Mydło, czyli radzimy się powiesić - Konstanty Ildefons Gałczyński - ebook

Mydło, czyli radzimy się powiesić ebook

Konstanty Ildefons Gałczyński

3,8

Opis

Książka stanowi plon poszukiwań profesora Jerzego S. Ossowskiego, najznamienitszego dziś gałczyńskologa. Jest to tym samym całkowicie nieznany Gałczyński, którego felietoniki z cyklu Mydło po raz pierwszy ukazują się w formie oddzielnego wydania. Te małe felietony, soczyste uwagi, swoiste dokumenty o „sztuce” przełomu lat dwudziestych i trzydziestych minionego stulecia przeleżały sobie najspokojniej na półkach bibliotek w żółknących rocznikach „Cyrulika Warszawskiego”. Ten tom jest dobrą gałczyńską zabawą. Inteligentną, dowcipną, błyskotliwą. Autor miał tego świadomość, skoro w jednym z „cyrulikowych” felietonów napisał: „Thomas Mann zaczynał w «Simplicissimusie», a skończył jako laureat Nobla. Ja zacząłem w «Cyruliku», a skończyć mogę na szubienicy...”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 115

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (22 oceny)
7
7
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdalenaLukas

Całkiem niezła

bardzo ciekawy zbiór felietonów
00

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta Do­bro­sła­wa Pan­kow­ska

Co­py­ri­ght © by Kira Gał­czyń­ska Mi­ko­łaj Gał­czyń­ski, War­sza­wa 2010

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa 2010

ISBN 978-83-244-0250-2

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11, 00-375 War­sza­wa

[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Całkowicie nieznany?

Co dziś, w roku 2010, kry­je się pod okre­śle­niem „nie­zna­ny Gał­czyń­ski”? I je­śli istot­nie ja­kiś nie­zna­ny tekst au­to­ra „Zie­lo­nej Gęsi” ist­nie­je, to jak do­szło do tego, że przez tyle lat się ucho­wał? Po­mi­mo szpe­ra­nia wie­lu ba­da­czy, a wcze­śniej stu­den­tów po­szu­ku­ją­cych atrak­cyj­nych te­ma­tów do swo­ich prac ma­gi­ster­skich czy na­wet dok­tor­skich, na wścib­skich żur­na­li­stach koń­cząc, pe­ne­tru­ją­cych nie wia­do­mo ja­kie re­wi­ry, aby do­ko­pać się do nie­co bar­dziej ory­gi­nal­nych niż na­chal­ne plot­ki przed­mio­tów swo­ich pu­bli­ka­cji.

Praw­da się jed­nak ujaw­ni­ła! Nie­zna­ny Gał­czyń­ski ist­nie­je, cze­go naj­lep­szym do­wo­dem jest ni­niej­szy tom. Pro­szę więc o prze­czy­ta­nie tych kil­ku słów wy­ja­śnie­nia.

„Koń by też pi­sał wier­sze, gdy­by mu dać sto zło­tych” – po­wta­rzał chęt­nie Gał­czyń­ski jako po­twier­dze­nie tezy, że każ­dy może pa­rać się po­ezją. Oczy­wi­ście może, je­śli mu się so­wi­cie – jak owe­mu ko­nio­wi – za­pła­ci. Ale co z tego wy­nik­nie – zmilcz­my. Przy­wo­ła­ny prze­ze mnie po­czą­tek uro­cze­go wier­sza Evi­va la po­esia mówi o tym do­wod­nie. Wiersz wy­dru­ko­wa­ny zo­stał w roku 1930 na ła­mach „Cy­ru­li­ka War­szaw­skie­go” – sa­ty­rycz­ne­go ty­go­dni­ka za­ło­żo­ne­go przez ska­man­dry­tów jesz­cze w roku 1926. Po wy­jeź­dzie Jana Le­cho­nia, sze­fa „Cy­ru­li­ka”, do Pa­ry­ża (rok 1929), ty­go­dnik tra­fił w ręce młod­sze­go po­ko­le­nia; pi­smo z wy­raź­nie pro­sa­na­cyj­ne­go sta­ło się, je­śli nie an­ty­rzą­do­we, to przy­najm­niej bar­dziej po­wścią­gli­we w za­chwy­tach i en­tu­zja­zmie dla do­ko­nań obo­zu sa­na­cji. Na cze­le „Cy­ru­li­ka” sta­nął Je­rzy Pacz­kow­ski – mło – dy po­eta, sa­ty­ryk, przy­ja­ciel ca­łej ów­cze­snej ar­ty­stycz­nej War­sza­wy; w ze­spo­le zna­lazł się tak­że Kon­stan­ty Il­de­fons Gał­czyń­ski, ma­ją­cy już za sobą en­tu­zja­stycz­nie przy­ję­te po­ema­ty Pie­kło pol­skie czy Ko­niec świa­ta, de­biut pro­za­tor­ski, czy­li Por­fi­rio­na Osieł­ka, a tak­że wie­le li­ry­ków roz­pro­szo­nych w dzie­siąt­kach ów­cze­snych cza­so­pism. Te­raz „Cy­ru­lik” sta­je się jego głów­ną try­bu­ną, tu pu­bli­ku­je naj­wię­cej, wy­my­śla całe cy­kle, sło­wem, zo­sta­je od­krę­co­ny ów do­sko­na­le zna­ny z lat póź­niej­szych kran z in­spi­ra­cją.

