Mutant - Andriej Butorin - ebook

Mutant ebook

Andriej Butorin

3,9

Opis

Jeśli odzyskasz świadomość w zniszczonym przez promieniowanie lesie, nie pamiętając, kim jesteś, skąd pochodzisz i jak się tu znalazłeś…

Jeśli twój wygląd wzbudza wśród innych tylko dwa uczucia: strach i agresję… Jeśli wybuch wściekłości w każdej chwili może zamienić się w prawdziwy pożar… Jeśli jedyną nadzieją na przywrócenie pamięci pozostaje Dziadek Mróz, a on wcale nie jest miłym czarodziejem z bajki… Jeśli grzesznicy są bardziej ludzcy niż ci, których miałeś za świętych…to wyjaśnienie może być tylko jedno:

JESTEŚ MUTANTEM!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (86 ocen)
29
30
16
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału Метро 2033: Мутант

Copyright © Dmitry Glukhovsky, 2013–2019Copyright © Andriej Butorin, 2014All rights reserved. The moral law of the authors has been asserted

Pomysł serii Uniwersum Metro 2033 © Dmitry Glukhovsky, 2009–2019

Przekład z języka rosyjskiego Paweł Podmiotko

Redakcja Piotr Mocniak

Korekta i skład Pracownia 12 A

Projekt okładki Ilja Jackiewicz

Projekt logotypu serii Jacek Doroszenko, www.doroszenko.com

Mapa Leonid Dobkacz

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2019Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN pełnej wersji 978-83-66360-71-6

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Chcę wyrazić ogromną wdzięczność: – mojej ciotecznej siostrze Lubie Kuzniecowej za konsultację w sprawie akcji powieści;– mojej koleżance Oli Teterinie za podarowanie wiersza;– mojej koleżance Poli Kurdiaszowej za to, że popędzała mnie i nie dawała mi się obijać;– mojej żonie Marinie oraz synom Maksimowi i Denisowi za natchnienie i oparcie.

W drogę kochani albo kopcie grób,

Wybór jest żaden mówiąc między nami.

Na śmierć powolną nas skazano tu,

Wszystkich tu nas do skał przykuto łańcuchami.

Ktoś tam w pośpiechu uwierzył, bo chciał,

Tak bez namysłu, brednią namaszczony.

Po co ma ktoś w łańcuchach żyć jak rab,

Czy jest tu wybór gdyś skuty, skazany*.

*

Dobrze odróżniam podłość od świętości,

Od dawna wiem, czym dobroć jest, czym zło.

Drogę mam jedną, jedną wśród podłości,

Wyboru mi na szczęście nie dał los**.

W.S. Wysockitłum. Henryk Rejmer

*Życie jak wyrok (Приговоренные к жизни, [1973]), fragm. (przyp. red.).

** Mój czarny człowiek (Мой черный человек, [1979]), fragm. (przyp. red.).

ROZDZIAŁ 1

PRZEBUDZENIE

Wiatr cicho szumiał w wierzchołkach rozłożystych, oszpeconych przez radiację sosen. Ale niżej, nad ziemią porośniętą wysokim zmutowanym mchem o białawym odcieniu, było niemal bezwietrznie. Ciepłe letnie powietrze pachniało żywicznym aromatem sosnowym. Jaskrawe promienie słońca, przebijając się przez korony drzew, malowały ich pnie odświętną pozłotą.

Ale klęczący przy jednej z sosen wątły mężczyzna w połatanej kurtce zdawał się zupełnie nieporuszony całą tą leśną wspaniałością. Marszczył z troską rzadkie wyblakłe brwi i poruszał cienkimi spierzchniętymi wargami, jakby zadając sobie bezgłośne pytania, na które nie znał odpowiedzi. Mężczyzna co chwila nerwowo drapał się wszystkimi sześcioma palcami lewej dłoni po ozdobionej rzadkimi płowymi włoskami głowie, to znowu gładził ją prawą, całkiem ich pozbawioną.

Blisko i głęboko osadzone bladoszare oczy mężczyzny patrzyły przy tym w dół, na leżącego na wznak u jego kolan, zatopionego w wysokim mchu człowieka. Choć człowieka przypominał on mało. Jego klatka piersiowa i ramiona były niemal dwa razy szersze niż u zwykłego, przeciętnie zbudowanego mężczyzny. Muskularne włochate ręce ciągnęły się wzdłuż jego ciała i dotykały kolan koniuszkami grubych prostych palców o czarnych, podobnych do szponów paznokciach. Ale najpotworniej wyglądała twarz tej istoty: niemal całkowicie porośnięta grubą czarną szczeciną, która nawet z daleka sprawiała wrażenie sztywnej jak drut, zaś wolne od niej górne fragmenty policzków, szeroki mięsisty nos i czoło pokrywała ciemna, jakby przyprószona sadzą skóra. Łuki brwiowe zwisały niczym daszek nad głębokimi oczodołami, co upodabniałoby oblicze tego strasznego stworzenia do twarzy neandertalczyka, gdyby nie wysokie czoło, jakim nie mogliby się raczej pochwalić nawet obdarzeni największymi głowami przedstawiciele współczesnego gatunku człowieka. Resztę czaszki zdobił ten sam krótki i ciemny „drut”, przez co głowa przypominała kosmatą czarną kulę z jaśniejszym wzorem w kształcie przerażającej maski.

Za to ubrany był ów stwór zupełnie jak człowiek. Mało tego, jego odzież była nowsza i lepszej jakości niż pierwszego z mężczyzn. Spodnie i kurtka z grubej, wysokogatunkowej ciemnoszarej bawełny zdecydowanie nie były ręcznie szyte. Przy jego głowie leżała wysoka czapka z daszkiem z tego samego materiału. Na nogach tkwiły porządne skórzane buty z cholewami. Obok, w mchu, walał się plecak w kolorach maskujących, też szyty fabrycznie.

