Na celowniku - J. M. Darhower - ebook

Na celowniku ebook

J. M. Darhower

4,6

Opis

 

Trzeci tom gorącego mafijnego romansu!

Najprostszym sposobem, by dotrzymać słowa, jest nigdy go nie dawać. Nie tak dawno w kaplicy w Las Vegas przysięgałem kochać Karissę do końca życia. Lecz czy istnieje na świecie coś, co jest w stanie zapewnić mi spokój aż po kres moich dni? Nikt i nic nie może zagwarantować nawet jutra. Czasami wszystkim, co pozostaje, jest dzisiaj. Carpe diem.

 

W głębi duszy naiwnie liczyłem, że zostawię za sobą przeszłość i resztę życia spędzę u boku Karissy. Ale przelałem zbyt wiele cudzej krwi i ktoś wyraźnie chce, abym za to odpokutował. Szczęśliwe zakończenie ma swoją cenę, którą każdy prawdziwy mężczyzna gotów jest zapłacić. Nie znaczy to jednak, że zamierzam potulnie zaakceptować konsekwencje. Bo kiedy w grę wchodzi ukochana kobieta i życie, o które z taką zawziętością walczyłem, nikt nie może czuć się bezpieczny.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 429

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (124 oceny)
93
20
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
OPawlak

Nie oderwiesz się od lektury

świetna seria. pochłonęłam wszystkie części w kilka dni. polecam :)
10
Anastazia

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna, sceny akcji dobrze opisane. Według mnie najlepsza z z 3 części
00
kasiatamaka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Magda-25

Z braku laku…

Kolejna strasznie przegadana część. Jeśli ktoś lubi taką konwencje to bedzie sie podobała, bo nie jest źle napisana ale mnie nie. Za dużo tu o niczym jak dla mnie. Przemeczyłam...
00
Elkaplinska

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Świetne zakończenie serii.
00

Popularność




SPIS TREŚCI

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Epilog

J.M. DARHOWERPRZEŁOŻYŁA Anna Piechowiak
TYTUŁ ORYGINAŁU
Target On Our Backs
Copyright © 2016. Target On Our Backs by J.M. Darhower
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2020
Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2020
Redaktor prowadząca: Beata Bamber
Redakcja: Anna Czyżewska
Korekta: Patrycja Siedlecka
Prawa do okładki: © J.M. Darhower
Opracowanie graficzne okładki: Marcin Bronicki, behance.net/mbronicki
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Beata Bamber
Wydanie 1
Gołuski 2020
ISBN 978-83-66429-44-4
Wydawnictwo Papierówka
Beata Bamber
Sowia 7, 62-070 Gołuski
www.papierowka.com.pl
Dystrybucja: OSDW AZYMUT Sp. z o. o.
Druk i oprawa: Drukarnia TOTEM, Inowrocław
Przygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.comADMakowska
PROLOG

Opowiem ci historię o lwie zabitym niedawno przez bezdusznego myśliwego. Lew był królem swojego terytorium. A myśliwy? Nie zastanowił się nawet nad pociągnięciem za spust, nie przejmował konsekwencjami.

A konsekwencje nadeszły.

Widzisz, kiedy król ginie, dochodzi do anarchii, bo następny w kolejności najsilniejszy samiec pnie się w górę, by zająć jego miejsce. Czasem jest wyrozumiały, współczujący, lecz w większości przypadków to bezlitosna bestia. Aby zabezpieczyć swoją pozycję na szczycie łańcucha pokarmowego, ugruntować własną dominację w czasach chaosu, lew niszczy każdego, kogo uzna za rywala, zaczynając od młodych swojego poprzednika.

Jego potomstwo, stworzenia, którym dał życie, które wychowywał, by podążały jego śladem, jedno po drugim padają ofiarą nowego, okrutnego tyrana, dopóki po królestwie poprzedniego władcy nie ma już ani śladu. W głowie myśliwego wszystko skończyło się, gdy odłożył broń, lecz w rzeczywistości dopiero wtedy zaczynały się problemy.

Ogromne problemy, które ogarnęły całą Lwią Ziemię. „Strzelanina w Midtown, jedna ofiara śmiertelna”. Patrzę w półmroku na nagłówek, umieszczony gdzieś w środku wczorajszej gazety. Nie załapał się na pierwszą stronę, nawet nie na drugą. Upchnięto go pośród plagi nękających miasto drobnych przestępstw, jakby strzelanina nie znaczyła zupełnie nic dla ludzi w tych czasach.

Może i nie znaczyła. Kim jestem, żeby to oceniać?

Mnie samego strzały już nie ruszają.

Ale z tym jednym zwlekałem. Przy tym się zawahałem. Przenoszę wzrok z ogólnikowego nagłówka na imię i nazwisko jedynej ofiary: Kelvin Russo.

Znam go. No cóż, znałem. Już go nie ma.

Kelvin, niegdyś jeden z ulubionych ulicznych wojowników Raya, dostał kulkę w tył głowy. Był młody, dopiero zaczynał… Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia trzy, może cztery lata. Artykuł nie mówi wiele o tym, co się wydarzyło, ale potrafię rozpoznać egzekucję, kiedy o niej czytam.

Kolejne z kociąt dawnego króla padło.

Tym razem to nie ja pociągnąłem za spust, ale w gruncie rzeczy to wciąż ja jestem winny. Zginął, bo betonowa dżungla ma nowego króla, który wysyła wszystkim wiadomość.

„Kłaniajcie się”.

Sęk w tym, że ja nie kłaniam się przed nikim. Nie klękam w obliczu żadnego człowieka. Odszedłem roku temu, zanim pociągnąłem za spust i oddałem ten brzemienny w skutki strzał, ale to wciąż za mało dla kogoś takiego jak on.

To tylko kwestia czasu, zanim po mnie przyjdzie.

Zanim będzie chciał mnie dostać.

Kimkolwiek jest…

Rozdział 1Karissa

– Ciągnie wilka do lasu.

Giuseppe Vitale z zasady nie należy do ludzi, którzy owijają w bawełnę. Często mówi zagadkami – jego syn odziedziczył po nim tę przypadłość – ale przekaz zawsze jest jasny. Swoje wie, swoje czuje i kiedy przychodzi co do czego, nie zawaha się, żeby ci o tym powiedzieć.

„Ciągnie wilka do lasu”.

Mówi o Ignaziu.

– Ale on jest inny – protestuję, spuszczając wzrok na niewielki drewniany stolik między nami, jakbym podświadomie wątpiła we własne słowa. Jest inny, to prawda, ale to nie znaczy, że naprawdę się zmienił. Zdaję sobie z tego sprawę. Czy on może się zmienić? Nie wiem.

Czy w ogóle chciałabym tego?

Minął rok, odkąd kula przeszyła mnie w korytarzu domu na Brooklynie, ale wciąż czuję ból w piersi, zupełnie jakby to wydarzyło się wczoraj. Fizyczna rana zdążyła się zagoić, ale moje serce to co innego.

Jakaś jego część pozostała złamana.

I pewnie zawsze już taka będzie.

Sześć tygodni temu Naz zapytał, czy za niego wyjdę. Naprawdę zapytał, nie tak jak wcześniej. Tym razem przyjmując oświadczyny, doskonale wiedziałam, na co się zgadzam. Wiem, jakim jest człowiekiem. Wiem, co zrobił i co chciał zrobić. Powiedzieliśmy sobie „tak” jeszcze tego samego wieczora, w kaplicy hotelu MGM Grand w Las Vegas, i od tamtego dnia każdą noc spędzam w przeświadczeniu, że podjęłam właściwą decyzję.

Bo Naz jest inny.

Jest.

Ale co to właściwie znaczy?

Giuseppe kładzie swoją szorstką, twardą dłoń na mojej, po czym ściska lekko, by ściągnąć moją uwagę z powrotem na siebie. Uśmiecha się, ale nie jest to uśmiech szczęśliwy. Bliżej mu do współczującego.

Niemal słyszę, co myśli: „Biedna dziewczynko, nie masz pojęcia, w co się wpakowałaś”.

– Wiesz, powiadają, że jeśli włożysz żabę do garnka z gorącą wodą, to od razu z niego wyskoczy – odzywa się. – Ale jeżeli włożysz ją do zimnej wody i będziesz powoli podnosić temperaturę, żaba zostanie w środku, jakby nic się nie działo. Rozumiesz, do czego zmierzam?

Marszczę brwi, zaskoczona nagłym zwrotem w rozmowie.

– Nie.

– To ty jesteś żabą, dziewczyno, a Ignazio? On gotuje cię żywcem, a ty nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy.

Chcę zaprzeczyć. Chcę powiedzieć, że nie ma racji. Bo nie ma. Ale jedyne słowa, jakie przychodzą mi do głowy, to: „On jest inny”, i nawet nie wiem, jak wytłumaczyć, co to oznacza. Naz to nadal Naz, ten sam onieśmielający Ignazio, ale na razie mój mąż nie pokazuje swojego oblicza… A przynajmniej nie przy mnie.

Wiem jednak, że Giuseppe nie rozróżnia tych masek. Patrzy na swojego syna i widzi tylko potwora, jakim się stał. Nie potrafi dojrzeć człowieka, jakim był, ani człowieka, jakim jest – jakim przysięga, że próbuje być.

Wciąż zdarza mu się znikać nocami. Wciąż od czasu do czasu szepcze coś przez telefon. Wciąż ma paranoję, jest nadopiekuńczy i ekstremalnie ostrożny, ale nie okrutny. Nie jest podstępny. Rozumiem go, a on rozumie mnie. Nie obchodzi się ze mną jak z jajkiem, ale z drugiej strony nie daje mi więcej, niż dałabym radę znieść. Traktuje jak osobę, nie jak swoją własność, choć… No dobrze, jego zaborczość nadal potrafi być przytłaczająca. Ten człowiek jest enigmą. Piękną, czasami przerażającą układanką, którą nadal składam w całość, fragment po fragmencie.

Giuseppe jednak nie jest zainteresowany uleczeniem swojego syna. Ani jego odmianą. Dla niego Naz to człowiek złamany w takim stopniu, że nie da się go już naprawić.

Zanim przychodzi mi do głowy cokolwiek, co mogłabym odpowiedzieć, coś innego niż zwykłe „ale on jest inny”, drzwi lokalu otwierają się przy głośnym akompaniamencie dzwonka. Nie muszę nawet spoglądać w ich kierunku, by wiedzieć, że to on. Kiedy się gdzieś pojawia, towarzyszy mu coś specyficznego, jakiś chłód w powietrzu i gorąco palące skórę, które mówią mi, że Naz jest tutaj.