Pi­smo, choć nie­co scep­tycz­ne wo­bec do­ko­nań rzą­du, nadal jed­nak w obie­go­wej opi­nii re­pre­zen­to­wa­ło obóz sa­na­cyj­ny. W le­gen­dę Gał­czyń­skie­go wpi­su­je się ta­kie oto, bez wąt­pie­nia spro­wo­ko­wa­ne, wy­da­rze­nie: schy­łek roku 1929, Mała Zie­miań­ska, Gał­czyń­ski sam przy sto­li­ku śpie­wa fry­wol­ne pio­sen­ki. Nie po­do­ba się to sie­dzą­cym obok ofi­ce­rom po­li­cji; wresz­cie in­ter­we­niu­je ko­mi­sarz, stro­fu­jąc po­etę, że śpie­wa­nie nie­przy­zwo­itych pio­se­nek w lo­ka­lu pu­blicz­nym jest nie­do­zwo­lo­ne. Śpie­wa­ją­cy z po­błaż­li­wym uśmie­chem igno­ru­je upo­mnie­nia po­li­cjan­ta. Ale po pew­nym cza­sie, wy­raź­nie znie­cier­pli­wio­ny, z obu­rze­niem woła: – Pan wie, kim ja je­stem!? – Zba­ra­nia­ły po­li­cjant mil­czy. A po­eta wy­ja­śnia: – Ja tu re­pre­zen­tu­ję… hu­mor rzą­do­wy!

To tyle w wiel­kim skró­cie o K.I.G. i cza­sie, gdy zwią­zał się z „Cy­ru­li­kiem” i gdy re­gu­lar­nie, każ­de­go ty­go­dnia, na jego ła­mach pu­bli­ko­wał se­rię szy­der­czych ko­men­ta­rzy­ków, iro­nicz­nych uwag, mi­ni­fe­lie­to­nów – za­wsze peł­nych sar­ka­zmu, nie­ukry­wa­nej kpi­ny. No­si­ły ty­tuł My­dło, bo kie­dyś daw­no, jesz­cze w XIX wie­ku, mó­wi­ło się prze­cież „spra­wić ko­muś my­dło”, czy­li zła­jać ko­goś, na­wy­my­ślać, gnie­wać się na ko­goś, jak po­da­je słow­nik war­szaw­ski – „spra­wić ko­muś wały”.

