Na królewskim dworze - Amanda McCabe - ebook

Na królewskim dworze ebook

McCabe Amanda

4,0

Opis

Anglia, XVI wiek Zakochana pierwszą młodzieńczą miłością, lady Rosamund niezbyt chętnie wypełnia wolę rodziców, którzy w służbie dla królowej Elżbiety I upatrują szansy na pomyślną przyszłość córki. Nie może jednak odmówić przyjęcia zaszczytnej roli dwórki angielskiej monarchini i zimą 1564 roku opuszcza dom. W królewskiej rezydencji trafia na obchody świąt Bożego Narodzenia; nadchodzący sylwester i karnawał zapowiadają się równie hucznie. W ferworze zabaw piękna Rosamund szybko zapomina o zostawionym w rodzinnych stronach ukochanym. Wkrótce ulega fascynacji Antonem Gustavsonem, szwedzkim dyplomą, w imieniu króla Szwecji starającym się o rękę Elżbiety I. Rodzące się silne wzajemne uczucie zostaje poddane trudnym próbom na skutek dworskich intryg i spisków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (30 ocen)
12
10
4
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: The Winter Queen

~Pierwsze wydanie: Mills & Boon Historical Romance, 2009

Redaktor serii: Barbara Syczewska-Olszewska

Opracowanie redakcyjne: Krystyna Barchańska-Wardęcka

Korekta: Marianna Chałupczak

© 2009 by Ammanda McCabe

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2012

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy Wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżone.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Starościńska IB lokal 24-25

Skład i łamanie: COMPTEXT®, Warszawa

ISBN 978-83-238-8510-8

ROMANS HISTORYCZNY – 344

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Rozdział pierwszy

Grudzień 1564 roku

…Żywimy głęboką nadzieję, ze na królewskim dworze sama pożałujesz swoich czynów i uraduje cię w końcu fakt, iż uniknęłaś tego marnego związku. Królowa uczyniła naszej rodzinie wielki zaszczyt, przyjmując cię jako damę dworu. Masz szansę przywrócić cześć sobie i naszemu nazwisku, służąc Jej Wysokości. Odkryć, co naprawdę uczyni cię szczęśliwą. Nie zawiedź królowej ani nas.

Lady Rosamund Ramsay zmięła list od ojca i opadła na rozkołysane oparcie fotela konnej lektyki. Gdybyż mogła równie łatwo zmiąć i wyrzucić te słowa z pamięci! Zapomnieć o wszystkim, co zaszło w czasie tych słodkich, gorących dni lata. Naprawdę minęło dopiero kilka miesięcy? Zdawały się latami, długimi latami, które z radosnej dziewiętnastolatki przemieniły ją w jakąś zmęczoną, zrezygnowaną, chyba bardzo starą kobietę, niepewną siebie i swoich pragnień.

Rosamund zadrżała, wrzucając zgnieciony w kulkę list do ozdobionej haftami torebki. Mocniej przycisnęła stopy do grzejnika, który już dawno ostygł. Węgle nawet się nie żarzyły. Nasunęło jej to myśl o Richardzie. O pocałunkach pod osłoną zielonych, kwitnących żywopłotów. O jego uczuciu. A przecież, kiedy rodzice ich rozdzielili, nawet nie spróbował zobaczyć się z nią w jakimś sekretnym miejscu. Po prostu zniknął i już!

A teraz musiała opuścić Ramsey Castle, wyprawiona z domu, żeby służyć królowej. Bez wątpienia rodzice liczą na to, że kipiący życiem dwór pochłonie jej uwagę i odwróci myśli od Richarda. Uważają, że pod opieką królowej Elżbiety oraz dzięki pięknym, nowym sukniom, w jakie wyposażyli ją na drogę, Rosamund znajdzie inną partię. Lepszą, odpowiednią do nazwiska i fortuny Ramseyów. Ich zdaniem, w oczach takiej młodej, niedoświadczonej damy jak ona każde przystojne męskie oblicze jest równie godne zainteresowania jak oblicze ukochanego Richarda. Ale słabo ją znają. Sądzą, że jest nieśmiałą szarą myszką. Ona zaś, kiedy czegoś pragnie, potrafi być lwicą. Gdyby tylko wiedziała czego…

Rosamund rozsunęła zasłony w oknie lektyki. Świat poza wąskim, oszronionym traktem był światem nagich jak szkielety drzew, wyciągających kościste gałęzie ku stalowoszaremu niebu. Na szczęście nie padał już śnieg, choć drogę okalały pokaźne zaspy.

Rodzicom tak pilno było wysłać ją na dwór, że uczynili to zaraz po otrzymaniu listu od królowej, czyli w samym środku ostrej zimy.

Dotkliwe uczucie chłodu wzmagał jeszcze targający bezlistnymi drzewami porywisty wiatr. Eskortujący Rosamund uzbrojeni jeźdźcy w milczeniu kulili się w swoich pelerynach. Od czasu nocnego postoju w gospodzie ani od nich, ani od swojej pokojówki Jane, podróżującej w dwukółce wraz z bagażem, nie usłyszała jednego słowa. Wyglądało na to, że ktoś się odezwie, dopiero kiedy wreszcie dotrą do Londynu.

Londyn. Wydawał się nieosiągalnym celem, a pałac Whitehall, porządnie ogrzany kominkami, był tylko jakimś majakiem, tak jak minionym snem wydawała się teraz przytulna gospoda, w której spędzili noc. Jedyną rzeczywistością pozostawała ta irytująca wyboista droga, ścięte mrozem błoto oraz zimno przenikające podbitą futrem pelerynę i wełnianą suknię, jakby obie były zrobione z cienkiej bibułki.

Rosamund ogarnął smutek z powodu poczucia osamotnienia. Straciła rodziców i dom, straciła Richarda i to, co brała za miłość. Nie miała nikogo i musiała rozpocząć nowe życie w miejscu, o którym niewiele wiedziała. Jeśli tam by zawiodła, chyba już nigdy nie odważyłaby się wrócić do rodzinnego domu.

Wciągnęła głęboko w płuca mroźne powietrze i wyprostowała ramiona. Jest przecież z Ramseyów, a ci się nie poddają! Przeżyli bez szwanku zmienne koleje losu za pięciu monarchów z dynastii Tudorów, zachowali tytuł i wspaniały majątek, co dobitnie świadczyło o ich zdolności przetrwania. Z pewnością ona, Rosamund Ramsey, nie wpadnie na królewskim dworze w żadne nowe uczuciowe tarapaty.

Być może Richard przybędzie jej wkrótce na ratunek, dowiedzie swojej miłości. Potrzebują tylko pomysłu, jak przekonać rodziców, że jednak stanowi dla niej odpowiednią partię.

