Mumia zmartwychwstała - Arthur Conan Doyle - ebook

Mumia zmartwychwstała ebook

Arthur Conan Doyle

0,0

Opis

Mumia zmartwychwstała” to utwór Arthura Conana Doyle’a, znanego na całym świecie jako twórca serii powieści i opowiadań o Sherlocku Holmesie.

Historia opowiada o atlecie z Uniwersytetu Oksfordzkiego imieniem Abercrombie Smith, który zauważa dziwną serię wydarzeń związanych z Edwardem Bellinghamem, studentem egiptologii, który jest właścicielem wielu starożytnych egipskich artefaktów, w tym mumii. Po odkryciu trudnych do wytłumaczenia zjawisk, Abercrombie zaczyna podejżewać, że Mumia zmartwychwstała.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 52

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-832-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

I

Prawdopodobnie nigdy nie będzie można sformułować definitywnego i absolutnego sądu o tem, co wydarzyło się między Edwardem Bellingham i Williamem Monkhouse Lee i o przyczynie wielkiego strachu, przeżytego przez d‘Abercrombie Smitha.

 Zapewne, posiadamy kompletną i jasną relację z ust samego Smitha, relację wzmocnioną świadectwem służącego Thomasa Styles, czcigodnego duchownego Plumtree Petersona, członka starego uniwersytetu, tudzież innych osób, które przypadkowo były obecne przy tem lub owem wydarzeniu tego osobliwego łańcucha wypadków.  Jednak odpowiedzialność w głównej części spada na samego Smitha i większość czytelników pomyśli, że właściwiej będzie raczej przypuścić, iż mózg ludzki, chociaż napozór zdrowy, miał pewne luki w swych tkankach i jakiś osobliwy błąd w swem funkcjonowaniu, aniżeli sądzić, że natura wyszła ze swego łożyska wśród białego dnia, w samem centrum nauki i światła w tak rozsławionym po świecie uniwersytecie oxfordzkim.  Jeżeli jednak pomyślimy jak dalece drogi są ciasne i powikłane, jak słabe światło rzucają wszystkie lampy naszej wiedzy, gdy chcemy te drogi oświetlić, jakie otaczają je ciemności, jak wielkie i straszne wyłaniają się z nich niewyraźnie możliwości, gubiące się w cieniu, gdy sobie to wszystko uprzytomnimy, to przyjdziemy do wniosku, że śmiałym i bardzo ufnym w siebie musiałby być człowiek, któryby sądził, iż uda mu się ograniczyć te osobliwe ścieżki, na których błądzi umysł ludzki.  W jednem skrzydle tego gmachu, który nazywamy starym uniwersytetem oxfordzkim znajduje się wieżyczka, pochodząca z bardzo dawnej epoki.  Łuk, okalający jej otwartą bramę od góry, przygiął się w pośrodku pod ciężarem lat, a bloki szarego kamienia, pocentkowanego mchem, są powiązane sznurkami bluszczu, jak gdyby stara matka natura chciała je umocnić przeciw wichrom i burzom.  Od drzwi biegną w górę spiralnie schody kamienne, prowadząc do dwóch przysionków, a zatrzymując się w trzecim.  Schody te są zniekształcone i wydeptane głęboko przez liczne generacje poszukujące tu światła wiedzy.  Życie biegło jak woda, z góry na dół, po tych krętych schodach i również jak woda pozostawiło tu wypolerowane przez zużycie ślady z epoki Plantagenetów aż do eleganckich kobiet XX wieku — co za piękny obraz życia angielskiego.  Co pozostało obecnie z tych wszystkich nadziei, wszystkich wysiłków, wszystkich energij potężnych? Cóż pozostało oprócz grobów na cmentarzu i trumien zgniłych, zjedzonych przez robactwo?  A tymczasem te ciche schody, ten stary mur szary ze swojemi dewizami i rytemi herbami, które można jeszcze odcyfrować na jego powierzchni niby jakieś groteskowe cienie, rzucone z poza zasłony minionych dni istnieją i trwają jeszcze.