Wszystko to wskazywało, że straszliwy stwór należał jednak do rodzaju człowiek z rodziny człowiekowatych w rzędzie naczelnych, natomiast kwestia, czy można go było przypisać do gatunku homo sapiens, pozostawała otwarta. Pewnie jednak tak, ale w takim razie, jeśli określenie „mutant” do kogoś pasowało, to ta istota zajmowała na ich liście jedną z czołowych pozycji.

Klęczący mężczyzna skrzywił się z niezadowoleniem, westchnął, jeszcze raz podrapał się po umęczonej łysinie i bojaźliwie wyciągnął w stronę mutanta sześciopalczastą dłoń. Nagle tamten, jakby wyczuwając jego ruch, rozdął i bez tego szerokie nozdrza i głośno wciągnął powietrze.

Łysy podskoczył jak oparzony. Zerwał się na równe nogi i rzucił w stronę rosnącego nieopodal krzaka. Przesadził go, padł i znieruchomiał, przylegając do ziemi. Potem jednak uniósł głowę, żeby nie spuszczać z oczu mutanta, ale nie mógł go teraz dojrzeć – przeszkadzały mu zarośla i fakt, że leżące ciało całkowicie zasłaniał wysoki mech.

Tymczasem śpiący lub pogrążony dotąd w omdleniu małpolud zaczął dochodzić do siebie. Mutant jeszcze raz głośno powęszył i otworzył oczy. Jego tęczówki okazały się tak ciemne, że trudno było dojrzeć ich kolor, zdawały się niemal czarne, jak przedłużenie źrenic. I jeszcze jedno – z tych oczu wprost biło światło, jeśli oczywiście światło może być czarne.

Istota obróciła głowę w jedną stronę, potem w drugą, a następnie jednym szarpnięciem usiadła i uważnie zaczęła się rozglądać dookoła. Wtedy jej wzrok padł na własne ręce i dziwny stwór wzdrygnął się, jakby zobaczył coś zupełnie nieoczekiwanego i strasznego. Mutant zaczął się gorączkowo obmacywać, przesunął dłonią po szczeciniastej twarzy i drgnąwszy, znów zajęczał. Powoli, jak lunatyk, wstał i powiódł zaskoczonym wzrokiem po otaczającym go lesie. Między drzewami błysnęła lustrzana tafla małego jeziorka. Było do niego nie więcej niż pięćdziesiąt–sześćdziesiąt kroków i nieszczęsny małpolud rzucił się w stronę wody niczym zdecydowany na ostateczny krok samobójca. Jednak mutant wcale nie zamierzał się topić, podbiegł tylko do czarnej stojącej wody i spojrzał w nią jak w lustro.

Po lesie, odbijając się wielokrotnym echem, poniósł się dziki ryk rozpaczy i bólu. Zdawało się, że nawet wiatr ucichł w koronach drzew, zmrożony tym pełnym beznadziei i przerażenia krzykiem.

Stworzenie zamachnęło się i uderzyło pięścią w wodę. Fale zniekształciły odbicie, robiąc z niego groteskowo-absurdalną ilustrację nocnego koszmaru.

– Mutant!… – wyjęczał właściciel przerażającej twarzy. – Jestem mutantem…

Jego głos, niski i ochrypły, brzmiał jednak całkiem ludzko. Być może to właśnie przywróciło mutantowi panowanie nad sobą. Wziął kilka głębokich oddechów, potrząsnął głową i nachylił się, żeby zaczerpnąć dłonią wody i ochłodzić pałającą ze wzburzenia twarz.

Ale małpolud nie zdążył tego zrobić. Powierzchnia jeziora ukazała nie tylko jego samego, ale jeszcze coś dużego i ciemnego, co leciało na niego zza pleców. Refleks mutanta okazał się bez zarzutu. Było już za późno, by uskoczyć w bok, więc po prostu gwałtownie przysiadł. Nad głową przemknął mu jakiś cień i jęcząc z przerażenia, wpadł z pluskiem w wody jeziora, ochlapując małpoluda.

Nie czekając, aż nieznane stworzenie dojdzie do siebie, mutant wskoczył do jeziora. Natychmiast nabrał wody w buty – a co tam! – i nie zatrzymując się, dobrnął do szamoczącego się trzy metry od brzegu brudnoszarego kawała żywego mięsa. Dobrnął… i zamarł przerażony, widząc błysk bezlitosnych żółtych ślepiów drapieżnika. Które zresztą patrzyły na niego z tak szpetnego pyska, że sam mutant w porównaniu z tym wybrykiem natury był niemal przystojniakiem. Nie miał jednak czasu na rozważania, co właściwie ma przed sobą. Wiadomo, że to też był mutant, tyle że przynależny do królestwa zwierząt, najprawdopodobniej wilk, który rozpaczliwie młócąc łapami, podpłynął do niego i rozwarł przerażającą najeżoną zębami paszczę.

– A masz! – wysapał małpolud, opuszczając pięść na łeb drapieżnego potwora.

Wilk, czy co to było, bezgłośnie poszedł pod wodę.

Mutant odwrócił się w stronę brzegu i zobaczył, że tam, obawiając się wejść do wody, czekają na niego kolejne dwa „wilki”, a trzy inne nadbiegają w kierunku jeziora od skraju lasu.

Teraz mógł dobrze się przyjrzeć drapieżnikom. To chyba rzeczywiście były zmutowane wilki. W procesie zmian straciły niemal całą sierść – jej skąpe resztki porastały pomarszczone, białawe ciała całe we wrzodach i strupach – a przy tym i ogony. Za to sam ich tułów stał się dłuższy i bardziej gibki, łapy również się wydłużyły, a do tego stały się grubsze, przy czym na przednich pojawiło się coś w rodzaju krótkich szponiastych palców. Natomiast na widok pysków tych „mutowilków” robiło się wprost niedobrze. Przede wszystkim zapewne dlatego, że całkowicie bezwłose, na łysych czaszkach, bardzo przypominały twarze ludzi. Ale ludzi okropnie szpetnych, chorych na trąd albo poparzonych w strasznym pożarze. Mutant nie mógł się im już bardziej przyjrzeć, bo zdawał sobie sprawę, że zaraz zwymiotuje. Ale nie zamierzał też stać po pas w wodzie i czekać, aż mutowilki się stąd zabiorą. Po pierwsze, nie wiadomo, kiedy to się stanie ani czy w ogóle, a po drugie, z jakiegoś powodu wstydził się tak stać: mokry, zapędzony do tego leśnego bajora przez byle łyse kundle. Zdawałoby się, że co za różnica, i tak nikt nie widzi – a jednak to wstyd, i tyle!