Wychyliła się nieco z lektyki i zerknęła na dudniącą z tyłu dwukółkę. Pokojówka Jane siedziała wysoko, pomiędzy kuframi. Z poszarzałą twarzą sprawiała wrażenie cierpiącej z głodu i zimna. Od wyruszenia z gospody minęło już wiele godzin i nawet Rosamund, mimo futra i poduszek, czuła, że jest sztywna i obolała. Zganiła się w duchu za samolubność i pokazała gestem dowódcy straży, że mają się na moment zatrzymać.

Jane zeskoczyła z dwukółki, żeby pomóc jej wysiąść.

– Och, milady! – wydyszała. – Przemarzła pani! To nie jest pogoda dla ludzi, bez wątpienia!

– W porządku – rzuciła uspokajająco Rosamund. -Wkrótce dotrzemy do Londynu, a przecież chyba nikt nie dysponuje cieplejszym domem i bardziej suto zastawionym stołem niż królowa? Tylko pomyśl. Huczący ogień. Pyszne pieczenie. Wino i słodycze. Czysta pościel, puchowe kołdry i grube zasłony.

Jane westchnęła.

– Jeśli tylko tego dożyjemy, milady. Każda zima jest straszna. Ale gorszej od tegorocznej nie pamiętam.

Rosamund zostawiła pokojówkę, układającą jej poduszki w lektyce, i poszła w kierunku gęstej kępy drzew przy drodze. Powiedziała Jane, że musi odejść za potrzebą, ale pragnęła tylko chwili spokoju, możliwości postania na nieruchomej ziemi, bez nieustannego kołysania tej przeklętej lektyki.

Niemal pożałowała, że opuściła drogę, kiedy jej buty utonęły w śniegu i poślizgnęła się na zamarzniętej kałuży. Drzewa, choć nagie i szare, rosły tak gęsto, że straciła z oczu swoją lektykę. Gałęzie zdawały się zamykać wokół niej jak jakiś magiczny gąszcz z baśni. Nagle znalazła się zupełnie sama w nowym, dziwnym świecie. I znikąd żadnego dzielnego księcia, który pospieszyłby jej na ratunek.

Rosamund zsunęła kaptur i potrząsnęła głową, uwalniając jasne, popielate włosy spod włóczkowego czepka. Opadły na ramiona gęstą kaskadą, ale natychmiast uniósł je w górę podmuch wiatru. Zwróciła twarz ku niebu, ku kłębiastym szarym chmurom. Już wkrótce zgiełk Londynu rozedrze tę błogosławioną ciszę. Nie usłyszy tam nawet własnych myśli, nie mówiąc już o szumie wiatru i poskrzypywaniu gałęzi… I o śmiechu…

Śmiech? Skąd tu śmiech? Rosamund zmarszczyła brwi, nasłuchiwała. Czy naprawdę wkroczyła w świat baśni, słyszała leśne duchy? O, znowu. Śmiech i głosy. Także ludzkie, nie tylko szepty wróżek wśród zawodzenia wichru. Nadal pozostając pod działaniem baśniowego uroku, pospieszyła w kierunku tych wesołych, wabiących dźwięków.

Nieoczekiwanie wyłoniła się z lasu. Na małej polanie ujrzała nagle scenę jakby z innego świata, innego życia. Zobaczyła krąg lśniącego srebrzyście lodu. Chyba był to zamarznięty staw. Na brzegu płonęło ognisko. Czerwonawe, złociste płomienie słały ku niebu wonny dym, nawet z oddali ogrzewały zmarznięte policzki Rosamund.

Przy ogniu stali jacyś ludzie, było ich czworo. Dwóch mężczyzn i dwie damy, wszyscy bogato odziani w piękne aksamity i eleganckie futra. W blasku płomieni toczyli żywą rozmowę i wybuchali śmiechem, wznosili kielichy z winem, piekli na rożnach kawałki mięsiwa. A na samym środku zamarzniętego stawu trzeci mężczyzna zataczał ślizgiem zgrabne pętle.

Rosamund obserwowała go zdumiona. Jego szczupłe ciało, chronione przed zimnem tylko czarnym, aksamitnym kaftanem i skórzanymi bryczesami, wirowało coraz szybciej. Stanowił teraz ciemną plamę na lśniącym lodzie, poruszającą się tak szybko, że ludzkie oko ledwie mogło za nią nadążyć. Patrzyła jak zahipnotyzowana, kiedy zwolnił, aż wreszcie znieruchomiał i stanął na środku stawu. Wyglądał jak posąg jakiegoś zimowego bożka.

Przyroda także znieruchomiała. Zimny, porywisty wiatr zamarł, a płynące z nim chmury zawisły nad polaną.

– Anton! – zawołała jedna z dam, głośno klaszcząc w dłonie. – To było wspaniale!

Mężczyzna na lodzie wykonał misterny ukłon i łagodnymi meandrami ruszył do brzegu.

– Tak, Anton jest wspaniały – potwierdził mężczyzna przy ognisku. Mówił z silnym obcym akcentem. – Wspaniały jak paw, który musi rozłożyć przed damami swoje jarmarczne pióra.

Łyżwiarz wybuchnął śmiechem. Usiadł na pniu, żeby odpiąć łyżwy, a kosmyk czarnych jak atrament włosów opadł mu na czoło.

– Chyba usłyszałem nutę zazdrości, Johan – odpowiedział głębokim głosem z melodyjną intonacją tego samego obcego akcentu. Po popisach na lodzie nie był nawet zdyszany.

Johan szyderczo prychnął.

– O co miałbym być zazdrosny? O te twoje małpie wygłupy na łyżwach? Niespecjalnie!

– Och, jestem pewna, że Anton potrafi nie tylko jeździć na łyżwach – zagruchała jedna z pań. Napełniła kielich winem i podała go łyżwiarzowi, a jej wytworna aksamitna suknia zafalowała. Kobieta była wysoka i uderzająco piękna. Jej ciemne rude włosy kontrastowały z bielą śniegu. -Czyż nie tak?

– W Sztokholmie dżentelmeni nigdy nie kwestionują słów dam, lady Essex – odparł.

Wstał z pnia, żeby przyjąć kielich, po czym posłał kobiecie uśmiech znad jego złoconej krawędzi.

– Jakie jeszcze zalety mają dżentelmeni ze Sztokholmu? – spytała zalotnie.

Anton głośno się roześmiał. Wypił wino, mocno przechylając do tyłu głowę. Rosamund uznała, że jest wybitnie przystojny. Wcale nie przypominał pawia, co więcej, jego prosty strój wykluczał takie porównanie. Prawie wcale nie nosił biżuterii, miał tylko w jednym uchu kolczyk z perłą. Nie przypominał też typowego Anglika, jakim był Richard, rumianego, muskularnego blondyna. Jego uroda miała w sobie coś egzotycznego.

Był dość wysoki i szczupły jak trzcina, niewątpliwie wskutek częstego wykonywania ewolucji na lodzie. Włosy, czarne jak skrzydło kruka, opadały niesfornymi falami wokół twarzy i zatrzymywały się dopiero na wysokim kołnierzu kaftana. Odrzucił je niecierpliwym ruchem do tyłu, odsłaniając wysokie, ostro zarysowane kości policzkowe i ciemne, błyszczące oczy.

