radzi, jak nauczyć swój mózg bardziej pozytywnego myślenia. W tym celu szczegółowo objaśnia zjawisko stresu, tłumaczy, czym on jest, skąd się bierze, a także jaki ma wpływ na cały organizm. Autor dogłębnie analizuje przyczyny i przejawy stresu w codziennym życiu, zwracając przy tym uwagę na źródła lęku, niepewności, negatywnego nastawienia i przyczyny tłumienia emocji. Pokazuje, jak wszystkie te zagadnienia łączą się w większą całość. Z tych rozważań dowiemy się, dlaczego negatywne emocje i stres prowadzą do zaburzeń lękowych, depresji, nadciśnienia, otyłości, uzależnień oraz wielu innych problemów zdrowotnych. Techniki Kinga pomagają zmienić w mózgu chemię, która wpływa na humor, wytrzymałość i odporność na stresujące sytuacje. Optymizm, poczucie wdzięczności i akceptacja nic nie kosztują, a mogą znacząco poprawić jakość życia. Ta wyjątkowa książka nie nuży suchym medycznym żargonem – znajdziesz w niej wiele zmieniających życie porad oraz zabarwionych humorem instrukcji, a także mnóstwo zabawnych, zapadających w pamięć anegdotek, dzięki którym nauczysz się, jak wrzucić na luz i nie zwariować w tym zmiennym, stresującym świecie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 3 min

Lektor: Grzegorz Halama

Oceny
3,9 (138 ocen)
57
37
27
13
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joannabu

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wartościowa książka, napisana "na luzie". Momentami może ze zbyt wieloma dygresjami, ale jednocześnie te różne opowiastki i dygresje pomagają utrwalić sobie i "na przykladach" zobaczyć jak można sobie radzić ze stresem. A że słucha się bardzo przyjemnie, tym lepsza to lektura, dająca bardzo konkretne i oparte na wiedzy naukowej wskazówki.
00
dziezyknatalia

Dobrze spędzony czas

7/10
00
Gryka49c

Nie oderwiesz się od lektury

książka napisana prostym językiem,pełnym humoru wywołującym uśmiech.radość.
00
dzikakunawlesie

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, zabawna jednak malo suchych informacji
00
ANN000

Dobrze spędzony czas

Lekko napisany, ciekawy poradnik.
00

Popularność




Tytuł oryginału The Art of Taking It Easyt
Przekład AGA ZANO
Wydawca ALICJA GAŁANDZIJ
Redaktorka prowadząca AGNIESZKA RADTKE
Redakcja MAŁGORZATA KUŚNIERZ
Korekta ANNA SIDOREK
Projekt okładki i stron tytułowych MACIEJ PIEDA
Opracowanie graficzne i typograficzne, łamanie, korekta ANNA HEGMAN
Ilustracja na okładce © braingraph / Shutterstock Inc.
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © 2019, Dr. Brian King Copyright © for the translation by Aga Zano Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66671-06-5
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Alyssy

Wiem, że nie uchronię Cię przed całym złem tego świata,ale na pewno mogę Cię nauczyć, jak radzić sobie z przeszkodami, które życie postawi na Twojej drodze

Czy jesteś szczęśliwa?Czy jesteś szczęśliwy?

Mam nadzieję, że tak. Naprawdę. Nie mówię tego tylko po to, żeby przeciągnąć cię na swoją stronę. Szczęście innych ludzi zawsze było dla mnie czymś bardzo ważnym.

Komicy często zaczynają żart od słów: „A teraz opowiem wam coś o sobie”. Pozwólcie zatem, że najpierw się przedstawię. Jak głosi okładka, nazywam się doktor Brian King, ale z tytułu zawodowego korzystam właściwie tylko na scenie. Nie przepadam za formalnościami, więc prawie wszyscy mówią mi Brian. Poza tym zawsze czułem się odrobinę niezręcznie, mówiąc o sobie „dr King” – jeden taki już był, więc mam wrażenie, że trochę mi nie wypada[1].

Jako wykładowca i doktor psychologii zjeździłem kraj wzdłuż i wszerz, od niemal dekady ucząc ludzi o szczęściu, dobroczynnym działaniu humoru i sposobach zarządzania stresem. Te zagadnienia są ze sobą silnie związane: zarządzanie stresem to klucz do szczęścia, a humor pomaga w jednym i drugim. Sporą część życia poświęciłem na uczenie innych, jak radzić sobie z napięciami i prowadzić szczęśliwsze życie. Występuję też jako komik – praktykuję więc formę sztuki służącą wyłącznie dawaniu radości. Komicy wiecznie dają ciała w tej kwestii, ale przynajmniej się starają.

Kiedy okazało się, że mam talent do przedstawiania informacji naukowych w zabawny sposób, postanowiłem zbudować na tym karierę. Właśnie ta umiejętność pomogła mi osiągnąć sukces w roli mówcy i autora książek. W 2016 roku napisałem The Laughing Cure [Lecząc śmiechem], tytuł poświęcony w całości fizycznym i emocjonalnym korzyściom, jakie daje humor i śmiech. Publikacja spotkała się z życzliwym przyjęciem i, jak słyszałem, pomogła przynajmniej kilku osobom znaleźć odrobinę więcej radości w życiu.

Oczywiście wiem, że były rzeczy, które mogłem zrobić inaczej, ale zawsze leżało mi na sercu szczęście innych ludzi. W liceum uczestniczyłem w programie doradztwa rówieśniczego opartego na założeniu, że młoda osoba chętniej zwierzy się ze swoich problemów innym uczniom niż dorosłym, występującym jako autorytety[2]. Na studiach byłem wolontariuszem w stowarzyszeniu pomagającym zrzeszać i szkolić kolejne pokolenie takich mentorów. Poświęcałem też czas na działanie w kilku organizacjach charytatywnych i pracowałem w domu opieki dla dzieci z problemami emocjonalnymi. Gdy zostałem mówcą publicznym, uznałem to za doskonałą szansę na zajęcie się czymś, co interesowało mnie od zawsze.

Owszem, interesuje mnie twoje szczęście.

Domyślam się, że skoro ta książka trafiła w twoje ręce, to niewykluczone, że trudno ci znaleźć w życiu radość. Może zmagasz się z jakąś trudną sytuacją, cierpisz na depresję lub stany lękowe. To w końcu najpowszechniejsze zaburzenia psychiczne[3]. Może szukasz odpowiedzi na dręczące cię pytania albo masz nadzieję, że ukryłem między stronami jakiś magiczny klucz do rozwiązania nurtujących cię problemów. Jeśli tak właśnie jest, to nie chcę zniechęcać cię do dalszego czytania, ale obawiam się, że ta pozycja nie zawiera wszystkich odpowiedzi. (Chyba że potrzebujesz numeru telefonu. W takim razie mam książkę w sam raz dla ciebie. Pod warunkiem że nadal tkwisz w 1997 roku).