„Ech, żeby tak jakiś dobry nożyk!” – pomyślał mutant i machinalnie uderzył się w bok po pasie. O dziwo, jego dłoń natrafiła na coś twardego. Małpolud uniósł połę kurtki i zobaczył przytroczoną do paska pochewkę.

– Cuda się zdarzają – mruknął mutant, wyciągając doskonały nóż myśliwski. – Może jeszcze o czymś pomarzę, na przykład o jakimś zapomnianym karabinie maszynowym?…

Ale żaden karabin maszynowy nie spadł mu z nieba. Trzeba było sobie radzić tym, co miał pod ręką. A dokładniej: tym, co pod ręką, i samą ręką też. I poradził sobie nieźle: energicznie wyskoczył na brzeg i nie zastanawiając się, ciachnął nożem gardło skaczącego na niego mutowilka. Drugi, podkradający się z boku, widząc to, bojaźliwie się cofnął, ale mutant dosięgnął go pięścią – ręce na szczęście miał długie. Mutowilk zaskomlał, upadł, podkurczając przednie łapy, ale od razu się zerwał i rozwścieczony bólem rzucił się do ataku. Wyciągając wnioski z niefrasobliwości pobratymcy, nie skoczył, tylko celował zębami w nogi, zamierzając przegryźć ofierze ścięgna. Tym bardziej że ta akurat patrzyła w drugą stronę, na zbliżające się do niej trzy inne osobniki. Ale ofiarą okazał się sam niby-wilk – mutant, pozornie nawet nie patrząc, kopnął go od dołu w szczękę tak mocno, że praktycznie oderwał mu czaszkę od kręgosłupa, i mutowilk poleciał do wody niczym sprana porwana szmata.

Mutant nie certował się też z kolejną trójką. Skok w stronę pierwszego, zamach, cios nożem w grzbiet, pogardliwy ruch buta – na bok, ścierwo! Obrót na pięcie w stronę drugiego, potężny kopniak w brzuch – miłej kąpieli, zdechlaku! Trzeci jednak skoczył – z desperacji czy co? No to masz za swoje! Zalśniła zimna błyskawica i ostrze noża rozpruło śmiałka od pachwiny do gardła.

Małpolud ani trochę się nie zasapał, wrócił do jeziorka i starannie – przecierając nawet piaskiem – umył nóż. Nie zdążył go jednak włożyć do pochewki, gdy usłyszał z lasu przenikliwy krzyk:

– Ratunku! Aaaaa!!! Na pomoc!…

Wołanie dobiegało z miejsca, w którym całkiem niedawno mutant odzyskał przytomność. Żeby tam dobiec, potrzebował zaledwie dziesięciu–dwudziestu sekund. Zatrzymał się i powiódł wzrokiem wkoło – w pobliżu nie było nikogo widać.

– Ma ponoc! Aj!…

Głos dobiegał z góry. Małpolud zadarł głowę i prawie na samym czubku sosny dostrzegł człowieka, który obejmował pień rękami i nogami. Przy tym jedną nogą bezskutecznie próbował zepchnąć przywierającego nieco niżej do drzewa… mutowilka!… Drapieżnik wczepił się pazurami w pień i kłapał paszczą, starając się złapać dokuczliwą nogę.

„No ładnie! – westchnął w myślach mutant. – To te stwory łażą też po drzewach?!”

Okazało się, że jeszcze jak! Małpolud opuścił nieco wzrok i zobaczył, jak z dołu po sośnie wdrapuje się kolejny mutowilk. Na zmienionych pod wpływem radiacji sosnach gałęzie zaczynały wyrastać już u samej podstawy pnia, jak na świerkach. I pozbawiony owłosienia drapieżnik wykorzystywał tę okoliczność z wyjątkową zręcznością. Chwytając się krótkimi palcami gałęzi, wdrapywał się w górę szybko i z dużą łatwością, jak po szczeblach. Jeszcze trochę i nieszczęsnej ofierze nic nie pomoże – obrona przed dwoma mutowilkami jednocześnie będzie po prostu niemożliwa.

Małpolud, ściskając w ręku nóż, podbiegł do sosny i zamarł, zastanawiając się, co począć. Wspiąć się na górę? Przecież pod jego ciężarem górne cienkie gałęzie na pewno się złamią. Może się złamać i sam wierzchołek, a wtedy zarówno on, jak i uwięziony na nim człowiek runą z samej góry i połamią sobie kości… Nawet jeśli pozostaną przy życiu, to nie na długo – mutowilki skrócą ich męczarnie w jednej chwili. Ściąć jakiś grubszy konar i strącić nim wilki?… Ale zanim to zrobi, te zdążą już zjeść biadolącego człowieka.

Mutant patrzył z nienawiścią na szczerzące zęby monstra. Złość zmieszana z rozpaczą ogarnęły go z zaskakującą siłą. Na kilka chwil oczy przesłonił mu ciemny woal. A kiedy małpolud odzyskał wzrok, zobaczył, że sosna… płonie jak potarta o niebo zapałka.

Krzyki nieszczęsnego mężczyzny stały się jeszcze bardziej przeszywające. Dołączyło do nich żałosne wycie poparzonych mutowilków, które po kilku chwilach jeden za drugim posypały się na ziemię, łamiąc po drodze płonące gałęzie.

– Skacz! – krzyknął mutant, zadzierając głowę w stronę zasnutego gęstym dymem czubka sosny.