Oczy te nagle rozszerzyły się na widok Rosamund, wpatrzonej w niego z cielęcym zachwytem, pasującym raczej do nieśmiałej wiejskiej dziewczyny niż do przyszłej damy dworu. Mężczyzna postawił na ziemi pusty kielich i ruszył w jej kierunku, płynnie i zręcznie jak kot. Miała ochotę uciec, okręcić się na pięcie i pobiec w las, jednak stopy jakby wrosły jej w ziemię. Nie mogła drgnąć, nie mogła nawet odwrócić spojrzenia.

– Proszę, proszę – rzekł z uśmiechem podnoszącym do góry prawy kącik jego zmysłowych ust. – A kogo my tu mamy?

Rosamund, zaskoczona, czując się potwornie głupio, zdołała w końcu wykonać w tył zwrot i zbiec.

Gromki śmiech Antona ścigał ją przez całą drogę, aż do bezpiecznego wnętrza lektyki.

Rozdział drugi

– Już naprawdę niedaleko, lady Rosamund – oznajmił dowódca eskorty. – Londyn jest tam, przed nami.

Rosamund powoli opuszczało otępienie, mglisty stan, w który zapadła, zbliżony do snu, stan wywołany chłodem i zmęczeniem, a przede wszystkim myślami o tajemniczym Antonie, tym egzotycznym mężczyźnie z innego świata, nieludzko przystojnym i pełnym wdzięku i gracji, kiedy wirował na lodzie. Czy naprawdę go widziała? A może tylko uległa złudzeniu?

Tak czy inaczej, zachowała się jak jakiś półgłówek. Uciekła niczym spłoszony zając… I dlaczego? Ze strachu? Tak, a raczej z obawy przed rzucanym na nią przez tego mężczyznę dziwnym urokiem. Popełniła błąd z Richardem, który też ją zauroczył od pierwszego wejrzenia, i nie chciała tej pomyłki powtórzyć z kolejnym mężczyzną.

– Głupia dziewczyna – mruknęła zirytowana pod swoim adresem. – Królowa Elżbieta prędko odeśle taką strachliwą dworkę do domu.

Rozsunęła zasłony lektyki i znów ujrzała szary dzień. W czasie, kiedy rozmyślała, na wpół drzemiąc, zostawili za sobą wiejską pustkę i wkroczyli w nowy świat. Pulsujący życiem, hałaśliwy świat Londynu.

Gdy minęli bramę miasta, wtopili się w szeroką rzekę ludzi spieszących w różnych kierunkach, każdy w swoich sprawach. Wózki, karety, konie i muły hałaśliwie poruszały się na pokrytych szronem kamieniach bruku, a obok nich deptali piesi. Ich krzyki, nawoływania i stukot kopyt końskich, wszystko to razem tworzyło jedną ogłuszającą kakofonię.

Rosamund odwiedziła Londyn tylko raz, jako dziecko. Rodzice woleli wieś, a przy tych nielicznych okazjach, kiedy ojciec musiał się stawić na dworze, zawsze wyruszał sam. Opowiadano jej, rzecz jasna, o zwyczajach panujących na kosmopolitycznym dworze królowej Elżbiety, o obowiązującej tam modzie, często organizowanych tańcach, ciągłym konwersowaniu na różne tematy i stale rozbrzmiewającej muzyce. Jednak Rosamund, podobnie jak jej rodzice, przede wszystkim lubiła wieś. Ceniła ciszę długich dni, kiedy mogła bez przeszkód czytać i rozmyślać.

Kontrast hałaśliwych londyńskich ulic ze spokojnymi dróżkami i gajami, gdzie w uszach rozbrzmiewał tylko śpiew ptaków, wzbudzał w niej jednak ciekawość. Rosamund z fascynacją obserwowała otoczenie.

Postępowali powoli wąskimi uliczkami. Blade światło dnia słabło tu jeszcze bardziej, niebo odcinane było od ziemi wysokimi, posadowionymi ciasno domami o konstrukcji ryglowej, zwieńczonymi spadzistymi dachami. Mijali liczne otwarte sklepy z wystawami i ladami, na których piętrzyły się piękne wyroby. Rosamund podziwiała wstążki i rękawiczki, złotą i srebrną biżuterię, a oprawne w skórę piękne książki kusiły ją najbardziej, ich kolory i połysk rozświetlały mrok. Ale w końcu wszystkie te wspaniałe wystawy zostawały z tyłu, a oni mozolnie posuwali się do przodu.

Ale ten smród! Doprawdy był nie do wytrzymania! Rosamund przycisnęła obszyty futrem rąbek peleryny do nosa. Oczy zaszły jej łzami, gdy spróbowała wziąć głębszy oddech. Mróz miał swoje dobre strony. Rynsztok pośrodku ulicy niemal zamarzł, tworząc obrzydliwą kompozycję szronu, lodu i nieczystości. Dochodziły do tego zapachy wydzielane przez zgniłe warzywa, koński nawóz i zawartość opróżnianych wprost z okien wiader z odpadami, wśród których dominowały pozostałości pieczonych mięs, pocukrzonych orzechów i cydru. Wszystko to przenikał na dodatek gryzący zapach dymu z kominów.

Poprzedni rok był rokiem strasznej zarazy, wnioskując jednak z tłumów na ulicach, mieszkańców Londynu choroba raczej nie zdziesiątkowała. Ludzie podążali w swoich sprawach, rozpychali się w ciżbie, ślizgali na bruku i zdradliwym zamarzniętym błocie. Zdawali się zbyt zaaferowani albo zmarznięci, by zwracać uwagę na jakiegoś zakutego w dyby nieszczęśnika, którego orszak Rosamund właśnie mijał.

Kilku żebraków w łachmanach przecisnęło się do lektyki, jednak eskorta szybko ich odepchnęła.

– Trzymać się z daleka, obwiesie! – warknął groźnie dowódca. – To dama dworu.

Dama dworu, a gapi się jak wieśniaczka. Rosamund, zawstydzona, gwałtownie cofnęła głowę i opadła na oparcie. Uświadomiła sobie nagle, dlaczego tu jest. Nie po to, by pochłaniać wzrokiem ludzi i sklepy, lecz aby podjąć obowiązki na dworze. Pałac Whitehall przybliżał się z każdym stuknięciem końskich kopyt.

Wydobyła z torebki lusterko i przeszył ją dreszcz przerażenia. Włosy, te piękne srebrzyste, lecz wiecznie niesforne loki, wypadły spod czepka. Po swojej niefortunnej wyprawie do lasu upchnęła je pospiesznie i oto skutek! Policzki jasnoróżowe z zimna, niebieskie oczy z sinymi obwódkami po wielu bezsennych nocach. Bardziej niż damę przypominała czarownicę z lasu!

– Nadzieja rodziców, że znajdę na dworze wspaniałą partię, z pewnością spełznie na niczym – mruknęła do siebie przygnębiona.