Ko­muż to Gał­czyń­ski „spra­wiał wały”? Naj­ogól­niej mó­wiąc wszyst­kim ob­sku­ran­tom, my­ślo­wym pro­sta­kom, bo­go­oj­czyź­nia­nym nie­ukom, wszel­kiej ma­ści koł­tu­nom i gra­fo­ma­nom aż nad­to ko­cha­ją­cym i pro­pa­gu­ją­cym kicz: w li­te­ra­tu­rze, mu­zy­ce, fil­mie, na­wet w ży­ciu spo­łecz­nym. Oka­zu­je się, że wie­le z tych mi­nia­tur do dziś za­cho­wa­ło swo­ją ak­tu­al­ność. BO KICZ JEST WIECZ­NY, NIE­ZNISZ­CZAL­NY i nic, ab­so­lut­nie nic, nie jest go w sta­nie z na­sze­go co­dzien­ne­go ży­cia wy­eli­mi­no­wać. Od­no­tuj­my jesz­cze wy­śmie­wa­ne wier­sze po­li­ty­ków (Win­cen­te­go Wi­to­sa i Ka­zi­mie­rza Bar­tla – wie­lo­krot­ne­go pre­mie­ra II RP) czy przy­wo­ły­wa­nie Pi­ti­gril­le­go – wło­skie­go su­per­ki­cza­rza, au­to­ra po­pu­lar­ne­go wte­dy „dzieł­ka” Pas cno­ty – od na­zwi­ska au­to­ra po­wstał w na­szym ję­zy­ku wdzięcz­ny cza­sow­nik; użył go Sta­ni­sław Grze­siuk w swo­jej pio­sen­ce o pew­nym hra­bim, któ­ry „pi­ti­gri­lił się z tą Wi­śniew­ską…”.

Te małe fe­lie­to­ny, so­czy­ste uwa­gi, swo­iste do­ku­men­ty o „sztu­ce” prze­ło­mu lat dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych mi­nio­ne­go stu­le­cia prze­le­ża­ły so­bie naj­spo­koj­niej na pół­kach bi­blio­tek w żółk­ną­cych rocz­ni­kach „Cy­ru­li­ka War­szaw­skie­go”. Jed­ne Kon­stan­ty Il­de­fons pod­pi­sy­wał ini­cja­ła­mi, in­nych – w ogó­le nie, a jesz­cze inne – cał­kiem no­wym pseu­do­ni­mem Ka­ra­ku­liam­bro, któ­ry za­sły­nie i za­lśni peł­nym bla­skiem do­pie­ro w dwa­dzie­ścia lat póź­niej na ła­mach ar­cy­ty­go­dni­ka, czy­li „Prze­kro­ju”, gdzie uro­cze Li­sty z fioł­kiem sy­gno­wać bę­dzie wła­śnie Ka­ra­ku­liam­bro.

Nie­któ­re więk­sze fe­lie­to­ny z „Cy­ru­li­ka”, co do któ­rych re­dak­tor­ki (w tym i ja) nie mia­ły cie­nia wąt­pli­wo­ści, że to na pew­no Gał­czyń­ski, zna­la­zły się w pię­cio­to­mo­wym wy­da­niu Dzieł z roku 1979. Inne były nie­cen­zu­ral­ne, wszyst­kie po­zo­sta­łe mia­ły spo­koj­nie cze­kać na peł­ne wy­da­nie kry­tycz­ne.

Sta­ło się jed­nak in­a­czej. Bo oto naj­bar­dziej pe­dan­tycz­ny i su­mien­ny z ba­da­czy pu­ści­zny Kon­stan­te­go Il­de­fon­sa – pro­fe­sor Je­rzy Ste­fan Ossow­ski, au­tor wie­lu zna­czą­cych ksią­żek i dy­ser­ta­cji o Gał­czyń­skim i tym sa­mym naj­zna­mie­nit­szy dziś gał­czyń­sko­log – pe­ne­tru­jąc pra­sę mię­dzy­woj­nia, do­tarł, co oczy­wi­ste, do My­dła. Do­tarł, sko­pio­wał, opi­sał i wy­cią­gnął na świa­tło dzien­ne. Książ­ka, któ­rą trzy­masz w ręku, Sza­now­ny Czy­tel­ni­ku, sta­no­wi plon po­szu­ki­wań pro­fe­so­ra Ossow­skie­go. Jego od­kry­cie. Jest to tym sa­mym cał­ko­wi­cie nie­zna­ny Gał­czyń­ski, któ­re­go fe­lie­to­ni­ki z cy­klu My­dło po raz pierw­szy uka­zu­ją się w for­mie od­dziel­ne­go wy­da­nia. Je­dy­nie ty­tuł tomu po­zwo­li­łam so­bie nie­co roz­sze­rzyć – ale zgod­nie z du­chem i li­te­rą sa­me­go Au­to­ra.