Giuseppe nie odwraca się, ale wiem, że i on to wyczuwa.

– Porca vacca – mamrocze, po czym z głośnym westchnieniem cofa rękę z mojej, odpycha krzesło i wstaje. Nadal patrzy na mnie, ale teraz widzę w jego twarzy więcej frustracji niż współczucia. – Chcesz jakieś ciastka? Może cynamonowe?

Odchodzi, nie czekając na odpowiedź.

Kilka sekund później krzesło naprzeciwko mnie porusza się znowu, gdy siada na nim ktoś inny. Podnoszę na niego wzrok i uśmiecham się, kiedy mamrocze pod nosem:

– Czuję się tutaj jak dziwka w kościele.

Naz i jego ojciec są do siebie bardzo podobni, ale nie ma mowy, żebym powiedziała to któremukolwiek z nich. Obaj są równie uparci.

– Akurat tutaj? – burczy, unosząc brwi i spoglądając na mnie. – Mogłem załatwić na ostatnią chwilę stolik w Le Bernardin, mogłem nawet zabrać cię znowu do Paragone, ale nie… Ty chciałaś spotkać się na lunch we Włoskich Delikatesach u Vitalego.

Wzruszam ramionami.

– Mają tu dobre jedzenie.

– Nie będę się sprzeczał, ale atmosfera pozostawia co nieco do życzenia.

Giuseppe wraca i stawia przede mną mały talerz ciastek. Są jeszcze ciepłe, czuję wyraźny zapach cukru cynamonowego.

– Och, z nieba mi spadasz – mówię, porywając jedno i odgryzając kawałek. Pycha.

Naz wywraca oczami. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek wcześniej widziała, jak to robi.

– Chcesz zamówić jakiś lunch? – pyta Giuseppe niecierpliwie, patrząc spode łba na swoje jedyne dziecko. – Czy będziesz tylko się tu kręcił?

– To zależy – odpowiada Naz.

– Od czego?

– Od tego, czy zechcesz mnie obsłużyć.

Mamrocząc coś do siebie, Giuseppe odchodzi i kieruje się za ladę, gdzie z impetem otwiera wahadłowe drzwi.

Znika w kuchni.

– Więc, eee, to znaczy, że będziemy coś jeść? – pytam.

– To znaczy, że coś zamówię – odpowiada Naz. – Albo wrócił tam, żeby przygotować dla nas posiłek, albo dzwoni na policję, bo znowu wtargnąłem na teren jego własności. Ale biorąc pod uwagę, jaki jestem głodny, chyba warto zaryzykować.

Naz wstaje, idzie do lady i zamawia dwie Italian Sub Special. Po zapłaceniu rusza z powrotem w kierunku stolika, ale nagle przystaje.

– Nie masz zupełnie przypadkiem dzisiejszej gazety, co? – pyta młodego chłopaka za kasą, jednego z zaledwie trzech pracowników, którym Giuseppe płaci za pomoc w lokalu. Z jakiegoś powodu ma tendencję do wykonywania większości pracy samemu. Może chodzi o dumę. Bardziej prawdopodobne, że o ośli upór.

– Sam sobie kup swoją cholerną gazetę! – odwrzaskuje Giuseppe z kuchni, zanim chłopak zdąży odpowiedzieć.

Naz kręci głową i wraca na miejsce.

– Podejrzewam, że teraz już wiesz, skąd się wzięły moje genetyczne skłonności do bycia dupkiem.

– On nie jest dupkiem – przeczę, nadal ładując sobie ciastka do ust. – Ty też nie, jeśli już o tym mowa. Jesteś po prostu, no wiesz… Odrobinę intensywny.

– Intensywny – powtarza Naz. – Można tak to ująć.

Właśnie taki jest. Akurat intensywnością nikt nie może mu dorównać. Jego oczy wypalają we mnie dziury, kiedy powoli, bacznie obserwuje moją twarz, przyglądając się, jak jem ciastka, jakby go to jarało. Czuję gorący rumieniec na policzkach.

– Czemu się na mnie gapisz?

Przysuwa się nieco bliżej, a uśmieszek unosi kącik jego ust, uwidaczniając dołeczki.

– A czemu nie?

Przygotowanie naszego jedzenia zajmuje zaledwie kilka minut. Okazuje się, że Giuseppe mimo wszystko postanowił go obsłużyć. Rzucam się na swoją porcję, gdy tylko ląduje na stole, ale Naz waha się. Patrzy na kanapkę, rozkłada ją na kawałki i lekko przymrużonymi oczami bada zawartość.

– Jezu Chryste, Ignazio! – krzyczy Giuseppe, wychodząc z kuchni. – Po prostu zjedz tę cholerną kanapkę!

Mija sekunda.

I kolejna.

I jeszcze jedna.

Nie wydaje mi się, żeby zamierzał faktycznie zjeść… ale w końcu to robi. Podnosi kanapkę i odgryza mały kawałek, który przeżuwa ostrożnie. O ja pierdolę.

Nie chcę robić wielkiego halo z faktu, że siedzi w knajpie swojego ojca i je coś, czego dawniej nawet by nie tknął. Nie chcę przeżywać, zwracając mu uwagę, że Giuseppe jeszcze ani razu dzisiaj nie zagroził wykopaniem jego dupska na ulicę. Nie chcę się ekscytować, ale nic nie mogę na to poradzić. Czuję, że uśmiecham się z satysfakcją. Zmienił się. Oczywiście, że tak.

Na usta aż ciśnie mi się: „A nie mówiłam?”.

– Widzisz? – wzdycham, niemal otumaniona radością patrząc, jak Naz je. – Wiedziałam, że ty i on…

Nie jest mi dane dokończyć żadnej przemądrzałej uwagi, jaką zamierzałam wygłosić. Słowa zamierają na ustach, kiedy po lokalu niesie się huk wystrzałów, jednego po drugim.

BANG!

BANG!

BANG!

Zanim w ogóle zdążę zareagować, Naz już jest na nogach, chwyta stolik, przewraca go i popycha mnie na podłogę w szachownicę. Uderzam o nią, mocno. Krzywię się, oszołomiona, i z przerażeniem patrzę zza blatu, jak we frontowej szybie budynku pojawiają się rysy od latających kul.

Kul.

Pierdolonych kul.

Ktoś ostrzeliwuje sklep.

Wszyscy inni padają na podłogę, odczołgują się instynktownie. Wszyscy poza Nazem… i, jak się okazuje, jego ojcem. Obaj po prostu stoją, patrzą, jak szkło marszczy się i odpryskuje pomiędzy metalowymi kratami, ale nie pęka.

Jest kuloodporne.

Koszmar trwa tylko kilka sekund. Błyskawiczna seria strzałów, po czym samochód przyspiesza z piskiem opon i chmurą spalin. Ledwo mogę go dojrzeć z powodu zniszczeń, ale zauważam, że jest czarny. Ciemna bryła metalu zwiewa czym prędzej, by uratować się przed złapaniem.

Serce wali mi jak młotem, pierś boli od huku pocisków. Zachłystuję się powietrzem, usiłując złapać oddech, ale to trudne, tak cholernie trudne. Gdy milkną wystrzały, w delikatesach zapada ciężka cisza, która zdaje się trwać wiecznie. Wszyscy jesteśmy oszołomieni. W końcu Naz odwraca głowę i spokojnie na mnie patrzy, wciąż skuloną na podłodze, a następnie ostrożnie wyciąga rękę.

– Wszystko w porządku? – pyta, chociaż nie brzmi, jakby był faktycznie zaniepokojony. Nie wiem, czy jest po prostu znieczulony na takie rzeczy, czy może wiedział, że tutaj nic nam nie grozi.

– Ja, eee… – Głos mi drży, podobnie jak ciało, kiedy pozwalam, żeby postawił mnie na nogi. – Tak, tak mi się wydaje.

Omiata mnie wzrokiem, wciąż ściskając moją dłoń, po czym kieruje uwagę na okno. Ludzie wokół nas też podnoszą się na nogi, niektórzy uciekają w przerażeniu, podczas gdy Giuseppe nadal stoi, gdzie stał. Milczy i patrzy przed siebie.

Jest w szoku.

Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem, co zrobić.

Ktoś właśnie ostrzelał cholerne delikatesy.

I coś mi mówi, że Vitale odpłaci mu za to z nawiązką.

Nie jestem tylko do końca pewna który.

– Ty – warczy Giuseppe głosem pełnym gniewu, jakiego nie słyszałam od czasu, gdy Naz przyprowadził mnie tutaj po raz pierwszy. To dźwięk kipiącej wściekłości, furii, odrazy. Spogląda prosto na syna. Gdy tylko Naz słyszy jego głos, odwraca się do ojca, ale twarz ma stoicko spokojną. – Wynoś się! Wynoś się i nigdy nie wracaj!

Jestem zbyt oszołomiona, żeby zrobić cokolwiek poza gapieniem się. Naz z kolei w ogóle nie sprawia wrażenia zaskoczonego. Przez chwilę patrzy na ojca, a następnie przenosi wzrok na mnie i przyciąga do siebie. Otacza moje ciało ramionami, a ja odwzajemniam uścisk, wtulając się w niego mocno.

– Następnym razem – szepcze – wybierz inne miejsce.

A potem mnie puszcza.

I już go nie ma.

Wszystko dzieje się w mgnieniu oka. Dzwonek nad drzwiami dzwoni i zanim zdążę się zorientować, co jest grane, Naza już przy mnie nie ma. Marszczę brwi i choć nadal drżę na całym ciele, pędzę do drzwi, zszokowana, że nogi w ogóle chcą mnie nieść. Wybiegam na chodnik, wołając jego imię:

– Naz? Naz!

Kręcę się w kółko, szukając Naza, ale nigdzie go nie widzę. Zniknął błyskawicznie i zostawił mnie w lokalu.

Po prostu… mnie zostawił.

Tak jak mówiłam, teraz jest inny.

Stary Naz nigdy nie zrobiłby czegoś takiego.

Gdzieś w oddali wyją syreny. Zbliżają się, podczas gdy ja stoję, gdzie stałam, i spoglądam na front lokalu. Chodnik jest upstrzony odłamkami szkła, leży na nim też kilka pocisków, które odbiły się od szyby. Szkło nie wpuściło ich do środka, ale nie było zupełnie odporne na zniszczenie.

Co za bałagan.