Uporządkowała fryzurę na tyle, na ile zdołała, nałożyła na czepek aksamitny kapelusz z piórem i wygładziła fałdy rękawiczek na nadgarstkach. Po tych zabiegach znów wyjrzała na zewnątrz. Zostawili już za sobą najbardziej zatłoczoną część miasta i wreszcie zbliżali się do Whitehall.

Większa część tego ogromnego kompleksu budowli pozostawała poza polem widzenia, ukryta za murami i frontowymi galeriami. Rosamund wiedziała jednak, co jest dalej, głównie z książek i opowieści ojca – wielkie sale bankietowe, tajemnicze komnaty, piękne ogrody z labiryntami, fontanny i wypielęgnowane rabaty. I bacznie wszystko obserwujący, nieustannie plotkujący dworzanie w wytwornych strojach.

Wzięła głęboki oddech, żeby uspokoić łaskotanie w żołądku. Zamknęła oczy, skupiając myśli na Richardzie, na wszystkim z wyjątkiem tego, co ją czekało za tymi murami.

– Milady? – usłyszała głos dowódcy eskorty. – Jesteśmy na miejscu.

Otworzyła oczy. Czekał przy znieruchomiałej lektyce, a Jane stała o krok za nim. Rosamund pochyliła głowę i wyciągnęła rękę, żeby pomógł jej wysiąść.

Przez chwilę odnosiła wrażenie, że ziemia kołysze się pod stopami; płyty chodnika były nieco chwiejne. Tutaj, u podnóża schodów prowadzących z wąskiej alei w parku St James do krańca przecinającej pałac długiej Privy Gallery, panował jeszcze większy chłód. Brakowało stłoczonych ludzi i budynków, które stwarzałyby choćby wrażenie ciepła. Nic, tylko połacie cegły i kamienia oraz wyniosłe schody.

Również fetor wyraźnie zelżał, w mroźnym powietrzu wyczuwała już niemal wyłącznie zapach dymu. Należało się cieszyć choćby z tego.

– Och, milady! – wykrzyknęła Jane, wygładzając strój swojej pani. – Cała peleryna pognieciona!

– To bez znaczenia, Jane – odpowiedziała. – Odbyliśmy bardzo długą podróż. Nikt nie oczekuje, że będę wystrojona jak na bal.

Przynajmniej żywiła taką nadzieję. Nie miała w gruncie rzeczy pojęcia, czego można się spodziewać w takim miejscu. Odkąd ujrzała wirującego na lodzie Antona, czuła, że wkracza coraz głębiej w jakieś nowe, dziwne życie, którego nie rozumie.

Odgłos stąpania po kamiennych płytach sprawił, że uniosła głowę. Od szczytu schodów zmierzała ku niej jakaś dama. Z pewnością nie mogła być to służąca, ponieważ jej ciemnozielona wełniana suknia z żółtym żabotem była na to zbyt elegancka. Brązowe włosy z siwymi pasmami przytrzymywał zielony czepek. Oczy w bladej twarzy z licznymi zmarszczkami spoglądały z wyrazem nieufnej czujności, normalnej u kogoś, kto od dawna mieszka na królewskim dworze.

Ja też powinnam być taka, pomyślała Rosamund. Nieufna i czujna. Mimo że spędziła całe dotychczasowe życie na spokojnej, przyjaznej ludziom wsi, to jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że dworskie życie jest pełne zdradzieckich pułapek.

– Lady Rosamund Ramsay? – zapytała kobieta. – Nazywam się Blanche Parry. Jestem drugą osobistą damą dworu Jej Królewskiej Mości. Witam w Whitehall.

Pani Parry dźwigała przytroczony do pasa pęk wypolerowanych kluczy. Rosamund słyszała, że Blanche Parry pełni tak naprawdę funkcję pierwszej damy dworu, gdyż Kat Ashley, oficjalna posiadaczka tego tytułu, jest stara i schorowana. Panie Ashley i Parry towarzyszyły królowej od jej dzieciństwa. Musiały wiedzieć o wszystkim, co działo się na dworze. I z pewnością nie byłoby dobrze popaść w ich niełaskę.

Rosamund dygnęła, mając nadzieję, że zmęczone nogi jej nie zawiodą.

– Jak się pani ma, pani Parry? Pobyt tutaj to dla mnie wielki zaszczyt.

Blade usta Blanche Parry wykrzywił nieznaczny cierpki uśmiech.

– Tak, z pewnością, choć obawiam się, że już wkrótce pani w to zwątpi. Mamy dla pani mnóstwo zajęć, lady Rosamund. Przed nami obchody świąt Bożego Narodzenia, a królowa poleciła, by w tym roku nie pominąć żadnych przygotowań do tradycyjnych uroczystości.

– Lubię Boże Narodzenie, pani Parry – odparła Rosamund. – Pragnę jak najszybciej zacząć służyć jej Królewskiej Mości.

– Doskonale. Mam panią od razu do niej zaprowadzić.

– Od razu? – powtórzyła Rosamund.

Miała stanąć przed obliczem królowej w ubraniu wymiętym po podróży? Zerknęła na najwidoczniej równie przerażoną Jane. Całymi tygodniami planowały, jaką suknię Rosamund włoży z okazji przedstawienia jej królowej Elżbiecie.

Pani Parry uniosła brwi.

– Jak już wspomniałam, lady Rosamund, w tym roku mamy wiele pracy. Jej Wysokość chce, żeby rozpoczęła pani służbę od razu.

– O… oczywiście, pani Parry. Wedle życzenia Jej Królewskiej Mości.

Pani Parry skinęła głową i odwróciła się w kierunku schodów.

– Proszę za mną – poleciła. – Oczywiście ktoś zajmie się pani służącą.

Rosamund posłała Jane uspokajające spojrzenie i ruszyła za panią Parry. Ta część galerii okazała się prosta w stylu i cicha, ciemne draperie na ścianach tłumiły dźwięki zarówno z zewnątrz, jak i z wnętrza. Minęło je kilka osób, jednak w oczywisty sposób zaabsorbowane swoimi zadaniami, nie zwróciły na nią uwagi.

Przecięły drogę między zwieńczonymi blankami wieżami Holbein Gate i znalazły się we właściwym pałacu. Nowe szerokie okna wychodziły na wyłożony płytami, a obecnie przyprószony śniegiem dziedziniec. Niebiesko-złote łukowe sklepienie lśniło, rozjaśniając ciepło szary dzień, a bogato tkany dywan ogrzewał posadzkę pod ich stopami, tłumiąc jednocześnie odgłos kroków.