– Nieee!!! – dobiegło stamtąd, po czym wołający zakasłał i czy to zdając sobie sprawę, że naprawdę nie ma innego wyjścia, czy to nie będąc już w stanie wytrzymać żaru i dymu, też poleciał w dół, sypiąc iskry ze strącanego po drodze płonącego igliwia.

Mutant złapał go tuż nad ziemią. Nie utrzymał się na nogach i zwalił się w wysoki miękki mech, ale natychmiast się zerwał i przyciskając do siebie nieznajomego człowieka, odbiegł daleko od płonącej sosny, i dopiero wtedy padł na kolana i rozluźnił chwyt, wypuszczając z rąk ocalonego. Chociaż czy na pewno ocalał?… Mężczyzna leżał z zamkniętymi oczami bez jakichkolwiek oznak życia. Ubrudzona sadzą twarz była nienaturalnie blada. Jego marynarka dymiła w paru miejscach. Małpolud kilkoma ostrożnymi – żeby tylko biedaka nie dobić! – klepnięciami ugasił tlącą się tkaninę i przytknął ucho do piersi mężczyzny.

Nie zdołał usłyszeć bicia serca – za głośno huczała mu w skroniach krew – za to usłyszał coś innego.

– Łaskocze… – wymamrotał mężczyzna, nie otwierając oczu.

– Co?… – Mutant poderwał głowę.

– Mówię, że mnie łasko… tało. Przez twoje włosy. Masz tam plotkę czy co? – Mówiący nadal leżał bez ruchu i był wciąż tak samo blady. Jego oczy pozostawały zamknięte.

– Jaką… plotkę? – Małpolud zmarszczył brwi, sądząc, że nieszczęśnik majaczy. – Bądź cicho, oszczędzaj siły, zaraz przyniosę ci wody.

Zaczął się podnosić, zamierzając podbiec do jeziorka i zaczerpnąć wody choćby do buta, ale mężczyzna znów się odezwał:

– Nie, nie plotkę. Jaką znowu plotkę?… O… szczotkę. Tak, tak, szczotkę. Twoje włosy są jak szczotka. Czasem mylę słowa, wyracz.

– Wybacz – machinalnie poprawił mutant. – Jak się czujesz?

Poszkodowany otworzył w końcu oczy i uniósł głowę. A kiedy ujrzał swojego wybawcę, krzyknął tak, że temu aż zadzwoniło w uszach.

– Nie bój się – burknął małpolud. – Nawet cię nie dotknę.

– Jjjuż to zrobiłeś – jąkając się i drżąc, wydusił mężczyzna. Spróbował usiąść, ale nie dał rady. Udało mu się tylko przewrócić na bok, plecami do mutanta.

– I co teraz? Niepotrzebnie ci pomogłem? Podrzucić cię znów na drzewo i zawołać pieski?

– Nnie tttrzeba pie-piesków… Tttylko ty… cze-czemu ty taki?…

– Taki już jestem! – odgryzł się małpolud. – Lepiej ci – to idź w swoją stronę! A ja w swoją.

– A dokąd idziesz? – Poparzony przekrzywił głowę, przestając się jąkać.

– Idę tam, gdzie idę – odparł mutant i pomyślał: „Rzeczywiście, dokąd mam iść? No i kim ja w ogóle jestem?…”.

Jakby słysząc jego myśli, mężczyzna zapytał:

– A… kim ty jesteś?…

– Mutantem, nie widzisz czy jak?!

– Dobrze już, dobrze, nie złość się. Ja po prostu… no… tak z braku przyzwyczajenia. Jak na ciebie popatrzyłem, to mnie strach oblał.

Mutant, choć wciąż rozdrażniony, nie wytrzymał i roześmiał się:

– Oblał cię i co teraz? Masz mokro w spodniach?… Ostrożnie z tym strachem!

– Nie, tylko znów… tego… poplątałem słowa. Chciałem powiedzieć „obleciał”.

– Jak się boisz, to nie patrz. – Małpolud znów spochmurniał.

– Dobrze już, nie bądź taki. Trochę się już przyzwyczaiłem.

– A po co masz się przyzwyczajać? Idź swoją drogą!

– Tak, tylko… ja nie mam dokąd iść… – Pogorzelec odwrócił się. Potem jednak usiadł, zaczął się obmacywać, wzdychając żałośnie, kiedy odkrywał kolejne dziurki wypalone w kurtce.

Mutantowi rzuciła się w oczy jego pozbawiona palców dłoń. Przy czym było widać, że niegdyś je miała – na ich miejscu pozostały krótkie kikuty z nieregularnymi purpurowymi bliznami.

– Dlaczego nie masz dokąd? Co ty, w lesie żyjesz?

– Można i tak powiedzieć… – Mężczyzna spuścił wzrok. – Nie mam już domu. Pozostałem przy życiu – to i tak dobrze. Chociaż… Może i lepiej, gdyby mnie zapili. – Machnął ręką zakończoną sześciopalczastą dłonią.

Ten nadmiarowy palec też nie umknął uwadze małpoluda.

– Czy to za to? – Skinął głową w stronę ręki rozmówcy. – Za mutację?

– Nie tam… U nas wszyscy mają mutacje. Po prostu wszędzie wokół są zamrażalcy.

– Jacy znowu zamrażalcy?… – Małpolud się zastanowił. W głowie zaświtało mu pewne skojarzenie z tym słowem, ale choćby nie wiadomo jak próbował, nie mógł go uchwycić. Nie wiedzieć czemu przypomniała mu się tylko nazwa miasta: Wielki Ustiug*. Dlatego spytał niepewnie: – Jesteś z Ustiuga?

– Nie, z Łuzy. Słyszałeś o tym miasteczku? Obwód kirowski, ze czterdzieści likometrów stąd. A zamrażalcy to nie zamrażalcy, nie. Tylko… Jak oni się nazywają?… Zamrażalniki. Nie… O, wiem: zwyrodnialcy!

