Muzeum luster - Luis Montero - ebook

Muzeum luster ebook

Luis Montero

3,9

Opis

Jaką śmiertelną tajemnicę kryją obrazy w Muzeum Prado?

DOBRY OBRAZ TO NIC WIĘCEJ JAK LUSTRO.

Podczas Międzynarodowego Konkursu Kopistycznego w Muzeum Prado dochodzi do serii brutalnych zabójstw. Sprawcy odtwarzają w nich najsłynniejsze obrazy ze zbiorów galerii. Policja tkwi w martwym punkcie. Dwie osoby mogą pomóc rozwikłać tajemnicę makabrycznych zbrodni: kopistka amatorka i ekscentryczny specjalista od symboli.

Mrożący krew w żyłach thriller o sekretach ukrytych w obrazach Velazqueza, Goi czy Boscha. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile ich się tam kryje…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 543

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (15 ocen)
6
4
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

wciagajaca
10
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna historia. Dobrz się czyta.
00

Popularność




Muzeum Prado

Fachada norte o de Goya del Museo del Prado, Juan Lau­rent y Minier Museo del Prado, Augu­ste Muriel, 1864

W muzeum można stra­cić głowę.

RENZO PIANO

Szkic

Madryt, 2 lutego 1819

„Powstań, o Boże, pro­wadź swoją sprawę”1.

Oskar­ży­ciel Inkwi­zy­cji zer­k­nął na napis wyryty na nad­prożu drzwi pałacu Świę­tego Ofi­cjum. Nie zadał sobie trudu, żeby go prze­czy­tać, znał go na pamięć, a zresztą byłoby to nie­moż­liwe: pano­wała nie­mal abso­lutna ciem­ność.

Prze­szedł go dreszcz, więc zawi­nął się w płaszcz aż po nos i potu­pał, żeby roz­grzać sobie stopy. Tem­pe­ra­tura była pie­kiel­nie niska, wiał wil­gotny, prze­ni­kliwy wiatr. Kapłan wzniósł oczy ku niebu, jakby zamie­rzał się pomo­dlić, i ujrzał atra­men­to­wo­czarne skle­pie­nie, bez gwiazd, bez księ­życa.

Gdzieś w pobliżu jede­na­ście razy zabiły dzwony.

Potem zapa­dła cisza. Wokół nie było żywej duszy.

Inkwi­zy­tor naj­chęt­niej wró­ciłby do cie­płego łoża. Żeby oprzeć się poku­sie, przy­po­mniał sobie, jak wysoką pozy­cję zaj­mo­wała osoba, która zapro­po­no­wała mu to spo­tka­nie w środku nocy. Na­dal miał w kie­szeni wia­do­mość, którą otrzy­mał tego popo­łu­dnia, tuż po mszy.

Prze­ka­zał mu ją dys­kret­nie jeden z para­fian. Inkwi­zy­tor dobrze go znał, był to bowiem oso­bi­sty sekre­tarz mar­kiza Santa Cruz, dwo­rza­nina króla Fer­dy­nanda VII. Treść listu była lako­niczna.

„Upra­szam Waszą Wie­leb­ność, by zechciał łaska­wie sta­wić się dziś o dwu­dzie­stej trze­ciej przed pała­cem Świę­tego Ofi­cjum. Oso­bi­ście przy­będę na nasze spo­tka­nie. Chciał­bym omó­wić pewną nie­po­ko­jącą kwe­stię, która wymaga nie­zwłocz­nej oceny Waszej Wie­leb­no­ści”.

Pod­pi­sał sam mar­kiz.

Oskar­ży­ciel Inkwi­zy­cji przez resztę dnia snuł domy­sły, dla­czego tak ważna per­sona pro­siła go o tak pilne spo­tka­nie w tajem­nicy. Od kiedy po powro­cie na tron Fer­dy­nand wzno­wił funk­cjo­no­wa­nie Świę­tego Ofi­cjum w swoim kró­le­stwie, inkwi­zy­to­rzy nie narze­kali na nad­miar pracy. Coraz mniej liczny try­bu­nał stał się wyga­słym relik­tem. Prze­ra­że­nie, jakie sama nazwa tej insty­tu­cji jesz­cze w nie­któ­rych budziła, wyni­kało wyłącz­nie z ponu­rej repu­ta­cji. Obec­nego Wiel­kiego Inkwi­zy­tora, biskupa Castil­lón y Salas, wyraź­nie mniej inte­re­so­wało ści­ga­nie here­ty­ków i fał­szy­wych kon­wer­ty­tów niż prze­śla­do­wa­nie maso­nów – żywił w sto­sunku do nich nie­na­wiść tak silną jak wyro­zu­mia­łość, którą dekla­ro­wał wzglę­dem innych grzesz­ni­ków.

Ojciec Belar­mino Ruiz zaj­mo­wał sta­no­wi­sko oskar­ży­ciela Inkwi­zy­cji od nie­dawna, zale­d­wie od kilku tygo­dni. Nomi­na­cja zasko­czyła go na Uni­wer­sy­te­cie w Alcalá, gdzie wykła­dał. Spe­cja­li­zo­wał się w pra­wie kano­nicz­nym, choć nie można go było nazwać eks­per­tem w tej mate­rii. Ojciec Belar­mino był czło­wie­kiem świa­to­wym, a nie myśli­cie­lem ani egze­getą. Jedyne, czym mógł się pochwa­lić, to dys­cy­plina i pra­co­wi­tość. Fakt, że Święte Ofi­cjum wyzna­czyło kogoś takiego jak on na tak ważne sta­no­wi­sko, świad­czył o poważ­nych trud­no­ściach ze zna­le­zie­niem duchow­nych skłon­nych zaan­ga­żo­wać się w dzia­ła­nia insty­tu­cji, która nie­wąt­pli­wie chy­liła się ku upad­kowi.

Nagle kapłan usły­szał w oddali stu­kot koń­skich kopyt. Na końcu ulicy z mgły wyło­nił się powóz i pod­je­chał pod bramę pałacu Świę­tego Ofi­cjum („powstań, o Boże, pro­wadź swoją sprawę”). Było to coś w rodzaju dorożki, nieco więk­szej niż zwy­kle – mie­ściła dwoje pasa­że­rów oraz woź­nicę na koźle.

Powo­ził sekre­tarz mar­kiza. Za nim, pod roz­ło­żoną budą dorożki, sie­dział męż­czy­zna o kości­stej twa­rzy i fry­zu­rze inspi­ro­wa­nej sta­ro­żyt­nym Rzy­mem, zgod­nie z modą obo­wią­zu­jącą we Fran­cji.

– Oskar­ży­ciel Inkwi­zy­cji? – zapy­tał.

– We wła­snej oso­bie.

– Wasza Wie­leb­ność domy­śla się, kim jestem, prawda? – spy­tał pasa­żer. Ojciec Belar­mino przy­tak­nął. Twarz mar­kiza Santa Cruz była powszech­nie znana. – W takim razie uprzej­mie pro­szę wsia­dać. Nie mitrężmy.

Santa Cruz nale­żał do naj­bliż­szego oto­cze­nia króla Fer­dy­nanda. Cie­szył się repu­ta­cją męż­czy­zny roz­trop­nego i świa­tłego. Złe języki nie potra­fiły wytłu­ma­czyć jego przy­jaźni z kró­lem, który według plo­tek czuł się dobrze wyłącz­nie w towa­rzy­stwie nie­rząd­nic i typów spod ciem­nej gwiazdy.

Ojciec Belar­mino nie przy­wykł do obra­ca­nia się w takich krę­gach, zdjęty więc lękiem, że nie będzie potra­fił wła­ści­wie roz­ma­wiać z tak wysoko uro­dzo­nym współ­pa­sa­że­rem, posta­no­wił w mil­cze­niu obser­wo­wać ulice po obu stro­nach powozu.

Tej nocy Madryt spra­wiał wra­że­nie zaska­ku­jąco wymar­łego. Pra­wie nikogo nie mijali po dro­dze, jeśli nie liczyć zata­cza­ją­cych się osob­ni­ków, któ­rzy wynu­rzali się chwiej­nie z ciem­nych zauł­ków.

Dorożka wje­chała w Jaco­me­trezo i oczom inkwi­zy­tora uka­zała się seria oso­bli­wych sce­nek rodza­jo­wych: kobieta, która miała na sobie bez­kształtne skrawki naj­róż­niej­szych tka­nin, jakby paro­dię sukni, spoj­rzała na kapłana i posłała mu krzywy bez­zębny uśmiech. Ojciec Belar­mino odwró­cił wzrok i usły­szał, jak kobieta wybu­cha śmie­chem. Potem zauwa­żył chłopca sku­lo­nego w mroku. Kiedy ten zadarł głowę, żeby popa­trzeć na prze­jeż­dża­jący powóz, w sinym bla­sku latarni uka­zały się zmęt­niałe oczy bez źre­nic. Dziecko natych­miast pomknęło do naj­bliż­szego zaułka, z pręd­ko­ścią zwin­nego owada. Przy wylo­cie z calle del Cabal­lero de Gra­cia par­chaty kun­del wył do nie­wi­docz­nego księ­życa. Przy­po­mi­nało to pogrze­bowe zawo­dze­nie.

– Boże wszech­mo­gący… – jęk­nął inkwi­zy­tor pod nosem. – Czy mogę zapy­tać Waszą Eks­ce­len­cję, dokąd zmie­rzamy?

– Na Prado de San Jeró­nimo. Koja­rzy Wasza Wie­leb­ność tę łąkę wokół klasz­toru hie­ro­ni­mi­tów? Nie­da­leko pałacu Buen Retiro?