Rosamund nie wiedziała, na co najpierw kierować wzrok. Miała do wyboru dworzan – grupki osób w strojach z jaskrawego atłasu i lśniącego jak klejnoty aksamitu. Stali przy oknach, rozmawiali ściszonymi, łagodnymi głosami. Ich słowa i śmiech odbijały się od wyłożonych boazerią ścian jak szmer subtelnej muzyki. Zerkali z ciekawością na Rosamund, ona zaś życzliwie odwzajemniała ich spojrzenia, jednocześnie podziwiając po drodze niezliczone skarby. Mijała zwykłe w takim miejscu gobeliny i obrazy, portrety królowej i członków jej rodziny, jak również holenderskie martwe natury przedstawiające kwiaty i owoce. Wzrok przyciągały także prezentowane w witrynach kurioza zgromadzone przez licznych monarchów. Nakręcany zegar z Etiopczykiem na nosorożcu; popiersie Cezara i popiersie Huna Attyli; kryształy i kamee. Mapa Anglii utkana przez jedną z wielu macoch królowej. I portret rodziny Henryka VIII we wnętrzu tej właśnie galerii, którą przemierzały.

Rosamund nie miała czasu, żeby się temu wszystkiemu przyjrzeć. Pani Parry prowadziła ją już kolejnym korytarzem z szeregiem zamkniętych drzwi, cichych i ciemnych, zwłaszcza w kontraście do jasnej galerii.

– Niektóre z dam dworu sypiają tutaj – wyjaśniła pani Parry. – Sypialnie pozostałych są niżej.

Rosamund zerknęła w kierunku kwater, w których miała zamieszkać, i podążyła za przewodniczką następnym korytarzem. Nie miała pojęcia, jak zdoła w pałacu nie zabłądzić! Znów zobaczyła ludzi i usłyszała głosy. Wytwornie odziani dworzanie, strażnicy w królewskich barwach – czerwonej i złotej – służący z pakunkami i tacami.

– Jesteśmy już przy prywatnych apartamentach królowej – poinformowała pani Parry, odpowiadając skinieniem głowy na ukłony mijających je osób. – Jeśli Jej Wysokość wyśle panią w ciągu dnia do kogoś z wiadomością, prawdopodobnie znajdzie pani adresata tutaj, w Privy Chamber1.

Rosamund omiotła wzrokiem tłum. Widziała ludzi grających w karty przy stolikach ustawionych wzdłuż obitych tkaniną ścian albo tylko gawędzących, najwyraźniej beztroskich i nieobarczonych żadnymi zajęciami. Ich spojrzenia były jednak bystre, nie pomijały niczego.

– Skąd będę wiedziała, kto jest kim? – szepnęła nieśmiało.

Pani Parry się zaśmiała.

– Och, proszę mi wierzyć, lady Rosamund, bardzo szybko się pani nauczy.

Z następnej komnaty wyłonił się wysoki, choć nieco przygarbiony mężczyzna o ciemnych włosach, w olśniewa – jącym atłasowym kaftanie w kolorze pawiego błękitu. Spojrzenie jego czarnych, płonących oczu nie spoczęło na nikim, a jednak wszyscy prędko ustępowali mu z drogi.

– To pierwsza osoba, którą musi pani znać, lady Rosamund – pouczyła pani Parry. – Hrabia Leicester. Dopiero od jesieni nosi ten tytuł…

– Hrabia Leicester? Naprawdę? – Rosamund zerknęła ukradkiem przez ramię. A więc to jest ten osławiony Robert Dudley! Ulubieniec królowej. Najpotężniejsza postać na dworze. – Zauważyłam, że nie sprawiał wrażenia zbyt radosnego…

Pani Parry ze smutkiem pokręciła głową.

– To wspaniały dżentelmen, lady Rosamund, ma jednak ostatnio wiele zmartwień.

– Tak? – Myślała, że ten człowiek otrząsnął się już po śmierci żony w dziwnych okolicznościach. Ale cóż, kogoś tak wyniosłego i ambitnego jak Robert Dudley zapewne zawsze coś niepokoi. – Na przykład…?

– Jestem pewna, że wkrótce sama pani o tym usłyszy – odpowiedziała surowo pani Parry. – Ruszajmy.

Rosamund opuściła za nią zatłoczoną Privy Chamber. Przecięły mniejszą salę z instrumentami muzycznymi i znalazły się w pomieszczeniu w oczywisty sposób przeznaczonym do spożywania posiłków. Piękne rzeźbione stoły i obite tapicerką krzesła ustawiono wzdłuż pokrytych ciemną boazerią ścian. Ich rząd przerywały bufety ze stertami czystych talerzy. Rosamund zauważyła jeszcze po drodze pokój ekscytująco wypełniony książkami, została jednak poprowadzona dalej, przez Presence Chamber2 – do sypialni królowej.

Nerwy, uśpione w obliczu wspaniałości, jakie było jej dane ujrzeć, dały teraz o sobie znać ze zdwojoną siłą. Ścisnęła mocno kraj peleryny, modliła się w duchu, żeby nie zemdleć.

Komnata nie była duża, za to dość ciemna. Ciężkie draperie z czerwonego aksamitu pozostawały odciągnięte tak, że odsłaniały jedyne, wielodzielne okno. Na kamiennym palenisku płonął ogień, rzucając wokół pomarańczową poświatę.

W pomieszczeniu dominowało rzecz jasna łoże – osadzona na postumencie, rzeźbiona konstrukcja z różnych rodzajów drewna tworzących złożone wzory z intarsji – a na łożu piętrzyły się aksamitne i atłasowe narzuty i podgłówki. Draperie z czarnego aksamitu i złocistego brokatu odsunięto i przewiązano grubymi złotymi sznurami. Na toaletce nieopodal okna błyszczały buteleczki i słoiki z weneckiego szkła. Obok stała zamknięta lakierowana szafka.

W sypialni było też kilka krzeseł i pufów, wszystkie zajęte przez damy w czarnych, białych, złotych i zielonych sukniach. Czytały albo wyszywały w milczeniu, uniosły jednak z zaciekawieniem głowy, gdy do pokoju wkroczyła Rosamund.

Przy oknie, przy małym biurku, zajęta pisaniem siedziała osoba, która nie mogła być nikim innym, tylko samą królową Elżbietą. W wieku trzydziestu lat, w szóstym roku panowania, nie można jej było z nikim pomylić. Rude włosy o złocistym połysku, spięte pod czerwonym czepkiem ze zdobionego perłami aksamitu, lśniły w posępnym świetle dnia niczym słońce o zachodzie. Królowa wyglądała tak, jak na swoich portretach: jasna skóra i spiczasty podbródek, usta przypominające pączek róży. Obrazy jednak, chłodne i zdystansowane, nie oddawały ani aury energii, jaka otaczała monarchinię, ani płonącego w jej ciemnych oczach światła.

Tych samych oczach, które uśmiechały się z portretu Anne Boleyn zawieszonego na ścianie po prawej stronie łóżka.

Królowa Elżbieta uniosła wzrok, a pióro w jej ręku znieruchomiało.

– Z pewnością lady Rosamund – rzuciła głębokim, autorytatywnym głosem. – Oczekiwaliśmy pani przybycia.