I w pośpiechu, połykając i nieustannie plącząc jedne słowa i przestawiając głoski w innych, zaczął opowiadać, że spędził całe życie w Łuzie, nikomu nie wadził, nie założył nawet rodziny („nie wyłożyłem”, mówił początkowo i mutant nie od razu zrozumiał, co ma na myśli, zaś do głowy przychodziły mu dziwne skojarzenia). Natomiast od dziecka lubił słowo pisane, ciągle coś pisał, prowadził dziennik, tworzył nawet powiadamiania (jak się wyjaśniło, opowiadania). A potem wpadł na pomysł wydawania miejskiej gazety. No, gazety jak gazety – była to pisana ręcznie kartka w liczbie dwudziestu–trzydziestu egzemplarzy, która ukazywała się raz na miesiąc. Opisywał w niej różne lokalne wydarzenia i rozlepiał kopie na mieście. A jakie to były wydarzenia? Kogoś zabili, innego obrabowali… W sumie to właśnie za tę gazetę zapłacił. Ci, o których po raz kolejny napisał, przyszli do niego, pobili, odrąbali palce (którymi miał niby pisać – nie wiedzieli, na szczęście, że od urodzenia był mańkutem) i wyrzucili go z miasta, obiecując, że zabiją go, jeśli jeszcze raz go tam zobaczą.

– No i tak się błąkam, tulę się po lasach – zakończył mężczyzna swoją opowieść. – Dobrze jeśli przygarną mnie na noc w jakiejś wioseczce, nakarmią kartoflem czy dwoma. I proszę cię!… – Nagle padł na kolana i złożył ręce jak do modlitwy. – Nie przeganiaj mnie! Wszystko mi jedno, dokąd idziesz – pójdę za tobą jak sęp… znaczy jak pies… Będę ci we wszystkim pogamać! Proszę, jaki z ciebie bohater, uratowałeś mnie z ognia! Będę zapisywał wszystkie twoje wyczyny, zostanę twoim pistoletem!

– Kim?… – Oczy mutanta zrobiły się wielkie jak spodki. Chociaż zaczął już przywykać do oryginalnego stylu wysławiania się swojego rozmówcy, tym razem nie potrafił znaleźć odpowiednika tego, co usłyszał. Ten uciekinier z Łuzy nie proponuje chyba, żeby z niego strzelać! A kim ma być – nie chciało mu się nawet domyślać.

– Pistole… To jest tym… Jak on się nazywa?… Latopisem. Kronikarzem. Mam przy sobie gruby notatnik i owółek, nie myśl sobie! – Sięgnął za pazuchę „pistolet”.

– Zaczekaj – mutant zatrzymał go z uśmiechem. – Wybacz, ale nie mogę zrozumieć, jak ty zamierzasz coś pisać, jeśli nie potrafisz sklecić choćby dwóch słów na krzyż?

– Ustnie nie umiem, pewnie taka mutacja. A na piśmie to ho, ho!

– Czyli tak… – Małpolud znów sposępniał. – Żadnego latopisa ani pistoletu mi nie trzeba. Nie zamierzam dokonywać już żadnych bohaterskich czynów, nie mam też dokąd iść.

– Dlaczego?

– Dlatego że nie wiem dokąd! – ryknął mutant. – Dlatego że w ogóle nie wiem, kim jestem! Niczego nie pamiętam, rozumiesz?! Ocknąłem się pod tą sosną jak jakiś bezmózgi grzyb!…

– Podsosnówka… – wymamrotał uciekinier.

– Podchujówka!… – zaklął małpolud, ale jego wybuch gniewu natychmiast zgasł i ogarnęło go tylko nagłe zmęczenie.

– No to tym bardziej – powiedział mężczyzna.

– Co?…

– Tym bardziej powinniśmy trzymać się razem. Im nas więcej, tym sewelej. I mniejszy strach… A pamiętasz, jak się nazywasz?

– Mówię ci przecież, że grzyb… – burknął apatycznie mutant.

– W takim razie Gleb. Serio, może zostaniesz Glebem?

– Niech będzie, wszystko mi jedno. A ty, pistolecie, masz jakieś imię?

– Cóż… Sam przecież powiedziałeś: Pistolet. Więc nazywaj mnie tak dalej.

– Co, nie ufasz mi? Myślisz, że pobiegnę do tej twojej Łuzy, żeby cię wydać „zamrażalnikom”?

– Nie, nie. – Pistolet pokręcił głową. – Po prostu moje dawne życie się skończyło. Chcę zacząć nowe. Od sera!

– No nie… – Nowo mianowany Gleb skrzywił się. – Może jednak bez sera, jakoś nie przepadam.

– Czyli zgadzasz się?! – Mężczyzna się zerwał.

– Zobaczymy. Jak będziesz się zachowywał. Ale i tak nie wiem, co mamy dalej robić.

– Osobiście to na początek coś bym zjadł… – Pistolet skromnie spuścił wzrok.

* Wielki Ustiug (dawniej Ustiug) to miasto w Rosji, centrum administracyjne wielkoustiugskiego rejonu w obwodzie wołogdzkim. Położone 450 km na północny wschód od Wołogdy na lewym brzegu Suchony, w miejscu zbiegu z Jugiem (połączone rzeki tworzą Dwinę). Jedno z najstarszych miast na północy Rosji; zachowało bogate dziedzictwo kulturowe. W 1999 r. ogłoszone oficjalną siedzibą Dziadka Mroza. (Przypis autora na podstawie Wikipedii).

ROZDZIAŁ 2

W STRONĘ LUDZI

Glebowi i Pistoletowi udało się zjeść, i to nawet całkiem nieźle. Sam Gleb w pierwszych chwilach po „przebudzeniu” był tak oszołomiony, że nawet nie zauważył leżącego obok plecaka. Jak się okazało, widział go za to i powiedział o tym mutantowi jego nowy towarzysz. Obok plecaka znalazła się też bawełniana czapka z daszkiem, którą Gleb natychmiast włożył na głowę.

Zawartość plecaka ucieszyła ich obu. Znaleźli w nim bochenek chleba, duży kawałek wędzonego mięsa, woreczek z ugotowanymi w mundurkach ziemniakami, manierkę z kompotem z borówek oraz dwie zmiany czystej bielizny, grube wełniane skarpety, małą siekierkę w futerale i opakowanie zapałek – całe dziesięć pudełek.