Żaden poradnik nie zastąpi profesjonalnej pomocy, ale być może znajdziesz jakąś wartość w radach i doświadczeniach, jakimi chciałbym się z tobą podzielić.

Muszę jednak na wstępie zaznaczyć, że nikt nie jest szczęśliwy przez cały czas. Co więcej, ciągła radość sugeruje zaburzenia psychiczne[4]. Osoby zdrowe przeżywają wahania nastrojów. Raz bywa lepiej, raz gorzej, a wszystkie te uczucia składają się na ogólny poziom afektu, czyli ekspresji emocji, którym możemy opisać nasz przeciętny stan. Jeśli wyciągnęlibyśmy średnią ze wszystkich dobrych i złych chwil, znaleźlibyśmy coś w rodzaju emocjonalnej równowagi[5]. Jak każda inna cecha, ta też różni się w zależności od osoby. Niektórzy z nas są naturalnie radośni i żyją na ogólnie wysokim poziomie afektu, inni zaś o wiele częściej zmagają się z obniżonym nastrojem, ale większość plasuje się gdzieś pośrodku: na poziomie szczęścia, który mój tata opisałby słowami: „Nie mam na co narzekać”.

Kiedy przedstawiam się słuchaczom na wykładach i seminariach, często zaczynam od stwierdzenia, że jestem dość szczęśliwy, i nie kłamię. Na pewno nie mogę się uznać za najszczęśliwszą osobę, jaką w życiu spotkałem, ale wciąż wybijam się ponad przeciętną. Wiem, jak podchodzić do życia na luzie. Na okładce swojej poprzedniej książki umieściłem rekomendację autorstwa mojego brata Jona: „Brian nie był podatny na stres, odkąd go poznałem, a miał wtedy pięć lat. Wydaje mi się, że już w najmłodszych latach rozumiał, jak sobie z nim radzić i żyć na własnych warunkach”. Zasadniczo żyję dość spokojnie, dzięki czemu doświadczam więcej emocjonalnych wzlotów niż upadków. To nie znaczy, że nie mam na koncie różnych przeciwności losu; wręcz przeciwnie. Złe rzeczy dzieją się bez przerwy, ale to, jak będzie wyglądać nasze życie, zależy od sposobu radzenia sobie z takimi sytuacjami.

Dziedzina psychologii pozytywnej wciąż się rozrasta; prowadzone są liczne badania nad czynnikami, które pomagają ludziom osiągać szczęście, i nad tym, co sprawia, że niektórzy z nas radzą sobie ze stresem lepiej niż inni. Badaczom udało się zidentyfikować pewne cechy i zachowania, a ja jakimś cudem zdołałem dorosnąć z porządnym zestawem umiejętności pozwalających osiągnąć wysoki poziom szczęścia. Innymi słowy, nie tylko gadam, ale też działam. Właśnie dlatego staram się podawać przykłady z własnego życia, kiedy to możliwe (a czasami po prostu zmyślam; w końcu jestem komikiem). Doktorat z psychologii też pomaga, ale zdradzę wam tajemnicę poliszynela: nie wszyscy psychologowie są pozytywnie nastawieni do świata. Sporo z nich również cierpi na depresję.

Pewnie zaczynasz się już zastanawiać, dlaczego od dobrych kilku akapitów gadam o sobie. W tej książce podzielę się różnymi radami, które opieram nie tylko na wiedzy zdobytej podczas studiów psychologicznych, ale też na osobistych doświadczeniach. Poza tym uważam, że to ważne, by wiedzieć, kim jest osoba, która instruuje cię, co robić ze swoim życiem. Jak to mówią: zawsze sprawdzaj, skąd czerpiesz informacje. Gdyby tylko użytkownicy Facebooka kierowali się tą zasadą przed wrzuceniem politycznego mema... No cóż, taka już ludzka natura.

Jeszcze jedna rzecz o mnie i jedziemy dalej. Pewnego dnia po wykładzie o szczęściu podszedł do mnie jeden ze słuchaczy i zapytał: „Czyli znalazł pan szczęście... A jest pan żonaty?”, na co odparłem: „Oczywiście, że nie. Powiedziałem przecież, że jestem szczęśliwy”.

Wielokrotnie spotykałem się z sugestiami, że moje szczęście i widocznie bezstresowe życie opiera się na tym, że jestem bezdzietnym kawalerem. Owszem, bardzo mi się podobało życie w pojedynkę, bez odpowiedzialności za kogokolwiek innego, ale istnieje wiele badań sugerujących, że ludzie w małżeństwach są szczęśliwsi niż single[6], podobnie rodzice są bardziej zadowoleni z życia niż osoby bezdzietne[7] (przypominam, że to wszystko uogólnienia). Badacze wskazują też, że jednym z podstawowych czynników odpowiadających za szczęście jest poczucie celu w życiu[8]. Na przykład podróżowanie po kraju i pomaganie ludziom może wyposażyć człowieka w porządną dawkę sensu życia, i rzeczywiście tak jest. Ale wiecie, co również nieźle działa? Bycie dla kogoś dobrym partnerem. Albo zaangażowanym rodzicem.

Moje życie zmieniło się diametralnie po opublikowaniu ostatniej książki. Kiedy ją pisałem, zacząłem spotykać się z moją obecną partnerką. Sarah pracowała w Kolorado przez całe lato, a ja siedziałem w Los Angeles i próbowałem zdobyć sławę. Pomimo odległości połączyła nas więź tak mocna, że postanowiliśmy zrobić wielki krok: sprzedać większość swoich rzeczy, pozbyć się domów i podróżować razem po świecie jak para nomadów. No wiecie, wszyscy tak robią, kiedy się zakochują. Półtora roku później dołączyła do nas nasza wspaniała córeczka Alyssa. Jeszcze przez jakiś czas podróżowaliśmy, a potem zdecydowaliśmy, że wracamy do Kolorado, żebym mógł napisać tę książkę, którą trzymasz w rękach. Z partnerką i dzieckiem (ja pierniczę, to jest rodzina!) moje życie zmieniło się nie do poznania.