– Nie mia­łem jesz­cze oka­zji się tam wybrać. Niech mi jed­nak Wasza Eks­ce­len­cja wyba­czy, Fran­cuzi zosta­wili tam tylko ruiny, tak przy­naj­mniej wszy­scy mówią. Z tego, co zrozumia­łem, nawet pałac zbu­rzono do fun­da­men­tów.

– Nie cał­kiem. Poza tym to wcale nie Fran­cuzi odpo­wia­dają za naj­więk­sze znisz­cze­nia, lecz woj­ska angiel­skie pod wodzą gene­rała Hilla, który roz­ka­zał wysa­dzić for­ty­fi­ka­cje, maga­zyny i manu­fak­turę por­ce­lany. Ostały się tylko dawna sala balowa i pier­wotny Salon Kró­lestw. Już od dłuż­szego czasu król zamie­rzał odbu­do­wać to, co zostało. – Santa Cruz zawie­sił głos. – Czy Wasza Wie­leb­ność orien­tuje się, jaką funk­cję peł­nił pałac przed najaz­dem armii fran­cu­skiej?

– Nie. Dopiero od nie­dawna miesz­kam w sto­licy.

– Budy­nek miał cha­rak­ter maga­zynu. Nikt tam nie miesz­kał od cza­sów króla Karola, dziadka Jego Kró­lew­skiej Mości. Posta­no­wiono więc prze­wieźć do Buen Retiro gros kró­lew­skiej kolek­cji obra­zów, około tysiąca czte­ry­stu płó­cien. Dzieła Rafa­ela, Rubensa, Tycjana… Lista jest długa, zary­zy­ko­wał­bym nawet stwier­dze­nie, że to zbiory uni­ka­towe na skalę świata. Skarb zgro­ma­dzony przez poko­le­nia monar­chów od cza­sów Iza­beli Kasty­lij­skiej.

Ojciec Belar­mino, który nie­szcze­gól­nie znał się na sztuce, w odpo­wie­dzi zro­bił tylko nie­prze­nik­nioną minę. Nagle Santa Cruz zmie­nił temat.

– Chcę pod­kre­ślić, Wasza Wie­leb­ność, że ni­gdy nie odczu­wa­łem nawet cie­nia sym­pa­tii do Fran­cu­zów ani do tego uzur­pa­tora Józefa – oznaj­mił, jakby z góry chciał się uspra­wie­dli­wić – ale muszę wyznać w sekre­cie, że Bona­parte miał pewne pomy­sły… cał­kiem nie­głu­pie… Na przy­kład żeby oca­lić od zapo­mnie­nia płótna ze zbio­rów kró­lew­skich i wysta­wić je w muzeum, publicz­nej gale­rii, w któ­rej pod­dani o zami­ło­wa­niach arty­stycz­nych mogliby obco­wać ze sztuką i zdo­by­wać wie­dzę.

– To chwa­lebny zamiar… – mruk­nął inkwi­zy­tor.

– Zaiste, choć miał on też swą ciemną stronę. Bona­parte zamie­rzał zatrzy­mać naj­lep­sze dzieła i wysłać je do Paryża, do swo­jego brata cesa­rza. Nawet nie ukry­wał pla­no­wa­nej gra­bieży.

– Prze­klęci Fran­cuzi – skwi­to­wał kapłan w nagłym przy­pły­wie patrio­ty­zmu. – Jakie to szczę­ście, że Bóg nas wyzwo­lił.

– Trzeba jed­nak przy­znać, że nie był to zupeł­nie zły pomysł. Co wię­cej, od czasu powrotu Jego Kró­lew­skiej Mości do Hisz­pa­nii dokła­dam wielu sta­rań, żeby prze­ko­nać go do pod­chwy­ce­nia tej idei.

– I naprawdę wysłu­chał Waszej Eks­ce­len­cji?

– Wasza Wie­leb­ność zdaje się nie dowie­rzać.

– Jak wieść nie­sie, Jego Kró­lew­ska Mość, niech Bóg ma go w opiece, nie należy do osób… jak to Wasza Eks­ce­len­cja zgrab­nie ujął? „O zami­ło­wa­niach arty­stycz­nych”.

– Choć może trudno dać temu wiarę, pro­jekt zacie­ka­wił go od samego początku. Przy­znaję jed­nak, że moty­wuje go głów­nie chęć pozby­cia się z pałacu wielu obra­zów, które nie pasują do jego… powiedzmy… zmy­słu deko­ra­cyj­nego.

– Zmy­słu deko­ra­cyj­nego?

– Król prze­pada za tape­tami. Nie da się jed­nak wyta­pe­to­wać ścian pałacu, skoro są całe obwie­szone obra­zami.

– Tape­tami… – powtó­rzył ojciec Belar­mino, choć nie było dla niego jasne, co to wła­ści­wie jest. Pew­nie znów jakaś śmieszna moda z Fran­cji.

– Nie twier­dzę oczy­wi­ście, że król zamie­rza otwo­rzyć muzeum wyłącz­nie w celu prze­cho­wy­wa­nia tam nie­po­trzeb­nych rze­czy, ale… – Santa Cruz urwał wymow­nie. – Tak czy ina­czej, o ile król Fer­dy­nand prze­ja­wiał z początku umiar­ko­wane zain­te­re­so­wa­nie, o tyle kró­lowa Iza­bela wyra­żała ogromny entu­zjazm w związku z powsta­niem muzeum. Być może to ona zara­ziła tym entu­zjazmem mał­żonka.

– Świeć, Panie, nad jej duszą – wtrą­cił inkwi­zy­tor i prze­że­gnał się na wspo­mnie­nie zmar­łej rok wcze­śniej kró­lo­wej.

– Święte słowa, Wasza Wie­leb­ność. Wspar­cie wład­czyni miało nie­ba­ga­telne zna­cze­nie. To dzięki niemu król zgo­dził się powie­rzyć utwo­rze­nie tego muzeum Kró­lew­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych Świę­tego Fer­dy­nanda, któ­rej, jak może Wasza Wie­leb­ność zdaje sobie sprawę, jestem sta­łym człon­kiem. Pod­su­mo­wu­jąc, misja ta spo­częła w moich rękach. Obec­nie, z wielu powo­dów, które nie są istotne, Aka­de­mia nie uczest­ni­czy już w pro­jek­cie, ale ja na­dal jestem odpo­wie­dzialny za dopro­wa­dze­nie go do końca, tak by muzeum obra­zów kró­lew­skich ujrzało wresz­cie świa­tło dzienne.

– Gra­tu­luję więc Waszej Eks­ce­len­cji.

Santa Cruz się zasę­pił.

– Oba­wiam się, że w świe­tle dzi­siej­szych wyda­rzeń gra­tu­la­cje te mogą oka­zać się przed­wcze­sne. Mam na myśli strasz­liwy incy­dent, który może zaprze­pa­ścić wszyst­kie moje plany i wysiłki. Dla­tego wła­śnie potrze­buję pomocy Waszej Wie­leb­no­ści, oskar­ży­ciela Inkwi­zy­cji… Oho, uwaga: już pra­wie dotar­li­śmy na miej­sce.

Dorożka wje­chała w zagaj­nik na Prado de San Jeró­nimo, klu­czyła mię­dzy kasz­ta­now­cami i cedrami o mon­stru­al­nie gru­bych pniach, maja­czą­cymi w mroku niczym zło­wiesz­cze postaci. Ojciec Belar­mino zdzi­wił się, kiedy minęli wyszczer­bione ruiny pałacu Buen Retiro, bo po roz­mo­wie z mar­ki­zem zakła­dał, że tam wła­śnie zmie­rzają.

Powóz jed­nak wcale się nie zatrzy­mał, ale zapu­ścił się w głąb lasku, aż w końcu inkwi­zy­tor dostrzegł syl­wetkę dużego gma­chu o pro­stych liniach, któ­rego fasada była tak długa, że zda­wała się nie mieć końca. Uspo­koił go widok zbroj­nych krą­żą­cych w grup­kach – peł­nili straż, oświe­tla­jąc teren lata­ren­kami.

Woź­nica popro­wa­dził powóz po stro­mym zbo­czu od pół­noc­nej strony budynku, aż dotarli przed fasadę. Tam się zatrzy­mał, żeby pasa­że­ro­wie mogli wysiąść. Ojciec Belar­mino pró­bo­wał doj­rzeć szcze­góły budynku, ale było zbyt ciemno. Led­wie widział potężną, solidną bryłę i por­tyk z archi­tra­wem, który nada­wał budowli kla­sycz­nego ducha. Oskar­ży­cie­lowi Inkwi­zy­cji natych­miast przy­szły na myśl wrota Tar­taru. Nie chrze­ści­jań­skiego pie­kła z demo­nami i grzesz­ni­kami, ale sta­ro­żyt­nych zaświa­tów peł­nych mitycz­nych stwo­rzeń i pole­głych bogów.

Płaszcz zało­po­tał mu na wie­trze i odniósł wra­że­nie, że to podmuch budynku, że oddy­cha jak żywa istota.

Santa Cruz popro­wa­dził go pod por­tyk. Tam spo­tkali czte­rech męż­czyzn, któ­rzy naj­wy­raź­niej na nich cze­kali. Dwóch było żoł­nie­rzami, trzeci miał na sobie skromny przy­odzie­wek i ner­wowo obra­cał w dło­niach kape­lusz, który bar­dziej niż nakry­cie głowy przy­po­mi­nał brudną szmatę. Czwarty był ubrany w ele­ganc­kie pan­ta­lony i żakiet. Mar­kiz zwró­cił się wła­śnie do niego:

– Maese Agu­ado, przy­pro­wa­dzi­łem inkwi­zy­tora.

Na twa­rzy adre­sata tych słów odma­lo­wała się ulga.

– Bogu niech będą dzięki. Mam nadzieję, że Wasza Wie­leb­ność powie nam, co powin­ni­śmy zro­bić.