– Oho! – Pistolet wytrzeszczył oczy na widok zapałek. – No, pięknie! Takie bogactwo! – Widać był przejęty, bo nie pomylił ani słowa. – Skąd ty się w ogóle wziąłeś?…

– Mówię ci przecież, że nie pamiętam! – rzucił z irytacją Gleb. – I gdzie ty tu widzisz bogactwo?

– Zapałki. U nas w Łuzie to ze śmiecą takich szukać! Za jedno takie dupełko można dostać tyle jedzenia!… Więc nie marnujmy ich bez potrzeby. Oj, wybacz, to twoje, więc rób, jak chcesz. Ale ja bym je oszczędzał.

– A ja bym nie oszczędzał! – burknął mutant. – Urządzę fajerwerki z całego tego bogactwa za jednym razem.

– Po co?!… – jęknął Pistolet z malującym się w oczach bólem.

– A po to, że nie trzeba mi dawać durnych rad! Ja pamięć straciłem, a nie mózgownicę.

Pistolet ucichł przestraszony i upodobnił się do przepełnionego poczuciem winy psa z podkulonym ogonem. Wisząca w powietrzu kłótnia – w sumie o nic – w końcu jednak nie nadeszła, czemu sprzyjała apetyczna woń unosząca się z plecaka.

Kiedy podjedli, obaj poweseleli.

– No cóż – powiedział Gleb. – Skoro już wprosiłeś się do mnie na przewodnika, to prowadź.

– Dokąd?… – Pistolet zamrugał.

– A wszystko jedno. Nie będziemy tu przecież tak tkwić! Sam mówiłeś, że obszedłeś całą okolicę, więc główkuj, dokąd teraz iść. Może do jakiejś wsi, do ludzi. Porozmawiamy, popytamy.

– No cóż… pamiętasz chociaż, że tutejsi ludzie to mutanty?

– Nawet gdybym nie pamiętał, mógłbym się domyślić. Jaka tu może być ochrona przed promieniowaniem?

Gleb powiedział to i zaczął się zastanawiać. Okazuje się, że jednak dalece nie wszystko zapomniał. Pamięta o radiacji, wie też o tym, że we wsiach i osadach w tym rejonie mieszkają tylko „dzikie” mutanty. Zaraz, stop!… Dlaczego właśnie „dzikie”? Czyli są też jakieś inne?… Na przykład on sam – jest „dziki” czy nie? Sądząc po ubraniu i zawartości plecaka – wygląda na to, że nie. A na co wygląda? Niech to licho, kim on jest i skąd się wziął?! I dlaczego znalazł się w tym lesie?… A swoją drogą, jeśli wie, że we wsiach żyją tylko mutanty, to czy gdzieś jeszcze mogą mieszkać niezmutowani ludzie? Gdzie? I czy nie stamtąd właśnie pochodzi?… Co prawda on jest akurat mutantem, ale przecież przypuszczalnie nie „dzikim”… Może tam, skąd przyszedł, żyją zarówno „niedzikie” mutanty, jak i zwykli ludzie? Całkiem możliwe… Tak, tak, pewnie tak właśnie jest! No, dalej, przypominaj sobie!

Gleb ze wszystkich sił wytężył pamięć. Aż zmrużył oczy z wysiłku. I… coś rzeczywiście sobie przypomniał! Ponure ceglane ściany. Słabe elektryczne światło. I półki z książkami. Dużo, dużo książek! O, książki!… Dobre, mądre, wierne przyjaciółki…

– Ej, co ty, ogłupłeś? – Niespokojny głos Pistoleta przywrócił Gleba do rzeczywistości.

– Grzeczniej! – burknął niezadowolony mutant. To rzeczywiście przykre, przecież zaczął już coś sobie przypominać, a tu ten natrętny wymoczek!…

– Nie, nie, ja nie to… Po prostu się przestraszyłem. Wołam cię, wołam, a ty milczysz. I oczy masz zamknięte. Myślałem, że ramnie się czujesz. To znaczy marnie. Źle.

– Ech, trzasnąłbym cię, to dopiero byś się źle poczuł! No dobra, dokąd to mnie wołałeś, gadatliwy cymbale?

– Jeszcze z tamtego, poprzedniego… nie, przedostatniego życia pamiętam, że gdzieś tu powinna być duża wieś o nazwie Iljinskoje. Kiedyś była tam i szkoła, i skrzepy, i poczta, a nawet cerkiew. Wprawdzie zburzona.

Zburzona cerkiew?… Gleb się zasępił. Gdy usłyszał to sformułowanie, w mózgu znów zaczęła mu się jakaś reakcja, ale żadne trwałe skojarzenie się nie pojawiło.

– To nie ja! – wypalił Pistolet.

Mutant nie wytrzymał i prychnął.

– Ajajaj! Jak my sobie teraz poradzimy bez cerkwi? Mam nadzieję, że chociaż pocztę oszczędziłeś? A i szkoła jest nam teraz absolutnie niezbędna!

– Naprawdę niczego nie zburzyłem!… A po co nam cerkiew? I poczta? I szkoła?… Nie sądzę, żeby teraz ładziały, nawet jeśli są całe.

– Jak to po co? Żeby je zburzyć! W głowie się nie mieści, jak ja lubię niszczyć poczty razem ze szkołami.

– Pppo co?…

Mutant rozpostarł ramiona i zgiął je w łokciach, zacisnął dłonie w pięści, napiął muskuły.

– Popatrz tylko. Przecież prawdziwy ze mnie burzyciel!

Pistolet zrobił tak głupią minę, że Gleb nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.

– Żartuję, żartuję – powiedział, kiedy skończył się śmiać. Ale nie powstrzymał się przed dodaniem: – Niszczę tylko to, co żyje. Prowadź do tego swojego Iljinskoje.