II

W maju roku 19... trzech młodych ludzi zajmowało apartamenta, z których otwierał się widok na kondygnacje starych schodów.  Każdy taki apartament składał się poprostu z gabinetu i sypialni, podczas gdy odpowiednie pokoje parterowe były użyte na skład węgla oraz siedzibę dla służącego Tomasza Stylesa, którego obowiązkiem było obsługiwać trzech mężczyzn mieszkających ponad nim.  Na prawo i na lewo znajdowały się sale lektury. W ten sposób mieszkańcy starej wieży byli do pewnego stopnia izolowani, co uczniom najpilniejszym bardzo odpowiadało, gdyż mieli kompletny spokój przy pracy.  W owej epoce, o której będzie mowa trzech młodych ludzi zajmowało te mieszkania: Abercrombie Smith, Edward Bellingham nad nim i Wiliam Monkhouse Lee na niższem piętrze.  Pewnej pięknej nocy wiosennej o godz. 10 wieczorem Abercrombie Smith siedząc w fotelu z wyciągniętemi przed siebie nogami, palił fajeczkę z drzewa wiśniowego. Na podobnym zupełnie fotelu, również wygodnie rozparty siedział naprzeciwko niego jego dawny kolega szkolny Jephro Hastie. Obaj młodzieńcy byli ubrani w kostjumy flanelowe, ponieważ popołudnie spędzili na rzece. Pominąwszy ich kostjumy, wystarczyło przyjrzeć się wyrazistym ogorzałym twarzom i krzepkim postawom, aby skonstatować bez trudu, że to są ludzie, którzy mają upodobanie do wszystkiego, co jest prawdziwie męskie i ma styczność z przyrodą. Obaj oni byli najlepszymi wioślarzami w Kollegjum. W ostatnich czasach jednak bardzo bliski egzamin rzucał cień na swobodę Smitha i przytrzymywał go przy książce, zezwalając zaledwie na oddawanie się sportowi przez kilka godzin w tygodniu.  Stos książek medycznych na stole, kilka kości szkieletu, modele i rysunki anatomiczne, wskazywały na charakter studjów młodzieńca, podczas gdy para hantli i rękawice bokserskie porzucone na kominku, wykazywały, że kształcąc umysł, nie zaniedbuje jednak ćwiczeń fizycznych.  Smith i Hastie znali się tak dobrze i tak dobrze rozumieli się, że mogli obecnie siedzieć obok siebie trwając w tem błogosławionem milczeniu, które jest dowodem najwznioślejszej przyjaźni.  — Czy chcesz whisky? — zapytał wreszcie Abercrombie Smith — w karafce jest „Szkot“ a „Irlandka“ w butelce.  — Nie, dziękuję ci, przyszedłem tutaj po czaszki. Nie używam alkoholu w czasie pracy, a ty?  — Pogrążony jestem w moich książkach i sądzę, że lepiej się od nich nie odrywać.  Hastie wykonał ręką gest potwierdzenia, i obaj znowu pogrążyli się w uspakajającej nerwy ciszy.  — A propos Smith — zapytał Hastie — czyś się zapoznał już z którym z twoich sąsiadów ze wspólnych schodów?  — Skoro się spotkamy — kiwamy sobie głową na znak pozdrowienia i nic więcej.  — Hm, byłoby lepiej, gdyby można pozostać przy tem, nie mam do nich zaufania. To znaczy, że nie mogę nic specjalnego powiedzieć przeciwko Monkhouse Lee.  — Masz na myśli tego chudeusza?  — Właśnie jego. To bardzo przyzwoity chłopiec, nie sądzę, aby mu było można co zarzucić. Ale niepodobna z nim obcować, nie obcując jednocześnie z Bellinghamem.  — Bellingham, to ten gruby?  — Tak, to ten gruby. A to jest człowiek, którego wolałbym zupełnie nie znać.  Smith podniósł oczy i spojrzał na swojego towarzysza.  — Co ci się w nim tak nie podoba — zapytał — czy pije, czy gra, czy wyraża się ordynarnie? Zwykle nie odznaczasz się taką surowością sądu.  — Widać, że nie znasz tego człowieka, albowiem w przeciwnym razie nie stawiałbyś takich zapytań. Coś jest w tym człowieku odpychającego, coś ze wstrętnego płazu. Skoro go tylko zobaczę, dziwnie mi się ściska gardło. Jestem mocno przekonany, że ten człowiek ma jakieś ukryte, złe strony charakteru, że życie jego pełne jest ciemnych plam. A jednak nie jest bynajmniej człowiekiem głupim. To podobno najtęższy specjalista, jakiego kiedykolwiek miało Kollegjum.  — Medycyna, czy literatura?  — Języki wschodnie. To prawdziwy djabeł w tej dziedzinie. Chillingworth, który go spotkał kiedyś w Arabji, opowiadał, iż mówi on po koptyjsku z Koptami, po arabsku z Beduinami i to tak biegle, że zachwyceni gotowi byli całować kraj jego płaszcza. W skałach tamtejszych żyje kilku starych pustelników, którzy spoglądają na wszystko ze swoich wyżyn i plują, kiedy spotkają przypadkiem cudzoziemca. A gdy zobaczyli tego Bellinghama, gdy przemówił do nich kilka słów, padli przed nim na twarze. Chillingworth oświadczył, że nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego. A Bellingham tak się zachowywał, jakby to była najnaturalniejsza w świecie rzecz i jakby mu się taki hołd należał.  Uwijał się wśród nich