Ludzie biegną w dół ulicy, krzycząc coś do siebie. W całej okolicy zapanował kompletny chaos.

W biały dzień ktoś ostrzelał sklep z samochodu.

To jedna z tych rzeczy, przed którymi przestrzegała mnie matka, jedna z mrożących krew w żyłach historii o potworach biegających po ulicach. Naz mówił mi, żebym nigdy się nie bała, że niczego nie muszę się bać, ale teraz… Teraz się boję.

Co, do diabła, właśnie się wydarzyło?

Wracam do środka akurat wtedy, gdy przyjeżdża policja. Giuseppe w końcu rusza się z miejsca, pomaga ludziom wstać, stara się uspokoić pozostałych klientów. Mówi cicho, niemal kojąco. Wszelkie ślady gniewu zniknęły wraz z jego synem.

Opieram się o ścianę przy drzwiach, powoli osuwam po niej na podłogę i otaczam kolana ramionami, kiedy do lokalu wchodzą funkcjonariusze. Jestem odurzona, słucham, ale nie słyszę niczego, co się wokół mnie dzieje. Świat jest jedną wielką, rozmazaną plamą, dopóki ktoś nie zwraca się bezpośrednio do mnie.

– Panno Reed?

Podnoszę wzrok i widzę znajomą twarz. Jest tak blisko, że cień jej właściciela zakrywa mnie całą, otula ponurym kokonem. Złowieszczym. Detektyw Jameson.

Ostatnim razem widziałam go po tym, jak zostałam postrzelona. Przyjechał do szpitala, kiedy dochodziłam do siebie, chciał usłyszeć moją wersję tej historii. Zupełnie jakby spodziewał się, że zaprzeczę zeznaniom Naza, że opowiem mu o jakichś jego złych uczynkach – ale nie mogłam tego zrobić. Może i Naz wiele razy wystawił mnie na niebezpieczeństwo, lecz tamtego dnia uratował mi życie. Przyznał to sam lekarz. Detektyw odszedł więc, informując, że jego drzwi zawsze będą otwarte, jeśli zdecyduję się przemyśleć tę sprawę raz jeszcze, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, bym mogła zwrócić się przeciwko mężczyźnie, którego kocham.

Bo nawet po tym wszystkim, co się wydarzyło, kocham go nadal. Boże, dopomóż.

Kocham go bardziej, niż uważałam to za możliwe.

Odchrząkuje i odpowiadam:

– Vitale.

Jameson marszczy brwi i kuca przede mną, jakby uznał, że odpowiedź zrobi się bardziej sensowna, kiedy znajdzie się na moim poziomie.

– Co?

Wyciągam lewą rękę, pokazując mu obrączkę na palcu.

– Nie jestem już panną Reed.

Patrząc na twarz detektywa, doskonale wychwytuję moment, w którym doznaje olśnienia, i nagle całe jego opanowanie znika. Chwyta mnie za rękę i przechyla ją, żeby lepiej widzieć obrączkę. Jest dość prosta… W każdym razie prosta jak na Naza. Zwykły złoty pierścionek wysadzany kilkoma małymi diamentami.

To była obrączka jego matki.

– Ty… Ty naprawdę za niego wyszłaś. – Głos detektywa doskonale pasuje do wyrazu jego twarzy. – Kiedy to się stało?

– Kilka tygodni temu – odpowiadam, cofając rękę. Nie podoba mi się, że ten człowiek mnie dotyka, i doskonale wiem, że nie spodobałoby się to również Nazowi. Nie spodobałby mu się sam fakt, że Jameson w ogóle ze mną rozmawia.

– No dobrze, a więc pani Vitale – mówi, wstając. Maska obojętności powraca na jego twarz, kiedy znowu nade mną góruje. – Chciałbym zadać ci kilka pytań, jeśli nie masz nic przeciwko.

– Ma – wtrąca się czyjś głos, którego właściciel zbliża się do nas. Giuseppe. Jest wyraźnie wyższy od detektywa. – Jeśli masz jakieś pytania, możesz zadać je mnie. Ona nic nie wie. Po prostu była tu na lunchu. Niewinny świadek zajścia.

Jameson patrzy na intruza przymrużonymi oczami.

– Skoro tak, to nie widzę powodu, dla którego nie mogłaby powiedzieć mi o tym sama.

– Ten palant, który zepsuł jej lunch, straumatyzował ją już dostatecznie – warczy Giuseppe, wskazując na przewrócony stolik i jedzenie porozrzucane na podłodze. – Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuje, jest napastliwy detektyw od siedmiu boleści, który dyszy jej w kark, jakby zrobiła coś złego.

Nadal nie nazwałabym dupkiem ani Giuseppe, ani jego syna, ale widzę wyraźnie, skąd wzięła się intensywność Naza. Łoł. Nawet detektyw wydaje się oniemiały, w milczeniu rozważa następny krok. Zanim Jameson zdąży cokolwiek odpowiedzieć, ktoś woła go z zewnątrz i detektyw przeprasza, że musi nas opuścić.

Giuseppe kręcąc głową, patrzy, jak mężczyzna wychodzi, po czym odwraca się do mnie.

– Wszystko w porządku?

Kiwam głową.

– Dziękuję.

– To nic takiego. Jeśli Ignazio ma być zły na kogoś za gderanie, to niech będę tym kimś ja.

Wstaję, wdzięczna nogom, że teraz są bardziej stabilne.

– Nie mam pojęcia, co on w ogóle tu robi. To detektyw z wydziału zabójstw, a przecież tutaj nikt nie zginął… Nie?

O Boże! Dzięki szybom nikomu nic się nie stało w środku, ale na ulicy sprawa mogła wyglądać inaczej.

– Nie, wszyscy mają się dobrze – odpowiada Giuseppe, rozwiewając moje obawy. – Może są trochę wstrząśnięci, ale nie polała się krew. – Urywa na chwilę i rozgląda się. – A przynajmniej nie tutaj.

– Więc co on tu robi?

– A jak myślisz?

Giuseppe spogląda znów na mnie, unosząc brwi. Jego głos jest pełen niedowierzania, jakbym powinna znać odpowiedź na to pytanie. I znam ją. Kiedy tylko nasze spojrzenia się spotykają, wszystko wskakuje na swoje miejsce. Detektyw jest tutaj z powodu Naza, tak jak w każdym innym miejscu. Nie ma znaczenia, czy to leży w jego zakresie obowiązków, czy nie. Ten człowiek prowadzi przeciw niemu prywatną krucjatę.

– To nie pierwszy raz, kiedy przychodzą tutaj powęszyć, i na pewno nie ostatni, dopóki Ignazio pozostaje bezkarny. Znów przyszli z tymi swoimi pytaniami, więc powiem im prawdę.

– Czyli?

– Że nie widziałem go i nie zamierzam tego zmieniać. Coś uderza mnie nagle, coś, czego nie rozważałam nigdy wcześniej. Giuseppe trzyma syna na dystans, a Naz uznał, że to z powodu nienawiści, jaką wobec niego żywi. Z pewnością nie podobają mu się sprawy, w które Naz jest zamieszany, ale może po części robi to po to, by pozostawać w niewiedzy. Dzięki temu nikt nie wykorzysta go, by w jakikolwiek sposób skrzywdzić jego syna. W wiarygodny sposób może zaprzeczyć, że wie o czymkolwiek.

Postępuje w pewnym sensie bezinteresownie, poświęcając relacje z synem, by w miarę możliwości zapewnić mu bezpieczeństwo. I choć nie znam Giuseppe tak dobrze, jak bym chciała, to takie zachowanie wydaje się w jego stylu.

– Powinnaś się stąd zmywać – mówi w końcu Giuseppe, nie patrząc na mnie. Wzrok ma utkwiony w popękanej szybie. – Wyjdź tylnymi drzwiami, przez kuchnię, żeby nie próbowali cię zatrzymywać.

Waham się, ale coś w tonie jego głosu każe mi się nie sprzeciwiać. Nie sądzę, by w takich sytuacjach Giuseppe był bardziej otwarty na negocjacje niż Naz jest zazwyczaj.

Gliniarze są tak zajęci zbieraniem dowodów strzelaniny na ulicy, że nikt nie zawraca sobie głowy obstawieniem tyłu lokalu. Bez problemu wymykam się do zaułka, niezauważona przez nikogo. Obejmuję ramionami wciąż bolącą pierś i szybko mijam pokryte graffiti śmietniki, by oddalić się od miejsca zajścia.

Na rogu stoi zaparkowana równolegle do ulicy taksówka. Macham kierowcy, gdy tylko znajduję się dostatecznie blisko, wdzięczna, że nikt nie zdążył mnie uprzedzić.

– Na Brooklyn, proszę – mówię taksówkarzowi, po czym zduszonym głosem dukam adres. Wsiadam, zapinam pas i trzymam głowę nisko, bojąc się spojrzeć przez szybę. Czuję, jakbym uciekała przed policją. Proszę, nie ścigajcie mnie.

Kierowca jest młody, na oko ma jakieś dwadzieścia kilka lat. Prezentuje olśniewająco białe zęby w uśmiechu, spoglądając na mnie we wstecznym lusterku, i włącza się do ruchu.

Jeśli Naz nauczył mnie czegokolwiek podczas wspólnie spędzonego czasu, to z pewnością tego, by zawsze zwracać uwagę na otoczenie, obserwować i zbierać informacje. Przykład uczy lepiej niż słowa. Powiedział mi tak kilka razy. Instynktownie zerkam na prawo jazdy taksówkarza, przypięte do deski rozdzielczej. Abele Abate.

Niezbyt szczęśliwie się nazywa.

Naz nie lubi, kiedy biorę taksówki. Nie ma zaufania do innych, nie wierzy, że ochronią mnie przed krzywdą. Ale w tej sytuacji nie miałby za wiele do powiedzenia.

Podczas jazdy pogrążam się w myślach, dumając, dokąd mógł uciec i co teraz robi.

Część mnie boi się poznać prawdę.

Przez korki dojazd do domu trwa prawie godzinę i kosztuje mnie sześćdziesiąt dolców. Uch. Daję kierowcy studolarowy banknot, prosząc, żeby zachował resztę. Wydaje się zaskoczony tym gestem i obdarza mnie kolejnym uśmiechem, dziękując cicho.

Przez całą drogę nie próbował mnie zagadywać.

Doceniam.