– Sły­sza­łem kie­dyś o panu Anto­niu Agu­adzie, naczel­nym archi­tek­cie naszej sto­licy – powie­dział kapłan. – To jakiś pań­ski krewny?

– Stoi przed Waszą Wie­leb­no­ścią we wła­snej oso­bie – odparł archi­tekt. Miał rumianą twarz i mógł być młod­szy, niż wyda­wało się na pierw­szy rzut oka.

– Co to za miej­sce?

Na to pyta­nie odpo­wie­dział mar­kiz:

– Sto­imy u drzwi powsta­ją­cego muzeum obra­zów kró­lew­skich, o któ­rym opo­wia­da­łem Waszej Wie­leb­no­ści po dro­dze.

– Rozu­miem… Ten budy­nek to pań­skie dzieło, maese Agu­ado?

– Nie, Wasza Wie­leb­ność. Stoi tu od dzie­sią­tek lat. Budowę zle­cił król Karol III, miała się tu mie­ścić sie­dziba Aka­de­mii Nauk i Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej. Po dru­giej stro­nie znaj­duje się Kró­lew­ski Ogród Bota­niczny, a dalej, w tamtą stronę, Obser­wa­to­rium Astro­no­miczne… Wszyst­kie budynki zapro­jek­to­wał mój men­tor, Juan de Vil­la­nu­eva.

Archi­tekt z zapa­łem opo­wia­dał ich histo­rię, a tym­cza­sem cała grupka wkro­czyła do budynku za idącą na prze­dzie dwójką żoł­nie­rzy, któ­rzy oświe­tlali drogę latar­niami. Ojciec Belar­mino z zacie­ka­wie­niem roz­glą­dał się wokół. Naj­pierw zna­leźli się w prze­past­nym holu wej­ścio­wym, któ­rego roz­miary ledwo dało się doj­rzeć w świe­tle latarni, potem ruszyli kory­ta­rzem tak sze­ro­kim, że przy­po­mi­nał kościelną nawę. Na pod­ło­dze stało poopie­rane o ściany całe mnó­stwo płó­cien cze­ka­ją­cych na wysta­wie­nie. W migo­tli­wym bla­sku lata­re­nek nie­sio­nych przez żoł­nie­rzy inkwi­zy­tor dostrze­gał nie­które obrazy. Liczne por­trety śle­dziły go wzro­kiem, nie bra­ko­wało też ciem­nych pej­zaży, mar­twych natur i nastaw ołta­rzo­wych z wize­run­kami świę­tych, któ­rych zło­cone aure­ole bły­skały nie­po­ko­jąco w ciem­no­ści.

Zewsząd dobie­gała woń wil­goci i zaprawy murar­skiej, w nie­któ­rych kory­ta­rzach stały jesz­cze rusz­to­wa­nia.

– Toczą się tu prace budow­lane? – spy­tał inkwi­zy­tor.

– Raczej remon­towe – odparł Agu­ado. – Fran­cuzi zosta­wili budy­nek w opła­ka­nym sta­nie, zwłasz­cza dach: powy­cią­gali oło­wiane nity, żeby je prze­to­pić, nie wspo­mi­na­jąc o innych, mniej poważ­nych szko­dach. Dotych­czas moje zada­nie pole­gało głów­nie na reno­wa­cji obiektu, żeby płótna mogły zostać nale­ży­cie wyeks­po­no­wane.

– Maese Agu­ado świet­nie się spi­suje – wtrą­cił Santa Cruz. – Prace posu­wały się tak szybko, że pozwo­li­łem sobie zapro­sić króla na wizy­ta­cję, żeby mógł sam oce­nić postępy. Będzie tutaj jutro.

– Jego Kró­lew­ska Mość? We wła­snej oso­bie?

Mar­kiz skrzy­wił twarz w gry­ma­sie.

– Tak jest. Wasza Wie­leb­ność zdaje sobie zapewne sprawę z wagi takiej wizy­ta­cji. Król bywa nie­stały w swo­ich decy­zjach, ist­nieje więc ryzyko, że jeśli jakiś detal nie przy­pad­nie mu do gustu, zawiesi prace i bez­ter­mi­nowo prze­su­nie otwar­cie muzeum. Być może ni­gdy do niego nie doj­dzie.

– Dla­tego na gwałt potrze­bu­jemy rady – dodał Agu­ado, zwra­ca­jąc się do inkwi­zy­tora. – Poja­wiły się pewne… nie­prze­wi­dziane kom­pli­ka­cje. Mój murarz wszystko wyja­śni.

Męż­czyźni zatrzy­mali się w poło­wie jed­nego z kory­ta­rzy, przed dziurą wiel­ko­ści czło­wieka. Agu­ado zwró­cił się do chło­paka w pospo­li­tym ubra­niu, który towa­rzy­szył im przez cały ten czas, ale nie ode­zwał się jesz­cze ani sło­wem.

– Mów, chłop­cze. Opo­wiedz Waszej Wie­leb­no­ści, co się dziś wyda­rzyło.

Mło­dzik spra­wiał wra­że­nie onie­śmie­lo­nego obec­no­ścią inkwi­zy­tora. Może pamię­tał o okrut­nej repu­ta­cji Naj­wyż­szej Inkwi­zy­cji i oczami wyobraźni już widział, jak płaci za swoje grze­chy na pło­ną­cym sto­sie. Ojciec Belar­mino przy­brał łagodny wyraz twa­rzy, żeby go nieco uspo­koić.

– Dalej, synu, słu­cham. Jak się nazy­wasz?

– Lean­dro… Lean­dro Olme­dilla, Wasza Wie­leb­ność… – Budow­ni­czy wciąż ucie­kał wzro­kiem to w jedną, to w drugą stronę, jakby bał się spoj­rzeć roz­mówcy w oczy. – To było tak: byli­śmy… to zna­czy ja i moi ludzie… Było nas z pię­ciu, może sze­ściu, nie wiem… Nie pamię­tam dokład­nie. Ja…

– Nie­ważne. Mów dalej.

– Bóg zapłać, Wasza Wie­leb­ność. Nakła­da­li­śmy zaprawę murar­ską na ścianę w tym kory­ta­rzu… Maese Agu­ado powie­dział, że nie jest w bar­dzo złym sta­nie, wystar­czy otyn­ko­wać, a Bóg mi świad­kiem, że nie­które kory­ta­rze były podziu­ra­wione jak kró­li­czymi norami… – Murarz znów zaczął gubić wątek. Odchrząk­nął i wró­cił do tematu. – Sam pra­co­wa­łem na tym odcinku. Dokład­nie za ple­cami Waszej Wie­leb­no­ści… Trzy­ma­łem kiel­nię, wła­śnie mia­łem zacząć nakła­dać tynk, ale kiedy przy­ło­ży­łem ją do ściany, niech Bóg ma mnie w opiece, ściana zawa­liła mi się przed nosem, roz­sy­pała się na kawałki, przy­się­gam Waszej Wie­leb­no­ści. Moim zda­niem ktoś musiał nie­dawno poło­żyć te cegły i zro­bił to nie­dbale… I wtedy poja­wiła się ta dziura… I smród… – Murarz się prze­że­gnał. – Na wszyst­kie dusze w czyśćcu! Cuch­nęło jak w kryp­cie… Ale mam mocny żołą­dek, nie­raz zda­rzało mi się zna­leźć w ścia­nie zde­chłego szczura, więc pomy­śla­łem sobie, że to na pewno znowu coś takiego… Wzią­łem latar­nię, wla­złem do tej dziury i zoba­czy­łem schody w dół… Bóg mi świad­kiem, że wcale mi się to nie podo­bało, ale zsze­dłem, a nali­czy­łem nie mniej niż dwa­dzie­ścia stopni, przy­się­gam Waszej Wie­leb­no­ści. Dosze­dłem do jako­wejś piw­nicy i tam… – Prze­łknął ślinę i dokoń­czył nie­mal nie­do­sły­szal­nym szep­tem: – I tam to było.

– Co tam było? – spy­tał inkwi­zy­tor.

– Naj­le­piej niech Wasza Wie­leb­ność zoba­czy to na wła­sne oczy – odparł Santa Cruz.

Wziął latar­nię od jed­nego z żoł­nie­rzy i wkro­czył w otwór w ścia­nie. Maese Agu­ado i inkwi­zy­tor podą­żyli za nim, a reszta grupy została w kory­ta­rzu. Zgod­nie z rela­cją mura­rza tra­fili na nie­równe drew­niane stop­nie bie­gnące w dół świeżo wydrą­żo­nym tune­lem w ziemi. Im niżej scho­dzili, tym inten­syw­niej­szą woń roz­kładu wyczu­wał ojciec Belar­mino. Musiał zasło­nić nos płasz­czem, żeby powstrzy­mać mdło­ści.

W tunelu cuch­nęło tru­pem.

Schody pro­wa­dziły do cze­goś w rodzaju piw­niczki. Świa­tło lata­renki zwie­lo­krot­niało cie­nie, które drżały niczym ciemne pło­mie­nie wokół trójki męż­czyzn. Na ziemi leżało ciało zawi­nięte w biały, lecz brudny całun. Na ten widok ojciec Belar­mino natych­miast zro­zu­miał, skąd ten paskudny odór – ów nie­szczę­śnik musiał roz­kła­dać się już od wielu dni. Tka­nina była popla­miona pły­nami ustro­jo­wymi, a na tym, co zostało z twa­rzy nie­bosz­czyka, uczto­wała chmara larw chrząsz­czy. „Boże wszech­mo­gący!” – pomy­ślał inkwi­zy­tor i ści­snęło go w żołądku. Poczuł posmak żółci na pod­nie­bie­niu i zakrył usta dłońmi. Kiedy Santa Cruz przy­bli­żył latar­nię do ciała, świa­tło prze­pło­szyło owady. Nie­bosz­czyka nie dało się ziden­ty­fi­ko­wać. Jego twarz pokry­wały paskudne rany, mię­dzy któ­rymi wid­niały oczy, gro­te­skowo utkwione w jed­nym punk­cie, niczym dwie białe bańki, które lada chwila pękną. Na ich widok inkwi­zy­torowi wyrwały się nie­do­rzeczne słowa:

– Były nie­bie­skie…

Santa Cruz spoj­rzał na niego pyta­jąco.