W wieku czterdziestu pięciu lat zostałem tatą. Wiem, co sobie myślicie: „Dzieci mają dzieci! Ten człowiek jest za młody, żeby się rozmnażać!”. Nie, serio. Jestem ojcem, ale to Sarah odwaliła prawie całą robotę. Czterdzieści pięć lat na karku i pierwszy raz przechodziłem ciążę. A właściwie to ona przechodziła, a ja tylko doprowadziłem do tej sytuacji.

Jestem starszym facetem, jak na młodego rodzica, ale nie aż takim starym. Pamiętam, jak któregoś razu byliśmy w Teksasie. Właśnie skończyłem wykład i stałem z Alyssą w ramionach, żegnając słuchaczy przy wyjściu. Sarah była niedaleko. Powiedziałem do wychodzącej uczestniczki, że mam ogromne szczęście, mogąc zabrać ze sobą córkę w podróż. Na co ona: „Tak, i pewnie jest pan zachwycony, że wnusia też wam towarzyszy”. Późne ojcostwo to nie przelewki, mówię wam.

Nigdy w życiu nie byłem tak zestresowany jak teraz, gdy zostałem tatą. Córka nie znosiła mnie przez pierwsze sześć miesięcy życia, bo bez względu na podejmowane wysiłki nie potrafiłem wyprodukować mleka i jej nakarmić. Gdy tylko zostawałem z nią w domu sam, czułem, że co chwilę sprawiam jej zawód. Ale poza tym, że czasami dziecko na mnie wrzeszczy, to codziennie troszczę się o jego przyszłość, tak jak – mam nadzieję – wszyscy rodzice. Często dręczy mnie niepokój, czy zdołam ją utrzymać i czy dobrze się nią zajmuję. Teraz ma osiemnaście miesięcy i właśnie usiłuje odciągnąć mnie od komputera. Rodzicielstwo zazwyczaj wiąże się ze stresem, ale czy próbowaliście kiedyś napisać trzystustronicową książkę i jednocześnie opiekować się żądnym uwagi maluchem?

Poważnie, młoda szarpie mnie za rękaw, żeby zabrać ją na spacer. Alysso, skarbie, tatuś musi pisać. Właśnie się rozkręciłem i... No dobra, daj mi tylko dokończyć ten fragment... Okej, czyli jednak wychodzimy.

Owszem, dziecko siłą wywlekło mnie na dwór. Poszliśmy do parku przecznicę dalej i przynajmniej raz nie byłem najstarszym ojcem na placu zabaw, ale za to okazałem się najmniej wydziarany. (Denver to ciekawe miasto). Po powrocie do domu przygotowałem nam lunch. I pierwszy raz zrobiłem kanapkę z masłem orzechowym i dżemem jako tata. Ale ponieważ moje dziecko ma dopiero półtora roku, to sam ją zjadłem.

Nie musiałem się z wami dzielić szczegółami tej krótkiej przerwy. Mogłem po prostu odejść od klawiatury, wyjść na spacer, wrócić i zabrać się z powrotem do pisania, ale zamiast tego opowiedziałem całą historię, żeby przejść do następnej ważnej kwestii. Poza tym, że córka stanowi dla mnie nowe źródło stresu, jest również przyczynkiem do niewiarygodnego szczęścia dla mnie i Sarah. Przez całe życie słuchałem ludzi twierdzących, że dziecko wszystko zmienia. „Wiem, wiem – odpowiadałem. – Miałem kiedyś psa”.

Nie zdawałem sobie sprawy – chyba nikt tego nie wie zawczasu – jak niesamowicie satysfakcjonującym przedsięwzięciem jest reprodukcja. Za każdym razem, kiedy tylko patrzę córce w oczy, serce mi topnieje. Wszystko, co robi (poza płaczem), napełnia mnie radością. Dopiero co wyprowadziła mnie z pokoju, zmusiła do włożenia butów i wyjścia na dwór. Ciągnięcie mnie i Sarah za rękę jest dla Alyssy stosunkowo świeżym zachowaniem. W parku wypróbowała inne niż zwykle przyrządy, bawiła się z nieco starszymi dziećmi i poznała nowego kolegę. Potem zjadła kawałeczek kanapki na lunch i zasnęła mi w ramionach, więc piszę te słowa z maluchem na kolanach. Uwielbiam patrzeć, jak rośnie, uczy się i rozwija. Kiedy płacze, chcę zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby jej pomóc. A ponieważ wiem, że być może kiedyś to przeczyta, to na wypadek, gdyby w przyszłości słyszała ode mnie coś innego, chciałbym podkreślić, jak wielkim zaszczytem było dla mnie zmienianie jej pieluch (pamiętaj o tym, młoda, jak kiedyś będziesz musiała zmieniać moje). Nie miałem zielonego pojęcia, jak bardzo odmieni się moje życie. Przed pojawieniem się w nim dziecka nie przyszłoby mi do głowy dzielić się z kimkolwiek lizakiem.

Sarah i ja znamy mnóstwo rodziców, którzy trwają w ciągłym stresie. Od tych ze starszymi dziećmi ciągle słyszymy, jak trudny był dla nich ten okres życia pociechy. Ale wiecie co? Z wyjątkiem kilku rzadkich sytuacji nigdy nie znosiliśmy tego źle, a całe doświadczenie okazało się fenomenalne. Rodzicielstwo, jak każde inne życiowe zdarzenie, zależy od tego, jak sobie z nim radzimy – i odpowiednio na nas wpływa. Przed Alyssą oboje byliśmy raczej pozytywnymi, odpornymi ludźmi, więc nic dziwnego, że wnieśliśmy te cechy do kolejnego etapu życia. Jedno wiem na pewno: teraz słuchacze już nigdy nie zarzucą mi, że jestem taki szczęśliwy i wyluzowany, bo nie mam dzieci.

Ci z was, którzy czytali The Laughing Cure (jeśli nie mieliście okazji, to gorąco do tego zachęcam – cały dochód ze sprzedaży zostanie przeznaczony na utrzymanie mojej wspaniałej córeczki przy życiu), być może pamiętają, że śmiech i poczucie humoru pomagają nam znajdować w życiu radość. Posłużę się tu cytatem często przypisywanym Williamowi Jamesowi, ojcu amerykańskiej psychologii: „Nie śmiejemy się, bo jesteśmy szczęśliwi, lecz jesteśmy szczęśliwi, bo się śmiejemy”. Radość to wspaniała emocja, bez dwóch zdań o wiele lepsza niż każda alternatywa, ale stres wielu ludziom utrudnia jej doświadczanie. Gdybyśmy tylko zdołali jakoś opanować stres, moglibyśmy częściej odczuwać szczęście. Dobrze się składa, że śmiech i humor pomagają też obniżać poziom stresu, a co za tym idzie, pozwalają człowiekowi być szczęśliwym[9]. Jako komik i ktoś, kto po prostu lubi się pośmiać, doceniam ten aspekt najbardziej ze wszystkich i chętnie wspominam o nim na wykładach.