Dom wydaje się wręcz odrażająco cichy. Niezbyt lubię tutaj przebywać, zwłaszcza sama. To miejsce nawiedzają wspomnienia, a wiele z nich nie należy do najlepszych. Wspomnienia naszych kłótni, tego, jak dosypałam Nazowi prochów do jedzenia… Wspomnienia czasów, kiedy rozważał odebranie mi życia, chwili, w której zorientowałam się, że mieszka w nim potwór. Oboje o mało nie zginęliśmy w korytarzu, w dwie różne noce, i choć wszystko zostało posprzątane dawno temu, to czasami, gdy spojrzę pod odpowiednim kątem, mam wrażenie, że wciąż mogę dojrzeć ślady krwi.

Rozmawiamy o przeprowadzce, ale jeszcze nie powzięliśmy żadnych konkretnych kroków w tym kierunku, zbyt zajęci codziennością, by podjąć decyzję.

Zbyt zajęci próbami przystosowania się do naszych nowych rzeczywistości.

On, tak wolny, jak człowiek jego pokroju może być.

I ja, teraz jego żona.

Szaleństwo.

Używam swoich kluczy, żeby otworzyć frontowe drzwi, po czym wchodzę do środka i zaraz zamykam za sobą. Killer, mój pies, śpi w salonie. Zaalarmowany, podnosi głowę, kiedy wchodzę, a po chwili pędzi już radośnie w moją stronę i macha ogonem, wyraźnie spragniony zabawy. Głaszczę go po głowie i drapię za uszami, ale jestem zbyt wyczerpana, by robić dziś cokolwiek więcej.

Wzdycham, zrzucając buty tam, gdzie stoję, i z psem przy nodze idę do pieczary. Może zdrzemnę się na kanapie, o ile zdołam wyłączyć mózg na tyle, żeby zasnąć. Bóg jeden wie, kiedy Naz wróci. Może za kilka godzin, a może za kilka dni.

– Szybko ci poszło.

Z ust wyrywa mi się krzyk, gdy rozlega się niespodziewany głos, zaskakując mnie jeszcze bardziej niż dzisiejsze strzały. Co, do diabła? Nogi uginają się pode mną i o mało nie upadam na podłogę, w panice szukając źródła dźwięku. Naz siedzi przy biurku w swojej pieczarze, ze wzrokiem utkwionym w rozłożonej gazecie.

– Jezu Chryste, Naz! Co ty robisz?!

– Czytam dzisiejszą gazetę.

– Czytasz dzisiejszą gazetę? – powtarzam.

Pieprzoną gazetę? Serio?

– Tak – potwierdza. – Kupiłem po drodze do domu.

– Kupiłeś? – pytam z niedowierzaniem. – Po drodze?

Spogląda na mnie i unosi brew.

– Dlaczego powtarzasz wszystko, co powiem?

– Dlaczego powtarzam wszystko, co powiesz?

On nie może mówić poważnie, prawda?

Kurwa mać, a jednak mówi.

Serio?

Naz kręci głową, odkładając gazetę na biurko, po czy odchyla się w fotelu i odwraca nieznacznie w moim kierunku.

– Teraz już rozumiem, czemu nie znosisz, kiedy ja to robię. To dość irytujące.

– Ja po prostu… – Serio, co się tu wyprawia, do diabła? – Nawet nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem, co się dzieje. A ty… Co ty robisz?

Marszczy brwi, jakby to moje zachowanie nie miało sensu. I może nie ma, ale jestem totalnie oszołomiona. Co on tu robi? Zniknął z delikatesów, zostawił mnie tam, zmuszając, żebym poradziła sobie sama, i zrobił to tylko po to, żeby pojechać prosto do domu i przeczytać cholerną gazetę?

To się nie klei.

– Jak dotarłaś do domu? – pyta, przyglądając mi się podejrzliwie.

– Wzięłam taksówkę.

– Przecież mówiłem ci…

– Taa – wchodzę mu w słowo, zanim zdąży wygłosić mi kazanie za to, że go nie słucham. – A niby jak inaczej miałam się tu dostać?

– Mogłaś zadzwonić po samochód – powiedział. – Dotarcie do Hell’s Kitchen zajęłoby im góra dwadzieścia minut.

– Wiesz, w ogóle nie byłoby tego problemu, gdybyś sobie nie poszedł.

– Kazał mi się wynosić – powiedział Naz lekko, znów biorąc do rąk swoją gazetę i odwracając się. – Co innego miałem zrobić?

– Eee, no nie wiem, zabrać mnie ze sobą? Nie musiałeś mnie tam zostawiać.

– Byłaś bezpieczna.

– Bezpieczna? – prycham. – A skąd możesz to wiedzieć?

– Bo mnie tam nie było – stwierdza rzeczowo.

Nie jestem do końca pewna, co na to powiedzieć.

– Ale skąd mogłeś wiedzieć…?

Znowu odkłada gazetę, tym razem z teatralnym westchnieniem irytacji, zupełnie jakby nie chciał o tym rozmawiać. Pewnie nie powinnam naciskać, ale chcę usłyszeć, co ma do powiedzenia.

Chcę jakiegoś wytłumaczenia.

Zasługuję na nie.

– Nie jesteś tępa, Karisso, więc nie zachowuj się, jakbyś była – mówi, patrząc na mnie znacząco. – Nigdy nie chcesz spojrzeć na pełen obraz sytuacji, chociaż masz go zawsze tuż pod nosem. Skąd mogę wiedzieć, że to do mnie strzelali? Powiedz mi coś, skarbie… Kto inny w tej knajpie był na celowniku? Istnieje tylko jeden powód, dla którego ktoś mógłby zrobić coś takiego, i właśnie na niego patrzysz. – Wskazuje na siebie. – Więc tak, wiem, że byłaś bezpieczna, bo mnie tam nie było. Czy to dostatecznie dobra odpowiedź?

Chcę oznajmić, że nie, wcale nie dostatecznie, ale wiem, że on nigdy nie przyjmie tego do wiadomości. Mimo wszystko nie mogę się powstrzymać.

– Wiesz, to nie jest twoja wina.

– Więc czyja? Twoja?

– A czemu to zawsze musi być czyjąś winą? – pytam, podchodząc do jego fotela i siadając na rogu drewnianego biurka. – Takie rzeczy po prostu czasem się zdarzają.

– Posłuchaj, doceniam, co próbujesz powiedzieć, ale… Nie rób tego – odpowiada. – Już dawno temu zaakceptowałem fakt, że będę musiał wyspać się tak, jak sobie pościeliłem. Nic, co zrobię albo czego nie zrobię, dzisiaj nie zmieni tego, co zrobiłem wczoraj.

– A co zrobiłeś wczoraj?

Skupia wzrok na mnie i wiem, że od tej chwili muszę być ostrożna, bo Naz nie jest w nastroju na moje wybryki. Wygląda na rozzłoszczonego. Wygląda prawie jak Vitale.

– Wiesz, co mam na myśli, Karisso. Teraźniejszością nie da się nadrobić przeszłości.

– Mhm, łapię – odpowiadam. – Przeprosiny nie znaczą, że ktoś automatycznie ci wybaczy.

– Dokładnie – przytakuje. – A ja nawet nie przeprosiłem.

– A jest ci przykro?

– Nie.

Nie powinnam się śmiać, a jednak to robię. Zawsze jest taki dosadny. Naz spogląda na mnie. Kąciki jego ust nawet nie drgną, ale widzę, jak jego twarz łagodnieje nieznacznie, jak ciało się odpręża. Przez chwilę siedzimy w ciszy – ja patrzę na niego, on w gazetę – która w końcu staje się nieznośna.

– Co nadal nie oznacza, że to twoja wina.

Gazeta z plaskiem ląduje na biurku, a Naz wydaje jęk, przeciągając dłońmi po twarzy.

– Karisso…

– No ale zobacz, ja tylko mówię, że jesteśmy odpowiedzialni wyłącznie za swoje czyny. Nie za to, co robią inni ludzie. – W ogóle nie wygląda, jakby kupował takie wyjaśnienie, ale kontynuuję mimo to. – Więc okej, jesteś odpowiedzialny za to, co zrobiłeś wczoraj, ale to, co ktoś inny zrobił z tego powodu dzisiaj? To już jego sprawa, Naz. Nikt nikogo nie zmuszał do zemsty.

– Z tym nie mogę się zgodzić.

– Pff, mam rację i dobrze o tym wiesz – upieram się. – Zemsta to wybór, i tyle. Człowiek sam decyduje, czy chce się odegrać. Zawsze może wybrać wspaniałomyślność.

Naz patrzy na mnie, jakby wyrosła mi druga głowa. Nie wiem, czy moje słowa do niego docierają, ale mam nadzieję, że tak. Naprawdę chciałabym, żeby to wszystko się skończyło. Może w naszym przypadku to jak oczekiwanie cudu, ale myślę, że nie ma w tym nic złego. W liczeniu na cud.

– Wiesz co? – odzywa się po chwili, odrywając wzrok ode mnie. – Byłaś znacznie bardziej uległa, zanim cię poślubiłem.

Znowu się śmieję.

Choć pewnie nie powinnam.

– Nieważne – odpowiadam, przewracając oczami, kiedy wraca do czytania. Przyglądam mu się badawczo, własne słowa wciąż krążą mi po głowie. Zemsta. Część mnie zorientowała się, że właśnie tym musiał się zająć, że to dlatego opuścił lokal tak szybko, zostawiając mnie samą.

– Jak w ogóle dostałeś się do domu?

– Autem.

– Serio? Twojego auta nie było na podjeździe.

– Zaparkowałem w garażu.

Marszczę brwi.

– Zatrzymywałeś się gdzieś po drodze?

Potrząsa wymownie gazetą, nie przerywając czytania. Kupił ją po drodze… Tak powiedział wcześniej.

To wszystko?

– Nie byłeś nigdzie indziej?

Powoli przenosi wzrok na mnie, nieznacznie mrużąc oczy.

– Nie.

Zostawiam ten temat, dobrze wiedząc, że przeciągam strunę. Mamy teraz pewną zasadę, do której oboje się stosujemy: ja nie zadaję pytań, jeśli wiem, że nie zniosę odpowiedzi, bo on nigdy mnie nie okłamie, nieważne, w jakiej kwestii. Jak powiedział, niewiedza zdecydowanie jest błogosławieństwem, ale jeśli będę chciała wiedzieć, powie mi.

Ot, taki plus małżeństwa.

Choć wcześniej nieraz wyszło mi to bokiem, zwłaszcza przez tę jego dosadność. Na przykład kiedy zaczęłam temat profesora Santino, a on poinformował mnie bez ogródek, że wbił mu wskaźnik między żebra.