– Mówił coś ojciec?

– Nie, nic… Pano­wie wyba­czą… – Ojciec Belar­mino zamknął powieki, prze­że­gnał się i wymam­ro­tał coś pod nosem. – De pro­fun­dis cla­mavi ad Te, Domine… Domine…

Udało mu się wyją­kać modli­twę za zmar­łych. Nie mógł prze­stać myśleć o tych mar­twych oczach.

Przy­glą­dały się cze­muś.

Usły­szał słowa Agu­ady, lecz led­wie docie­rała do niego treść.

– Musiał umrzeć już jakiś czas temu, ale nie na tyle dawno, żeby nastą­pił cał­ko­wity roz­kład.

– Kim było to nie­bożę? – zapy­tał kapłan, nie uno­sząc powiek.

– Nie wiemy. Nie ma żad­nego odzie­nia, tylko ten łach, w który go owi­nięto. Jedno jed­nak wia­domo na pewno: nie miał lek­kiej śmierci. Pro­szę spoj­rzeć.

Inkwi­zy­tor musiał pod­jąć ogromny wysi­łek, żeby sku­pić wzrok na nie­bosz­czyku. Agu­ado wska­zał czaszkę, w któ­rej tkwiło ostre narzę­dzie – duży nóż czy tasak.

– Można by sądzić, że kiedy w cza­sie wojny Fran­cuzi oku­po­wali ten budy­nek, wyko­rzy­sty­wali nie­które pomiesz­cze­nia jako lochy – powie­dział Santa Cruz. – To mógłby być wię­zień, któ­remu jed­nym cio­sem roz­ha­ra­tano głowę, a potem zamu­ro­wano szczątki… Taka przy­naj­mniej była moja pierw­sza myśl. Ten męż­czy­zna zmarł jed­nak nie tak dawno, poza tym pro­szę zwró­cić uwagę na to. – Oświe­tlił dłoń nie­bosz­czyka.

Przy obgry­zio­nym z mięsa palcu wid­niało wypi­sane na ziemi słowo. CREDO.

– Niech Bóg ma mnie w opiece. Wygląda na męczen­nika – drżą­cym gło­sem wydu­sił inkwi­zy­tor.

– To nie wszystko, spoj­rzą pano­wie na ścianę.

Po przy­bli­że­niu latarni do ściany w bla­sku uka­zał się rysu­nek ufor­ty­fi­ko­wa­nego mia­sta. Baszty i mury obronne oddano w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach – dzieło nie­wąt­pli­wie wyszło spod ręki mistrza – a w cen­trum wzno­siła się for­teca o spi­cza­stych dachach.

– To nie jest stary rysu­nek – stwier­dził Agu­ado. – Jak pew­nie ojciec zauwa­żył, kolory jesz­cze nie zbla­kły.

Oskar­ży­ciel Inkwi­zy­cji nagle wszystko zro­zu­miał.

– To mia­sto… – wyszep­tał. – To Medio­lan.

Santa Cruz przy­tak­nął z poważną miną.

– To samo wyde­du­ko­wa­łem.

– A słowo wypi­sane na ziemi… – cią­gnął kapłan, czu­jąc, że zaraz zemdleje – „Credo”… To począ­tek wyzna­nia wiary: Credo in unum Deum, Patrem omni­po­ten­tem… Och, Panie! I to białe odzie­nie, niczym habit domi­ni­kań­ski…

I ostrze wbite w czaszkę…

– Wasza Wie­leb­ność ma rację – stwier­dził mar­kiz. – To męczen­nik.

Oskar­ży­ciel Inkwi­zy­cji ode­brał grun­towne wykształ­ce­nie teo­lo­giczne. Dobrze się orien­to­wał w żywo­tach naj­waż­niej­szych świę­tych swo­jego zakonu. Święty Piotr z Werony był pierw­szym męczen­ni­kiem domi­ni­kań­skim. W dro­dze do Medio­lanu, gdzie miał jako kazno­dzieja tępić here­zję, został napad­nięty. Zbój­nicy wbili mu w głowę topór, a potem zaszty­le­to­wali. Przy­szły święty zdo­łał jesz­cze w ago­nii wła­sną krwią wypi­sać na ziemi począ­tek credo nicej­skiego.

Ojciec Belar­mino miał teraz przed sobą tę samą scenę, odtwo­rzoną w naj­mniej­szych szcze­gó­łach.

– Bluź­nier­stwo! – zawo­łał.

Wzdry­gnął się na dźwięk wła­snego głosu.

– Jest coś jesz­cze, Wasza Wie­leb­ność – powie­dział Santa Cruz. – Nie po raz pierw­szy zoba­czy­łem to mia­sto wyma­lo­wane na ścia­nie. Na górze, wśród dzieł, które mają się zna­leźć w muzeum, jest obraz na desce mistrza Pedra Ber­ru­gu­ete. Pocho­dzi on z klasz­toru Świę­tego Toma­sza w Ávili i przed­sta­wia wła­śnie śmierć Pio­tra z Werony. Przy­się­gam na moją duszę, że mia­sto nary­so­wane tutaj jest iden­tyczne jak na obra­zie Ber­ru­gu­etego.

– To prawda – poparł go Agu­ado. – Też to widzia­łem. Gdyby nie było to nie­moż­liwe, można by stwier­dzić, że oba dzieła wyszły spod ręki tego samego twórcy.

Oskar­ży­ciel Inkwi­zy­cji zaczy­nał się dusić.

– Nie rozu­miem – wyją­kał. – Tedy… cóż to ozna­cza?

– Żywi­li­śmy nadzieję, że Wasza Wie­leb­ność rzuci świa­tło na tę sprawę – odparł Santa Cruz.

– Ja? Dla­cze­góż ja?

– Sprawca… bądź też sprawcy tej odra­ża­ją­cej zbrodni wyraź­nie dzia­łali za pod­szep­tem sza­tana. Jestem prze­ko­nany, że Wasza Wie­leb­ność, podob­nie jak ja, dostrzega ziarno zła w tej gro­te­sko­wej sce­nie.

– Sądzimy, że powinno się tym zająć Święte Ofi­cjum – pod­chwy­cił Agu­ado. – Jak dotych­czas nikt poza nami i mura­rzem nie wie, co się tu kryje. Bła­gam, ojcze, powiedz nam, co mamy czy­nić.

Prze­ra­żony inkwi­zy­tor spoj­rzał po męż­czy­znach. Na ich twa­rzach malo­wała się mie­sza­nina stra­chu i nadziei. Czuł się przy­tło­czony ich ocze­ki­wa­niami, ale jesz­cze więk­szą pre­sję wywie­rały na niego mar­twe oczy trupa, które zda­wały się zaglą­dać w naj­głęb­sze zakątki jego duszy.

Zaczął się pocić, krę­ciło mu się w gło­wie. Agu­ado i mar­kiz w mil­cze­niu cze­kali na jakąś jego reak­cję. Chcieli anti­do­tum na sza­tana.

Kapłan z tru­dem się powstrzy­mał, żeby nie wybuch­nąć histe­rycz­nym śmie­chem. Sza­tan! Co on mógł wie­dzieć o sza­ta­nie? Abso­lut­nie nic! Był tylko nud­nym kano­ni­stą, a jedyne arkana Świę­tej Matki Kościoła, jakie poznał, to kato­lic­kie pra­wo­daw­stwo. O potę­dze Złego ojciec Belar­mino wie­dział tyle, co każdy skromny chrze­ści­ja­nin drżący na dźwięk burzo­wego grzmotu czy żegna­jący się, kiedy mija cmen­tarz: że należy się go całą duszą lękać.

– A zatem? – naci­skał Santa Cruz. – Co mamy począć, Wasza Wie­leb­ność?

„Co macie począć? – pomy­ślał kapłan, tłu­miąc jęk. – Wra­caj­cie do śre­dnio­wie­cza poszu­kać inkwi­zy­tora, który poluje na cza­row­nice i roz­pala stosy!”

Wtedy wła­śnie przy­szła mu do głowy myśl, która nieco pod­nio­sła go na duchu.

– Spal­cie go – oznaj­mił. Jego głos brzmiał zaska­ku­jąco sta­now­czo. – Spal­cie to wszystko. To prze­klęte, dia­bel­skie miej­sce, toteż niech ogień je oczy­ści, a potem zamknijmy je na wiecz­ność.

– Jest ojciec pewny, że to wła­ściwa droga? – spy­tał mar­kiz. – Nie powin­ni­śmy spró­bo­wać dociec, cóż za mroczna tajem­nica kryje się w tych szcząt­kach?

– Popro­sili mnie pano­wie o radę, czyż nie? Już wam jej udzie­li­łem. Nie­istotne, co się tutaj wyda­rzyło, to jakaś dia­bel­ska sprawa, a im mniej o takich wiemy, tym lepiej dla nas i każ­dego, kto się boi Boga.

– Uwa­żam, że to roz­tropny pomysł – wtrą­cił archi­tekt, myśląc na głos. – Utrzy­mać sprawę w sekre­cie… tak… Pro­szę pomy­śleć, że dzięki temu nie dotrze ona do niczy­ich uszu… Także króla.

Alu­zja była oczy­wi­sta, ale przy­nio­sła zamie­rzony sku­tek.