A więc do­bre­go czy­ta­nia owych gra­fo­mań­skich, ki­czo­wa­tych pro­duk­cji, któ­re bez ja­kiej­kol­wiek „ta­ry­fy ulgo­wej” wy­śmie­wa K.I.G. Pro­szę tak­że zwró­cić uwa­gę na nie­mal do­sko­na­łe pa­ro­die tych przy­kła­dów gra­fo­ma­nii au­tor­stwa Kon­stan­te­go Il­de­fon­sa (jak np. Sam je­den w sa­lo­nie czy Bom hu­mo­ry­sta), a tak­że na nie­by­wa­ły pod wzglę­dem skład­ni, do­bo­ru słow­nic­twa czy głę­bi my­ślo­wej List żoł­nie­rza do ku­char­ki. Tu trze­ba ko­niecz­nie wspo­mnieć, że Gał­czyń­ski, od­słu­gu­jąc dwu­let­nią służ­bę woj­sko­wą w Be­re­zie Kar­tu­skiej (z pod­cho­rą­żów­ki kar­nie go usu­nię­to), zo­stał za­trud­nio­ny przez swo­je­go ka­pra­la-zwierzch­ni­ka jako głów­ny i je­dy­ny pry­wat­ny pi­sarz epi­stoł mi­ło­snych i zdo­był w tej ma­te­rii spo­ry roz­głos. Pew­nie te epi­sto­ły nie róż­ni­ły się za bar­dzo od za­pre­zen­to­wa­ne­go tu li­stu do Le­onecz­ki! W swo­jej ru­bry­ce po­eta pu­bli­ko­wał tak­że wier­sze – peł­ne żar­li­wej kpi­ny z ota­cza­ją­cej go rze­czy­wi­sto­ści, jak utwór po­wszech­nie zna­ny i dziś, śpie­wa­ny i re­cy­to­wa­ny na roz­ma­itych es­tra­dach – La dan­se des Po­lo­na­is, pod­pi­sa­ny w „Cy­ru­li­ku” Ka­ra­ku­liam­bro XIII.

I jesz­cze jed­na uwa­ga. Pro­szę się nie dzi­wić, że w na­szym wy­da­niu nie ma tak zwa­ne­go apa­ra­tu na­uko­we­go – przy­pi­sów, ob­ja­śnień z ga­tun­ku „kto jest kto”. Wszyst­kie na­zwi­ska au­to­rów, nad któ­ry­mi pa­stwi się Ka­ra­ku­liam­bro – to po­sta­cie au­ten­tycz­ne, pi­sa­rze, jak by­śmy dziś po­wie­dzie­li, bar­dzo po­śled­nie­go au­to­ra­men­tu, z ostat­niej lub przed­ostat­niej pół­ki, a naj­lep­szym tego do­wo­dem jest fakt, iż nie prze­trwa­li do na­szych cza­sów Wy­ją­tek sta­no­wi je­dy­ny Do­łę­ga Mo­sto­wicz (któ­re­go Gał­czyń­ski na­zy­wa „Nie­do­łę­gą”), au­tor wiel­kie­go Ni­ko­de­ma Dyz­my, ale ta po­wieść uka­że się do­pie­ro trzy lata po fe­lie­to­nie K.I.G. Przy­pi­sy, ko­men­to­wa­nie ty­tu­łów ga­zet, sy­tu­acji oraz zda­rzeń tyl­ko kom­pli­ko­wa­ło­by od­biór tek­stów Na­le­ży więc te fe­lie­to­ny, ko­men­ta­rze i uwa­gi czy­tać dla za­baw­nej po­in­ty, a tak­że dla po­zna­nia „kie­run­ków” ki­czu i roz­le­wa­ją­ce­go się sze­ro­ko ów­cze­sne­go gra­fo­mań­stwa (bo współ­cze­sne do­ty­czy już nie­co in­nych spraw i zda­rzeń); dla po­zna­nia choć­by tyl­ko ty­tu­łów ga­ze­tek lat dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych, któ­re szczo­drze Gał­czyń­ski cy­tu­je.

W „Cy­ru­li­ku” poza cy­klem My­dło w tym sa­mym cza­sie Gał­czyń­ski pu­bli­ko­wał inną ru­bry­kę: Przez dziur­kę w mi­secz­ce, pre­zen­tu­ją­cą – w skrzy­wie­niu i de­for­ma­cji – głów­nie ów­cze­sne spra­wy po­li­tycz­ne.

Ale obok tego bo­gac­twa te­ma­tów moż­na sma­ko­wać i ta­kie ty­po­wo Gał­czyń­skie po­wie­dzon­ka, któ­rych uży­wał przez całe swo­je ży­cie, jak np. „mof­fy nie ma”!