– Wasza Wysokość. – Rosamund nisko dygnęła. Stwierdziła z ulgą, że jej słowa wypłynęły gładko i spokojnie, pomimo nagle wyschniętego gardła. – Moi rodzice przesyłają najpokorniejsze pozdrowienia. Wszyscy uważamy służbę dla Waszej Wysokości za najwyższy honor.

Elżbieta skinęła głową i uniosła się powoli zza biurka. Miała na sobie suknię i narzuconą na wierzch luźną, purpurowo-złocistą szatę. Ponieważ dzień był chłodny, obszyty futrem kołnierz ściągała perłowa brosza. Wyciągnęła upierścienioną rękę i Rosamund dostrzegła, że królowa ma palce pobrudzone atramentem.

Przyklękła i pocałowała tę dłoń. Kiedy stanęła prosto, Elżbieta przyciągnęła ją bliżej do siebie. Rosamund poczuła czysty zapach lawendowego mydła, bukieciku zapachowego kwiatów, który dostrzegła u jej boku, oraz słodkich cukierków do ssania. Natychmiast przypomniała sobie, że sama jest brudna po podróży.

– Bardzo nas cieszy pani obecność na dworze, lady Rosamund – oświadczyła królowa, uważnie się jej przypatrując. – Niedawno straciliśmy niestety niektóre nasze damy, a zbliża się Boże Narodzenie. Mamy nadzieję, że chętnie pomoże nam pani w przygotowaniach.

– Oczywiście, Wasza Wysokość – odparła. – Zawsze lubiłam święta.

– Miło to usłyszeć – odpowiedziała Elżbieta. – Moja droga Kat Ashley nie cieszy się dobrym zdrowiem i ostatnio pogrąża się coraz głębiej we wspomnieniach. Pragnę jej przypomnieć wesołą bożonarodzeniową atmosferę z czasów jej młodości.

– Mam nadzieję, że na coś się przydam, Wasza Wysokość – rzekła dziewczyna.

– Z pewnością. – Królowa puściła wreszcie ramię Rosamund i wróciła do biurka. – Proszę mi zdradzić, lady Rosamund, czy chce pani wyjść za mąż? Jest pani bardzo ładna i młoda. Czy przybyła pani na mój dwór, żeby znaleźć przystojnego męża?

Jedna z obecnych dam gwałtownie wciągnęła powietrze, a w pokoju zapanowała jeszcze głębsza cisza. Rosamund pomyślała o Richardzie. I o jego najwyraźniej pustych obietnicach.

– Nie, Wasza Wysokość – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Nie przyjechałam tu po to, żeby szukać męża.

– Bardzo mnie to raduje – oświadczyła królowa Elżbieta, wdzięcznie opierając dłoń na papierach. – Stan małżeński ma swoje zalety, ale nie chcę, by moje damy uważały dwór za jakieś łowisko. Potrzebuję najwyższej lojalności i uczciwości, a brak tych cech pociąga za sobą konsekwencje, o czym przekonała się moja uparta kuzynka.

Rosamund przełknęła ślinę. Przypomniała sobie historię Katherine Grey, o której pogłoska dotarła nawet do Ramsay Castle. Dama ta poślubiła potajemnie lorda Hertforda i ciężarna, została osadzona w Tower. Rosamund z pewnością nie chciała skończyć tak jak ona!

– Pragnę tylko służyć Waszej Wysokości – oświadczyła.

– Zaczniesz zatem jeszcze dzisiaj wieczorem – poinformowała królowa. – Wydajemy przyjęcie na cześć szwedzkiej delegacji i zostaniesz włączona do mojego orszaku.

Uczta? Tak od razu? Rosamund ponownie dygnęła.

– Oczywiście, Wasza Wysokość.

Elżbieta w końcu uwolniła Rosamund od ciężaru swojego spojrzenia, odwracając się do papierów na biurku.

– Na razie odpocznij. Panna Percy, także moja dworka, zaprowadzi cię do twojego pokoju.

Od grupki przy kominku oderwała się niska ładna brunetka sprawiająca wrażenie osoby energicznej, w białych jedwabiach z narzuconym na nie czarnym aksamitnym kaftanem bez rękawów.

Rosamund dygnęła po raz ostatni i powiedziała:

– Bardzo dziękuję Waszej Wysokości za tę wielką uprzejmość.

Elżbieta odprawiła ją gestem i Rosamund posłusznie ruszyła za dziewczyną w bieli i czerni z powrotem do Presence Chamber.

– Jestem Anne Percy – przedstawiła się z uśmiechem, jednocześnie obejmując Rosamund, jakby znały się od dziecka.

Rosamund nie miała sióstr ani nawet bliższych przyjaciółek. Ramsay Castle dzieliła na to zbyt wielka odległość od innych ludzkich siedzib. Nie miała też pewności, co sądzić o bezpośredniości panny Percy i o jej uśmiechu, było jej jednak miło poczuć, że nie jest na dworze samotna.

– A ja Rosamund Ramsay – odpowiedziała i zamilkła, nie wiedząc, czy jeszcze coś dodać.

Anne tylko się zaśmiała, mijając z Rosamund grupkę młodych mężczyzn przy drzwiach. Jeden z nich posłał jej uśmiech, ona jednak demonstracyjne odwróciła głowę.

– Przecież wiem – powiedziała Anne, kiedy opuściły apartamenty królowej i znalazły się w korytarzu. – Całymi dniami nie rozmawiałyśmy o nikim innym, tylko o tobie!

– O mnie? – zdumiała się Rosamund. – Przecież w ogóle mnie nie znacie! A gdyby nawet, nie ma we mnie nic ciekawego wobec tych wszystkich ekscytujących spraw, które się tu dzieją.

Anne prychnęła, wcale nie jak dama.

– Ekscytujących? Och, lady Rosamund, to chyba jakiś żart? Nasze dni są nieznośnie rozwlekłe i jednostajne. Rozprawiałyśmy o tobie, bo od miesięcy nie widziałyśmy nowej twarzy. Liczymy, że przynajmniej poznamy nowe plotki!

– Plotki? – powtórzyła ze śmiechem Rosamund. Pomyślała o długich słodkich dniach w Ramsay Castle spędzanych na wyszywaniu, czytaniu i graniu na lutni. Później także na wymyślaniu naiwnych podstępów umożliwiających spotkania z Richardem. – Obawiam się, że żadnych nie znam. Cokolwiek pani sądzi, życie na wsi jest znacznie nudniejsze niż tu, na dworze. Przynajmniej wy widujecie ludzi, choćby nawet ciągle tych samych.

– Rzeczywiście. W majątku brata, żeby usłyszeć własny głos, muszę niekiedy przemawiać do owiec!

Anne zachichotała tak zaraźliwie, że i Rosamund udzieliła się jej wesołość.

– Ponieważ niewiele wiem o dworskim życiu, musisz mi o nim opowiedzieć. Może sama ujrzysz je wtedy w nowym, ciekawszym świetle.