W tej książce postanowiłem zająć się przede wszystkim zagadnieniem odporności na stres i zarządzaniem nim. Uwielbiam pomagać innym w odnajdywaniu szczęścia i uważam to za bardzo istotne zadanie, ale dobre zarządzanie stresem daje nam o wiele więcej niż tylko radość. Stres przyczynia się do ogromnego fizycznego i psychicznego cierpienia, więc zajęcie się tym problemem stanowi nasz obowiązek[10]. Gdybyśmy tylko zdołali przekonać ludzi, by skuteczniej radzili sobie ze stresem, moglibyśmy zredukować lub nawet zupełnie wyeliminować ogrom cierpienia z ich codzienności. Nie uważam tej książki za poradnik samopomocy, lecz raczej za zbiór praktycznych porad, jak obniżyć poziom stresu w swoim życiu – przedstawionych w, mam nadzieję, przystępny sposób. W dalszej części omówię problem stresu bardziej szczegółowo, by pomóc ci zrozumieć, dlaczego ma on taki wpływ na nasze życie. Odpowiem też na wiele najczęstszych pytań, jakie słyszę podczas wykładów, i rozwinę informacje o zarządzaniu stresem, które zawarłem w poprzedniej książce. Jak już wspominałem, ani ta, ani żadna inna książka nie zastąpi profesjonalnej terapii – proszę, nie zapominaj o tym i jeśli naprawdę cierpisz, zwróć się po pomoc do specjalisty. Stres jest istotnym czynnikiem rozwoju wielu chorób i zaburzeń psychicznych[11], takich jak depresja, stany lękowe, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, uzależnienia i oczywiście zespół stresu pourazowego. Jeśli zmagasz się z którąś z tych przypadłości, skontaktuj się z terapeutą. Lektura tej książki może jednak pomóc ci rozbudować swój zestaw narzędzi do radzenia sobie ze stresem – wszyscy czasami potrzebujemy trochę wsparcia. Nawet ci, którzy już są zadowoleni z życia, mogą na tym skorzystać, bo kto nie chciałby być jeszcze szczęśliwszy? Radości nie da się przedawkować.

PAMIĘTAJ!

▸ Ta książka w żaden sposób NIE zastępuje terapii.

▸ Ta książka służy WYŁĄCZNIE rozrywce, udzieleniu porad i pogłębieniu wiedzy.

Napisałem ten tekst z myślą o szerokim gronie odbiorców, z przypisami dla osób pragnących zasięgnąć bardziej szczegółowych informacji na dany temat. Nawet jeśli mój styl nie jest ci jeszcze dobrze znany, pewnie już udało ci się zauważyć, że nie masz do czynienia z podręcznikiem ani książką dla profesjonalistów. Wspomniałem tu i tam o kilku źródłach, ale jestem daleki od omawiania literatury naukowej. Umieszczam w tekście te odnośniki jedynie z myślą o zapewnieniu punktu wyjścia bardziej dociekliwym odbiorcom oraz dlatego, że jestem przyzwyczajony do pisania prac naukowych, a czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. A gdybym kiedyś jakimś cudem trafił do Oprah Winfrey Show[12] (może jeszcze powróci, trzymajmy mocno kciuki), to pamiętajcie, że niektóre historie są nieco przesadzone dla efektu, ale wszystkie informacje, jakimi się tu dzielę, stanowią według mojej najlepszej wiedzy najprawdziwszą prawdę. Jasne, mam fikuśny dyplom doktora psychologii, ale jestem też komikiem. I jeszcze coś: jeżeli zadręczacie się myślą o tym, czy jesteście dość szczęśliwi, robicie to źle!

1

O niedźwiedziachi korkach drogowych

Okej, skoro już się porządnie przedstawiłem i zarysowałem ogólny obraz zagadnień, jakie poruszymy w tej książce, zacznijmy od początku, czyli od podstaw. Wiem, że w poprzednim rozdziale odmieniłem słowo „stres” przez wszystkie przypadki, ale co to właściwie jest? Wszyscy go odczuwamy – pojmujemy stres z perspektywy własnego doświadczenia, a niektórzy z nas mogą zmagać się ze stresem właśnie w tej chwili – ale poza samym przeżywaniem warto też zrozumieć, co właściwie składa się na stres. Najprostsza definicja, z jaką się spotkałem, mówi, że stanowi on reakcję naszego mózgu na sytuację postrzeganą jako zagrożenie. To wszystko.

Zwróć uwagę, że mowa o zagrożeniu: to klucz do zrozumienia reakcji mózgu. Stres zawsze jest reakcją na zagrożenie, bez względu na to, czy ścigasz się z terminami, musisz zapłacić rachunek, tkwić w korku czy stawić czoła inwazji kosmitów. Warto przy tym pamiętać, że nie zawsze, kiedy odczuwamy stres, świadomie uznajemy, że coś nam grozi. Czasami nawet nie istnieje żadne realne niebezpieczeństwo, ale nasz mózg i tak reaguje w sposób sugerujący, że trzeba się przed czymś bronić. On po prostu nie widzi różnicy.

Weźmy taki korek drogowy. Chętnie posługuję się tym przykładem, żeby pomóc słuchaczom lepiej zrozumieć, skąd bierze się stres. Każdy z nas kiedyś tkwił w korku, więc to dość uniwersalne przeżycie. Przez wiele lat mieszkałem w Los Angeles, mieście słynącym z fatalnej sytuacji na drogach i kompletnie niczego poza tym. Przypomnij sobie jakąś bardzo stresującą sytuację ze staniem w korkach. Może przytrafiło ci się to w drodze do pracy. Zapewne wtedy wydawało ci się, że to właśnie zapchana obwodnica wywołuje w tobie uczucie stresu, ale najprawdopodobniej wcale tak nie było – chyba że żyjesz w jakimś świecie postapokaliptycznych wyścigów rodem z Mad Maxa.

Korek wcale nie stanowił dla ciebie zagrożenia. Kierowcy samochodów dookoła nie czyhali na twoje życie i nie chcieli cię zaatakować. Poprzedniego dnia nie odbyło się sekretne zebranie setek przypadkowych ludzi, którzy zdecydowali: „Okej, jutro zrobimy wszystko, żeby Judy spóźniła się do pracy, a przy tym doprowadzimy ją do szału! Połowa z nas wciśnie się przed nią i będzie jechać bardzo powoli, a reszta odetnie jej tyły i zacznie trąbić na całego. No, do dzieła!”. Owszem, też uważam, że Judy należałoby utrzeć nosa, ale nic takiego się nigdy nie wydarzyło. A Judy nie istnieje.