Za­pew­niam Pań­stwa: ten tom jest do­brą Gał­czyń­ską za­ba­wą. In­te­li­gent­ną, dow­cip­ną, bły­sko­tli­wą. Kon­stan­ty Il­de­fons miał tego świa­do­mość, sko­ro w jed­nym z „cy­ru­li­ko­wych” fe­lie­to­nów na­pi­sał: „Tho­mas Mann za­czy­nał w «Sim­pli­cis­si­mu­sie», a skoń­czył jako lau­re­at No­bla. Ja za­czą­łem w «Cy­ru­li­ku», a skoń­czyć mogę na szu­bie­ni­cy..

Po­mię­dzy No­blem a szu­bie­ni­cą, jak wi­dać, zmie­ścić się może wie­le.

Kira Gał­czyń­ska

OD­PO­WIE­DZI „GŁO­SU PRAW­DY LIE­RAC­KIE­GO”

Panu Br. Wr. w Pr.:

Pra­co­wać, prze­ra­biać skre­ślać, wy­ma­zy­wać, wy­cią­gać. Wiel­cy pi­sa­rze za­wsze tak ro­bi­li. Prze­czy­taj pan uważ­nie Le­no­rę.

Pi­cu­sio­wi w M.:

Ha! Ha! Z tak ma­ły­mi środ­ka­mi do tak wiel­kie­go te­ma­tu! Niech pan opi­sze but.

Pani D.P. w Ka­mie­nio­ło­mach:

Gdzieś pani wi­dzia­ła ul­tra­fio­le­to­we ob­ło­ki? No, prę­dzej. Niech pani się przyj­rzy, jak to wy­glą­da w obiek­ty­wie dru­ku:

ob­ło­ki ul­tra­fio­le­to­we

spa­da­ją na mą gło­wę

i to są nowe po­ma­rań­czo­we.

Co po­ma­rań­czo­we? Kogo?

Kar. Irz. w m.:

Ją­ka­ło ohyd­ny, precz z mo­ich oczu.

Klaud. Rom, w Mi­la­nów­ku:

Nie masz pan ta­len­tu za grosz. Ra­dzi­my się na­tych­miast po­wie­sić.

Wa­cio P. – Tu­nis:

Na­tu­ral­nie, że bę­dzie­my dru­ko­wa­li. Wi­ta­my en­tu­zja­stycz­nie. Może i są jesz­cze bra­ki, może skrzy­deł­ka jesz­cze tej mocy nie na­bra­ły, ale już pan chwy­ta, już, już, oczy­wi­ście bez prze­sa­dy. Niech pan wdep­nie kie­dy na Na­to­liń­ską – po­ga­da­my.

MY­DŁO (I MY­DEŁ­KO)

11 X 1930/41

Za­da­niem na­sze­go My­dła jest ośmie­sze­nie sła­bo­stek wiel­kich lu­dzi i gaf gi­gan­tycz­nych pi­sa­rzy. Nic bo­wiem nie ma dla nas świę­te­go: czy Mo­niusz­ko, czy to na­wet Ko­nop­nic­ka, wszel­ka świę­tość sło­wem – idzie pod nóż na­szych per­sy­flanc­kich po­gnę­bień. Ale – nie usta­je­my w pra­cy i nie cie­szą nas osią­gnię­te do­tąd re­zul­ta­ty. To­też od na­stęp­ne­go nu­me­ru wpro­wa­dza­my małe My­dło, że tak po­wie­my My­deł­ko, któ­re­go za­da­niem bę­dzie ośmie­sza­nie ma­leń­ta­sów po­ezji, szcze­nia­ków nie­śmier­tel­no­ści oraz myr­mi­do­nów pra­sy pol­skiej. (Nie ro­bię tu alu­zji do p. Je­rze­go Paw­ła Ho­rzel­skie­go – que Dieu pre­se­rve!).