– Na to jest aż nadto czasu – odparła Anne. – Dama dworu nie ma wielu zajęć, które by ją zanadto absorbowały, sama się przekonasz. Spacerujemy z królową po ogrodach, chodzimy z nią do kościoła i tworzymy orszak, kiedy przyjmuje zagranicznych posłów. Wyszywamy wraz z nią i czytamy. No i chowamy się po kątach, kiedy jest zagniewana i rzuca w nas butami.

– Och, naprawdę? – wyjąkała Rosamund.

Anne potwierdziła poważnym skinieniem głowy.

– Zapytaj Mary Howard, skąd ma tę szramę na czole. A ona jest przecież córką ciotecznego dziadka królowej! Ale to się zdarza tylko w naprawdę złe dni. Zwykle królowa po prostu nas ignoruje.

– Skoro zatem jest tak niewiele obowiązków, co robicie z wolnym czasem?

– Przyglądamy się wszystkiemu, oczywiście. I uczymy – dodała Anne.

Przystanęła przy łukowym oknie galerii. Za nim rozciągał się elegancki ogród. Schludne żwirowe ścieżki oddzielały kwadratowe rabaty okolone niskimi, ozdobnie przyciętymi żywopłotami. Zamarznięte fontanny nie działały, rośliny drzemały pod srebrzystą warstwą szronu i gdzieniegdzie śniegu.

W ogrodzie nie brakowało jednak kolorów ani życia. Po ścieżkach krążyli barwnie ubrani ludzie, tworząc urozmaicone pary i grupki. Aksamity i futra z powodzeniem zastępowały barwy przyrody.

Rosamund rozpoznała pawi błękit kaftana lorda Leicestera, czarne włosy hrabiego lśniły w szarym świetle. Stał w otoczeniu kilku mężczyzn w odzieniach o bardziej stonowanych barwach. Nawet na odległość Rosamund wyczuwała gniew hrabiego, który zdradzał wyraz jego przystojnej, smagłej twarzy.

– W tym sezonie świątecznym mamy co najmniej trzy ważne delegacje – poinformowała Anne. – I wszyscy oni nawzajem źle sobie życzą. Bawi nas obserwowanie, jak rywalizują o uwagę Jej Królewskiej Mości. – Zniżyła glos do konfidencjonalnego szeptu. – Z całą pewnością będą próbowali cię przekonać, żebyś przedstawiła ich sprawę królowej.

– Masz na myśli przekupstwo? – odszepnęła ostrożnie Rosamund.

– Naturalnie. – Anne uniosła nadgarstek, demonstrując piękną perłową bransoletę. – Ale bardzo uważaj, lady Rosamund, którą frakcję zdecydujesz się poprzeć.

– A jaki mam wybór?

– No cóż, tam stoją Austriacy. – Anne wskazała koniec ogrodu, gdzie grupka ubranych na czarno mężczyzn nasuwała na mysi stado kruków. – Są tutaj, żeby popierać swojego kandydata do ręki królowej, arcyksięcia Karola. Zastąpili Hiszpanów, kiedy król Filip w końcu zrezygnował i poślubił tę swoją francuską księżniczkę. Nikt nie traktuje ich poważnie, poza nimi samymi.

– Jakież to smutne – skomentowała Rosamund. – Kto jeszcze?

– A tam mamy Szkotów – kontynuowała Anne, wskazując inną grupkę.

Szkoci nie nosili prymitywnych tartanów, czego spodziewała się po nich Rosamund, lecz bardzo modne jedwabie w jaskrawych odcieniach fioletu, zieleni i złota. Ale służyli przecież bardzo modnej władczyni. Być może to królowa Maria Stuart nauczyła ich ubierania się w stylu francuskim.

– Jest tam sir James Melville, ich przywódca, i jego asystent, sekretarz Maitland. Także kuzyn Maitlanda pan Macintosh – ciągnęła Anne. – To ci wysocy, rudzi. Są z pewnością bardziej niefrasobliwi niż Austriacy. Co wieczór tańczą i grają w karty, a Jej Wysokość chyba ich lubi. Nie byłabym jednak przy nich ani zbyt otwarta, ani szczera.

– Dlaczego? I po co tu przyjechali? Chyba nie zamierzają proponować jakiegoś małżeństwa?

– Wprost przeciwnie. Królową Szkotów perspektywa zamążpójścia interesuje w najwyższym stopniu.

Rosamund zerknęła na mężczyzn w ogrodzie.

– Szuka angielskiej partii?

– Być może. Ale nie kogoś takiego, kogo życzyłaby sobie dla niej królowa Elżbieta.

– Co masz na myśli?

Anne nachyliła się do niej, zniżyła głos do ledwie słyszalnego szeptu.

– Królowa Elżbieta pragnie, by królowa Maria pojęła za małżonka Roberta Dudleya. Podobno właśnie dlatego jesienią nadała mu hrabiowski tytuł.

– No nie! – westchnęła Rosamund. – Myślałam, że sama królowa…

Anne skinęła głową.

– Dobrze myślałaś. Tak jak my wszyscy. Dlatego to jest dość dziwne. Melville chyba też tak sądzi i właśnie z tego powodu nie wraca pędem do królowej Marii, żeby wspierać taką ofertę.

– To dlatego hrabia jest ponury jak chmura gradowa?

– Tak, owszem.

– A trzecia delegacja? – zaciekawiła się Rosamund. -Jak oni pasują do tego wszystkiego?

Anne roześmiała się z zadowoleniem. Cała powaga, z jaką opowiadała o Austriakach i Szkotach, gdzieś się nagle ulotniła.

– A, Szwedzi, to zupełnie inna sprawa.

– Szwedzi?

– Są tutaj, żeby ponowić propozycję swojego władcy króla Eryka – wyjaśniła Anne. – Wygląda na to, że król Eryk bardzo potrzebuje pomocy potężnej, wpływowej żony wobec zagrażającej mu wojny zarówno z Danią, jak i Rosją, a możliwe, że także i z Francją. Poza tym nawet jego własny brat spiskuje przeciwko niemu.

– Nie jest więc chyba atrakcyjnym kandydatem na męża – zauważyła Rosamund.

– Właśnie! Dlatego został już raz odrzucony. Jestem pewna, że Jej Wysokość nie zamierza za niego wyjść.

– Dlaczego zatem podejmuje jego delegację?

– Dlaczego? Sama się przekonaj! – Anne wskazała grupkę mężczyzn wkraczających właśnie do ogrodu przez kamienną łukową bramę. Wszyscy byli naprawdę przystojni. Wysocy i złotowłosi, umięśnieni, co uwypuklały ich piękne kaftany i obszyte futrem krótkie peleryny. Roześmiani i tak potężni jak niegdyś ich nordyccy bogowie.

A wśród nich… najprzystojniejszy i najbardziej intrygujący ze wszystkich – tajemniczy Anton, ten od zadziwiających ewolucji na lodzie.