Dlaczego zatem korki są takie stresujące? Cóż, nasz mózg tworzy sobie różne rzeczy, takie jak przekonania, wartości i oczekiwania, które wpływają na to, jak postrzegamy świat. Na przykład uważasz, że musisz gdzieś być o określonej godzinie, na przykład o dziewiątej rano. I może to przekonanie jest oparte na oczekiwaniach innych ludzi, bo wszyscy doskonale wiemy, droga Judy, że już raz byłaś na dywaniku za spóźnianie się do pracy. Ale to właśnie przekonanie, że się spóźnisz, każe twojemu mózgowi postrzegać korek jako zagrożenie dla twojego źródła utrzymania. Może (w przeciwieństwie do Judy) cenisz punktualność i uważasz, że spóźnienie na spotkanie stawia cię w złym świetle. Albo oczekujesz, że gdy znajdziesz się na autostradzie, będziesz jechać z określoną prędkością, a poranny korek to uniemożliwił. A może jesteś po prostu życiowym nieogarem, Judy. Bez względu na przyczynę chciałbym zwrócić twoją uwagę na fakt, że we wszystkich wymienionych scenariuszach pozorne zagrożenie stanowiło jedynie wytwór twoich myśli. Korek był prawdziwy, ale to twoje przekonania, wartości i oczekiwania sprawiły, że sytuacja okazała się dla ciebie stresująca.

Czasami natomiast musimy zmierzyć się z prawdziwym niebezpieczeństwem. Tutaj chętnie korzystam z innego przykładu: atakuje cię niedźwiedź. To byłoby rzeczywiste źródło stresu. Dla jasności – nigdy nie musiałem uciekać przed niedźwiedziem, więc nawet mój przykład rzeczywistego zagrożenia jest zmyślony. Potrafię jednak bez trudu wyobrazić sobie, że pędzi na mnie rozjuszony lub zaniepokojony niedźwiedź, obnaża kły, wyciąga pazurzaste łapy, szykuje się do skoku. Gdybyśmy kiedykolwiek znaleźli się w takiej sytuacji, mielibyśmy do czynienia z bardzo prawdziwym i uzasadnionym zagrożeniem. Jestem pewien, że w pojedynku na pięści z miśkiem nie miałbym szans. Jeśli kiedyś do tego dojdzie, to nasz futrzasty kolega rozszarpie mnie na strzępy, a tak się składa, że to właśnie bycie nierozszarpanym na strzępy plasuje się bardzo wysoko na liście wyznawanych przeze mnie wartości. Mój mózg bezsprzecznie odnotowałby zagrożenie i miałby ku temu solidne przesłanki.

Pewnie niektóre i niektórzy z was przeżyli atak niedźwiedzia. Jeśli mój przykład budzi w was koszmarne wspomnienia, to bardzo mi przykro, ale trzeba było się na to przygotować przed sięgnięciem po tę książkę. Kiedy ilustruję problem stresu podczas publicznych wystąpień, najchętniej sięgam właśnie po przykład z niedźwiedziem. Próbowałem innych zwierząt, ale to się nigdy nie sprawdza. Na początku szukałem bezpiecznych rozwiązań, więc prosiłem słuchaczy, by wyobrazili sobie atak tygrysa. Uznałem, że to dobra opcja – jesteśmy w Ameryce Północnej, więc jakie są szanse, że spotkam kogoś, kto ma na koncie starcie z tygrysem? Nie mamy tu tych drapieżników[13]. Aż pewnego razu w Louisville (oczywiście coś takiego mogło się zdarzyć tylko w Kentucky...) jakiś facet podszedł do mnie po wykładzie i powiedział: „Nie uwierzy mi pan, ale kiedyś poszedłem do zoo i akurat wtedy tygrys uciekł z klatki!”[14].

Po tym zdarzeniu zacząłem więc opowiadać o ulubionym zmyślonym zwierzęciu większości ludzi, czyli o jednorożcach. Tu jednak natknąłem się na inny kłopot: słuchaczom trudno było potraktować ten przykład z należytą powagą. Jednorożce uważa się zasadniczo za miłe, łagodne, magiczne stworzenia z sierścią gęstą od brokatu i tęczą wystrzelającą spod ogona. Nawet Judy ma w domu kolekcję zabawkowych jednorożców. Ale przecież prawdziwy jednorożec by cię zabił! Ma róg na czole! Jak sądzisz, po co mu on? To broń, którą może cię przebić na wylot! Nie służy do tego, żeby małe dziewczynki mogły rzucać na niego obręcze! Ten zwierzak cię zadźga, podepcze kopytami, a na koniec obsra tęczą, żeby jeszcze bardziej cię upokorzyć.

Już chyba rozumiecie, dlaczego wróciłem do niedźwiedzi.

Przezwyciężanie stresu i radzenie sobie z jego wpływem na nasze życie zależy w dużej mierze od tego, czy zrozumiemy jedną prostą rzecz: zazwyczaj powodują go sytuacje, które interpretujemy jako niebezpieczne, a nie rzeczywiste, wyraźne zagrożenia. Jeśli zamierzasz się przejmować korkami – świadomie lub nie – to żyjesz w świecie zbudowanym z „co by było, gdyby...”, a nie z faktów. Więc równie dobrze możesz bać się też dzikich jednorożców.

Oto jedna z pierwszych rad, jakimi się z tobą podzielę: naucz się oceniać swój stres. Naucz się odróżniać niedźwiedzie od korka na autostradzie. Kiedy tylko czujemy niepokój albo stres, powinniśmy natychmiast na chwilę się zatrzymać i pomyśleć: „Czy ta sytuacja rzeczywiście mi zagraża?”. Jeśli tak, to Houston, mamy prob... niedźwiedzia!

To naprawdę proste pytanie, wymagające jasności umysłu, jakiej często nam brakuje, kiedy dopada nas złość albo strach, lecz jeśli tylko damy sobie kilka sekund na ocenę charakteru naszego stresu, zdołamy się nieco uspokoić. Wyobraź sobie, że tkwisz w korku i cała się gotujesz. Zanim pozwolisz sobie na reakcję, zastanów się, czy ta sytuacja stanowi dla ciebie rzeczywiste zagrożenie. Najprawdopodobniej nie. Kiedy sobie to uświadomisz, zaczniesz się uspokajać.