I to jest nasz plan dzia­ła­nia. A tym­cza­sem… Każ­dy au­tor po­pu­lar­nej ru­bry­ki w pi­śmie, tak zwa­nych np. Mi­mo­cho­dem, Uszczyp­nięć lub coś w tym ro­dza­ju, za­czy­na nie­rzad­ko swój fe­lie­ton od słów:

„Otrzy­mu­je­my co­dzien­nie ty­sią­ce li­stów.”. Ty­sią­ce li­stów! My otrzy­mu­je­my mi­liar­dy li­stów, całe wa­go­ny li­stów, a ja­kie to li­sty by­wa­ją, po­słu­chaj­cie:

Słu­chaj „Cy­ru­li­ku”, lu­bi­my Cię bar­dzo, bo je­steś szcze­ry, dow­cip­ny, bez tej ohy­dy por­no­gra­fii, lecz nie prze­chwa­laj się z „sa­ta­ni­zmem”, któ­ry py­cha i głup­stwa dyk­tu­je – a od re­li­gii – wara! To spra­wa z Bo­giem! Gdyż wy­rzu­ci­my Cię z do­mów na­szych.

Po­lki

Mój Boże! Czyż to ta­kie groź­ne? Sza­nu­ją­cy się li­be­rał za­wsze po­wi­nien być wy­rzu­co­ny z pol­skie­go domu.

PAN JE­ZUS ZA 12 ZŁ

(4 I 1930)

W 51 nrze „Mo­je­go Pi­sem­ka”, ty­go­dni­ka ob­raz­ko­we­go dla dzie­ci, nb. w tzw. nu­me­rze gwiazd­ko­wym, znaj­du­je my tego ro­dza­ju wy­czyn, bę­dą­cy naj­ohyd­niej­szym oka­zem bluź­nier­stwa:

Gdy dzie­ci będą grzecz­niut­kie, to przyj­dzie anio­łek i przy­nie­sie drzew­ko i dużo ład­nych rze­czy Ale dzie­cin­ki mu­szą słu­chać, co star­si na­ka­zu­ją. Rano trze­ba dać się nia­ni umyć i ucze­sać; przy je­dze­niu nie gry­ma­sić, nie pla­mić ser­we­ty, ani su­kien­ki, a wte­dy Bo­zia po­wie anioł­ko­wi, żeby przy­niósł pięk­ne rze­czy na gwiazd­kę.

Gdy dzie­ci są czy­ściut­kie i po­słusz­ne, to Bo­zia się cie­szy i anioł­ki się śmie­ją, a Ro­dzi­ce ko­cha­ją ta­kie dzie­ci i speł­nia­ją ich ży­cze­nia. Gdy bę­dzie­cie więc do­bre i ko­cha­ne i po­pro­si­cie, to Ta­tuś da wam zł 12 na dużą pacz­kę (kom­plet) za­ba­wek na drzew­ko.

Wte­dy na­pi­sze­cie do wuja Le­zer­kie­wi­cza w Kra­ko­wie, gdzie miesz­ka­cie, jak się na­zy­wa­cie, a do­bry wuj­cio prze­śle wam dużo pięk­nych rze­czy na ubra­nie cho­in­ki.

Będą tam wło­sy aniel­skie i srebr­ne, będą ku­lecz­ki szkla­ne, mgły, róż­ne la­lecz­ki i pa­ja­ce, anioł­ki po­ubie­ra­ne w pięk­ne zło­te i srebr­ne su­kien­ki, a na­wet lśnią­ce lich­ta­rzy­ki, świecz­ki róż­no­ko­lo­ro­we, świecz­ki cu­dow­ne, świe­cą­ce desz­czem gwiazd­ko­wym, gir­lan­dy barw­ne. Bę­dzie tam też ka­len­da­rzyk i ksią­żecz­ka ze wszyst­ki­mi pol­ski­mi ko­lę­da­mi. Dla­te­go też śpiesz­cie się z na­pi­sa­niem li­stu do wu­jasz­ka, gdyż mu­si­cie się szyb­ko na­uczyć ko­lęd, że­by­ście umia­ły śpie­wać na chwa­łę Pana Je­zu­sa. Do­kład­ny ad­res jest: Le­zer­kie­wicz, Kra­ków, Ry­nek.