*

Wieś Iljinskoje, jak się okazało, leżała naprawdę blisko. Najpierw wędrowcy wyszli na mocno zarośniętą trawą i zakrzaczoną drogę. Pistolet ucieszył się i zaczął trajkotać, że to na pewno ta droga, której potrzebują, że zawsze tu była tylko ona, że teraz można uznać, że są już na miejscu, że będzie doskonale i przepięknie, i jeszcze jakieś nieistotne i niezrozumiałe rzeczy – Gleb przestał wnikać w sens tej paplaniny. Szedł i myślał o swoich sprawach. Starał się przypomnieć sobie, kim jest i dlaczego się tu znalazł. Nic z tego nie wyszło. To jest, tak jak wcześniej, z pamięci wypływały ciemne ceglane ściany i książki, mnóstwo książek. I jeszcze, że te ściany stanęły mu przed oczami po tym, jak Pistolet wspomniał o zburzonej cerkwi. Na pewno nie bez powodu! Ale o czym to może świadczyć – czy naprawdę o tym, że żył w takiej zniszczonej cerkwi? Mało prawdopodobne. Jeśli jest zburzona, to jak można w niej mieszkać?… Dobra, co jeszcze? Nazwa Wielki Ustiug przypomniała mu się po tym, jak Pistolet powiedział o zamrażalnikach. Może właśnie z Ustiuga pochodzi? Kto go tam wie, wszystko jest oczywiście możliwe. Ale co do tego mają jakieś zamrażalniki? Kolejna zagadka bez rozwiązania.

Glebowi przypomniała się też nagle płonąca sosna. Co to było? Na niebie nie widział wtedy nawet chmurki, więc piorun można było od razu wykluczyć. Pistolet zaprószył ogień? Przecież nawet nie ma zapałek, a poza tym jak od jednej zapałki może od razu zapłonąć całe drzewo? A może pod wpływem radiacji powstała tam jakaś anomalia? Ale czy takie rzeczy się zdarzają?… Krótko mówiąc, bardzo dziwna sprawa. Chyba nie mniej zagadkowa niż tajemnica jego własnego pochodzenia. I ani jednej wskazówki, jak te zagadki rozwiązać!

Tymczasem droga doprowadziła wędrowców do celu. Widząc przed sobą domy, Gleb stanął.

– Co ty? – Pistolet, który szedł przodem, obrócił się do niego.

– Tak się zastanawiam, czy aby nie popełniamy błędu…

– Błędu? Dlaczego?

– Że tam idziemy. Gdyby chociaż wioseczka była mała, a to, jak widzę, naprawdę spora osada. A nuż nie lubią tu obcych? Z całym tłumem sobie nie poradzę.

– Przecież jesteś mutantem! I ja też, choć daleko mi do ciebie. A tu też mieszkają mutanty. Dlaczego mieliby nas nie lubić?

– A dlaczego mieliby lubić? Obcy to obcy. Poza tym tu mieszkają „dzikie” mutanty, a my…

Gleb zaciął się i popadł w zadumę. No bo faktycznie, kim oni są dla miejscowych? Przybysz z Łuzy to jeszcze pół biedy – powie prawdę, i tyle. Nad uchodźcą powinni się zlitować. Pokaże choćby na dowód swoją pozbawioną palców dłoń – i od razu wzbudzi współczucie. A sam Gleb? Co powie? Prawdę?… Kto w taką prawdę uwierzy? Powiedzieć, że też jest „dzikim” gdzieś z daleka? Na to ma zbyt cywilizowane ubranie. To co, ma się rozebrać i pchać się tam na golasa? Z jego wyglądem wezmą go jeszcze za jakąś bestię i nabiją na widły…

Wreszcie zdecydował się i powiedział:

– Czyli tak… Ja na razie zostanę tutaj, a ty idź do wsi. Pochodź, poprzyglądaj się. Dowiedz się, u kogo można się zatrzymać – na wszelki wypadek na dwie–trzy noce. Jeśli zaczną wypytywać, kim jesteś i skąd, mów prawdę, niczego nie wymyślaj. Ale w ogóle staraj się jak najmniej gadać. Raczej patrz i słuchaj. I zwróć uwagę, jak wioskowi będą się przy tobie zachowywać. Oczywiście raczej nie zaczną cię od razu obcałowywać, ale jeśli chociaż nie będą chcieli bić, to już dobrze.

– Aha, a jeśli?… – Pistolet symbolicznie przyłożył sobie pięść do policzka.

– To nic, jakoś przeżyjesz. No i po co mają sobie ręce brudzić na tobie?

– A co z tobą? W lesie będziesz conować?

– Swoją drogą, bądź ostrożny z tym swoim „conowaniem”! Kontroluj się. Jeszcze chlapniesz coś niechcący i nie tylko nie wpuszczą nas do wsi, ale jeszcze potraktują nożem po szyi.

– Cóż… – Pistolet rozłożył ręce. – Postaram się…

– A co do mnie… Kiedy znajdziesz kogoś, kto się zgodzi cię przyjąć, powiedz mu o mnie. Też prawdę. I opisz mnie jak najdokładniej i najbardziej obrazowo, żeby mój widok nie zszokował gospodarza. Jeśli wtedy odmówi – nie kłóć się, idź szukać takiego, który się zgodzi. A potem zaczekaj, aż zacznie się zmierzchać, i wracaj biegiem. Ja tymczasem przekimam się tu, pod krzakiem.

Pistolet zawahał się, widocznie zamierzając o coś zapytać, ale potem machnął ręką o sześciu palcach i szybkim krokiem ruszył w stronę wsi.

Spostrzegłszy się, Gleb zawołał w ślad za nim:

– Tylko nie przedstawiaj się jako Pistolet! Ludzi wystraszysz… Powiedz, że masz na imię… Tola.

Efekt był taki, jakby mutant rzucił w swojego towarzysza kamieniem. Tamten jakby się potknął, skulił, zamarł, a potem powoli odwrócił, jakby naprawdę spodziewał się ciosu.

– A ty skąd wiesz – wydusił przestraszony Pistolet – że nazywam się Tola?… Przecież ci nie mówiłem.