Więc jeśli twierdzi, że nie zatrzymywał się nigdzie indziej, to postanawiam mu wierzyć.

Wybieram zaufanie, tak jak on nadal, obawiam się, wybiera zemstę.

Rozdział 2Ignazio

Karissa ma jakiś sen.

Karissa ma jakiś sen.

Albo raczej koszmar.

Słyszę, jak pojękuje obok mnie. Jej ciało jest napięte, nabuzowane jak żywy kabel. Obawiam się, że gdybym spróbował ją teraz obudzić, mogłaby popieścić mnie prądem.

Zastanawiam się nieraz, czy śni o nas. Czy czasami nasza historia nawiedza ją w wersji „żyli długo i szczęśliwie”? Czy jej sny zawsze są o wszystkim, co zrobiłem? O zadanym przeze mnie bólu, o cierpieniu, jakiego doświadczyła, o grozie zakochania się w człowieku takim jak ja. Zastanawiam się nad tym, ale nigdy nie pytam, bo nie jestem pewien, czy to ma jakieś znaczenie.

Nie jestem pewien nawet, czy w ogóle pamięta te sny.

Nigdy mi o nich nie mówi.

Poza tym sny nie znaczą nic, gdy nadchodzi rzeczywistość.

Życie jest, jakie jest.

Nie można mu uciec.

Wentylator na suficie obraca się powoli, podmuch porusza jej włosami. Wyciągam rękę i delikatnie odgarniam zbłąkany kosmyk z twarzy Karissy, przyglądając się jej przez chwilę, po czym pochylam się i całuję w policzek. Nie budzi się, pogrążona w otchłani koszmaru, nieświadoma mojej obecności. Mam nadzieję, że nachodzącej nieobecności również nie zauważy.

Nie chcę, żeby się nią martwiła.

Najostrożniej, jak mogę, wstaję z łóżka, upewniając się, że jej nie obudzę. Po drodze do drzwi chwytam czarne spodnie od dresu, wciągam je w mrocznym korytarzu i schodzę na dół.

Na szczęście udaje mi się przejść obok kundla. Wciąż mnie nie lubi, nie żebym go za to winił. W końcu zastrzeliłem właścicielkę psiaka na jego oczach. Niestety czasami utrudnia skradanie się i zachowanie spokoju w tym domu.

Jest ciepła, jesienna noc, dochodzi północ, ale pod bosymi stopami czuję chłód marmurowej kuchennej podłogi. Zatrzymuję się przy zlewie i wyciągam nóż do wykrawania z drewnianego bloku na szafce. Ma czarną rączkę i wąską, długą na osiem cali klingę o czubku dostatecznie ostrym, by oddzielić nim mięso od kości.

W końcu do tego właśnie służy.

Zdejmuję kluczyki z wieszaka przy drzwiach i wchodzę do garażu, pamiętając, by zamknąć za sobą drzwi. Otwarte stanowią zaproszenie, którego nie chcę w tej chwili kierować do nikogo, a zwłaszcza nie do Karissy. Lepiej, żeby została tam, gdzie jest, pogrążona w głębokim śnie.

Nieświadoma.

Otwieram bagażnik swojego mercedesa i wpycham kluczki do kieszeni spodni. Momentalnie słyszę jęk, kiedy coś porusza się w samochodzie. Unoszę pokrywę i patrzę na pogrążony w mroku kształt oświetlony mdłymi światłami bagażnika.

Pot pokrywa go od czubka łysej głowy po palce u bosych stóp. Twarz ma całą mokrą, zroszoną wielkimi kroplami, brudna biała koszulka klei się do ciała. I śmierdzi. Jezu, jak on obrzydliwie cuchnie. Miesiąc zajmie mi pozbycie się smrodu szczyn z bagażnika. Gniew ogarnia mnie na samą myśl, że się zlał, pieprzony tchórz bez kręgosłupa. Ma szczęście, że nie wbiłem mu noża w gardło, tu i teraz. Szczęście, że może, może… dożyje następnego dnia.

Mam nadzieję, że tak będzie, dla jego dobra.

Wygląda, jakby chciał przetrwać.

Patrzy na mnie oczami rozszerzonymi paniką. Kiedy dostrzega nóż, wybucha płaczem. Zaczyna hiperwentylować, wciąga powietrze przez nos, próbując oddychać, ale taśma, owinięta wokół głowy i zakrywająca usta, niemal go dusi. Nadgarstki i kostki też ma związane, co jednak nie powstrzymuje go przed rzucaniem się dziko w bagażniku i robieniem cholernego hałasu.

– Co ja ci powiedziałem, Armando? – Przykładam mu nóż do gardła. Tężeje i przestaje się szamotać, żeby się na niego nie nadziać. – Jeśli moja żona cię usłyszy, nie będę miał innego wyjścia, jak rozpruć ci pierdolone gardło.

Próbuje przestać płakać i cichnie niemal zupełnie, chociaż łzy dalej płyną mu z oczu. Nienawidzę patrzeć, jak ktoś płacze, nieważne, czy mężczyzna, czy kobieta, ale najbardziej denerwuje mnie widok szlochających facetów, którzy teoretycznie należą do rodziny. Ktoś, kto przysiągł żyć ze spluwą, nie powinien się rozklejać, gdy tylko zda sobie sprawę, że on też może od niej umrzeć.

Albo od noża, który w moich rękach może zadać znacznie więcej bólu.

Armando Donati był jednym z ulicznych wojowników Raya, typem, który odwalał brudną robotę, taplał się w gnoju i nie miał nic przeciwko naginaniu reguł, żeby wygrać wojnę. Porwania, wyłudzenia i napaści stały się jego specjalnością, podobnie jak strzelanie z auta. Zajmował się tymi sferami życia, w których nie było żadnego honoru. Tymi, o których nikt nie mówił. Armando miał talent do sprawiania, by obrażenia wyglądały bardziej na efekt przypadkowej burdy niż celowego działania. Ray wszędzie miał swoje oczy i uszy, a większość informacji pochodziła od Armando i jego bandy krwawych złodziei.

Więc gdy tylko przed lokalem mojego ojca padły strzały, naturalną koleją rzeczy pomyślałem o nim.

– Żadnych krzyków – mówię mu. – Jeśli chcesz mieć szansę na powrót do domu, będziesz słuchał. Rozumiemy się?

Gorliwie kiwa głową.

– Dobrze.

Nożem przecinam taśmę na jego ustach i patrzę, jak z dziury wypływa krew, gdy ostrze rozdziera wargę. Wydaje stęknięcie i zduszony jęk, z oczu płyną kolejne łzy, ale nie krzyczy. Głęboko nabiera powietrza, a gdy tylko je wypuszcza, natychmiast zaczyna błagać.

– Proszę, Vitale, to nie byłem ja! Przysięgam na Boga! Na moją żonę, moje dzieci! Przysięgam na rodzinę! Nie zrobiłem tego! Nie zabijaj mnie!

Mam ochotę wbić mu nóż w krtań, żeby zamilkł, ale zamiast tego przykładam wolną rękę do jego ust i nosa, przyciskając mocno. Zaczyna się rzucać, ale przestaje, gdy tylko mówię: „Nie”.

Nie może oddychać. Wiem o tym. Robi się czerwony na twarzy, oczy wychodzą mu z orbit.

– Wiem, że to nie byłeś ty – warczę – więc nie marnuj oddechu na tłumaczenie, bo następnym razem sprawię, że przestaniesz oddychać na dobre.

Puszczam, a on znowu ze świstem nabiera powietrza. Mam jego krew na ręce, którą bezwiednie wycieram w spodnie. Dopiero kiedy jest już za późno, zdaję sobie sprawę, co zrobiłem.

Cholera.

Teraz muszę je spalić, żeby pozbyć się dowodu.

Tym razem Armando jest cicho. Znaczy, wciąż dyszy i rzęzi, ale przynajmniej nie próbuje więcej błagać.

Mieszka w Hell’s Kitchen, niedaleko delikatesów mojego ojca, w mieszkaniu nad sklepem należącym niegdyś do Raya, tym samym, który okradłem, kiedy miałem szesnaście lat. Zatrzymałem się tam po drodze do domu, żeby wziąć gazetę… I tak się złożyło, że przy okazji wziąłem ze sobą również starego kumpla.

Wiem, że tego nie zrobił. Wiem, bo siedział na rozkładanym fotelu, w bokserkach, i oglądał telenowelę jak mała suka, którą jest. Ale sam fakt, że tego nie zrobił, nie oznaczał, że nie wie, kto za tym stoi. Ludzie jego pokroju są jak wilki – biegają watahami.

Ja szukam samca alfa.

Tego dostatecznie odważnego, żeby próbować mnie dopaść.

– Chcę wiedzieć, kto ostrzelał lokal w Hell’s Kitchen dzisiaj po południu – warczę i zaraz ciągnę dalej, zanim zacznie się kolejna litania „to nie byłem ja”. – Ulice mówią, Armando, a ty jesteś człowiekiem tak bliskim szczurowi z kanałów, jak to tylko możliwe w tym biznesie. Słyszysz wszystko. Ludzie Raya padają jak muchy. Ale jakimś cudem ty wciąż żyjesz i mogę się domyślić, z jakiego powodu. Dlatego chcę wiedzieć, kto za tym stoi. Dla kogo teraz pracujesz.

– Ja nie… – Słowa instynktownie wyrywają mu się z gardła, ale zaraz sam ucisza się haustem powietrza, przełykając kłamstwa, w mówieniu których został wytrenowany. Wszystkich nas uczy się przeczyć jakimkolwiek związkom ze sprawą, ale on wie lepiej. Wie, że kłamstwo sprowadzi na niego tylko śmierć. – Słuchaj, nie poznałem go. Jeszcze do mnie nie przyszedł, przysięgam! Jestem nikim. Niczym. On pewnie nie wie nawet, kim jestem! Ale ludzie gadają, sam wiesz… Ulice mówią, tak jak powiedziałeś. Jeden koleś przyszedł do mnie w zeszłym tygodniu, chciał jakichś informacji, słyszał ponoć, że mogę coś wiedzieć. Pytał o ciebie, ale nie powiedziałem mu nic, czego już by nie wiedział!

– Co to za jeden?

– Nie wiem, jak się nazywa.

Kiedy tylko słyszę jak przeczy, nóż śmiga w dół i wbija się w udo. Wyrywam ostrze natychmiast, ponownie zaciskając dłoń na jego ustach i nosie, tłumiąc krzyk bólu. Czerwienieje na twarzy. Po chwili podnoszę rękę, żałując tego momentalnie, gdy wrzeszczy:

– Joe! Mówią na niego Gruby Joe!