A tym­cza­sem ma­to­ły z róż­nych „Słów Ra­dom­skich”, roz­ma­ite As Co­eu­ry czy Jac­ki z „Rzecz­po­spo­li­tych” z wła­ści­wą so­bie bez­czel­no­ścią za­rzu­ca­ją nam upra­wia­nie blas­fe­mii. I cóż dziw­ne­go, że po­tem z ta­kich en­de­czą­tek, z ta­kich ko­cha­nych mi­lu­siń­skich wy­ra­sta­ją ko­cha­ne by­dląt­ka? Czyż cen­ny or­gan ks.ks.

pro­bosz­czów „Pol­ska” nie mógł­by się tak dla od­mia­ny trosz­kę za­jąć czci­god­ną pa­nią Buy­no-Arc­to­wą?

ŻY­CIE I MI­ŁOŚĆ AR­TY­STY

W książ­ce L.J. Ka­zi­mier­skie­go pod wyż­szym ty­tu­łem stro­ni­cę trzy­dzie­stą i dzie­wią­tą zdo­bi na­stę­pu­ją­ce wy­zna­nie:

Na­tu­ral­nie – po­mię­dzy ko­ry­fe­usza­mi sło­wa w na­szej li­te­ra­tu­rze prym trzy­ma nie­za­stą­pio­ny do­tąd przez ni­ko­go Sien­kie­wicz, a jego Quo va­dis, Try­lo­gię mi dro­go­wska­za­mi są, nie­oce­nio­ne wprost po­wie­ści i ob­raz­ki Gło­wac­kie­go – Bo­le­sła­wa Pru­sa.

Jego Ant­ka umiem pra­wie na pa­mięć, w Pla­ców­ce od­naj­du­ję nie­mal wszyst­kie cha­rak­te­ry­stycz­ne typy za­pa­dłej pro­win­cji, któ­re się tu­taj spo­ty­ka na każ­dym kro­ku; co się zaś ty­czy Fa­ra­ona, my­ślę, że nie ustę­pu­je on naj­po­czyt­niej­szym po­wie­ściom Sien­kie­wi­cza.

Obok tych dwu nie­do­ści­gnio­nych mo­ca­rzy sło­wa na pierw­szym miej­scu stoi nie­za­prze­cze­nie Dy­ga­siń­ski Adolf, nie­zrów­na­ny ma­larz fau­ny oraz nie­do­tknię­tych po­ko­stem cy­wi­li­za­cji wiel­ko­miej­skiej miesz­kań­ców pusz­czy.

Z młod­szych pi­sa­rzy im­po­nu­je mi przede wszyst­kim Rey­mont swą nie­by­wa­łą pla­sty­ką, Że­rom­ski tech­ni­ką pi­sar­ską, Przy­by­szew­ski za­się iście zmy­sło­wym re­ali­zmem, prze­cho­dzą­cym nie­rzad­ko w wy­uz­da­ną ba­cha­na­lię, gwał­cą­cą nie­raz za­sa­dy przy­ję­tej po­wszech­nie ety­ki oraz przy­zwo­ito­ści.

Nie po­gar­dzam tak­że au­to­ra­mi star­sze­go au­to­ra­men­tu.

Praw­dzi­wy ol­brzym pra­cy – Kra­szew­ski i tylu in­nych pierw­szo­rzęd­nych pi­sa­rzy, Prus (Gło­wac­ki), Świę­to­chow­ski, Sy­gie­tyń­ski w co­dzien­nej sza­rzyź­nie ży­cia praw­dzi­wy – nie­raz po kil­ka razy.

Prócz tej, niby ja­sne słoń­ce roz­świe­tla­ją­cej ciem­nię na­szej nie­wo­li, lek­tu­ry, Krzy­ża­ków, Ro­dzi­nę Po­ła­niec­kich–, Bez do­gma­tu oraz ar­cy­pla­stycz­ne Szki­ce wę­glem wer­tu­ję już chy­ba po raz dwu­dzie­sty; trud­no to okre­ślić, dość, że rok­rocz­nie, pod­czas wa­ka­cji czy to fe­rii świą­tecz­nych uwa­żam so­bie po­nie­kąd za obo­wią­zek prze­czy­ta­nie wy­mie­nio­nych prac i tylu in­nych pierw­szo­rzęd­nych pi­sa­rzy za­wsze jesz­cze wy­wie­ra wra­że­nie po­tęż­ne na mi­łu­ją­ce praw­dzi­we pięk­no umy­sły; Rze­wu­ski w swych Pa­mięt­ni­kach szlach­ci­ca li­tew­skie­go prze­no­si nas żyw­cem w te od­le­głe cza­sy, kie­dy to…

Pana L.J. Ka­zi­mier­skie­go, o ile żyje, a spad­ko­bier­cę, o ile umarł, pro­si­my o sko­mu­ni­ko­wa­nie się z nami ce­lem wspól­ne­go pój­ścia na małą wód­kę.