– Niech tak będzie – pod­dał się Santa Cruz. – Zapo­wie­dzia­łem, że zasto­suję się do zale­ceń Inkwi­zy­cji, i tak też zro­bię. Bóg mi świad­kiem, że bez krzty żalu zapo­mniał­bym o tym na zawsze… choć wąt­pię, czy zdo­łam.

– Podob­nie jak my, Wasza Eks­ce­len­cjo – mruk­nął kapłan.

– Bierzmy się zatem do dzia­ła­nia. Zostało już nie­wiele godzin do przy­jazdu Jego Kró­lew­skiej Mości. Maese Agu­ado, pro­szę roz­ka­zać, żeby przy­nie­siono olej i spa­lono zwłoki. Następ­nie należy zarzą­dzić zamknię­cie tej piw­nicy na cztery spu­sty. Niech ogień oczy­ści tę plu­gawą dziurę.

– Tak zatem uczy­nię… Z dru­giej strony jed­nak czuł­bym się spo­koj­niej, gdyby zechciał ojciec odmó­wić jako­weś bło­go­sła­wień­stwo, aby wypę­dzić wszel­kie złe duchy, które mogą się tu kryć.

– Teraz, maese Agu­ado?

– Tak, Wasza Wie­leb­ność.

Kapłan zdo­łał jakoś ukryć nie­za­do­wo­le­nie. „Niech będzie – pomy­ślał. – Zaczy­namy”. Uznał, że wystar­czy wymam­ro­tać cokol­wiek po łaci­nie, żeby zado­wo­lić archi­tekta.

Wycią­gnął spod płasz­cza rękę z dwoma pal­cami wypro­sto­wa­nymi w geście bło­go­sła­wień­stwa i zaczął odma­wiać pierw­szą modli­twę, jaka przy­szła mu do głowy.

– Anima Chri­sti, sanc­ti­fica me. Cor­pus Chri­sti, salva me. San­guis Chri­sti… – Urwał.

– Coś się stało? – zapy­tał Santa Cruz, który podob­nie jak inkwi­zy­tor wyda­wał się nieco ziry­to­wany tą zwłoką.

– Nie, nic. Po pro­stu… – Ojciec Belar­mino patrzył w kąt oświe­tlony latar­nią. Zauwa­żył tam na ścia­nie coś, co z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn nie­mal hip­no­ty­zu­jąco przy­cią­gało jego uwagę. – Wasza Eks­ce­len­cjo, czy ten znak wystę­puje także na obra­zie mistrza Ber­ru­gu­etego?

– Jakiż znak?

– Tam, pod rysun­kiem mia­sta. Czer­wony emble­mat.

Mar­kiz razem z Agu­adem pode­szli bli­żej. Nie spo­strzegł wcze­śniej tego dro­bia­zgu. Przez dłuż­szą chwilę przy­glą­dał się sym­bo­lowi. Miał on w sobie coś nie­zwy­kłego, a zara­zem zło­wiesz­czego. Wzbu­dzał w mar­ki­zie rzadko odczu­wany nie­po­kój, ale nie mógł dać tego po sobie poznać.

– Może to godło kamie­nia­rza… – zasu­ge­ro­wał Agu­ado. – Choć ni­gdy jesz­cze takiego nie widzia­łem.

– To ważne? – spy­tał Santa Cruz, zwra­ca­jąc się do ojca Belar­mina.

– Nie. Lecz… – Nie wie­dział, co wła­ści­wie powie­dzieć. Pokrę­cił głową, jakby wyrzu­ca­jąc z niej nie­wy­godne myśli, i odparł sta­now­czo: – Nie­ważne. Zapo­mnijmy o tym, wszak wkrótce strawi to ogień.

Agu­ado i Santa Cruz wró­cili na swoje miej­sca za ple­cami kapłana, który pod­jął modli­twę, coraz szyb­ciej wyma­wia­jąc jej słowa, a nawet prze­ska­ku­jąc nie­które frag­menty.

Aqua late­ris Chri­sti, lava me.

Intra tua vul­nera absconde me.

Sym­bol migo­tał w świe­tle latarni, jakby drżał w obli­czu modłów. Ojciec Belar­mino nie odry­wał od niego wzroku, led­wie mogąc się sku­pić na wypo­wia­da­nych sło­wach.

Ab hoste mali­gno defende me.

In hora mor­tis meae voca me.

Ut cum Sanc­tis tuis…

Sanc­tis tuis…

Inkwi­zy­tor umilkł, wbi­ja­jąc nie­ru­chome spoj­rze­nie w ścianę.

– Wasza Wie­leb­ność?

Głos mar­kiza wyrwał go z zamy­śle­nia. W końcu, tym razem dla pew­no­ści spusz­cza­jąc wzrok na pod­łogę, zdo­łał jakoś skoń­czyć zaim­pro­wi­zo­wane bło­go­sła­wień­stwo.

Ut cum Sanc­tis tuis lau­dem te in saecula saecu­lo­rum.

Amen.

Nakre­ślił w powie­trzu znak krzyża, po czym, nie cze­ka­jąc na towa­rzy­szy, opu­ścił to prze­klęte miej­sce, jakby gonił go dia­beł.

Ps 74,22. Wszyst­kie cytaty biblijne za Biblią Tysiąc­le­cia, Wydaw­nic­two Pal­lot­ti­num, Poznań 2003 (przyp. tłum.). [wróć]

1

wrze­sień 2018 roku

– Pro­szę słu­chać uważ­nie, ponie­waż usły­szą pań­stwo rze­czy nie­zwy­kłe.

Guil­lermo dra­ma­tycz­nie zawie­sił głos. Zro­bił to, żeby wyczuć publicz­ność. Widzo­wie nie odry­wali od niego oczu, jakby był naj­waż­niej­szy na świe­cie.

Czę­sto osią­gał taki efekt, cho­ciaż nie potra­fiłby powie­dzieć dla­czego.

Może to zasługa kra­wata. Miał na sobie zie­lony kra­wat hafto­wany w żółte kaczuszki, takie, jak boha­te­ro­wie kre­skó­wek mają zwy­kle w wan­nie. Przy­naj­mniej jeden z słu­cha­czy wyda­wał się zahip­no­ty­zo­wany kra­watem – wpa­try­wał się w niego bez zmru­że­nia oka i z roz­dzia­wio­nymi ustami.

Chło­pak się uśmiech­nął. Lubił znaj­do­wać się w cen­trum uwagi. Popra­wił blond grzywkę – bar­dzo jasną, nie­mal białą – która opa­dała mu nie­sfor­nie na czoło, po czym wyjął talię kart z kie­szeni bluzy. Była to bor­dowa bluza z kap­tu­rem. Pew­nie nie musiał jej wkła­dać tego cie­płego poranka pod koniec lata, ale chęt­nie łączył bluzy z eks­tra­wa­ganc­kimi kra­wa­tami – trak­to­wał ten strój nie­mal jak uni­form.

Zgro­ma­dzeni przy­glą­dali się w mil­cze­niu, jak Guil­lermo szyb­kimi ruchami tasuje karty. Miał dłu­gie, szczu­płe, nad­zwy­czaj zwinne palce.

– Wiem, co sobie myśli­cie – powie­dział z szel­mow­skim bły­skiem w nie­bie­skich oczach, nie prze­sta­jąc z zawrotną pręd­ko­ścią prze­kła­dać kart. – Czy ten mło­dzik może poka­zać nam coś bar­dziej impo­nu­ją­cego niż to? – Gestem głowy wska­zał znaj­du­jącą się za jego ple­cami wspa­niałą świą­ty­nię egip­ską. – Rzecz jed­nak w tym, panie i pano­wie, że nie cho­dzi o to, co może­cie zoba­czyć, ale co potra­fi­cie sobie wyobra­zić. A domy­ślam się, że w tym zakre­sie wielu z pań­stwa ma bogate doświad­cze­nie, prawda? – Znów zawie­sił głos, spo­dzie­wa­jąc się śmie­chów, ale odpowie­działa mu cisza. Nie była to łatwa widow­nia. – Sym­bole – pod­jął wątek. – Ota­czają nas ze wszyst­kich stron. Nie­które są pro­ste, na przy­kład znaki dro­gowe czy ludziki nama­lo­wane na drzwiach toa­let publicz­nych. Musimy jed­nak umieć popraw­nie je odczy­tać: nikt nie chciałby prze­je­chać znaku „ustąp pierw­szeń­stwa” ani wejść do nie­wła­ści­wej łazienki, prawda? – Mru­gnął do osoby z pierw­szego rzędu i udało mu się wywo­łać na jej twa­rzy uśmiech. – Inne sym­bole są jed­nak bar­dziej zło­żone, na przy­kład fasada kate­dry, ale­go­rie w malar­stwie baro­ko­wym. Są też sym­bole, o któ­rych ist­nie­niu nawet nie wiemy, i to wła­śnie one są najbar­dziej fascy­nu­jące. W nich kryją się tajem­nice, a w naszym świe­cie… Och, pro­szę mi wie­rzyć! W naszym świe­cie pełno jest prze­dziw­nych, zdu­mie­wa­ją­cych tajem­nic.

Teraz czuł, że cała publicz­ność je mu z ręki. Spora część widzów wle­piała w niego oczy okrą­głe jak spodki, gry­ząc trzy­mane w rękach drobne pla­sti­kowe przed­mioty.

Guil­lermo skoń­czył taso­wa­nie i odsło­nił pierw­szą kartę.

– Wie­dzą pań­stwo, co to za karta?

Dało się sły­szeć ciche pomruki.