Ale co, jeśli naprawdę grozi ci niebezpieczeństwo? Może faktycznie atakuje cię niedźwiedź? Jeśli odpowiedź jest twierdząca, to czas na pytanie pomocnicze: „Czy mogę z tym cokolwiek zrobić?”.

Pierwsze pytanie bardzo pomaga racjonalnej części twojego umysłu przejąć kontrolę nad reakcją na stres (wrócimy jeszcze do tego później, obiecuję), a drugie służy zmianie naszego zachowania. Przyjrzyjmy się temu dokładniej, znów korzystając ze scenariusza z korkiem na autostradzie.

Teraz udaję, że siedzę w aucie:

„Szlag by to, zaraz zwariuję w tym korku! Koszmar! Ale zaraz, czy to rzeczywiście mi zagraża? No, raczej nie. Wszyscy poruszają się zgodnie z przepisami i nikt nie zachowuje się w szczególnie agresywny sposób, tyle tylko, że się wleczemy. Może powinienem wyluzować, nie myśleć o tym zbyt wiele i poczekać, aż się rozluźni”.

Albo:

„To prawdziwe zagrożenie! Muszę zdążyć na samolot, a jeśli tak dalej pójdzie, to mi ucieknie!”

W tym drugim scenariuszu mój niepokój jest zrozumiały. Ale czy mogę coś na to poradzić? Realistyczna odpowiedź brzmi: nie. Przecież nie sprawię, że auta rozstąpią się przede mną niczym Morze Czerwone – żaden ze mnie Mojżesz. Nie przekonam też kierowców, żeby ustąpili mi miejsca, i nie mogę wybrać innej trasy. Muszę to przeczekać. Czasami trzeba odsiedzieć swoje w korku.

Jeżeli masz do czynienia z niebezpieczeństwem i możesz coś na to poradzić, działaj. Ale gdy nic się nie da zrobić, to po co pozwalać sobie na stres? Teraz nie tylko się spóźnisz, ale jeszcze wszystko w tobie buzuje, chociaż nie zdołasz podjąć żadnego działania. Siedzisz w marynacie z własnego stresu. Postaraj się nie upaćkać tapicerki.

Okej, zajmijmy się sprawą z miśkiem.

„Na rany koguta, biegnie na mnie niedźwiedź!”

No dobrze, ale czy to rzeczywiście niebezpieczna sytuacja?

„Chłopie, to jest niedźwiedź! Najpewniej zrobi mi coś strasznego”.

A czy mogę coś na to poradzić? Cóż... To zależy od kilku czynników, takich jak moja wiedza na temat tych zwierząt, gatunek atakującego mnie futrzaka, rzeczy, jakie mam przy sobie, co znajduje się wokół mnie i w jakiej kondycji jestem. Uznajmy, że odpowiedź brzmi tak. Tak, mogę zrobić coś, żeby przetrwać atak niedźwiedzia. A teraz powinienem się zestresować.

Zaskoczeni? Jeśli mamy do czynienia z prawdziwym zagrożeniem i możemy się przed nim obronić, stres nam w tym pomoże. Pod jego wpływem nasz mózg i organizm aktywują serię zmian fizjologicznych, które ułatwią nam zmierzenie się z niebezpieczeństwem. Kiedy ten system działa prawidłowo, stres zwiększa nasze szanse na przetrwanie, dotarcie na lotnisko czy napisanie książki na czas. Bez względu na charakter zagrożenia stres pomaga nam stawić mu czoła.

Kłopot w tym, że zazwyczaj nie ma żadnego niedźwiedzia. Pamiętaj: stres nie stanowi reakcji na zagrożenie, tylko na nasze postrzeganie sytuacji w takich kategoriach. Gdybyśmy odczuwali stres tylko w uzasadnionych momentach, to choroby związane z nim nie byłyby tak powszechne, a ja nie pisałbym tej książki.

Dzięki setkom pokoleń ludzi, którzy żyli przed nami, znosząc codzienne trudy i budując współczesny świat, mamy teraz naprawdę łatwo i wygodnie. Kiedy wychodzimy z domu, nie musimy uważać na nagły atak wrogów, nie walczymy o pożywienie z innymi drapieżnikami i niezwykle rzadko jesteśmy narażeni na konfrontację z niedźwiedziem lub jakimkolwiek innym rzeczywistym zagrożeniem. Funkcjonujemy w systemie stworzonym do chronienia nas przed takimi rzeczami. Zamiast tego zrzędzimy i jojczymy na niedogodności takie jak korki.

ŚCIĄGA DLA LENIWYCH:

▸ Kiedy odczuwamy stres, powinniśmy zadać sobie pytanie: Czy to prawdziwe zagrożenie?

▸ Jeśli rzeczywiście grozi nam niebezpieczeństwo, to czy możemy coś z tym zrobić?

Zdążyliśmy już omówić coś bardzo ważnego: konieczność realnej oceny czynników, które nas stresują. Krótki dialog wewnętrzny to pozornie niewielka interwencja, ale niesamowicie pomocna. Pozwólcie, że podam przykład sytuacji, kiedy przekonałem się o tym z pierwszej ręki.

Pewnego razu prowadziłem wykład o stresie. Przed ogłoszeniem przerwy podzieliłem się ze słuchaczami tymi samymi radami, które opisałem powyżej. Zazwyczaj występuję w hotelowych centrach konferencyjnych, a podczas przerw serwowana jest kawa. Sam często też idę z kubkiem po dolewkę.

Stanąłem w kolejce za dwiema albo trzema kobietami. Wszystko szło gładko i sprawnie aż do chwili, kiedy kobieta przede mną znalazła się na początku. Po cierpliwym oczekiwaniu wreszcie wzięła świeży kubek, podstawiła pod lejek i nacisnęła guzik dystrybutora, ale nic się nie wydarzyło. Nie popłynęła ani kropla. Poprzednia osoba nalała sobie resztkę.

Przyglądałem się jej reakcji. Kobieta zaczerwieniła się na twarzy i zaczęła dygotać. Była widocznie zdenerwowana. Wtedy jednak powiedziała głośno i łagodnie: „To nie jest zagrożenie” i powoli się uspokoiła. Najlepsze, że nie miała pojęcia, kto stoi za nią, więc postanowiłem postukać ją lekko w ramię i się ujawnić.

– Nareszcie do kogoś dotarło, o czym mówię! – oznajmiłem i odczekaliśmy, aż obsługa ponownie napełni termos z kawą.

Co się dzieje w naszej głowie, kiedy się stresujemy?