Szybko orientuje się, że popełnił błąd, i zaczyna znów błagać cicho, szlochając, a struga czerwieni płynie z rany na udzie. Nie ma jej za dużo, przetrwa z łatwością. Unoszę nóż, nakazując mu być cicho, kiedy ten przeklęty pies zaczyna szczekać w kuchni. Musiał nas usłyszeć.

Nasłuchuję przez chwilę, upewniając się, że Karissa nie wstała. Pies w końcu się zamyka i rezygnuje z dociekania, co dzieje się na zewnątrz.

– Dla kogo pracuje ten cały Joe? – pytam, gdy jestem już pewien, że nikt mi nie przeszkodzi. Muszę załatwić tę sprawę i zabierać dupę z powrotem na górę. – Tylko nie mów, że nie wiesz, bo następnym razem będę celował w tętnicę.

– Jest taki jeden, nowy w mieście.

– Tyle to wiem.

– Joe nie powiedział, dla kogo pracuje, i sam wiesz, Vitale… Wiesz, że nam nie wolno pytać! Ciągle mówił tylko „mój szef to, mój szef tamto”, to musi być ten nowy koleś!

– Czy ten nowy ma jakieś imię?

– Nazywają go Skazą, tak mi się wydaje.

– Tak ci się wydaje – powtarzam. – Lepiej, żeby dobrze ci się wydawało, albo pożałujesz, że podałeś mi fałszywe informacje.

– Jestem pewien – poprawia się. – Na sto procent.

Skaza. Hmm.

– I Gruby Joe pracuje dla tego Skazy?

Wkurwia mnie, że w ogóle zadaję to pytanie.

Moje życie zamieniło się w kiczowaty film o mafii.

– Musi – odpowiada Armando. – Bo nie wiem, kto inny mógłby to zrobić.

Stoję w miejscu, próbując wymyślić, co mam zrobić z tą informacją, kiedy Armando zaczyna jęczeć, cicho błagając o litość. Dźwięk działa mi na nerwy i odchodzę, rzucając nóż na skrzynkę z narzędziami, po czym chwytam rolkę taśmy izolacyjnej. Odrywam kawałek i przyklejam go na krwawe rozcięcie na jego ustach, uciszając go znowu.

– Masz szczęście, Armando. Widzisz, ostatnimi czasy staram się poprawić, być lepszym człowiekiem, takim, jakim mogę się stać według mojej żony. Więc nie zabiję cię dzisiaj. Dam ci szansę. Jeśli przetrwasz do rana, zabiorę cię do domu. Zostawię cię dokładnie tam, skąd cię zabrałem. Rozumiesz?

Nie może odpowiedzieć, nie kiedy usta znowu ma zaklejone taśmą, ale biorę jego stłumione, gorączkowe mamrotanie za zgodę. Dawniej sytuacja w ogóle nie podlegałaby negocjacjom. Wejdź mi w drogę, a zginiesz. Ale nie mogę już tego robić, nie mogę w tym siedzieć. Jeśli nie będę elastyczny, nie stanę się godny pochwały.

A próbuję takim się stać, dla niej.

– Ale pamiętaj… Jeżeli ściągniesz na siebie uwagę mojej żony, zrywamy umowę.

Z trzaskiem zamykam bagażnik, słysząc stłumiony szloch, lecz Armando zaraz cichnie. Szczur chce żyć.

Podnoszę nóż i wracam do domu, upewniając się, by zamknąć drzwi za sobą. Killer na mój widok cofa się o parę kroków. Jego pierś faluje, gdy zaczyna warczeć.

W kuchni sięgam do szafki przy zlewie i wsuwam rękę do torebki z psimi przysmakami o smaku pepperoni. Rzucam parę kundlowi, a on zżera je łapczywie, zbyt skupiony na smakołykach, żeby zawracać sobie mną głowę.

Zmywam krew z ostrza i wkładam nóż do zmywarki, po czym ruszam w kierunku schodów, po drodze zachodząc do pralni. Zdejmuję spodnie i wciskam je w stos brudnych ciuchów, notując w myślach, że później muszę coś z nimi zrobić.

Potem idę na górę, z powrotem do sypialni.

Karissa nadal śpi. Wygląda, jakby nie ruszyła się nawet o centymetr. Kładę się obok, otaczam ją ramieniem i przyciągam do siebie.

Martwiłem się o nią dzisiaj.

Dzięki Bogu, że jest bezpieczna.

Musi taka pozostać.

Porusza się, przebudzona na moment, wtula się we mnie i zasypia z powrotem w moich ramionach. Znowu o czymś śni, ale tym razem uśmiecha się.

Nie robiłaby tego, gdyby wiedziała, o czym myślę. Gdyby wiedziała, gdzie wędruje mój umysł, co chcę zrobić. Staram się, dla niej, staram się najlepiej, jak potrafię, ale nie jestem pewien, jak wiele mogę jej dać. Mówi, że zemsta to wybór, i może ma rację. Może to faktycznie wybór.

Ale może ja po prostu chcę ją wybrać.

Czy pragnienie zemsty naprawdę jest aż tak złe?

Nie sądzę.

***

– Dzień dobry – mamrocze Karissa zaspanym głosem, ziewnięcie zniekształca jej słowa.

Spoglądam w stronę drzwi, gdy wchodzi do kuchni. Włosy ma poplątane, w nieładzie. Jest ubrana tylko w za duży, czarny T-shirt, który, jak się domyślam, wygrzebała z mojej szafy. Połowa jej garderoby pochodzi stamtąd.

– No cześć. – Nie jestem pewien, czy mam ochotę nazywać ten dzień „dobrym”. Nie zmrużyłem oka i prawdopodobnie nie będzie mi dane się zdrzemnąć aż do jutra. – Wcześnie wstałaś. Jest siódma, może ósma rano. Zegary należą do rzadko spotykanych przedmiotów w tym domu, a mnie nie chce się spoglądać na telefon. Ubrałem się już w okolicach czwartej.

– No – mamrocze. – Źle mi się spało.

Rozważam wytknięcie jej, ile właściwie spała zeszłej nocy, ale odpuszczam.

– Biedactwo.

– Co nie? – Karissa grzebie przy ekspresie i parzy sobie kawę, podczas gdy ja wyjmuję naczynia ze zmywarki i upewniam się, że wszystko, włącznie z nożem, wraca na swoje miejsce. Obserwuje mnie, czekając na swoją kawę. Killer ociera się o jej nogi, domagając się uwagi, a ona głaszcze go po głowie. – Chyba byłeś zajęty dzisiaj rano.

Zrobiłem kupę prania, spaliłem spodnie i wyszorowałem każdy zakamarek kuchni, wszystko po to, żeby zająć się czymś w oczekiwaniu, aż wstanie.

– Najwidoczniej nie jesteś jedyną osobą, której źle się spało.

Przygląda mi się uważnie, bierze do ręki gotową kawę i dmucha na parujący napój.

– Wiesz, to nadal nie jest twoja wina.

Nieruchomieję i zamykam oczy, zmuszając się, by nie reagować. Nie chcę znowu przerabiać tej rozmowy. Z tymi swoimi ciągłymi zapewnieniami Karissa zaczyna brzmieć jak cholerne nagranie o samopomocy. Po chwili podejmuję przerwaną czynność i zmieniam temat.

– Jakie masz plany na dzisiaj?

– Och, no wiesz, trochę tego, trochę tamtego.

Rzucam jej spojrzenie, kiedy upija łyk kawy. Celowo próbuje mnie sprowokować.

– A gdybyś tak łaskawie rozwinęła?

– Przez większość dnia mam zajęcia – odpowiada i po krótkiej pauzie dodaje: – O czym już wiesz. A poza tym nic specjalnego. Może wpadnę później do Melody. Dawno się z nią nie widziałam. A co ty będziesz robić?

– Nic.

– Nic?

– Nic.

– Brzmi ekscytująco.

– Jestem pewien, że to będzie dokładnie tak fascynujące, jak brzmi – odpowiadam. – Chcesz, żebym zawiózł cię do miasta?

– Nie, dzięki. Mogę po prostu wziąć taksówkę.

Wyciągam telefon z kieszeni, gdy tylko padają te słowa.

– A może zamiast tego zamówię dla ciebie samochód?

Wzrusza ramionami, jakby to było bez różnicy, i wypija duszkiem kawę. Ale różnica jest. Kierowcy na zamówienie są zweryfikowani, znam ich nazwiska i adresy.

Wiem, gdzie mieszkają ich rodzice.

– Jak chcesz – odpowiada, odpychając się od szafki z zamiarem opuszczenia kuchni. – Będę gotowa za jakieś czterdzieści pięć minut.

– No to załatwię, żeby ktoś cię wtedy odebrał.

Godzinę później samochód stoi przy krawężniku przed domem, podczas gdy Karissa guzdrze się, karmiąc psa i robiąc sobie jeszcze jedną kawę, tym razem na wynos. Kiedy w końcu jest gotowa, wspina się na palce, by cmoknąć mnie w usta, po czym kieruje się do drzwi.

– Miłego robienia niczego.

– Z pewnością będzie miło – odpowiadam, patrząc, jak wychodzi i zostawia mnie samego. Zazwyczaj nienawidzę, kiedy sobie idzie, ale dzisiaj na ten widok czuję ulgę. Czuję, że wreszcie mogę odetchnąć głęboko, nie ryzykując zdradzeniem się przed nią z tym, co robię. Nie będę musiał oglądać tego wyrazu na jej twarzy. Wyrazu, który mówi, że nadal czasem ją przerażam, nawet teraz.

Dawno go nie widziałem.

I starałem się go nie przywoływać, to na pewno.

Wzdycham, rozglądając się po nieskazitelnej kuchni i wdychając ostry zapach wybielacza, który zostaje na wszystkim. Opieram się o szafkę przy zlewie. Killer stoi w progu i przygląda mi się, cofając uszy. Gdy tylko nasze spojrzenia spotykają się, słyszę warczenie dobywające się z głębi jego piersi.

– Nie patrz tak na mnie – mówię. – Robię, co muszę.

Nie rusza się i wydaje pojedyncze szczeknięcie. Sięgam do szafki przy mojej głowie, łapię smakołyk i rzucam psu. Warczenie momentalnie cichnie i Killer pożera przysmak, machając ogonem. Zapomina – przynajmniej na chwilę – że powinien traktować mnie jak wroga.