– Skoro nie mówiłeś, to jak mogłem się dowiedzieć? Pis-tole… I stąd się wziął Tola! Rzuciłem pierwsze, co mi przyszło do głowy. Czy nadal uważasz, że jestem pachołkiem twoich „zamrażalników”? Czy naprawdę nie zauważyłbyś w swojej Łuzie kogoś tak charakterystycznego jak ja? I czybym cię wtedy uratował?… Czy ty masz nierówno pod sufitem?

– Nie, nie. – Pistolet pokręcił głową. – Po prostu jakoś… się nie podziewałem… – Znów odwrócił się w stronę Iljinskoje i szybko, prawie biegiem, ruszył naprzód.

– Durny wymoczek!… – wymamrotał Gleb.

Potem poszedł za najbliższy krzak, wyciągnął się na trawie, podłożywszy sobie pod głowę plecak, i naprawdę postanowił przespać się do zmierzchu. Istniało oczywiście ryzyko, że padnie łupem drapieżników, ale, po pierwsze, obok mieszkają ludzie, więc zwierzyna raczej tu stadnie nie grasuje, po drugie, był jakoś pewny, że nawet przez sen usłyszy i wyczuje nadciągające niebezpieczeństwo, a po trzecie, czy ma się teraz wszystkich i wszystkiego bać? Niech lepiej wszyscy i wszystko boi się jego.

Jednak Glebowi nie udało się porządnie pospać. Zdawało się, że dopiero co przymknął powieki, a już jego szósty zmysł wyrwał go ze snu i sprawił, że chwycił za nóż i bezszelestnie zerwał się na nogi. Alarm okazał się fałszywy – to tylko wrócił Pistolet.

– Co tak szybko? Powiedziałem ci przecież, czekaj, aż zrobi się ciemno! Czy jednak cię przegnali?

– Nie, nie przegnali. – Łuzanin rozpromienił się w uśmiechu. – Przeciwnie, wołają nas.

– Kto nas woła? I dlaczego w liczbie mnogiej? Tak dużo tam chętnych, żeby nas przyjąć?

– Aha. Od razu spotkałem dziesięciu, jak nie więcej, siewniaków ze sztafetami.

– A skakali też w dal? – Gleb zainteresował się ponuro.

– Jak to w dal?… – Pistoletowi uśmiech spełzł z twarzy.

– Skoro mają sztafetę, to może i skoki w dal uprawiają. Co ty, pleciugo, od razu wszystkim o mnie wygadałeś? Co ja ci mówiłem?

– Przecież ty sam!… Sam tak, no… żeby opowiedzieć temu, który będzie chciał mnie pościć… spuścić… wpuścić!… A oni wszyscy chcieli! No to wszystkim…

– Naprawdę wszyscy? – Gleb zmrużył oczy.

– No… – Pistolet się zawahał. – Trzech od razu powiedziało: nocuj… Przecież nie mogłem tej trójce pesztać na ucho! Pozostali nabraliby tych… dopejrzeń.

– Za to ja mam teraz dopejrzenie, że lepiej mi było się z tobą nie zadawać. – W oczach mutanta pojawiły się złe błyski. – Teraz pewnie czekają tam na nas z widłami i kijami.

– Nie… – powiedział szybko skulony łuzanin. – Nie z kijami… ze sztafetami.

– Co?!… – zaciął się Gleb. – Z jakimi znowu sztafetami?

– Przecież tak powiedziałem: ze sztafetami. Chcą wydubować komuś dom z płotem.

– Tfu, ty bełkotliwy idioto! Sztafety!… I domyślaj się, człowieku, że u ciebie tak się mówi na sztachety… A ty, jak rozumiem, całej tej bandzie o mnie opowiedziałeś? I co oni na to?

– Nie uwierzyli. Stwardzili, że małpy w tych stronach nie występują. Do tego gadające.

– Jeśli ktoś z nas jest gadającą małpą, to tylko ty! Gadatliwą, głupią, bełkoczącą małpą. Normalnie makak!… Dobra, szybko, spadamy stąd!

– Ale… jak to?… – Pistolet zamachał rękami. – Przecież na nas czekają!…

– Jak na ciebie czekają, to idź. – Gleb zarzucił plecak na ramiona. – A nuż pożałują ubogiego duchem i cię nie stłuką. Za to ja bym jeszcze troszkę pożył.

– To żyj – rozbrzmiał zza krzaka czyjś głos. – I to wiela, czemu troszki? Zetnie się drew na chatę, starczy dla wszystkich.

– Na trumnę potrzeba jeszcze mniej – burknął pod nosem mutant, ściskając rękojeść noża i prężąc się do skoku.

ROZDZIAŁ 3

ILJINSKOJE

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 4

DECYZJA

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 5

UCIECZKA

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 6

SASZKA

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 7

REKONESANS

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 8

„RUSAŁKA”

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 9

„MOSKWA”

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 10

UCIECZKA RAZ JESZCZE

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 11

MIKROMUTANTY

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 12

W GOŚCINIE U „BABY JAGI”

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 13

POWRÓT NAD RZEKĘ

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 14

ZBAWIENNA WYSPA

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 15

PRZEPRAWA POWROTNA

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 16

NAD BRZEGIEM PÓŁNOCNEGO POŁUDNIA

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 17

NARADA WOJENNA

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 18

WIOSECZKA

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 19

OSTATNIE KILOMETRY

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 20

WIELKI USTIUG

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 21

SPOTKANIE Z DZIADKIEM MROZEM

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 22

WOTCZINA

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 23

PO RAZ PIERWSZY SAM

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 24

WNIEBOWSTĄPIENIE

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 25

BŁĘDNA DECYZJA

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 26

W NORZE

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 27

SPOTKANIE Z CERKIEWNYMI

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 28

NOWE ZNAJOMOŚCI ZE STARYMI ZNAJOMYMI

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 29

KOLACJA ZE ŚWIĘTĄ

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 30

DWIE DONIOSŁE ROZMOWY

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

EPILOG

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

OD AUTORA

Rozdział dostępny w wersji pełnej.