Omówiliśmy już działanie stresu w prostych słowach, z użyciem moich ulubionych przykładów hipotetycznych sytuacji. Zdradzę wam, że rozważałem nawet tytuł Niedźwiedzie i korki dla całej książki (na pewno sprzedałaby się lepiej niż Zabawna książka bez tytułu o tym, jak radzić sobie ze stresem), ale zrezygnowałem z tego pomysłu, bo uznałem, że mógłbym niechcący zmylić osoby szukające poradnika drogowego dla zwierząt.

Jak już wspominałem, korzystam z tych przykładów, by zilustrować sytuacje, w których rzeczywiście coś nam zagraża (szeroko pojmowany prawdziwy i metaforyczny niedźwiedź), oraz zdarzenia generujące stres pod wpływem działania naszego własnego mózgu – lub dlatego, że facet przed nami korzysta z telefonu i jedzie o wiele za wolno, a w dodatku blokuje lewy pas i nie wyłączył kierunkowskazu. Gdzie on zamierza skręcić, pod prąd? Kto w ogóle dał temu kasztanowi prawo jazdy? Wspaniale, jestem już spóźniony na zajęcia z kontroli złości. Co za dzban.

Bez względu na to, jak bardzo uzasadniony jest nasz stres, kiedy mózg postrzega sytuację jako zagrożenie, zawsze uruchamia ten sam proces. Musi traktować każde takie wydarzenie poważnie, podobnie jak ochrona lotniska, bo zlekceważenie potencjalnego niebezpieczeństwa może okazać się katastrofalne w skutkach. Dlatego zawsze w kontakcie z bodźcem – czy to niedźwiedź, zapchana autostrada czy podejrzanie ubrany podróżny – nasz mózg musi ocenić, czy to coś zamierza nas zabić. To reakcja o bardzo wysokim priorytecie, bez której nie da się podjąć żadnego innego działania. Na pewno nie muszę wyjaśniać, dlaczego mózg człowieka tak działa.

Pozwólcie, że w tym miejscu na chwilę przerwę, by przygotować was na informacje zawarte w kolejnych akapitach. Jak już wspominałem we wstępie, to nie jest książka naukowa i nie zamierzam zagłębiać się w szczegóły. Teraz jednak przedstawię wam trochę informacji o anatomii mózgu i systemu nerwowego oraz innych, powiązanych z nim. Obawiam się, że niektóre osoby stracą zainteresowanie i przeskoczą ten fragment, ale daję słowo, że wszystko będzie opisane krótko i rzeczowo. Poza tym odrobina neuronauki jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Wszystkie i wszyscy posiadamy ludzkie mózgi, więc może warto nieco lepiej zrozumieć, jak one działają. A poza tym jako psycholog wyspecjalizowałem się w neuronauce. Do tego ludziom często się zdarza literówka w zapisie mojego imienia i z Briana robi się Brain, czyli „mózg” po angielsku (jeszcze lepiej, kiedy dodają do tego nazwisko, i staję się Brain Kingiem – Królem Mózgów!), więc sami rozumiecie, że ten organ jest mi szczególnie drogi. Nie martwcie się (o zmartwieniach też jeszcze porozmawiamy), to nie jest podręcznik, a w piątek nie będzie klasówki.

Pierwszym, co robi mózg w zetknięciu z bodźcem, jest ocena potencjalnego zagrożenia. Proces ten kontroluje ciało migdałowate, złożone z dwóch symetrycznych części i ukryte głęboko w mózgu, należące do większej struktury zwanej systemem limbicznym. Odpowiada ono za nasze emocje, uczenie się, tworzenie wspomnień (zwłaszcza tych związanych z uczuciami) i podejmowanie podstawowych decyzji. Należy też wiedzieć, że aktywność ciała migdałowatego, podobnie jak niemal całej reszty mózgu, odbywa się poza naszą świadomością. Ten niezwykle ważny organ ma ogromny wpływ na nasze życie, a my kompletnie nie zdajemy sobie sprawy z jego poczynań.

Informacje o bodźcu, z jakim się zetknęliśmy, zostają przesłane do mózgu za pomocą narządów zmysłów, a następnie trafiają do ciała migdałowatego, które ocenia niebezpieczeństwo. Uwzględnia przy tym szczegóły sytuacji, kontekst, wspomnienia podobnych doświadczeń oraz instynkt, a następnie podejmuje szybką decyzję, czy mamy do czynienia z groźnym niedźwiedziem (tak, znowu) czy może tylko z wypchanym pluszakiem. Wiele zależy od kontekstu: może przemierzamy samotnie gęsty las w głębi gór Sierra Nevada i nagle przychodzi nam do głowy, że chyba nie należało pakować na lunch wędzonego łososia, a może pojedynkujemy się na spojrzenia z misiem za ogrodzeniem w zoo. Oczywiście kontekst będzie mieć wpływ na naszą ocenę poziomu niebezpieczeństwa. Być może mamy już na koncie jakieś doświadczenia z niedźwiedziami, ale najprawdopodobniej opieramy jednak swoją wiedzę na źródłach pośrednich, takich jak książki albo opowieści o ludziach zaatakowanych przez te zwierzęta.

W przeciwieństwie do wspomnień instynkt nie jest czymś nabytym, lecz odziedziczonym. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek zdołał zidentyfikować wszystkie nasze instynktowne punkty zapalne, ale wiemy, że istnieją pewne cechy wspólne niemal wszystkim drapieżnikom, na które reagujemy bez zastanowienia, takie jak wygięty łukowato grzbiet, warczenie czy odsłonięte zęby. Bez względu na to, jak wyglądają sygnały zagrożenia, najrozsądniej jest przyjąć, że istnieją. Obserwacja rozwoju mojej córki przez ostatnie osiemnaście miesięcy pomogła mi to potwierdzić. Kiedy mój brat Jon po raz pierwszy odwiedził nas ze swoim psem (bardzo przyjaźnie nastawionym zwierzakiem dwa razy większym od niej), Alyssa się go przestraszyła, choć nigdy wcześniej nie spotkała takiego zwierzęcia[15]. Domyślam się, że w przypadku braku adekwatnych doświadczeń ciało migdałowate zachęca nas do zachowania ostrożności – i bardzo dobrze, bo na tym polega jego robota. Początkowy strach mojej córki ustąpił po kilku spotkaniach i lepszym poznaniu zwierzaka. Teraz, podobnie jak większość dzieci w jej wieku, Alyssa uwielbia psy (chociaż w towarzystwie kotów chyba czuje się pewniej). Większość z nas w zetknięciu z rozjuszonym misiem prawdopodobnie zareagowałaby intuicyjnie, bo mało kto przeszedł szkolenie z ujarzmiania tych zwierząt – nie licząc poskramiaczy niedźwiedzi, rodzin na piknikach w parku Jellystone i zarośniętych górskich drwali.