Łatwo go wytresować.

Łatwo oszukać.

Jeśli będzie trzymał tak dalej, to może nawet go polubię.

Albo nie.

Chwytam kluczyki i wychodzę do garażu. Teraz jest tu nieco cieplej niż zeszłej nocy. Zanosi się na gorący dzień.

Otwieram bagażnik auta i krzywię się, kiedy znowu uderza mnie smród. Odsuwam się, rozpędzając go ręką. Sukinsyn, cuchnie nawet gorzej niż wczoraj. Będę potrzebował tony wybielacza, żeby ogarnąć tę katastrofę.

Armando jest nieprzytomny, ale widzę, że jego pierś się porusza. Wciąż oddycha. Przetrwał noc.

Szczęśliwy drań.

– Wstajemy, słoneczko – odzywam się, klepiąc go po twarzy i budząc z drzemki. Niesamowite… Spał więcej w pieprzonym bagażniku niż ja w moim własnym łóżku.

Zajmuje mu chwilę, zanim oprzytomnieje. Zaraz jednak orientuje się, gdzie jest, przypomina sobie, co mu zrobiłem. Wzdryga się na mój widok, mrugając szybko, jego twarz wykrzywia ból.

– Wygląda na to, że dotrwałeś do rana. Gratulacje.

Wczoraj zapewne zasnął z płaczem, przekonany, że to koniec, że tylko odwlekam jego śmierć, potorturuję odrobinę, zanim odbiorę mu życie. Musiał odpłynąć z myślą, że już nigdy więcej nie zobaczy nadejścia nowego dnia.

Wciąż mam ochotę zabić sukinsyna, tak dla zasady. Nie zostawiaj świadków. A on ewidentnie widział, czym zajmowałem się wczoraj. Ale nie zabiję go. Zamiast tego pozwolę mu złapać drugi oddech.

– Nie zabiję cię dzisiaj, Armando. Umowa to umowa, dotrzymuję słowa. Ale to nie znaczy, że nie zabiję cię jutro. Wystarczy, że choć raz popełnisz błąd i wejdziesz mi w drogę, a skończę z tobą i nie będę na tyle litościwy, żeby po prostu poderżnąć ci gardło. Rozumiemy się?

Kiwa głową i zaczyna płakać znowu, łzy tryskają mu z oczy. Zdegustowany, z trzaskiem zamykam bagażnik, obchodzę auto i siadam za kierownicą. Zabiorę go do domu, tak jak obiecałem, i wypuszczę, tak jak obiecałem. Dam mu szansę na przeżycie reszty jego dni.

Lepiej, żeby mnie nie rozczarował.

I tak nie zostało mi już wiele cierpliwości.

Rozdział 3Karissa

Kawiarnia nieopodal Uniwersytetu Nowojorskiego jest prawie pusta we wtorkowe popołudnie. Większość studentów ma wykłady albo zdążyła już wrócić do domu. Tylko kilka stolików jest zajętych, nikt nie czeka w kolejce do kasy. Biorę łyk mojej czekoladowo-miętowej herbaty i rozglądam się po lokalu, stukając stopą w podłogę pokrytą ciemnym linoleum. Przyjęłam już dzisiaj mnóstwo kofeiny, dostatecznie dużo, by postawić na nogi uśpionego konia, ale to nie z tego powodu jestem taka nerwowa.

Nie, to przez to, co wydarzyło się w delikatesach.

Nie mogę przestać o tym myśleć.

Zastanawiam się, jak czuje się Giuseppe, co o tym sądzi. Dzieło jego życia zostało zamknięte przez grad kul, który padł nie wiadomo skąd, w biały dzień. Pamiętam, jak Naz mówił, że ojciec załatwił sobie dodatkową ochronę po tym, jak jego syn związał się z Raymondem Angelo, ale po raz pierwszy te środki ostrożności okazały się faktycznie potrzebne.

Mogę tylko sobie wyobrażać, co to znaczy dla relacji, jaką ojciec i syn zaczynali tworzyć na nowo.

Czy da się to jeszcze jakoś odkręcić?

– Ziemia do Karissy! – Ktoś pstryka palcami tuż przed moją twarzą. – Masz napad?

Wzdrygam się, spoglądając na Melody po drugiej stronie małego, okrągłego stolika.

– Że co?

– Jezu, myślałam, że masz załamanie nerwowe albo coś – odpowiada, potrząsając głową i przyglądając mi się bacznie. – Mówię do ciebie od jakichś trzydziestu cholernych minut, a ty nawet nie raczyłaś zauważyć, że w ogóle tu jestem.

Ignoruję fakt, że siedzimy tutaj najwyżej od dziesięciu minut. Opieram się o krzesło, obejmuję kubek obiema dłońmi i obdarzam ją niepodzielną uwagą.

– Więc o czym mówiłaś?

– Sama już nie wiem – burczy, a głowa opada jej na otwartą książkę na stoliku. Po chwili mamrocze dalej, głosem stłumionym przez kartki: – Czemu ja to sobie robię?

– Może jesteś masochistką – podsuwam. – Potrzebujesz w swoim życiu jakiegoś dobrego sadysty.

Osiągam tyle, że Melody lekko podnosi głowę i posyła mi mordercze spojrzenie. Śmieję się, wzruszając ramionami. Kto wie. Nigdy, nawet za milion lat nie pomyślałabym, że mogę być ekshibicjonistką, ale Naz twierdzi, że jestem. A ja nie mogę zaprzeczyć, że ogarnia mnie dreszczyk emocji na myśl o byciu obserwowaną.

– No co, nigdy nie wiesz. Każdy ma jakiś fetysz.

– Jestem idiotką – stwierdza Melody, ignorując moją sugestię. – Jestem stuprocentową, pieprzoną kretynką. Nie ma innego wytłumaczenia. Nigdy się nie nauczę.

Dramatycznie wali głową w swój nowiutki podręcznik i dopiero potem się prostuje. Kolejne zajęcia z filozofii, już jej czwarte. Tym razem to filozofia umysłu, cokolwiek to znaczy. Nie wiem nawet, co to za różnica.

No bo czy cała filozofia nie jest, cóż, z umysłu?

Melody zaliczyła wszystkie swoje przedmioty, oceny ma coraz lepsze, ale to nie powstrzymuje jej od narzekania za każdym razem.

A ja? Ja dałam sobie z nią spokój. Filozofia po prostu nie jest dla mnie.

Melody z kolei wpadła na światły pomysł, by wybrać ją na specjalizację. Dyplom z filozofii? Co się w ogóle z tym robi?

– Nie bądź dla siebie taka surowa – mówię. – To wszystko tylko opinie, pamiętasz?

Znów zarabiam mordercze spojrzenie.

Rany, jestem dzisiaj w formie.

– Nieważne – odzywa się po chwili. – To koniec. Więcej tego nie robię. Tutaj stawiam granicę.

Dosłownie rysuje palcem linię przez stół, a pomalowane na czerwono akryle skrobią po powierzchni tego czegoś, z czego jest zrobiony.

– Ta, jasne – mruczę, wyrywając jej książkę. Protestuje i próbuje ją odzyskać, wstaje nawet, jakby zamierzała na mnie skoczyć i bić się o to gówno, ale odpycham ją i przeglądam podręcznik. „Funkcjonalizm”. Dwa razy czytam definicję na początku rozdziału, ale brzmi dla mnie jak totalny bełkot. – Rany, to jest w ogóle po angielsku?

Przewraca oczami, znowu próbuje odzyskać książkę, ale bronię się dzielnie, przewracając strony. Po paru rozdziałach natykam się na stosik papierów – notatki. Już mam oddać Melody podręcznik, nie chcąc zmącić jej chaotycznego systemu nauki, jeśli w ogóle jakiś ma, gdy nagle mój wzrok spoczywa na pierwszej kartce. Pokrywa ją mnóstwo definicji, okraszonych notatkami na marginesach, ale na samej górze zauważam mały dopisek: imię chłopaka w serduszku.

Leo.

– Leo? – piszczę. Ja, do cholery, piszczę. – Jaki znowu Leo?

Gdy tylko wyrywają mi się te słowa, Melody siłą zabiera mi książkę, zamyka ją i wpycha do plecaka, jakby w ogóle nie musiała się uczyć. Pieprzyć funkcjonalizm. Patrzę z niedowierzaniem, jak jej policzki płoną czerwienią.

Rumieni się.

Melody Carmichael, zawsze taka pewna siebie i opanowana, rumieni się.

O ja pierdolę.

– Co to za jeden? – pytam. – Boże, Melody, gadaj natychmiast albo zacznę myśleć, że kręci cię DiCaprio.

Wzrusza ramionami.

– Nie jest taki zły.

– Nie, nie DiCaprio z Titanica – wyjaśniam. – Nie z Romea i Julii. Nawet nie z Wilka z Wall Street. Mam na myśli prawdziwego DiCaprio. Tego na swoim jachcie. Z wielką brodą.

Melody robi przerażoną minę i wzdryga się, spoglądając na mnie.

– Nie.

Unoszę brew.

– Kręcą cię tatusiowie?

Śmieje się i rzuca we mnie zwiniętą w kulkę serwetką.

– Jezu, weź się zamknij.

– No to kim on jest? – pytam, łapiąc serwetkę i odrzucając ją z powrotem. – Gadaj.

– Okej, okej! – Unosi ręce. – On jest… nikim, tak naprawdę.

– Nikim? Piszesz jego imię w serduszkach i twierdzisz, że jest nikim?

– No po prostu taki koleś, którego poznałam. Poszliśmy na kawę parę razy.

– Na kawę? – wydaję zduszony okrzyk i chwytam się za pierś w udawanej grozie. – Ale kawa to nasza rzecz!

Melody nadal się rumieni. Jestem totalnie skonsternowana. Najpierw Naz przewraca oczami, a teraz Melody robi się czerwona jak burak. Obudziłam się wczoraj w jakiejś alternatywnej rzeczywistości i nie mam pojęcia, jak się z niej wydostać. Nie wiem, czy w ogóle chcę.

– To nic poważnego – tłumaczy. – Ja nawet nie wiem, czy on właśnie tego szuka.

– Ale masz nadzieję, że tak.

– Mam – przyznaje z westchnieniem i przysuwa się bliżej nad stolikiem, uśmiechając się głupkowato. – Jest po prostu… Łoł. Perfekcyjny pod każdym względem. Chodzący ideał.

Oho. Słyszałam to już wcześniej.