– Zga­dza się. To król pik z talii typu fran­cu­skiego. W osiem­na­stym wieku jezu­ita o nazwi­sku Ménestrier, wielki spe­cja­li­sta w dzie­dzi­nie inter­pre­ta­cji sym­boli, napi­sał, że pierw­szą talię fran­cu­ską wyko­nano w roku tysiąc trzy­sta dzie­więć­dzie­sią­tym dru­gim dla króla Karola VI. Nie wiem, czy pań­stwu wia­domo, ale Karol VI miał nie­złego fioła. – Jedna z słu­cha­czek zaczęła entu­zja­stycz­nie poka­zy­wać na różową konewkę w fiołki. – Wła­śnie tak, droga pani, fioła. Kiedy zdro­wie psy­chiczne nie pozwa­lało mu już rzą­dzić, pocie­chę przy­no­siły mu tylko gry i zabawy, dwo­rza­nie wyma­lo­wali więc dla niego talię kart z czte­rema kolo­rami: pik, karo, trefl i kier. Jest w niej jed­nak znacz­nie wię­cej, niż wydaje się na pierw­szy rzut oka. – Guil­lermo wyło­żył kolejne trzy karty. Nie­wia­ry­god­nym zbie­giem oko­licz­no­ści były to trzy bra­ku­jące króle. – Oczy­wi­ście to nie tylko zabawa – cią­gnął. – To cały świat skon­cen­tro­wany w pięć­dzie­się­ciu dwóch kar­tach. A przy­naj­mniej świat zor­ga­ni­zo­wany tak jak za cza­sów Karola VI. Każdy kolor sym­bolizuje war­stwę spo­łeczną: pik to ary­sto­kra­cja, kier ducho­wień­stwo, karo odpo­wiada miesz­czań­stwu, a trefl przed­sta­wia wie­śnia­ków, ludzi od świtu do nocy haru­ją­cych na roli.

Jeden z widzów z tyl­nych rzę­dów zaczął pochli­py­wać.

– Wiem, wiem… To smutne, lecz taki jest świat, co robić? Ale uwaga, w tej talii kryje się znacz­nie wię­cej sekre­tów. Pro­szę spoj­rzeć na tych czte­rech kró­lów: trefl, karo, pik i kier. To nie tylko piękne obrazki, sym­bo­li­zują potęż­nych wład­ców z zamierz­chłych cza­sów. Oto wielki Alek­san­der Mace­doń­ski, król trefl; u jego boku Juliusz Cezar, król karo; obok uzbro­jony w pikę Dawid, władca Izra­ela; i w końcu cesarz Karol Wielki poka­zu­jący swoje odważne serce.

Guil­lermo pozbie­rał karty i znów zaczął je taso­wać, pod­śpie­wu­jąc przy tym. Miał bar­dzo przy­jemny głos.

– Qui a eu cette idée folle un jour d’inven­ter l’école?

C’est ce Sacré Char­le­ma­gne, Sacré Char­le­ma­gne…

Jeden z słu­cha­czy miał w buzi lan­drynkę. Na dźwięk pio­senki uśmiech­nął się i cukie­rek wypadł na zie­mię. Nie­szczę­śnik wybuch­nął roz­pacz­li­wym pła­czem.

– Hej, kolego, nie ma co lamen­to­wać – powie­dział Guil­lermo czule. Przy­kuc­nął przed mazga­jem. – To tylko cukie­rek. Pew­nego dnia stra­cisz coś dużo waż­niej­szego i wtedy łzy znacz­nie bar­dziej ci się przy­da­dzą niż teraz. Uwierz mi, wiem, co mówię. – W jego gło­sie poja­wiła się nagle nuta smutku. Uśmiech­nął się melan­cho­lij­nie i z kie­szeni dżin­sów wyjął lizak w kształ­cie serca. Podał go zapła­ka­nemu, mru­żąc przy tym oko. – Pro­szę, może dzielne serce świę­tego Karola Wiel­kiego tro­chę cię pocie­szy.

– Ej, co pan wypra­wiasz, do dia­bła?

Guil­lermo wstał i zoba­czył straż­nika miej­skiego, który łypał na niego wrogo.

– Ja? Nic takiego, po pro­stu upadł mu cukie­rek…

Sie­dząca u stóp chło­paka grupka dzieci z placu zabaw w parku zaczęła się inte­re­so­wać spra­wami banal­niej­szymi niż semio­tyka wszech­świata. Wszystko wska­zy­wało na to, że wykład dobiegł końca.

– Któ­reś z tych dzieci jest pań­skie?

– Nie, nie… A przy­naj­mniej nic mi o tym nie wia­domo.

– W takim razie zostaw je pan w spo­koju i idź w swoją stronę, dobra?

– Prze­pra­szam, panie wła­dzo. Nie robi­łem nic złego, chcia­łem je tylko tro­chę roze­rwać. Rodzice chyba nie zwra­cają na nie uwagi. – Guil­lermo wska­zał grupę doro­słych gawę­dzą­cych sobie na stro­nie przy pustych wóz­kach. – Pomy­śla­łem, że może im się tro­chę nudzi.

Na twa­rzy straż­nika zago­ściła mina stróża porządku publicz­nego, który przy­ła­pał doro­słego krę­cą­cego się przy cudzych dzie­ciach. I to doro­słego w kra­wa­cie w kaczuszki.

W tej chwili szyb­kim kro­kiem pod­szedł do nich star­szy męż­czy­zna, na oko koło sześć­dzie­siątki.

– Pan wyba­czy, panie funk­cjo­na­riu­szu… – mówił jesz­cze w mar­szu. Kiedy dotarł do Guil­lerma i straż­nika, urwał na chwilę, żeby zła­pać oddech, po czym uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco. – Znam tego mło­dego czło­wieka, jest tu ze mną. Chyba nie naro­bił sobie kło­po­tów?

– A pan to kto?

– Nazy­wam się Alfredo Bel­man. – Z kie­szeni zno­szo­nych sztruk­so­wych spodni wyjął port­fel ze znisz­czo­nej skóry poprze­cie­ra­nej na rogach. Wydo­był z niego jakiś doku­ment i oka­zał straż­ni­kowi miej­skiemu. – Pro­szę bar­dzo, to moja legi­ty­ma­cja pra­cow­nika uni­wer­sy­tetu. Jestem pro­fe­so­rem w Wyż­szej Szkole Archi­tek­tury.

Funk­cjo­na­riusz podejrz­li­wie wodził wzro­kiem od legi­ty­ma­cji do jej wła­ści­ciela i z powro­tem.

– I twier­dzi pan, że zna tego czło­wieka?

– Guil­lermo jest moim asy­sten­tem. Pro­szę posłu­chać, nie chcemy pro­ble­mów. Wezwała nas tu poli­cja, mamy pomóc w związku z tą sprawą w świą­tyni. Jeśli chce pan to spraw­dzić, pro­szę zadzwo­nić do…

Straż­nik gwał­tow­nie wci­snął legi­ty­ma­cję w rękę wykła­dowcy.

– Nie trzeba. Tylko niech pan powie temu swo­jemu asy­sten­towi, czy jak mu tam, żeby nie krę­cił się przy placu zabaw, rodzice się dener­wują.

– Tak, tak, oczy­wi­ście. Dzię­kuję panu bar­dzo… i miłego dnia.

Funk­cjo­na­riusz wymam­ro­tał coś w rodzaju odpo­wie­dzi i ruszył dalej na obchód.

– Nikogo nie dener­wo­wa­łem – zapro­te­sto­wał chło­pak. – Sam zobacz, nawet mnie nie zauwa­żyli. Ten straż­nik ma nie­równo pod sufi­tem, pew­nie wszę­dzie widzi prze­stęp­ców.

Alfredo wes­tchnął ciężko. Przy­zwy­czaił się już do pew­nych dzi­wactw swo­jego asy­stenta, ale mimo wszystko cza­sem go iry­to­wały.

– Musisz zacho­wy­wać się bar­dziej tak­tow­nie, Guil­lermo. Twój spo­sób bycia wpra­wia nie­któ­rych w zakło­po­ta­nie.

– Dla­czego? Nor­malny ze mnie facet.

„Nie, wcale nie”, pomy­ślał Alfredo, ale powstrzy­mał się od wygło­sze­nia tej uwagi na głos. Musiałby wdać się w dłu­gie wyja­śnie­nia.

Z dru­giej strony zauwa­żył, że spo­tka­nie z przed­sta­wi­cie­lem wła­dzy nie zro­biło na Guil­ler­mie więk­szego wra­że­nia. Masze­ro­wał bez­tro­sko w kie­runku świą­tyni, tasu­jąc jedną z tych swo­ich talii. Robił to czę­sto, bez­wied­nie, jakby miał taki tik. Jedni mają nawyk bawie­nia się wło­sami, inni bilo­nem w kie­sze­niach – Guil­lermo taso­wał karty.

Alfredo i jego asy­stent w mil­cze­niu zmie­rzali ku egip­skiej świą­tyni. Niebo było jaskra­wo­nie­bie­skie, ostat­nie podrygi lata. Lada dzień miał się zacząć paź­dzier­nik, ale utrzy­my­wały się nie­przy­zwo­icie wyso­kie tem­pe­ra­tury.

Tam­tego poranka w parku na madryc­kim wzgó­rzu Príncipe Pío roiło się od nie­dziel­nych spa­ce­ro­wi­czów. Nasto­latki, pary, rodziny, psy… Prze­cha­dzali się mię­dzy drze­wami albo leżeli na tra­wie w ostrym słońcu. Zewsząd roz­le­gały się głosy, śmie­chy i krzyki. Na Alfre­dzie atmos­fera spra­wiała wra­że­nie raczej gorącz­ko­wej niż rado­snej, jakby wszy­scy tam pozo­ro­wali histe­ryczną eufo­rię.

Ostatni bal na Tita­nicu.

– „I wszy­scy bie­siad­nicy – jeden po dru­gim – padli w kom­na­tach hulasz­czych, skro­pio­nych rosą krwa­wego chrztu – powie­dział Alfredo pod nosem – i każdy sko­nał w roz­pacz­li­wych odru­chach swego upadku. I życie w zega­rze heba­no­wym zamarło wraz z życiem ostat­niego z tych weso­łych chwa­tów”1.