Ciało migdałowate ma to do siebie, że potrafi niesamowicie szybko przetwarzać odpowiednie informacje, zwłaszcza w porównaniu z innymi częściami mózgu. Wspominałem już, że ciało migdałowate odgrywa ważną rolę w podejmowaniu decyzji. Pamiętajmy jednak, że robimy to również z pomocą świadomej części naszego mózgu; korzystasz z niej choćby teraz, żeby przeczytać to zdanie. Kora przedczołowa, część mózgu znajdująca się tuż za czołem, odpowiada za większość aktywności mózgu, którą nazywamy myśleniem. Zazwyczaj właśnie z kory przedczołowej korzystamy przy podejmowaniu decyzji, ale niestety pracuje ona powoli. Świadomy proces myślowy wymaga rozważenia plusów i minusów każdego działania, bierze pod uwagę doświadczenia z przeszłości i wyobraża sobie możliwe rezultaty, uwzględniając normy i oczekiwania społeczne, a przy tym wykonuje jeszcze masę innych czynności, które pomijam, bo ten akapit i tak robi się już zbyt długi, ale chyba załapaliście, o co chodzi. Świadome podejmowanie decyzji to bardzo, bardzo powolny proces. Wyobraźmy sobie, że nasz mózg tak samo próbowałby ocenić poziom zagrożenia. „Czy to niedźwiedź? Ciekawe, jaki gatunek. Wiem, że niedźwiedzie mogą być niebezpieczne, tak jak psy, ale czworonóg mojego brata jest miluśki. Wygląda, jakby szykował się do ataku, a może jest tylko zainteresowany...” Ani się obejrzę, a już jestem przerabiany na mielonkę. Tu chodzi o rozpoznanie potencjalnego niebezpieczeństwa, więc im szybciej wyprowadzimy trafne wnioski, tym większą szansę będziemy mieć na przetrwanie.

Kiedy ciało migdałowate oceni, że bodziec stanowi potencjalne zagrożenie, nadaje sygnał do części mózgu zwanej podwzgórzem, które również stanowi część systemu limbicznego. Podwzgórze z kolei uruchamia układ współczulny odpowiedzialny za mnóstwo zmian fizjologicznych, które omówię w dalszej części. Te zmiany mają przygotować nasze ciało do koniecznego w tej sytuacji działania. Cały system działa tak szybko, że organizm reaguje, zanim nasza świadomość zdąży go dogonić. Innymi słowy: napotykamy bodziec, nieświadomie uznajemy go za zagrażający naszemu bezpieczeństwu i odpowiadamy na niego, nim w ogóle dotrze do nas, z czym się właściwie zetknęliśmy[16]. To świetne w przypadku prawdziwego niebezpieczeństwa. Przed tym, jak zorientujesz się, że masz do czynienia z „niedźwiedziem”, zaczynasz na niego reagować. Jeśli jednak sytuacja nie wymaga reakcji stresowej, ten system zmusza nas do działania bez wcześniejszego namysłu. Może akurat jedziesz autostradą i nagle ruch wokół ciebie gęstnieje. Zanim uświadomisz sobie, co jest grane, już czujesz niepokój, a to prawdopodobnie będzie mieć wpływ na twoje zachowanie.

A skoro już mowa o zachowaniu, ciało migdałowate wysyła również informacje do jądra półleżącego, znajdującego się dość blisko środka mózgu. Często zwracam uwagę na jego położenie, bo jeśli nic o nim nie wiesz, to pewnie dzięki temu domyślisz się, że jest dość istotne. Zazwyczaj im coś jest ważniejsze, tym lepiej chronione, może z wyjątkiem Gwiezdnych Niszczycieli z Gwiezdnych wojen. W przeciwieństwie do wysokich rangą funkcjonariuszy Imperium (których mostek znajduje się w najbezbronniejszej części statku) jądro półleżące jest chronione nie tylko przez czaszkę, ale też izolują je warstwy tkanki mózgowej. Natura upchnęła w centrum naszego mózgu wszystkie struktury odpowiedzialne za podtrzymanie życia. Możesz funkcjonować bez myślenia – przychodzi mi do głowy co najmniej kilka osób potwierdzających tę tezę – ale ciężko byłoby ci przetrwać bez najbardziej podstawowego oprogramowania.

Jądro półleżące nie kontroluje naszego zachowania, ale w dużej mierze je motywuje. Być może już wiesz, że uczestniczy ono w naszym doświadczaniu nagrody i nauki przez wzmacnianie. To wszystko prawda, ale mówiąc prościej (czyli tak, jak lubię najbardziej), ta część mózgu ocenia względną wartość dostępnych nam możliwości. Wartość każdej z nich może być pozytywna, czyli poprawiająca naszą jakość życia poprzez dodanie do niej czegoś przyjemnego (mówimy na to „wzmocnienie pozytywne” albo „nagroda”), lub negatywna, która polepszy naszą sytuację, usuwając z niej przykry lub bolesny bodziec („wzmocnienie negatywne” tudzież „ulga”). Mogę więc poprawić jakość swojego życia poprzez zjedzenie ciasta czekoladowego, ale też uciekając przed niebezpieczeństwem. Jądro półleżące jednak nie przejmuje się, czy poprawa bierze się z ulgi czy nagrody – liczy się jedynie wartość relatywna. Jeśli zjedzenie ciasta przyniesie lepszy natychmiastowy skutek dla mojego samopoczucia niż wykonanie dwudziestu pompek, to już wiadomo, co wybierze mój mózg. Jeszcze o tym porozmawiamy.

Wyobraźmy sobie, że mamy do czynienia z jakąś niebezpieczną sytuacją. Nie wiem, może na przykład... O, biegnie na nas niedźwiedź. Tak, świetny przykład! Nasze ciało migdałowate oceniło, że coś nam grozi, i zaalarmowało układ współczulny, który teraz zadaje sobie pytanie: „Co należy zrobić?”. Niewykluczone, że znalazł więcej niż jedno rozwiązanie. Może wśród nich jest przygotowanie do obrony lub ucieczka. A może lepiej położyć się na ziemi, udawać martwego i mieć nadzieję, że zwierzak okaże się łagodny. Wszystkie te możliwości oferują ulgę, a nie nagrodę. Wiem, trudno w to uwierzyć, ale nie każdy problem da się rozwiązać za pomocą ciasta czekoladowego.

Ucieczka, przygotowanie