O Paulu.

– Ideały nie istnieją – zauważam.

– Weź – zbywa mnie. – Ty wyszłaś za ideał, może nie?

Na dźwięk tych słów parskam ostrym śmiechem.

– No nie za bardzo. Naz jest… Jest wspaniały. To jego chcę w swoim życiu. Ale ideał? Coś ty. Mam pewność, że zgodziłby się ze mną.

– Ale jest idealny dla ciebie. Oboje jesteście, no wiesz… – Macha ręką w moją stronę, jakby to miało cokolwiek wyjaśniać. – Jakby to ujęła Meredith Grey, mroczni i pokręceni, co nie? On jest intensywny, a ty skomplikowana i po prostu dziwna, czaisz? Ale to jest dobre dziwactwo, rozumiesz… Wzajemne dziwactwo. Czasami koleś przeraża mnie jak diabli, a ty zaskakujesz mnie jak diabli, ale razem po prostu… Po prostu macie sens.

Gapię się na nią, kiedy wreszcie kończy paplać.

– Mamy sens.

– Macie – potwierdza. – A Leo… Nie wiem nawet, jak to wytłumaczyć. Sprawia, że czuję się, jakbym była jedyną oprócz niego osobą na świecie, jakby w tej chwili nic nie liczyło się bardziej niż ja. Słucha mnie… Naprawdę słucha. I wiem, że to szalone. Po tym, co stało się z Paulem, nie sądziłam, że kiedykolwiek znowu to poczuję, ale teraz czuję – wzdycha. – Czuję.

Nie wiem, co powiedzieć. Cieszę się jej szczęściem, oczywiście, ale jednocześnie martwię się. Paul był pierwszym chłopakiem, którego zatrzymała przy sobie na dłużej, i cóż, wszyscy dobrze wiemy, jak to się skończyło.

To znaczy ja wiem, jak się skończyło.

Dla większości Paul po prostu zaginął, rozpłynął się w powietrzu. Wciąż mają nadzieję, że pewnego dnia może wrócić.

Ja wiem lepiej.

To było jedno z tych zadanych Nazowi pytań, których potem gorzko pożałowałam.

– Cudownie – odpowiadam, prawie zupełnie szczerze. Cieszę się, że w końcu idzie naprzód. – Kiedy poznam tego szczęściarza?

– Uhm, nie wiem – mówi. – Może spotkamy się we czwórkę.

– We czwórkę? W sensie na podwójnej randce? – dopytuję. – Wydaje mi się, że Naz i ja nie za bardzo nadajemy się do takich rzeczy.

A raczej to Naz nie nadaje się na randki.

– No tak, racja. – Śmieje się. – Poza tym zanim zacznę robić jakieś plany, powinnam chyba nakłonić go, żeby w końcu ogarnął coś więcej niż zabieranie mnie na kawę.

– Chyba tak – zgadzam się i z uśmiechem patrzę, jak pakuje swoje rzeczy. – Trzymam kciuki.

– Ja też, dziewczyno… Ja też.

– Leo – powtarzam jego imię w zamyśleniu. – Ale to nie jest jakiś, eee, spasiony kloszard, co?

– DiCaprio? Daj spokój, nie jest z nim aż tak źle.

– Nie. – Śmieję się. – Twój Leo.

– Och, no co ty. – Wstaje i zarzuca sobie plecak na ramię. – Jest cudowny, totalnie spoza mojej ligi.

– Nikt nie jest spoza twojej ligi, Melody.

Uśmiecha się, niezdarnie obejmuje mnie jedną ręką i głośno cmoka w policzek.

– I właśnie dlatego zostałaś moją najlepszą przyjaciółką, Całuśnico. Ty naprawdę w to wierzysz. Widzimy się później, dobra?

Znika, zanim zdążę chociaż odpowiedzieć, wypada na zewnątrz i pędzi na zajęcia, żeby nie spóźnić się na test z filozofii. Siedzę przy stoliku jeszcze przez chwilę, popijając herbatę, po czym wstaję i zabieram ją ze sobą. Na dzisiaj skończyłam już zajęcia i rozważam złapanie taksówki, bo jedna akurat stoi nieopodal i aż się prosi, żeby ją wziąć, ale w ostatniej chwili zmieniam zdanie.

Wyciągam telefon i zamawiam samochód.

Zjawia się w ciągu kilku minut, prowadzony przez mężczyznę, którego mętnie kojarzę. Jechałam z nim już kiedyś, ale nie wiem, jak się nazywa. Otwiera dla mnie tylne drzwi, więc zajmuję miejsce, rozsiadam się wygodnie i szykuję na drogę powrotną na Brooklyn.

Kiedy dojeżdżamy, pozwalam mu znowu otworzyć mi drzwi, bo ci kolesie jakoś tak dziwnie się denerwują, gdy robię to sama. Nie wiem, czy taką mają politykę firmy, czy po prostu boją się, co w przeciwnym razie zrobiłby Naz, więc podporządkowuję się temu irytującemu zwyczajowi dla świętego spokoju.

Patrzę, jak samochód odjeżdża, po czym odwracam się w stronę domu i wtedy zauważam zaparkowane przed nim inne auto. Czterodrzwiowy, nieoznakowany czarny ford wygląda jak jakiś kiczowaty zły omen z tymi zaciemnianymi szybami i mnóstwem anten.

Detektyw Jameson opiera się o zderzak, ręce ma skrzyżowane na piersi. Kiedy spoglądam w jego stronę, odpycha się od auta i rusza w moim kierunku.

Wspaniale.

– Panno Ree… Uhm – mówi na powitanie, zatrzymując się przede mną. – Pani Vitale.

– Panie detektywie – odpowiadam. – Co pan tu robi?

– Nie mieliśmy okazji porozmawiać dłużej wczoraj, więc pomyślałem, że wpadnę.

– I co, przesłuchasz mnie?

– Skąd – przeczy, udając dotkniętego. – Chciałem po prostu poświęcić chwilę na złożenie gratulacji.

– Z jakiej okazji?

Kiwa głową w kierunku mojej dłoni.

– Twojego małżeństwa.

– Och. – Nieświadomie bawię się obrączką na palcu. – Okej. Eee, dzięki?

– Pogratulowałbym ci wczoraj, ale zniknęłaś, zanim zdążyłem. I twój mąż również, jeśli już o tym mowa. Zmył się, zanim w ogóle przyjechałem. Był tam z tobą, prawda?

– Ty mi powiedz – odpowiadam. – Powinieneś wiedzieć.

Odwracam się i ruszam już przed siebie, ale jego głos zatrzymuje mnie znowu.

– Swoją drogą to ciekawe, że to wydarzyło się tak szybko.

Powinnam iść dalej. Wiem, że powinnam. Ale chcę wiedzieć, co ma na myśli.

– Że co?

– Chodzi mi o to, że pobraliście się tak szybko – mówi. – Trochę mnie to zaciekawiło, wiesz… Zastanawiam się, czy ma to coś wspólnego z przywilejem małżeńskim. Czy zrobił to dlatego, żebyś nigdy nie zeznawała przeciw niemu w żadnej sprawie?

Na dźwięk tych słów aż się cofam, jakby uderzył mnie prosto w twarz. Jak śmie umniejszać to, co jest między nami?

– Oskarżasz go o coś?

– A powinienem?

– Naz nic nie zrobił – odpowiadam. – Po prostu jadł lunch, tak jak wszyscy inni. Jeden z niewinnych świadków zajścia.

Detektyw kręci głową.

– Skoro tak…

– Za pozwoleniem, skończyłam już tę rozmowę – przerywam mu i ruszam w kierunku domu, nie odwracając się tym razem. – Do widzenia, panie detektywie. Może pan wracać do swoich obowiązków.

Nie daję mu szansy na kolejną próbę sprowokowania mnie do rozmowy. Kiedy docieram do drzwi frontowych, ryzykuję szybkie zerknięcie ze siebie i widzę, że gapi się na mnie. Pewnie nie spodobało mu się to, co miałam do powiedzenia. Wchodzę do środka, uważnie zamykam drzwi za sobą i głośno tupiąc, idę przez dom, po drodze rzucając swoje rzeczy w salonie.

Kretyn.

Gdy tylko wchodzę do kuchni, potykam się o własne nogi. Naz stoi oparty o szafkę przy zlewie, dokładnie tam, gdzie był, kiedy wychodziłam godziny temu. Zupełnie jakby przez cały dzień nie ruszył się nawet o cal.

– Więc czego dzisiaj chciał Jameson? – pyta od razu.

– Wiesz, że tam był?

– Oczywiście.

Pewnie, że wiedział.

Wyjmuję butelkę wody z lodówki, otwieram ją i biorę łyk.

– Chciał się dowiedzieć, czy wzięliśmy ślub po to, żebym nie musiała zeznawać przeciw tobie. Naz zdaje się szczerze zdziwiony.

– Naprawdę? I co powiedziałaś?

– Powiedziałam, że nie, bo nie jesteś niczemu winien.

Momentalnie wybucha głośnym śmiechem, jakby nie mógł się powstrzymać.

– Tym razem – dodaję, spoglądając na niego spod przymrużonych powiek. Cieszę się, że uznał to za zabawne. – Niezależnie od tego, co myślisz, nie zrobiłeś wczoraj nic złego.

– Jak sobie chcesz.

– W każdym razie… – Przewracam oczami. – Nie mogę uwierzyć, że wiedziałeś o jego wizycie i nic nie zrobiłeś. Nawet nie próbowałeś go powstrzymać przed rozmową ze mną.

– Jesteś dużą dziewczynką, umiesz poradzić sobie sama.

Niemal krztuszę się wodą, kiedy to mówi. Drugi dzień z rzędu pozwolił mi samej zmierzyć się z policją. Stary Naz nigdy nie podjąłby takiego ryzyka. Stary Naz osobiście zająłby się wszystkim, włącznie z najdrobniejszymi detalami.

– Wiesz co, ostatnio mocno we mnie wierzysz.

– Ufam ci – odpowiada.

– Naprawdę?

– Oczywiście.

Te słowa wprawiają mnie w osłupienie. Może po tym wszystkim nie powinny, ale jednak. Zaufanie między nami było chwiejne i część mnie doszła do wniosku, że zawsze będzie jakimś problemem. Więc kiedy słyszę, jak prosto z mostu mówi, że mi ufa, niemal zwala mnie to z nóg. Chociaż szczerze powiedziawszy, zdaje mi się, że ja też nauczyłam się mu ufać.