Guil­lermo zatrzy­mał się i spoj­rzał na pro­fe­sora spod unie­sio­nych brwi.

– Nieco ponury cytat.

– Słu­cham?… – Alfredo nie zda­wał sobie sprawy, że powie­dział to gło­śno. – Prze­pra­szam, chłop­cze. Myśla­łem na głos. – Spra­wiał wra­że­nie wykoń­czo­nego. Otarł spo­coną twarz i kark zmiętą chu­s­teczką. – Ten upał jest nie­na­tu­ralny, to nie może długo potrwać.

Guil­lermo z pew­nym nie­po­ko­jem spoj­rzał na szefa – przez cały dzień wyda­wało się, że coś mu dolega.

Alfredo Bel­man prze­by­wał na rocz­nym urlo­pie nauko­wym, gro­ma­dził dane do książki o histo­rii budynku Vil­la­nu­eva wcho­dzą­cego w skład Muzeum Prado. Praca badaw­cza spra­wiała Alfre­dowi wielką przy­jem­ność, a postępy dawały zastrzyk ener­gii. Guil­lermo ni­gdy nie spo­tkał nikogo, kto z takim zapa­łem spraw­dzałby popraw­ność przy­pi­sów. Kilka mie­sięcy wcze­śniej pro­fe­sor zatrud­nił go do pomocy przy książce. Dobrze się doga­dy­wali i spraw­nie im się razem pra­co­wało, przez jakiś czas Alfredo zda­wał się pro­mie­nieć zaraź­li­wym opty­mi­zmem.

Ostat­nio coś się jed­nak zmie­niło, cho­ciaż Guil­lermo nie potra­fił oce­nić co. Pro­fe­sor robił się coraz bar­dziej mało­mówny i zamy­ślony. Czę­sto popa­dał w dłu­gie mil­cze­nie, marsz­cząc przy tym czoło, jakby coś go mar­twiło, a w ostat­nich tygo­dniach zda­rzało mu się to nawet w trak­cie roz­mowy, nie­raz ury­wał w pół zda­nia. Wpra­wiało to roz­mów­ców w zakło­po­ta­nie, cho­ciaż aku­rat Guil­lermo tole­ro­wał dzi­wac­twa bliź­nich.

Alfredo zanie­dbał też nieco swój wygląd. Stra­cił na wadze, skóra jego okrą­głej nie­gdyś twa­rzy zwi­sała niczym stare zasłony. Daw­niej codzien­nie się golił, teraz regu­lar­nie widy­wało się go z sza­rawą, szorstką szcze­ciną na policz­kach. Wory pod oczami coraz bar­dziej rosły, jakby kumu­lo­wały się w nich dłu­gie godziny bez­sen­no­ści, a wokół tęczó­wek roz­cią­gała się siatka czer­wo­nych naczy­nek.

– Może kupię jakąś wodę, panie pro­fe­so­rze? – zapro­po­no­wał chło­pak.

– Nie, już raz dziś stra­ci­łem cię z oczu i sam widzisz, jak to się skoń­czyło. Zała­twmy to, co mamy do zała­twie­nia, i nie guz­drajmy się.

Dotarli w końcu do świą­tyni. Wokół zebrała się liczna grupa odwie­dza­ją­cych, któ­rzy spa­ce­ro­wali i robili sobie zdję­cia przy kamien­nych blo­kach sprzed tysięcy lat, ale nikt nie miał wstępu do środka. Budy­nek zamknięto dla gości.

Świą­ty­nia Debod była oso­bli­wo­ścią w samym sercu Madrytu. W dru­gim wieku przed naszą erą król Adi­cha­la­mani roz­ka­zał zbu­do­wać świą­ty­nię Izydy i Amona w nubij­skim mie­ście Meroe. Nie­mal dwa tysiące lat póź­niej, w roku 1961, pre­zy­dent Egiptu Gamal Abdel Naser, duchowy spad­ko­bierca fara­onów, posta­no­wił wznieść tam Wysoką Tamę Asu­ań­ską, lek­ce­wa­żąc ogromne dzie­dzic­two arche­olo­giczne regionu. Dzięki wspa­nia­łej akcji ratun­ko­wej pod auspi­cjami UNE­SCO udało się oca­lić dzie­siątki zabyt­ków, któ­rym gro­ziło zala­nie.

Liczne gro­bowce i świą­ty­nie roze­brano kamień po kamie­niu i prze­nie­siono do bez­piecz­niej­szych loka­li­za­cji. Praca ta wyma­gała współ­pracy mię­dzy wie­loma kra­jami, które w zamian otrzy­mały spek­ta­ku­larne pamiątki z cza­sów fara­onów. Jedną z nich, świą­ty­nię Debod, poda­ro­wano Hisz­pa­nii.

Egip­cja­nie zapa­ko­wali ele­menty budynku do wiel­kich skrzyń i wysłali je do Madrytu. Nie­stety zapo­mnieli dołą­czyć instruk­cje mon­tażu. Kamienne bloki nie zostały ponu­me­ro­wane, towa­rzy­szyło im zale­d­wie kilka foto­gra­fii i pla­nów jako punkt odnie­sie­nia. Rekon­struk­cja świą­tyni oka­zała się żmudną, cza­so­chłonną pracą, ale rezul­tat był tego wart; wokół utwo­rzono nawet sztuczny zbior­nik wodny, żeby w jakimś stop­niu odtwo­rzyć Nil prze­pły­wa­jący przez zie­mie Adi­cha­la­ma­niego.

Zwy­kle świą­ty­nia była otwarta dla zwie­dza­ją­cych. W nie­wiel­kim budynku led­wie mie­ściło się parę kaplic, jedna czy dwie krypty i garstka wąskich kory­ta­rzy. Panu­jąca w niej atmos­fera wystar­czała jed­nak, żeby tury­ści mogli się poczuć tro­chę jak w sta­ro­żyt­nym Egip­cie.

Tego cie­płego wrze­śnio­wego dnia zwie­dza­jący musieli jed­nak zado­wo­lić się spa­ce­rami wokół sadzawki i robie­niem sel­fie na tle fasady budynku. Przy wej­ściu wisiała infor­ma­cja o zamknię­ciu sank­tu­arium z powodu „prac kon­ser­wa­cyj­nych”.

Kor­don poli­cyjny wokół zabytku suge­ro­wał jed­nak, że przy­czyna może być poważ­niej­sza.

– Zacze­kaj tutaj, chłop­cze. Nie ruszaj się.

Alfredo wszedł do świą­tyni, zosta­wia­jąc Guil­lerma samego. Chło­pak nie bar­dzo rozu­miał, co w ogóle tam robią. Na razie szef nie przed­sta­wił mu żad­nego wyja­śnie­nia.

Pro­fe­sor znik­nął na kwa­drans. Guil­lermo przez cały ten czas taso­wał karty i pogwiz­dy­wał z roz­tar­gnie­niem.

Alfredo wró­cił w towa­rzy­stwie kobiety o krót­kich siwych wło­sach i w wiel­kich oku­la­rach. Jej oczy przy­wo­dziły chło­pa­kowi na myśl muchę. Pro­fe­sor doko­nał pre­zen­ta­cji.

– Guil­lermo Argán, mój asy­stent. Pomaga mi w pra­cach nad książką.

– Miło mi pana poznać. Nazy­wam się Elvira Sierra. – Kobieta mocno uści­snęła mu dłoń. – Jestem z ratu­sza.

Nie dodała nic wię­cej, jakby uznała, że wszel­kie wyja­śnie­nia są zbędne.

– Dosko­nale! – Guil­lermo uśmiech­nął się tro­chę głu­pio. Roz­mówcy patrzyli na niego wycze­ku­jąco, jakby spo­dzie­wali się, że powie coś jesz­cze. – Piękną macie tę świą­ty­nię.

– Pierw­szy raz ją pan widzi?

– Tak.

– Przy­kro mi, że w takich nie­for­tun­nych oko­licz­no­ściach. – Kobieta stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie Guil­ler­mem i zwró­ciła się do Alfreda. – Mogę wam dać kilka minut przed przy­jaz­dem eks­per­tów, potem musi­cie wyjść. Nie mia­ła­bym jak wytłu­ma­czyć waszej obec­no­ści, zro­bi­łaby się awan­tura.

– Dzię­kuję, Elviro. Jestem ci winny przy­sługę.

– Wła­ści­wie to teraz jeste­śmy kwita. Zrób­cie, co tam musi­cie zro­bić, byle szybko, i nie zwra­caj­cie na sie­bie uwagi.

Kobieta zapro­wa­dziła ich do środka. W kory­ta­rzu wej­ścio­wym tem­pe­ra­tura gwał­tow­nie się obni­żyła. Dało się wyczuć gęstą, jakby piw­niczną woń, pano­wały ciem­no­ści. Guil­lermo musiał kil­ka­krot­nie zamru­gać, żeby przy­wyk­nąć do nagłego braku świa­tła.

– Gdzie to się stało? – spy­tał Alfredo urzęd­niczkę.

– W kaplicy z relie­fami. Szcze­rze mówiąc, nie mam poję­cia, jak mogło do tego dojść, ale z dru­giej strony, jeśli ktoś nie­roz­sąd­nie umiesz­cza zaby­tek przy ulicy, to ryzy­kuje, że będą się zda­rzały takie rze­czy. – Zaci­snęła wargi z iry­ta­cją. – Kiedy budo­wano tamę asu­ań­ską, Holen­drzy dostali świą­ty­nię Tafa, Włosi świą­ty­nię Elle­sija, Jan­kesi Den­derę… Wiesz, co oni zro­bili? Poza­my­kali je w muze­ach, jak zro­biłby każdy z odro­biną oleju w gło­wie. Ale my nie, my musie­li­śmy posta­wić naszą w środku mia­sta, nara­zić ją na dzia­ła­nie czyn­ni­ków atmos­fe­rycz­nych i akty wan­da­li­zmu. No pew­nie, co mogło pójść nie tak, prze­cież nasze mia­sto sły­nie z sza­cunku do mie­nia publicz­nego – iro­ni­zo­wała. – Aż mnie świerzbi, żeby… Sama nie wiem… Chcia­ła­bym komuś przy­wa­lić, przy­się­gam.