Miał swoje łyżwy, przerzucił je przez ramię. Połyskiwały srebrzyście na tle czarnego aksamitu i brązowej skóry kaftana. Płaska czapka, również z czarnego aksamitu, przykrywała jego atramentowe włosy, a promienny uśmiech rozjaśniał szary dzień.

U jego boku stała ruda dama, ta znad stawu, wpatrywała się w niego jak urzeczona, jakby jej zdolność oddychania zależała od kolejnego słowa mężczyzny.

Rosamund obawiała się, że doskonale rozumie tę kobietę. Jej własny oddech uwiązł jej w płucach, a policzki zapiekły gorącem, mimo że od okna biło chłodem.

Pomyśl o Richardzie, nakazała sobie, zaciskając powieki. Choć jednak usiłowała wspominać pocałunki Richarda i to, jak ją przytulał, widziała tylko wirującą na lodowej tafli postać.

– Rozumiesz teraz? – zapytała Anne. – Okazali się wielką ozdobą dworu. Korzyść niemal warta tych wszystkich kłopotów.

Rosamund otworzyła oczy. Anton nadal tam był, szeptał coś do ucha damie, która zasłoniła usta dłonią w rękawiczce, bez wątpienia tłumiąc w ten sposób zalotny śmiech.

– Kłopotów? – mruknęła.

Och, tak, mogła sobie wyobrazić te kłopoty, zwłaszcza na dworze pełnym znudzonych dworek.

– Szwedzi i Austriacy nawzajem się nie cierpią – rzuciła lekko Anne. – Aż królowa musiała surowo zakazać pojedynków. I jestem pewna, że Szkoci też mają z tym coś wspólnego, chociaż na razie nie rozgryzłam co.

Nieco zdezorientowana Rosamund skinęła głową. Musi się jeszcze wiele nauczyć o życiu dworu! Tłumaczenie greckich manuskryptów wydawało się proste w porównaniu z tą szaradą skomplikowanych intryg.

– Ten ciemny nazywa się Anton Gustavson – wyjaśniała Anne, wskazując przystojnego mężczyznę. – Podobno tylko w połowie jest Szwedem, ponieważ jego matka była Angielką. Przybył do Anglii nie tylko w imieniu króla Eryka, lecz także z własną sprawą. Odziedziczył po angielskim dziadku majątek w Suffolk, bardzo dochodową posiadłość ziemską, i chce go objąć. Pozostaje jednak w tej kwestii w sporze ze swoją kuzynką, która też rości sobie pretensje do tego majątku.

Rosamund obserwowała, jak Anton i dama wybuchają śmiechem. Przemierzali ścieżki, jakby nie dbali o cały świat.

– Trudno sobie wyobrazić, że taki człowiek pozostaje z kimś w sporze. Mógłby przecież oczarować ptaki na drzewie, tak że siadałyby mu na rękach.

Anne posłała jej zdziwione spojrzenie.

– Poznałaś już więc pana Gustavsona?

Rosamund pokręciła głową.

– Opieram się tylko na tym, co właśnie widzę.

– Och, powinnaś ostrożniej wyciągać wnioski! Tutaj, na dworze, pozory niemal zawsze wprowadzają w błąd. Nikt nie ujawnia swojej prawdziwej natury. Tylko dzięki ostrożności można tu przetrwać.

– Istotnie? Muszę zatem uważać również na ciebie, panno Percy?

– Oczywiście – potwierdziła beztrosko Anne. – Moja rodzina jest stara i bogata, ale także uparcie katolicka. Jestem tutaj ledwie tolerowana, tylko dzięki temu, że ciotka przyjaźni się z królową. Ale o jednym cię zapewniam, Rosamund. Dla przyjaciół jestem zawsze obfitym źródłem smakowitych plotek.

Rosamund się zaśmiała.

– Oświeć mnie więc, kim jest ta dama z panem Gustavsonem? Czy on szuka angielskiej żony, żeby ją wprowadzić do swojego nowego majątku?

Anne ponownie wyjrzała przez okno.

– Jeśli tak, to popełnia wielki błąd. To Lettice Devereaux, hrabina Essex i kuzynka królowej. Jej mąż hrabia nieustannie stacza boje z buntującymi się Irlandczykami, ale to hrabinie nie przeszkadza w dworskich zabawach. – Chwyciła Rosamund za ramię i odciągnęła od okna. – Chodźmy, pokażę ci naszą komnatę. Na pewno poznam wiele nowych plotek jeszcze przed dzisiejszą uroczystością.

To znaczy przed przyjęciem na cześć tych skłóconych ludzi, przypomniała sobie Rosamund, podążając korytarzem za Anne. Wieczór z pewnością zapowiadał się interesująco.

Jeśli napisze o tych ciekawych sprawach Richardowi, może odpowie? Problem tylko w tym, żeby przekazano mu jej list. Jest wprawdzie wiejskim dżentelmenem, niespecjalnie zainteresowanym labiryntem dworskich spraw, z pewnością jednak doceniłby jej dowcipne uwagi. Lubiła w nim między innymi właśnie poczucie humoru. Z tym, że nie miała wcale pewności, czy w ogóle chce, żeby Richard do niej napisał.

Anne zaprowadziła ją do pustego i cichego korytarza.

Panowały tu ciemności, ponieważ brakowało okien, a pochodni w kinkietach jeszcze nie zapalono. Malowane tkaniny na ścianach falowały od podmuchu powietrza, kiedy je mijały. Rosamund pomyślała, że dworskie intrygi już wywarły na nią wpływ, ponieważ wyobraziła sobie, że znalazła doskonałe miejsce do przekazania komuś szeptem tajemnych planów.

– To pomieszczenie Privy Council – poinformowała ściszonym głosem Anne, wskazując na wpół otwarte drzwi. Sala była pusta, Rosamund dojrzała w jej głębi długi stół z krzesłami o wysokich oparciach. – My, młodsze damy dworu, nigdy tam nie wchodzimy.

– Czy zastanawiałaś się kiedyś, czemu ta sala służy? – zapytała Rosamund. – Jakie sprawy się tam omawia?

– Oczywiście! To sala do konsultacji w sprawach wagi państwowej. Ale Jej Wysokość nigdy nie zasięga naszej opinii w kwestiach państwowych. Chociaż często pyta o różne zdarzenia, takie scenki z życia dworu, a to w znacznej mierze to samo.

Anne pociągnęła Rosamund za ramię i wprowadziła do komnaty dworek – ich sypialni. W prostokątnym pomieszczeniu, długim i wąskim, ustawiono po trzy łóżka z każdej strony. Z pewnością nie dorównywały rozmiarami okazałemu łożu królowej! Wykonano je z ciemnego drewna bez żadnych ornamentów, Rosamund ucieszył jednak widok ciepłych kołder z zielonego atłasu i wełny oraz ciężkich, również zielonych zasłon wyszywanych złotą nicią. Przy każdym łóżku stała duża komoda i umywalka. Pozostałą część przestrzeni wypełniały toaletki i zwierciadła.

W tym