Rę­czę, że to musi być ja­kiś by­czy chłop!

HA!

(11 I 1930/2)

Ty­go­dnik „Sen­sa­cja”, war­szaw­ska ga­ze­ta-iskrów­ka, ga­ze­ta-re­flek­tor, ob­ser­wa­tor ży­cia pla­ne­tar­ne­go, eks­trakt skon­den­so­wa­nej in­for­ma­cji, ak­tu­alia, sen­sa­cje, re­we­la­cje, taką w pierw­szym nu­me­rze po­wieść, o mili czy­tel­ni­cy, za­po­wia­da:

War­sza­wę w ja­skra­wym świe­tle lamp ju­pi­te­ro­wych przed­sta­wia cock­ta­il-ro­mans W. Wer­sal­skie­go Mes­sa­li­na z Alei Róż, któ­ry roz­po­czy­na­my dru­kiem w nu­me­rze na­stęp­nym.

Mes­sa­li­na z Alei Róż – to, je­dwab­ne” ży­cie war­szaw­skiej so­cie­ty, za­miesz­ku­ją­cej w sar­da­no­pa­lo­wych pa­ła­cach i cot­ta­ge’ach, roz­bi­ja­ją­cej się w hi­spa­no-su­is­sach, rolls-roy­ce’ach i chry­sle­rach, spę­dza­ją­cej noce w Oa­zie, Mo­ulin Ro­uge i in­nych war­szaw­skich bo­ites de nuit i nie­brzy­dzą­cej się mi­ło­sny­mi przy­go­da­mi ple­bej­skiej uli­cy.

To­wa­rzy­skie circles sto­li­cy; se­la­do­ny w bia­łych ge­trach, z mo­no­kla­mi przy no­sie, i damy z to­ute Var­so­vie; „do­brze uro­dzo­ne pa­nie” i sy­tu­owa­ni „zło­dzie­je w rę­ka­wicz­kach”; re­ki­ny ka­pi­ta­łu i pro­sty­tut­ki bel­le eta­ge’y – cała ta War­szaw­ka wy­stę­pu­je w ne­gli­żu przed czy­tel­ni­kiem w cine-ro­man­sie W. Wer­sal­skie­go, jak na nie­sa­mo­wi­tym ekra­nie, za­la­na moc­nym świa­tłem prze­ni­kli­we­go re­flek­to­ra.

Mes­sa­li­na z Alei Róż – to okrop­na ar­le­ki­na­da szu­mo­win szam­pań­skich wiel­kiej War­sza­wy, dia­bel­ski, ma­ka­brycz­ny kar­na­wał ich w krwa­wych opa­rach zbrod­ni, wi­szą­cych nad sto­li­cą nad­wi­ślań­ską i na­su­wa­ją­cych róż­ne re­flek­sje…

A TYM­CZA­SEM W B. ZA­BO­RZE PRU­SKIM…

ŚWI­NIO­BI­CIE!

W SYL­WE­STRA W HO­TE­LU CEN­TRAL­NYM

Po­le­ca kisz­ki, gło­wi­znę, kra­kow­skie kieł­ba­ski, bia­łą i wę­dzo­ną, wy­kwint­ne nogi wie­przo­we, fla­ki itd. Do­brze pie­lę­gno­wa­ne piwa, li­kie­ry, wód­ki, wina kra­jo­we i za­gra­nicz­ne, wina mu­su­ją­ce od zł 11,95 bu­tel­ki po­cząw­szy – wszyst­ko w naj­więk­szym wy­bo­rze.

KON­CERT

Rów­nież ży­czę wszyst­kim zna­jo­mym i go­ściom DO SIE­GO ROKU

W. Bar­czyk

(„Ga­ze­ta Ostrze­szow­ska”)

RI­NAL­DO RI­NAL­DI­NI

(wy­ją­tek z po­wie­ści pod tym­że ty­tu­łem)

Noc mi­nę­ła.

– Lo­do­vi­co, czy mó­wisz praw­dę? – za­wo­łał wzbu­rzo­ny do głę­bi Ri­nal­do.