Cała trójka dotarła do pro­sto­kąt­nej sali o wyso­kich ścia­nach z pia­skowca pokry­tych relie­fami przed­sta­wia­ją­cymi zoo­mor­ficzne postaci z pro­filu. Dało się sły­szeć dono­śne bzy­cze­nie much wiel­kich jak poci­ski. Guil­lermo patrzył, jak latają na oślep wte i wewte wabione smro­dem roz­kła­da­ją­cego się mięsa. Owady zaczęły wci­skać mu się do oczu i kąci­ków ust, musiał się oga­niać, żeby ich nie połknąć.

Zde­cy­do­wana więk­szość much gro­ma­dziła się jed­nak na jakimś kształ­cie leżą­cym u stóp jed­nej ze ścian w kałuży zakrze­płej krwi czar­nej jak smoła. Na ten widok Guil­lermo zasło­nił sobie usta chu­s­teczką, żeby powstrzy­mać mdło­ści.

Był to łeb zwie­rzę­cia. Osła. Jego oczy pokry­wała sko­rupa tłu­stych much. W otwar­tym pysku widać było nie­równe zęby. Na języku żero­wała kolejna chmara owa­dów.

Na ścia­nie, o którą oparto łeb, wid­niał jakiś malu­nek. Kręta linia wygi­na­jąca się w zakola, niczym rzeka. Obraz zaj­mo­wał nie­mal całą powierzch­nię ściany. Wyma­lo­wano go rdza­wo­czer­woną farbą, a cho­ciaż już wyschła, widać było duże, gęste kro­ple, które spły­wały z relie­fów na ścia­nie, jakby wyrzeź­bieni bogo­wie ronili łzy.

Alfredo zbli­żył dłoń do ściany, żeby dotknąć obrazu.

– Lepiej niech pan tego nie robi – uprze­dziła go kobieta. – To nie farba, tylko krew. – Wska­zała łeb osła. – Przy­pusz­czamy, że tego bied­nego zwie­rzę­cia.

– Guil­lermo, zrób zdję­cia, pro­szę.

Chło­pak ski­nął głową i zaczął obfo­to­gra­fo­wy­wać ścianę apa­ra­tem w tele­fo­nie.

– Skąd się o tym dowie­dzia­łeś, Alfredo? – spy­tała Elvira. – W pra­sie jesz­cze nic nie ogło­szono.

– Rano zadzwo­nił do mnie ktoś z wydziału sztuki sta­ro­żyt­nej z Uni­wer­sy­tetu Auto­no­micz­nego. Może i udało wam się zataić to przed prasą, ale plotki szybko się roz­cho­dzą.

– A skąd nagła potrzeba, żeby oso­bi­ście się tu pofa­ty­go­wać?

– Cho­dzi o moją książkę.

– O książkę? Z tego, co sły­sza­łam, piszesz coś o Prado. Nie rozu­miem, jaki to ma zwią­zek.

– Ja też nie. Może żad­nego, ale… Być może znajdę… – Pro­fe­sor zato­nął w myślach, nie koń­cząc wypo­wie­dzi.

Kobieta spoj­rzała na niego dziw­nie. Chciała coś powie­dzieć, ale pod­szedł do nich Guil­lermo.

– Gotowe, panie pro­fe­so­rze. Mam już chyba wystar­cza­jąco dużo zdjęć.

Alfredo wzdry­gnął się lekko, jakby głos asy­stenta wyrwał go z głę­bo­kiej zadumy.

– Dzię­kuję, chłop­cze. A teraz powiedz mi, co o tym sądzisz. Myślisz, że to jakaś ukryta wia­do­mość?

Kobieta wes­tchnęła scep­tycz­nie.

– To tylko jakiś boho­maz i szczątki bied­nego bydlę­cia. Sady­styczny i odra­ża­jący akt wan­da­li­zmu, pew­nie sprawka jakichś pija­nych dzie­cia­ków. Jaki niby prze­kaz miałby się tu kryć?

– Moż­liwe, że żaden… Ale jeśli jakiś jest, to on go znaj­dzie.

Guil­lermo stu­dio­wał malo­wi­dło, jed­no­cze­śnie tasu­jąc karty. Urzęd­niczka z ratu­sza ze zdzi­wie­niem zauwa­żyła, że Alfredo wpa­truje się w swo­jego asy­stenta z takim wycze­ki­wa­niem, jakby sie­dział na poka­zie magicz­nym, a ilu­zjo­ni­sta miał lada chwila zapre­zen­to­wać lewi­ta­cję. Cała trójka mil­czała przez dłu­gie minuty. Guil­lermo nie odry­wał wzroku od ściany, a przez jego twarz prze­my­kały roz­ma­ite emo­cje – od nie­pew­no­ści przez entu­zjazm po głę­boki namysł. Od czasu do czasu poru­szał bez­gło­śnie war­gami.

– Już mam – powie­dział w końcu. Scho­wał talię do kie­szeni i wska­zał na linię wijącą się na ścia­nie. – Apo­fis, wąż z Duatu, zwany także Nepai, „ten, który ma kształt jelita”, widzi to pan, pro­fe­so­rze? Ta czer­wona linia to żmija. Apo­fisa zwano też „poże­ra­czem osłów”. Osioł to Ra, dysk sło­neczny. Sta­ro­żytni Egip­cja­nie czę­sto skła­dali w ofie­rze bogu słońca osły zamiast wołów. Tutaj przed­sta­wiono bitwę: Apo­fis kon­tra Ra, wąż kon­tra osioł.

– Prze­pra­szam, co pan powie­dział? – spy­tała Elvira.

– Apo­fis to sta­ro­żytne bóstwo egip­skie – odparł Alfredo.

– Demon – uści­ślił Guil­lermo.

– Tak, demon, wła­śnie. Pra­dawny wąż żyjący w wodach rzeki zaświa­tów, istota star­sza od samego wszech­świata: ucie­le­śniony mrok. Każ­dej nocy bóg Ra wal­czy z Apo­fi­sem, żeby utrzy­mać go w oko­wach. To nie­koń­cząca się walka, ponie­waż Apo­fis jest nie­śmier­telny. Cza­sami, choć bar­dzo rzadko, Apo­fisowi udaje się zato­pić łódź Ra, co skut­kuje zaćmie­niem Słońca.

– Czyli te bazgroły naprawdę coś sym­bo­li­zują?

– Wszystko coś sym­bo­li­zuje, pro­szę pani – odparł Guil­lermo, kła­nia­jąc się uprzej­mie niczym dobrze wycho­wany chłop­czyk.

– A po co jakiś chu­li­gan miałby tra­cić czas na rekon­struk­cje histo­ryczne? Prze­pra­szam, ale nie zdaje pan sobie sprawy, jak dzi­wacz­nie to brzmi?

Guil­lermo wzru­szył ramio­nami.

– Mówię pani tylko, co widzę. – Nie spra­wiał wra­że­nia ura­żo­nego. Zaczął taso­wać karty i z roz­tar­gnie­niem poszedł na drugi koniec kaplicy, żeby obej­rzeć pozo­stałe reliefy.

– Chyba możemy już iść – stwier­dził Alfredo. – Dzię­kuję za wszystko, Elviro.

– Nie mam poję­cia, o co w tym cho­dzi, ale skoro jesteś zado­wo­lony…

Już zbie­rali się do wyj­ścia, kiedy pro­fe­sor nagle się zatrzy­mał. Jego uwagę przy­kuło coś na ścia­nie vis-à-vis krwa­wej linii. Alfredo pod­szedł bli­żej i dokład­nie się temu przyj­rzał.

Inny rysu­nek, malutki, ledwo widoczny. Umiesz­czono go na relie­fie przed­sta­wia­ją­cym czło­wieka z głową ibisa: boga Thota, egip­skiego patrona mądro­ści i sztuki. Przyj­rzaw­szy się z bli­ska, pro­fe­sor poczuł na ple­cach zimny pot.

– Guil­lermo, co o tym sądzisz?

Asy­stent przez chwilę przy­glą­dał się zna­kowi. Coraz bar­dziej pochmur­niał, aż w końcu jego brwi stop­niowo się połą­czyły.

– Nie wiem, co to jest, ale mi się nie podoba.

Alfredo ski­nął głową. Wła­śnie takiej reak­cji się spo­dzie­wał.

Męż­czyźni wyszli w końcu ze świą­tyni. Ośle­pia­jące słońce zakłuło ich w źre­nice. Bru­talne przej­ście z pół­mroku w świa­tło.

Ludzie wypo­czy­wa­jący w parku na­dal zacho­wy­wali się bez­tro­sko, jakby sądzili, że letni skwar i błę­kit nieba będą trwały wiecz­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Edgar Allan Poe, Maska śmierci szkar­łat­nej, przeł. Bole­sław Leśmian, wol­ne­lek­tury.pl. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: El museo de los espe­jos

Copy­ri­ght © 2019, Luis Mon­tero Man­glano

Copy­ri­ght © 2019, Pen­guin Ran­dom House Grupo Edi­to­rial, S. A. U.

Tra­ves­sera de Gràcia, 47-49. 08021 Bar­ce­lona

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt okładki

© Opal­works BCN

Foto­gra­fie na okładce

© Opal­works BCN/Shut­ter­stock

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Sła­wo­mir Folk­man

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Muzeum luster, wyd. I, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-797-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer