Mulat w pegeerze - Krzysztof Tomasik - ebook

Mulat w pegeerze ebook

Krzysztof Tomasik

4,0

Opis

Dziesięć reportaży pokazujących zapomniany PRL. Najlepsi reporterzy i reporterki tamtego czasu przypominają sprawy, którymi żyło społeczeństwo. Bo obyczajowość przedstawiała się inaczej, niż dziś prezentuje IPN.

Poznaj problemy pierwszych naturystów; przypadek Mulata, który urodził się w pegeerze; historię zamiany dziecka w szpitalu; staruszki, która trzymała skarb pod łóżkiem czy kobiety już w latach 70. XX wieku przekonanej, że przyszła na świat w nieodpowiednim ciele – mężczyzny. Codzienne życie i prawdziwe historie wciągające jak najlepszy kryminał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 564

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
1
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




pod redakcją Krzysztofa Tomasika

Mulat w pegeerze

WYDAWNICTWO KRYTYKI POLITYCZNEJ

Wstęp Trzeci wymiar PRL-u

Krzysztof Tomasik

W przestrzeni publicznej ciągle dominują dwie narracje o PRL-u. Pierwszą można nazwać w skrócie „zbrodniczy system”, a towarzyszą jej takie hasła-klucze jak reżim, UB, stalinizm, cenzura, socrealizm, więźniowie polityczni, stan wojenny, ZOMO. Ta opowieść najsilniej jest obecna w specjalnie do tego stworzonej instytucji, czyli IPN-ie, ale dominuje także w przekazie politycznym i edukacyjnym. Wszyscy wpisujący się w tę narrację są opozycjonistami, mniej lub bardziej nękanymi przez władzę. Jest jeszcze drugi sposób mówienia o tamtym okresie, tzw. sentyment za PRL-em. W tym wypadku nieodłącznym atrybutem będą filmy Stanisława Barei. Oglądając je po raz setny, można z dobrotliwym uśmiechem wykorzystać nieśmiertelny arsenał absurdów życia codziennego, a więc kolejki, kartki żywnościowe, brak papieru toaletowego, ale jednocześnie skonstatować, że najlepsze były wtedy komedie, szynka smakowała jak nigdy, a i ówczesne muzyczne przeboje najłatwiej wpadały w ucho. W jaki sposób ten sentyment został zauważony przez rynek, można sprawdzić, choćby zaglądając do zakładki „Pamiątki PRL-u” na internetowych aukcjach, gdzie wśród kilku tysięcy przedmiotów za mniejsze bądź większe pieniądze, można kupić rzutnik Ania, „kultowy komunijny zegarek” Montana, gumę do żucia Donald albo tygodnik młodzieżowy „Razem”.

Pośród tych dwóch opowieści umykają takie subtelności jak znaczące różnice w kolejnych dekadach PRL-u, ale przede wszystkim umyka PRL jak najbardziej zwyczajny, miejsce życia milionów ludzi, którzy w tym czasie dorastali, zakochiwali się, wyjeżdżali, wychowywali dzieci. Jednocześnie swój najlepszy okres przeżywała polska sztuka, z filmem, telewizją i teatrem na czele, nie mówiąc o sporcie i rynku czytelniczym, który konsumował – niewyobrażalne z dzisiejszego punktu widzenia – nakłady. Dobrym sposobem, aby pokazać ten codzienny, zapomniany PRL, jest sięgnięcie po ówczesne reportaże, a więc gatunek literacki będący „najbliżej życia”. Idealnie nadaje się do tego popularna seria „Ekspresu Reporterów”. Co miesiąc w księgarni lub kiosku Ruchu można było kupić kolejną książeczkę tego cyklu, a w niej przeczytać trzy reportaże oraz rozmowę z „ciekawym człowiekiem”. Seria powstała w 1976 roku i szybko wyrobiła sobie silną markę, publikowali tu najwybitniejsi, począwszy od Hanny Krall, Małgorzaty Szejnert, Teresy Torańskiej przez Dorotę Terakowską, Joannę Siedlecką, Janusza Atlasa czy Janusza Weissa aż do Ryszarda Kapuścińskiego i Barbary Łopieńskiej. Tam pojawiali się wciąż aktywni dziennikarze i dziennikarki, jak Piotr Gabryel, Piotr Pytlakowski, Krystyna Pytlakowska czy Mariusz Ziomecki. Reklamowano się hasłem „Nic, co ciekawe, nie jest nam obce!”, a zasada głosiła, że w każdym tomiku znajdują się trzy reportaże: o aktualnych wydarzeniach; społeczno-obyczajowy; kryminalny. Szybko początkowy nakład 20 tys. egzemplarzy podskoczył do 60 tys., by przez całe lata 80. utrzymywać się na poziomie 100 tys. To bardzo dużo nawet jak na ówczesne normy. Seria zakończyła swój żywot w 1990 roku, podobnie jak wiele innych inicjatyw wydawniczych, których korzenie sięgały poprzedniego już wówczas systemu.

Cykl „Ekspresu Reporterów” świetnie nadaje się do zadania pytania o funkcjonujące tematy i sposób ich przedstawiania w ostatnim piętnastoleciu PRL-u. Kolejne tomiki relacjonowały ówczesne mody, opisywały katastrofy i głośne procesy, przedstawiały osoby ze szczególnie ciekawymi życiorysami. Oczywiście nie wszystkie tematy mogły zostać poruszone, zarówno ze względu na cenzurę zewnętrzną, jak i wewnętrzną. Z tą pierwszą jest prościej, wiadomo, że zwyczajnie zabroniona była krytyka Związku Radzieckiego czy pisanie o Katyniu. Największe poluzowanie cenzury nastąpiło między porozumieniami sierpniowymi zawartymi przez rząd i komitety strajkowe w 1980 r. a ogłoszeniem stanu wojennego w grudniu ’81. W tym czasie ukazał się jeden zeszyt specjalny „Ekspresu Reporterów” dotyczący Solidarności, jednocześnie pojawił się duży, entuzjastyczny tekst poświęcony Janowi Pawłowi II. W ogóle wbrew dzisiejszym wyobrażeniom trudno znaleźć w ówczesnych reportażach krytykę Kościoła katolickiego i jego przedstawicieli. Kilkakrotnie zdecydowano się natomiast na zamieszczenie hagiograficznych portretów duchownych (ksiądz Klimuszko, Maksymilian Kolbe). Ciekawsza jest jednak cenzura wewnętrzna, a więc tematy, które nie były zabronione, ale „nie chodziły”, brakowało języka do ich opisania. O Żydach czy homoseksualistach nie myślano w kategoriach grupy Gdy pojawiali się na drugim planie, to w sposób stereotypowy, o Żydach pisano w kontekście przedwojennego szmaciarstwa, a o homoseksualistach jako marginesie społecznym przy okazji reportaży kryminalnych; nie stanowili jednak materiału do głębszej analizy. Rolę oswajanych „innych” spełniały inne grupy, dużo uwagi poświęcano narkomanom, hipisom, prostytutkom.

Reportaże zebrane w tomie Mulat w pegeerze nie są reprezentatywne dla serii „Ekspresu Reporterów”. To dziesięć historii, które pokazują obyczajowość schyłkowego PRL-u. Mamy tu kwestie zawsze aktualne jak emigracja czy prostytucja, ale i zjawiska wówczas bardzo modne (naturyzm), jak również tematy, których nie kojarzymy z Polską Ludową (problem rasowy, transseksualizm). Poza tym opisy sytuacji, które zdarzają się w każdym systemie: pomyłka w szpitalu, katowanie dzieci, walka o spadek, poszukiwanie męża/żony, sytuacja ludzi starych. Te problemy także dziś wymagają opisania, ale znakomita tradycja polskiego reportażu obyczajowego w dużej mierze pozostaje niedoceniona i jest kontynuowana w niewielkim stopniu. Warto przypomnieć poziom reprezentowany przez ówczesną publicystykę. Przede wszystkim Mulat w pegeerze jest jednak próbą wprowadzenia trzeciego wymiaru do narracji o PRL-u, nieredukowanego do klisz związanych z Jaruzelskim i Wałęsą, Solidarnością i PZPR-em. Bo życie toczyło się gdzie indziej.

Prawdziwe polskie drogi

Andrzej Makowiecki

Przed wyjazdem do Ameryki Południowej zdobyłem adres pewnej kobiety, mieszkającej z córką w Morón, niewielkim osiedlu na wschodzie prowincji Buenos Aires.

Można przyjąć, że primo voto owej kobiety brzmiało niegdyś Justyna Bajdor, aczkolwiek, powtórnie zamężna, posługuje się teraz całkiem innym nazwiskiem. Można również z dużym prawdopodobieństwem założyć, iż w momencie, kiedy ja czekałem na zaokrętowanie w Gdyni, ona tam, po drugiej stronie świata, słyszała na schodach rumor mężowskich kroków...

Tak w każdym razie później ustaliliśmy: piąty lipca siedemdziesiątego siódmego roku, w Polsce godzina dwunasta, w Argentynie szósta, ja otwieram przed urzędnikiem toboły, ona łapie się za serce, podczas gdy obcasy pijanego człowieka słychać coraz bliżej, coraz głośniej wybijają na schodach swój przeraźliwy werbel.

Zamykam walizki i opuszczam komorę celną, natomiast Justyna Bajdor podbiega do drzwi. Zakłada łańcuch. Sprawdza zamki i grubą żelazną zasuwę, którą przed paroma dniami wykonał na jej zamówienie włoski rzemieślnik.

Wobec ciszy panującej na schodach przez chwilę ulega bezpodstawnemu złudzeniu. Wkrótce jednak jej nadzieja zostaje rozwiana.

Najpierw pukanie, później seria uderzeń pięścią.

– Wpuść mnie!

Kobieta milczy.

– Wiem, że tam jesteś, suko!

Kobieta wkłada palce do uszu, żeby zagłuszyć wściekle wywrzaskiwane kaleczoną hiszpańszczyzną obietnice:

– Zatłukę! Zatłukę na śmierć!

Pijanyel desperado zaczyna walić siekierą w okolicę zamka, ona zaś, w odruchu śmiertelnego przerażenia, przestaje zważać na hałas, który dekonspiruje jej obecność i podsuwa do drzwi wszystko, co znajduje się pod ręką: stół, kredens, fotele, krzesła, brazylijską komodę z żakarandy.

* * *

Tymczasem ja, radosny jak uczniak, który rozpoczął akurat wakacje, wychylam się przez burtę frachtowca m/s Gałczyński i uważnie obserwuję podróżnych.

Oto pną się z bagażami po trapie marynarskie żony, wyruszające ze swoimi mężami w daleki rejs. Oto sześćdziesięcioparoletnia, żywa jak srebro niewiasta żegna bez zbędnych czułości liczną rodzinę, aby miesiąc później powitać wylewnie osiemdziesięcioparoletniego, niedawno poślubionego męża, profesora uniwersytetu w Pelotas.

Oto znowu szykowna damulka z Poznańskiego w ostatnim uścisku z równie szykowną koleżanką. Damulka wchodzi na statek, koleżanka macha ręką. Za trzy tygodnie w brazylijskim porcie Santos zobaczę kopię tej sytuacji, z tym że damulka będzie schodziła ze statku, a ręką zacznie wymachiwać jej syn, inżynier, który wyjechał z Polski, żeby zrobić karierę w São Paulo, i nie wrócił. Kiedy jeden z marynarzy uraczy go kulawym komplementem: „Ooo, jaki ładny ma pan zegareczek!” – tamten bąknie od niechcenia: „Eee, to tylko zwykły grat na co dzień, do roboty...”.

A oto wreszcie ostatnia już polska pasażerka (w Kanale Kilońskim dosiądzie się jeszcze dwoje Niemców: młody pastor luterański i leciwa żona przedsiębiorcy handlowego z Bonn). Przed nią karawana stewardów i tragarzy, dźwigających jej pokaźny dobytek: trzy zgrzebne wory, cztery ogromne walizy tekturowe z poobrywanymi okuciami, jakiś kufer nie kufer o wybrzuszonych do granic niemożliwości bokach i na oklep, luzem bez opakowania, przewiązane sznurem jak baleron pierzynisko.

Przypominam sobie, że już ją widziałem wcześniej w biurze pasażerskim PLO, gdzie wzbudzała zresztą powszechne zainteresowanie i niekłamaną ciekawość urzędników.

Strzęp dialogu:

– Polka?

– Tak. Z argentyńskim obywatelstwem.

– A po co jej ta pierzyna?

– Bo ona myśli, że wyjeżdża na stałe, no i bez porządnej przedwojennej pierzyny nie wyobraża sobie życia.

– Jak to: myśli? Może jeszcze wrócić?

– Bardzo prawdopodobne, proszę pani! Ona już dziesięć razy przyjeżdża, wyjeżdża, odchodzi i wraca. Zawsze oczywiście na stałe.

* * *

Justyna Bajdor, która upoważni mnie później, abym podał jej aktualne nazwisko (czego zresztą dla jej dobra nie czynię), urodziła się w szlacheckim majątku pod Warszawą i dzieciństwo miała nad wyraz szczęśliwe. Potem jednak wybuchła wojna i kilkunastoletni podlotek zaczął walczyć w Armii Krajowej na pozycjach trudnych. Do dziś przechowuje z pietyzmem w Morón ściągnięty gumką plik dokumentów i fotografii potwierdzających prawdziwość jej słów. Była łączniczką grupy „śmiertelnej”, która szła na Niemców jak popadło: z butelką benzyny, z granatem albo z gołymi rękami. Zginęli wszyscy jej przyjaciele – Wojtek, Maciek, Jacek, Lucyna, Maria. Jednego tylko przeniosła na plecach kanałami ze Starówki do Śródmieścia, za co otrzymała Krzyż Walecznych. Wyciągnęła z Wisły pod kulami rannego powstańca z karabinem i odznaczono ją po raz drugi. Wkrótce zresztą po raz trzeci... Przekazała ostatnie rozkazy szturmowcom, którzy zawładnęli depozytem papierów wartościowych. Na miejscu wręczyli jej wniosek o krzyż i kolejno całowali w policzek. Było to straszliwe braterskie pożegnanie, gdyż dwadzieścia minut później wysadzili się w powietrze.

Nie wszystko pamięta. Kiedyś Niemcy rzucili „ryczącą krowę” na dom muzyczny, w którym spotykali się akowcy i ludność cywilna. Zraniona odłamkiem w głowę Justyna przeleżała dwa dni na strychu zbombardowanej kamienicy, gdzie jakiś stary człowiek zmieniał jej opatrunki i przynosił zeschnięte resztki chleba. Był chyba nienormalny, bo klękał przed nią jak w kościele i składając ręce, odmawiał półgłosem hymn narodowy.

Po upadku powstania została aresztowana i odesłana do obozu przejściowego Durchgangslager w Ożarowie. Osiemdziesiąt ich było młodych kobiet. W ewakuowanej fabryce esesmani podzielili je na dwie czterdziestoosobowe grupy i wywieźli w głąb Niemiec.

Zaczęła się gehenna stalagów. Jesienią czterdziestego czwartego siedziała w Fallingbostel, a zimą w filii tego obozu, Bergen-Belsen, gdzie musiała oglądać hitlerowskie egzekucje inwalidów i Żydów, które odbywały się przy dźwiękach marszowych orkiestr i gromkich wybuchach śmiechu. Jej rola polegała na sprzątaniu uduszonych, potopionych i rozstrzelanych ofiar. Warto pamiętać, że w czasie wojny przez piekło tego obozu przeszło siedemdziesiąt pięć tysięcy więźniów, z czego czterdzieści osiem tysięcy zostało zamordowanych, a resztę 15 kwietnia 1945 roku wyzwoliły wojska brytyjskie.

Wśród tej reszty Justyny Bajdor nie było. Parę miesięcy wcześniej umieszczono ją w stalagu VI C Oberlangen, pięćdziesiąt kilometrów od granicy holenderskiej. Często jeździła stamtąd pod eskortą do Hanover Linden, gdzie wraz z kobietami różnych narodowości zasypywała świeże leje po bombach. Nad głowami buczały alianckie samoloty. W każdej chwili spodziewała się śmierci, ale bardziej od strachu doskwierały jej cierpienia cielesne. Rzadki to widok, żeby stopy krwawiły przez dziury i podeszwy butów, których wieczorami nie miała odwagi zdjąć i dopiero później przeprowadzili tę operację sanitariusze Czerwonego Krzyża.

W Anglii znalazła się raczej przypadkowo, jeśli wziąć pod uwagę, że obóz jeniecki kobiet – żołnierzy AK z Powstania Warszawskiego – w Oberlangen (1748 dziewcząt) został wyzwolony (12 kwietnia 1945 roku) przez II Pułk Pancerny dywizji generała Maczka.

Półprzytomną, schowaną wśród zwałów gruzu Justynę uratował aliancki czołg, który w drodze do holenderskiej miejscowości Enschede został ostrzelany i obrzucony granatami przez faszystów.

Była to jej ostatnia wojenna przygoda, wkrótce bowiem na pokładzie Dakoty przetransportowano ją do rekruckiego ośrodka lotniczego pod Londynem.

Rzesza skapitulowała, ale brytyjskie siły pozostały w stanie gotowości. Dużo Polaków szkoliło się dla ich potrzeb i nie była to wcale sielanka. Musztra trwała od rana do zmierzchu, w przerwach intensywny kurs angielskiego. Mało czasu zostawało na sen, jednak w burzliwym życiu Justyny Bajdor te chwile należały do szczęśliwych. Raz, że odnalazł ją w Winston starszy brat Jerzy – lotnik, który wsławił się w bitwie o Anglię. Dwa, że otrzymała z Polski wiadomość od matki i młodszego brata, którym udało się przeżyć. Trzy, że spotkała pewnego dnia na placu ćwiczeń swojego wujka, który był pułkownikiem i szefem sztabu lotniczego w Londynie.

Dobrze, że go spotkała, czy źle?

Długo przyglądał się pułkownik wysokiej, pięknej, jasnowłosej dziewczynie. Sam miał już wtedy pod pięćdziesiątkę. Był energiczny, przystojny, nawykły do rzucania rozkazów. Kiedy spytała go o żonę, odpowiedział po dłuższej chwili:

– Nie żyje.

Justyna zaczęła płakać, gdyż była to jej ukochana ciotka, rodzona siostra matki.

Próbowała uprosić pułkownika, aby pomógł jej wrócić do kraju.

Odparł:

– Może później, Justyno. Teraz pojedziesz ze mną do Londynu i zaczniesz chodzić do szkoły.

* * *

Statek wykolebał się z Kilonu i na Morzu Północnym zaczęło nim trochę rzucać. Kto musiał pracować – pracował. Marynarze odłupywali rdzę z burty, malowali komin, szorowali pokład, smarowali maszynerię łodzi ratunkowych. W ogóle się nie nudzili, w przeciwieństwie do pasażerów, którym za zimno było na leżakach, za daleko do portu i za długo do najbliższego posiłku.

Tę Polkę z argentyńskim paszportem widywałem tylko przelotnie. Nie udzielała się towarzysko. Nie grała w karty, nie chodziła po zakupy do Bundu. Kiedyś przy kolacji zwierzała się żonie profesora z Pelotas, że siostrzeniec postępował z nią haniebnie.

– Jakem pierwszy raz przyjechała do Polski – mówiła swoją archaiczną polszczyzną – un mi się rzuca do rąk, a beczy! a całuje! Ciociuńku, zaś żeś ty nam unymi paczkami pomogła! A po miesiącu, jakem im się wszystkim opatrzyła i nie dałam mu dolarów na rower, pojechał mnie grubym słowem od najgorszych.

Podejść do niej! Musi być wspaniałym tematem na reportaż. Odys w spódnicy między dwiema Itakami. Dziesięć razy w tę i z powrotem. I ta pierzyna. I ten parokilowy, tłusty, przechowywany w lodówce boczek. No i wreszcie to osobliwe wyznanie...

– W Morón wtedy, proszę pani, mieszkałam niedaleko Buenos Aires...

Wali mi serce. Hamuję się, żeby nie wrzasnąć: Znała pani Justynę Bajdor?!

– ...sprzedałam dom, spakowałam się ze szczętem – ciągnie kobieta – portretów tylko kilka spaliłam, bo kombinuję: jak tu się pchać do komunistów z Mieszkiem Pierwszym i Bolesławem Chrobrym... Później, w porcie, mam wchodzić na statek, patrzę, a na dziobie i kominie pisze ogromnymi literami MIESZKO, m/s MIESZKO. Tom się wtenczas przelękła i spłakała, i zaczęłam się głośno modlić: wybacz mi, kochany Mieszku, żem cię puściła z dymem, ale myślałam, że za takich jak ty biorą w Polsce do ciupy... To marynarze zaczęli się śmiać, a kapitan osobiście wprowadził mnie na pokład i powiedział, żebym się nie frasowała.

Zapukałem wieczorem do kabiny, którą zajmowała w pojedynkę.

Brak reakcji.

Potem był bal kapitański. Włożyłem białą koszulę, krawat, marynarkę, przyczesałem się gładko i wszedłem do mesy, gdzie witał wszystkich kapitan Petrusewicz. Sympatyczny, ogorzały mężczyzna. Mistrz w zawodzie. Przewodził kiedyś na Stefanie Batorym. Teraz wygłosił mowę za pomyślność rejsu, wzniósł toast. Wypiłem. Jeszcze raz po chwili, dla kurażu. Gra muzyczka z taśmy: ostre argentyńskie tango La cumparsita. Babcia, która zjadła już kilkanaście smakowitych kanapek, próbuje czmychnąć po angielsku. To ja do niej. I proszę ją w tany. Łzy w oczach.

– Za gruba jestem, synuś (faktycznie: sto pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi). I za stara (osiemdziesiąt lat z okładem). Poszukaj sobie młodej dziewczyny...

– Kiedy ja wolę z tobą, babciu. – Jeszcze więcej łez. I tańczymy. Boże! Przebacz wścibskim reporterom.

– Jak dostać się, babciu, do Morón? – Zdziwienie.

– A masz tam kogoś?

– Znajomą. – I wymieniam nazwisko.

– Santa Madonna! Przecież ja także ją znam. Ale tam u nich teraz kryminał, ciężka sprawa...

Nazajutrz przycupnęliśmy w kąciku i babcia otworzyła przede mną serce.

Z początku rozprawiała o Polakach w Buenos Aires, o tym, jak poznała w klubie przy Serrano Witolda Małcużyńskiego, jak dostała książkę z autografem od Gombrowicza, który, można powiedzieć, często i trochę za dużo pijał z jej mężem, Władysławem Orewczykiem, współwydawcą i redaktorem technicznym antykomunistycznego tygodnika „Głos Polski”. Mąż – nie to co ona – wykształcony był pieruńsko, umiał się wyszczególnić w mowie i piśmie, łacinę znał ponadto i hiszpański. Trzepał, nie przymierzając, jak automat, ale fałszywie, syneczku, fakt! Jakem była w Polsce, sama się na własne oczy przekonałam, że nie ma nędzy i bezprawia, że można spokojnie słuchać Wolnej Europy... Aha! Świeć, Panie, nad jego duszą! Justyny Bajdor trzeba się zapytać, jak wspaniałym wszakże i uczynnym był człowiekiem – grosza pożyczył, ostatnią kapotę z grzbietu ściągnął. Pierwszy mąż Bajdorowej często u nich bywał na kolacji. Drugi już nie. Wiadomo... bogacz, południowiec, właściciel zakładu pogrzebowego. Czekał tylko, persona negra, żeby ktoś kipnął na ulicy, bo miał z tego pieniądze. Nikt na dobrą sprawę nie wierzył w jego francuskie pochodzenie. Czarne toto jakieś takie, skryte, wredne... oczyskami ino łypie dookoła...

Grzechem Justyny Bajdor, kobiety dobrej i szczerej jak złoto, była jej wielka naiwność. Kto to widział, żeby się tak żenić z pierwszym lepszym. Ona, señora Orewczyk, miała pod tym względem czujne oko. No bo weźmy dla przykładu obydwu jej mężów. Pierwszy...

I od tej chwili babcia mówi już wyłącznie o sobie.

Pochodzi z Przasnysza, z wielodzietnej, biednej rodziny. Jako młoda dziewczyna wyruszyła za chlebem do Francji. Niańczyła dzieci w Paryżu, prała, gotowała. Odkładała pieniądz, żeby ściągnąć z Polski narzeczonego, który „podpadał, synuś, pod wojsko, ale ciachnął sobie trzy palce i przyjechał”. Na swoje nieszczęście. Ledwo zdążyli się pobrać, musiał iść z Fochem na linię Maginota, gdzie poległ od niemieckiej kuli.

Była w ciąży – dziecko zmarło później na zapalenie płuc. Straciła posadę „ u państwa”, przebiedowała parę lat. Nabrała urazy do Francuzów. Przygarnięta przez rodzinę rosyjskich emigrantów popłynęła w 1930 roku do Ameryki.

Widziała Brazylię, Urugwaj i Paragwaj, wreszcie osiadła w Buenos Aires. Tu, w Domu Polskim przy ulicy Serrano, poznała swojego drugiego męża. W Polsce studiował medycynę, w Argentynie zaczynał jako inkasent gazowy. Potem dostał się na linotypy. Wielkie serce miał do dziennikarstwa. „Głos Polski”, najważniejszy, największy i najstarszy organ argentyńskiej Polonii, był wówczas przychylny Ojczyźnie. „Nie to, co teraz, synku – żółć, donos i kłamstwo! Czytali go niegdyś, czytali!”

Co się tyczy mężowskich upodobań – kochał ciasteczka waniliowe i mleko. Potem nauczył się pić wino i grać w ruletkę. Spłukał się, biedaczysko, kilka razy, ale ona umiała dorobić kucharzeniem, które uprawiała także po wojnie w Ambasadzie Polskiej.

Żyło się im dostatnio i pogodnie aż do chwili, kiedy „Władzio trzasnął w krzyżu”. Sprzedała duży dom, kupiła mały, co zostało, poszło na doktorów. Wyleczyli go z dysku w trzy lata.

Wrócił do redakcji.

Cierpiał, że żona wydała przez niego tyle pieniędzy. Całe sto tysięcy pesos... Postanowił odrobić straty i wszedł w komitywę z paszkwilanckim publicystą Włodzimierzem Taworskim. Przyprowadził go któregoś dnia do domu, obaj „pod muchą” i Taworski powiada:

– Robimy, kochana, z Władkiem interes!

– Jaki?

– Fermę hodowlaną zakładamy.

– A opłaca się to, panie Włodziu?

– No pewnie, kochana! To jest prawdziwa kopalnia złota, mina de oro.

Mieli włożyć w sprawę po dwieście tysięcy, Orewczykowie sprzedali w tym celu dom, Taworski rozłożył ręce i zameldował, że nie udało mu się zdobyć gotowizny, a bank odmówił mu kredytu.

Tak czy owak – kupili fermę w okolicach Moreno. Mieszkali jak gauchos w podszytej wiatrem szopie. Taworski grzał równo wódeczkę i pisał „ z czapy” cierpkie artykuły o Polsce Ludowej, oni zaś doglądali jak dzień długi inwentarza.

Chryste, czego tam nie było! Dziesięć tysięcy żyjątek! „Conejos, syneczku (króliki), gallinas (kurczaki), patos (kaczki), pavos (indyki), powiadam ci – jazgot jak na tureckim weselu i nagle mór w to strzelił z jasnego nieba, w dwa tygodnie wyzdychały wszystkie sztuki”.

Spłukali się do zera. Taworski uciekł przytomnie, Orewczyk padł przed żoną na twarz zapłakany i nuże błagać:

– Pożycz mi, najdroższa, dziesięć pesos!

– Po co ci, nieboraku?

– Na truciznę. Chcę natychmiast popełnić samobójstwo!

Nie popełnił. Wrócili, każde do swojej pracy – ona do kuchni w ambasadzie, gdzie zawsze okazywano jej dużo ciepła, on do drukarni „Głosu Polskiego”, który akurat zaostrzał kurs: RYCHŁA KLĘSKA KOMUNIZMU W EUROPIE, niżej reklama: DR MARIANO RABINOWICZ. CHOROBY DRÓG MOCZOWYCH, WENERYCZNE I SYFILIS

Nigdy już Orewczyk nie odzyskał równowagi ducha. Rozpił się, popadł w melancholię, stracił przekonanie do gazety, której gwałtownie ubywało czytelników. Staraniem żony dorobili się małego domku w San Justo, trzydzieści kilometrów od stolicy, ale i to nie pokrzepiło biedaka. Żałował, że nie mają potomstwa, przebąkiwał o śmierci. Coraz częściej wspominał Warszawę, jakiś lasek brzozowy na Bielanach... Zbladł kiedyś, zakłuło go pod mostkiem. Nim wróciła z lekarzem – nie żył.

Pogrzeb. Był rok 1967. Sprzedała dom. Odczekała jeszcze kilka miesięcy, aby ubił się grunt pod mogiłą i postawiła mężowi pomnik. Potem wykupiła bilet na statek, spaliła portret Mieszka, spakowała toboły (pierzyna) i rozpoczęła się jej nieprzerwana wędrówka przez ocean: pięć razy z Buenos Aires do Gdyni i z powrotem.

* * *

Trzydzieści lat wcześniej piękna, wysoka, nadzwyczajnie zbudowana dziewczyna w skromnym lotniczym mundurku weszła ze swoim wujem pułkownikiem do magazynu mody przy Kensington Road. Spędzili tam całą godzinę, kupując tweedowy kostium o wysokich, podwatowanych ramionach, zgodnie z obowiązującą modą, oraz drogą wieczorową suknię z ciężkiego atłasu.

Niewykluczone, że był to moment przełomowy.

Justyna Bajdor doznała już od pułkownika wielu dobrodziejstw – załatwił jej pracę w sztabie, zapisał do szkoły, gdzie uczono rysunku i modelarstwa, chadzała z nim wieczorami do kin i restauracji, przy czym płacił również za jej mieszkanie. No, ale ta suknia! Trzeba znać charakter kobiety.

Kiedy wystąpili razem na dorocznym balu lotników, szykowna Polka zrobiła prawdziwą furorę i poczuła do wuja wdzięczność. Swoisty rodzaj wdzięczności tak przemożnej, że mając do wyboru wielu młodych, przystojnych mężczyzn, którzy wodzili za nią, że tak powiem, pałającym wzrokiem, przetańczyła całą noc w ramionach pułkownika.

Toteż następnego dnia w magazynie przy Kensington Road kupił pułkownik jeszcze jedną (białą tym razem) suknię, no a tydzień później odbył się ślub.

Rodziny w Polsce o tym nie powiadomiono. Lepiej było podawać im tę emocjonującą wiadomość listownie i w małych dawkach. Ot, że się lubią, spotykają... Justyna wprawdzie nalegała, aby jak najszybciej wracać do kraju – było już przecież po demobilizacji, osłabła psychoza wojenna, mundur, szczególnie obcy, dawał w Londynie coraz mniejsze uprawnienia. Pułkownik miał jednakże inne plany.

Mówił, że czas do powrotów nie najlepszy. Rozsądniej będzie trochę poczekać. A jeszcze rozsądniej wyjechać do Argentyny... Wszyscy jadą, dorabiają się majątków. Wie oczywiście, że Justyna tęskni za matką i braciszkiem, ale można ich przecież ściągnąć do siebie.

Inteligencja nieraz chadza w parze z naiwnością. Mając solidne mężowskie zapewnienie, że tak czy inaczej połączy się z rodziną, wsiadła Justyna z pułkownikiem na statek i w końcu czterdziestego siódmego roku wylądowała w Buenos Aires.

Nie było to wcale miękkie lądowanie. Niby za naciśnięciem guzika pułkownik przestał być pułkownikiem, a ona młodą damą od sztuk pięknych.

Podobnie jak większość emigracyjnej generalicji i arystokracji musieli zaczynać od zera. Bo to już taki kraj. I do dzisiaj nic się nie zmieniło. Przyjeżdżasz jako inżynier czy doktor, a łapiesz za młotek lub szpadel. Dużo jest takich życiorysów. O pozycji społecznej nie decyduje wykształcenie, dyplom i bohaterska przeszłość, ale stan posiadania. Żeby rozpocząć praktykę lekarską, trzeba najpierw mieć swój gabinet, żeby błysnąć zdolnościami organizacyjnymi, dochrapać się własnego przedsiębiorstwa. Wszystko to wymaga czasu, samozaparcia, żelaznego zdrowia, no i dokładnej znajomości języka, w którym oni umieli tylko trzy słowa: buenos, diasi amigos! Wkrótce nauczyli się czwartego – adios.

Mniej więcej w okresie, kiedy opuszczali stolicę, matka Justyny otrzymała w Polsce list z Londynu od swojego najstarszego syna, który z opóźnieniem dowiedział się o małżeństwie ukochanej siostrzyczki. Łzy padły na papier. Niemłoda już kobieta załamała ręce i po krótkim wahaniu wybrała się po radę do pewnej, także już niemłodej niewiasty, która żyła samotnie w Warszawie przy ulicy Żelaznej. Niebawem obie zasiadły do pisania.

Tymczasem Justyna powiła już pułkownikowi dziecko. Mieszkali w Weronini za La Platą. On był ceglarzem, zdobył zresztą w tym zawodzie wielką wprawę. Ona szyła, robiła chałupniczo tapicerkę do aut, a jakiś czas po porodzie nauczyła się również jeździć na koniu jak kowboj.

Ich znojne, choć niepozbawione uroków bytowanie zakłócone zostało chorobą synka, który zatruł się jadem kiełbasianym. Przewieźli go do angielskiego szpitala w Buenos Aires i nie wrócili już więcej do La Platy. Po drodze rozminęli się z listem od matki, który – przeadresowany w stołecznym Domu Polskim przy Serrano – szukał ich w Weronini. Po kilku tygodniach, ponownie przeadresowany, rozpoczął swój come back do Buenos, gdzie oni klepali biedę w wynajętym pokoiku na przedmieściu.

Człowiek, który im ten lokal naraił, niejaki Ludwik Martin, podawał się za Francuza i sprawiał doprawdy imponujące wrażenie. Postawny, choć niewysoki, przystojny, choć z lekka już łysawy. Carlo Ponti, można powiedzieć, patrząc na zdjęcie. Trudnił się na co dzień sprzedażą nieruchomości. Miał gest. Przynosił Justynie całe kosze owoców dla dziecka, wręczał ukradkiem pieniądze eks-pułkownikowi, które ten przepuszczał w restauracji Domu Polskiego.

Nawiasem mówiąc, w owym domu mieściła się również (i mieści) redakcja i drukarnia wydawanej przez Orewczyka gazety, a także wiele innych placówek: różne sekcje artystyczne i sportowe, biblioteka, sala teatralna, Stowarzyszenie Polskich Inżynierów i Techników, Klub Polek, Polska Macierz Szkolna oraz Związek Inwalidów Wojennych. Miałem później okazję odwiedzić ten dom i restaurację. Atmosfera, trzeba przyznać, międzywojenna!

– Panie hrabio!...

– Panie mecenasie!...

– Całuję rączki pani doktorowej!

– Zosieńko, admirał znowu zostawił okulary!

– Nie widziałeś, kochasiu, profesora Pikulskiego? A może raczej profesorowej Pikulskiej?

W stopce „Głosu Polskiego” – „La Voz De Polonia” – profesor Maria Teresa Pikulski figuruje jako director responsible, redaktorem naczelnym zaś jest Jan Janusz Fig. Zamieścili oni w numerze z 12 sierpnia 1977 roku artykuł wstępny Stanisława Kozaneckiego pod zniekształconym nieco przez drukarnię tytułem Siła i słabość marksizmu.

Styl, który można by określić jako filozoficznie pokrętny:

IDEA, która pokazuje palcem na istniejącą niesprawiedliwość ipso facto pokazuje na siebie jako na antidotum tejże niesprawiedliwości i staje się z czasem synonimem tejże SPRAWIEDLIWOŚCI.

Niżej reklama:

JEŚLI chcesz wtrąbić dobrego bifa, jedź do „dziesiątki”, o nic nie pytaj. Tak jak w Warszawie albo we Lwowie, bif na to wszystko sam ci ODPOWIE!

Sporo pił eks-pułkownik w końcu lat czterdziestych, często również z mężem mojej okrętowej babci, redaktorem Orewczykiem. Którejś nocy wrócił do domu pod gazem i zastał Justynę we łzach.

Z miejsca tknęło go złe przeczucie i – jak to w takich wypadkach bywa – momentalnie wytrzeźwiał.

– Co się stało?

– Zobacz!

I podała mu wymięty, pokreślony, postemplowany list.

Wierzę, że zbladł. Wierzę również, że gdy podnosił papier do oczu, dygotały mu ręce i że chwilę później pod tym silnym, odważnym, zaprawionym w bojach człowiekiem ugięły się nogi. Bynajmniej nie w sensie przenośnym.

Bo też surowy przeczytał wyrok:

Córko moja kochana! Popełniłaś śmiertelny grzech, wychodząc za wuja, który jest zwykłym bigamistą i oszustem. Przecież ciotka Hela żyje!

Był także dopisek od pierwszej pełnoprawnej żony pułkownika:

Dziecko drogie! Ja ze swej strony wszystko Ci przebaczam, tak jak nigdy nie potrafię przebaczyć Stachowi. Jesteś podobno w ciąży? Na miłość boską, opamiętaj się, Justynko, i wracaj!

* * *

Statek stał pięć dni w Rotterdamie, gdzie brał fracht do Santosu i Porto Alegre. Następnie rozpoczął bezpośredni, czternastodniowy przelot przez Atlantyk. Kiwało trochę w Zatoce Biskajskiej, potem niebo wypogodziło się, a morze uspokoiło, pokazały się delfiny i latające rybki, a jedna pani narobiła wrzasku, że widziała wieloryba. Innym znowu razem wynurzyła się u burty groźna rekinia płetwa. Wszyscy wybiegli na pokład, żeby ją podziwiać, a szef kuchni, równy gość i doskonały fachowiec, nadział na hak kawał krwistej wątroby i ciskając przynętę do wody, próbował złowić żarłacza.

Zostawiliśmy za sobą Wyspy Kanaryjskie, otarliśmy się o Wyspy Zielonego Przylądka. Afryka zaczęła oddalać się, Ameryka przybliżać. 21 lipca minęliśmy Zwrotnik Raka i znaleźliśmy się w sferze tropiku. Ludzie stracili nagle humor i apetyt, nie pomogło tropikalne wino (a tropical fine red dry wine), które wedle specjalistów z Instytutu Medycyny Morskiej poprawia samopoczucie i reguluje ciśnienie.

Prawdę mówiąc, tylko babcia oparła się gwałtownej rotacji klimatów. Jadła po staremu albo nawet i więcej. Stoję sobie kiedyś na pokładzie, patrzę – wyciąga zza pazuchy kawałek razowca, drobi okruszyny, ugniata kuleczki i wkłada z powagą do ust.

Ja do niej:

– Znajdzie przecież babcia w pentrze masło, ser, kiełbasę...

A ona:

– Chleb jest najważniejszy, synku. Nie ma to jak polski chleb. Już go pewnie nigdy nie zobaczę, muszę najeść się na zapas...

– Eee, znowu babcia wróci do kraju!

– Nie wrócę. Zresztą... sama już nie wiem, gdzie jest mój prawdziwy kraj. No i śmierć mi już dmucha w oczy, syneczku.

– Jaka tam śmierć! Stu lat babcia dożyje.

– Obyś się mylił!

– Czemu?

– Nie daj Bóg! Kto mnie wtedy pochowa? Już i tak wszyscy moi znajomi poumierali, jedna mi tylko koleżanka została.

– Do niej babcia jedzie?

– Tak. Zapukam, powiem „dzień dobry” i znajdzie mi chyba jakiś kąt.

– A wtedy, dziewięć lat temu, no... po tej kłótni z rodziną w Polsce, gdzie się babcia udała?

– Aaa, do innej koleżanki w Buenosie. Już nie żyje.

– Jak to się stało, że babcia znowu pojechała do Polski?

– Bo to jest tak, synku, że jak po sześćdziesięciu latach wracasz nagle w rodzinne strony, wszystko wydaje ci się inne i obce – nie poznajesz miasta, nie poznajesz ludzi, nie poznajesz nawet najbliższej rodziny. Myślisz sobie: co ja tu robię? I uciekasz. A potem, za oceanem, znowu łapie cię tęsknota, bo teraz znasz już to rodzinne miasto, znasz ludzi, pamiętasz twarze, masz o czym dumać po nocach...

– I tylko dlatego?

– Nie. Siostra pisała raz za razem: wracaj, będziemy już dla ciebie dobrzy!

Zatem znowu spakowała toboły (pierzyna), załatwiła sobie w banku przelew renty na konto warszawskie, wykupiła bilet, uściskała koleżankę, której już nigdy nie miała zobaczyć, i w  drogę!

Rodzina mieszkała teraz, a jakże, w stolicy. Wszyscy razem – siostra, szwagier, siostrzeniec z żoną i dzieckiem, zajmowali trzypokojowy lokal na Bielanach. Babcia posiadała jeszcze gotówkę i doszła do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli kupi sobie własne mieszkanie.

Spotkało się to z aprobatą rodziny. Dalejże szukać odpowiedniego lokalu! Babcia chciała kawalerkę, rodzina (faktycznie bardzo dla niej serdeczna) sugerowała M-3. Babcia miała na myśli spółdzielnię własnościową, rodzina, bo to szybciej, radziła transakcję prywatną. Babcia, bo taniej, była za przedmieściem, rodzina za dzielnicą centralną. Babcia za niskim piętrem, rodzina za wysokim.

Znaleźli wreszcie jakieś kompromisowe mieszkanko. Babcia liczy już pieniądze, a tu rodzinka mówi, że wraz z nią trzeba będzie zameldować siostrzeńca.

– Niby dlaczego?

– Żeby nie przepadło, jak umrzesz.

Babcia poczuła się głęboko urażona, a przy tym również nieufna. Zaczęła podejrzewać, że skoro tylko kupi mieszkanie, wtarabani się tam za nią kilka osób. Spakowała zatem po cichu toboły (pierzyna) i uciekła najbliższym statkiem.

Już w drodze zaczęły trapić ją wyrzuty sumienia. Przecież rodzina naprawdę była dla niej dobra... Przecież ma już siedemdziesiąt parę lat i naprawdę w końcu umrze, więc co w tym dziwnego, że siostrzeniec chciałby dostać po niej jakiś spadek? Oj, nieładnie postąpiła, nieładnie! Złoży kości na obczyźnie, grosz, niewielki wprawdzie, ale zawsze, dostanie się komu nie trzeba, kwiatów nikt nie przyniesie na cmentarz, marnej świeczki nikt na Todos los Santos nie zapali...

Ledwo zeszła na ląd w Argentynie, wystosowała do rodziny długi i rzewny list.

Niebawem też otrzymała odpowiedź: nie gniewają się wcale! Kochają, tęsknią, zapraszają, mają nawet dla niej na oku doskonały interes!

Przez dwa lata babcia opierała się pokusie w myśl dewizy: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Mocno jednak dokuczała jej samotność. Przyjaciółki wykruszały się jedna po drugiej, pies, którego kupiła od hycla, wpadł pod samochód. Chciała mieć przynajmniej jakieś zajęcie, ale na pracę w kuchni była już za stara...

Znowu więc któregoś dnia, objuczona jak wielbłąd (pierzyna), wsiadła na pokład polskiego statku. Wywołała tym zresztą sensację wśród marynarzy, bo ze słyszenia i z widzenia wszyscy już na tej linii ją znali – kapitanowie, ochmistrzowie, agenci, pracownicy biur turystycznych i placówek konsularnych, władze celne i straż graniczna. Cud, że nie wpadła dotąd w oko żadnemu dziennikarzowi.

W porcie gdyńskim powitał ją szwagier z siostrzeńcem. Pocałunki, kwiaty. Własnym dużym fiatem zawieźli ją do Warszawy. Po drodze spytała, o jakim interesie w liście była mowa, a szwagier na to:

– Mieliśmy dla ciebie okazyjne mieszkanko.

– A teraz już nie macie?

– Mamy.

– Gdzie?

– W Nowym Dworze.

– Ładne?

– Sama zobaczysz.

Zobaczyła wielopokojowy dom bez kaloryferów i gorącej wody. Siostrzeniec, inżynier chemik skądinąd, dostał już własne M-4 na Pradze i nie próbował zameldować się u babci. Jego wzrok sięgał dalej.

– To jak? Kupujemy? – dopytywał szwagier.

– Nie wiem...

– Jak to nie wiesz? Drugiej takiej fuchy nie trafisz!

– A co ja tu będę jadła?

– O to się nie bój! Sprawisz sobie dużą lodówkę, porobisz zapasy, my ci zawsze podrzucimy coś z miasta.

– Wolałabym jednak Warszawę...

– Kobito! – zdenerwował się szwagier. – Wiesz, ile teraz kosztuje w Warszawie pakamera?! Za byle ciupkę sześć tysięcy dolarów wybulisz!

Babcia wahała się jeszcze jakiś czas, a i serce ją bolało, że nie kupiła mieszkania wcześniej, kiedy ceny były o połowę niższe. Jak tu wydać teraz taki grosz... No, ale znowu jak nie wydać, to co zrobić? Nowy Dwór zupełnie jej nie odpowiadał – bała się mieszkać samotnie na uboczu przy błotnistej, niewybrukowanej drodze, gdzie tylko psy szczekały i hulał wiatr.

Koniec końców zamieszkała u siostry, czekając na lepszą okazję. Dała parę ogłoszeń do prasy – może coś z tego wyniknie, może szwagier znowu coś znajdzie? Przy każdej sposobności przepraszała rodzinę za kłopot, jaki im sprawia, no i za własne niezdecydowanie w kwestii kupna lokalu. Atmosfera była napięta – szwagier bluźnił po kątach, siostra sarkała. Drobne upominki z Peweksu nie łagodziły urazy. Wpadła jednak na szczęśliwy pomysł – wyjedzie do Argentyny, tym razem na zawsze! Zainwestuje wszystko, co ma, w jakiś skromny domek i ściągnie do siebie siostrzeńca. Inżynier chemik bez trudu znajdzie un trabajo. Popracuje parę lat, dorobi się i wróci. Jeśli babcia tymczasem umrze – pochowa ją na cmentarzu obok męża (już ona zaraz wykupi tam plac). Odziedziczy też po niej dom, z którym może robić, co mu się żywnie podoba – sprzedać go, zostawić, wydzierżawić...

Spodobał się pomysł siostrzeńcowi, spodobał jego żonie i całej w ogóle rodzinie. Toteż babcia odsiedziała jeszcze w Warszawie parę miesięcy, po czym spakowała toboły (pierzyna), pojechała do Gdyni i witana serdecznie przez załogę, wsiadła na pokład polskiego frachtowca.

* * *

Najpierw doszło do prawdziwej separacji, później zaś do nieprawdziwego rozwodu. W świetle prawa polskiego pułkownik nie mógł być mężem Justyny, aczkolwiek nie zmienia to faktu, że był najprawdziwszym ojcem jej dziecka.

Rozstanie nie przyszło obojgu łatwo: on – człowiek honoru, troskliwy, w zaawansowanym już wieku – wył jak kojot po nocach, tłukł głową o ścianę, pił, próbował się truć. Ona natomiast – ukarana z powodu swojej naiwności i bezgranicznej ufności do świata i ludzi, którzy jeśli tylko nie byli Niemcami, jawili jej się bez wyjątku jako święci, także popadła w głuchą rozpacz. Pierwsze siwe włosy, pierwsze zmarszczki, pierwszy lęk przed życiem. Kochała go przecież. Był jej potrzebny.

W dzisiejszych czasach niejedna kobieta przeszłaby nad tym do porządku dziennego: ano, ma tam jakąś żonę, choćby ciotkę – trudno! Grunt, że jest ze mną! Dawniej jednak maszyneria serca i mózgu pracowała nieco inaczej. Pewne rzeczy były nietykalne, pewne konsekwencje – logiczne. Zaparła się więc. Żadnych przebaczeń! Synek był na tyle duży, że rozumiał i płakał, ale i to nie pomogło. Nie chciała nawet przyjąć alimentów. Ot, wróciła do krawiectwa z żelaznym postanowieniem, że czym prędzej zarobi na bilet i wyjedzie z dzieckiem do kraju.

Na wsparcie argentyńskiego Związku Polaków nie miała co liczyć. Prędzej by jej zafundowali armatę niż podróż do komunistycznej ojczyzny. Siedź tu i czekaj. Już niedługo Anders zrobi tam porządek. Wtedy wszyscy wrócimy!

Pomagał jej natomiast człowiek, który uchodził za Francuza, niejaki Ludwik Martin. Po staremu przynosił owoce dla syna, nieraz kwiaty. Pożyczał na czynsz. Wreszcie poszła z nim do kina. Później znowu do Klubu Juana Cordoby, gdzie przy dźwiękach zadzierżystych zespołów goście ciągnęli szklanicami chłodne czerwone wino i tańczyli La Palomę. To w zwarciu, to na dystans, to na dystans, to w zwarciu... i tak zostali kochankami.

Trzeba od razu wyjaśnić, że nie kłóciło się to z sumieniem Justyny. On niby stary kawaler, ona w zasadzie panna. On stateczny, za dziwkami nie latał, ona znowu nie z waty. Naiwność naiwnością, ale pruderii to w dziewczynie nie było za grosz. Była za to wrząca krew. Nie polowała bynajmniej na męża, nic z tych rzeczy. Martin jednak polował na żonę.

Strzęp dialogu:

– Niestety, muszę wyjechać, kochany...

– Gdzie?

– Do Polski.

– Po co?

– Matkę tam mam i brata.

– To żaden szkopuł, dziecinko – powiedział niejaki Ludwik Martin i przyrzekł Justynie dokładnie to samo, co niegdyś obiecywał jej pułkownik:

– Sprowadzimy ich do Argentyny!

Nieco później próbowała go przycisnąć:

– Kiedy?

A on:

– Za rok, dwa...

Wtedy trafił ją serdeczny szlag i najchętniej z miejsca wsiadłaby na statek, ale... no właśnie, nie miała biletu i była już w ciąży.

Skoro tylko Maria Rosita przyszła na świat, szczęśliwy ojciec najął dla niej argentyńską mamkę, Justyna Bajdor zaś podjęła temat:

– Dasz sobie jakiś czas radę beze mnie, jadę do Polski.

Zgodził się:

– Si! Ale przedtem pojedziemy do Meksyku.

– Nie rozumiem.

– Pobierzemy się wreszcie, jak Bóg przykazał.

– A tu nie możemy się pobrać?

– Wiesz, te twoje perypetie z pułkownikiem... No i będziesz miała przynajmniej podróż poślubną.

O takiej podróży inna muchacha mogła najwyżej pomarzyć. Był Urugwaj, była Brazylia. W wenezuelskim porcie Maracaibo przesiedli się na prom, który opłynął Jamajkę, zahaczył o Kubę i wysadził ich w meksykańskim mieście Veracruz. Wstąpili do kościółka przy zakazanej ulicy – mrok mimo pełnego dnia. Święci z Drogi Krzyżowej mieli smagłe, lubieżne twarze, Jezus Chrystus przypominał Indianina na palu męczarni.

Dziwnie się czuła, kiedy Ludwik konferował z księdzem na stronie – pokazywał mu różne dokumenty, tamten oglądał je pod światło, kręcił głową. Wreszcie szelest banknotów i brzęk złota... Meksyk przecież był i jest krajem, gdzie nietrudno o katolicki ślub, i to bez względu na okoliczności. A bądźże sobie Włochem, który popełnia bigamię, bądź muzułmaninem, któremu bigamii popełnić nie sposób, choćby miał czterdzieści żon. My tu nawet, proszę bardzo, ożenimy Chińczyka z Pigmejką, byle tylko pokazali jakiś świstek pro forma, no i potrząsnęli kiesą.

Wracali przez Kolumbię, Peru i Chile, zatrzymując się często. Cała podróż trwała siedem miesięcy. Córeczka w Buenos mówiła już pojedyncze słowa po hiszpańsku, chłopak chodził do szkoły. O wyprawie do kraju Justyna przestała chwilowo wspominać – raz, że dosyć miała wyjazdów, dwa, że niejaki Ludwik Martin mocno wysupłał się z grosza.

* * *

Zgodnie z planem babcia Orewczyk zlikwidowała konto w Banco Polaco i pół darmo, za 114 tysięcy pesos, kupiła piękny, nowy, niewykończony jeszcze domek w dzielnicy Federico Lacroze. Znawcy przedmiotu zdziwią się zapewne, jeśli dodam, iż człowiek, który jej to cudo sprzedał, był Murzynem. Nie chodzi o to, że Murzyni są biedni i mieszkają w slamsach. Chodzi o to, że w ogóle ich tam nie ma. Prędzej spotkasz w Buenos białego niedźwiedzia niż czarną gębę. Jeśli ktoś powie ci inaczej – kłamie!

– Nie lęgną się jakoś – twierdzi babcia – Murzyny w Argentynie. Przetrzebiło ich zimno i malaria. Mocno się zdziwiłam, jakem go pierwszy raz zobaczyła – sympatyczny, kształcony, troszkę chyba nieśmiały. Budował ten dom dla rodziny, ale pożarł się z żoną Mulatką, przewrotną i wredną, jak to często z mieszańcami bywa. A, myśli sobie, starczy mi jakiś mniejszy lokalik, ten niech idzie do ludzi. Sto piętnaście tysięcy chciał z początku, ale pofolgował. Sama go wykończyłam. Dwa wejścia, dwa duże pokoje na dole, dwa mniejsze na górze, balkonada, kraty w oknach, śliczne drzewka w ogródku, raj prawdziwy, synuś, w spokojnym zakątku, to wysłałam do siostrzeńca telegram: przyjeżdżaj!

Tam jednakże, w Warszawie, rozpętało się piekło. Inżynier chemik miał wprawdzie promesę wizy argentyńskiej, na którą trzeba nieraz czekać cały rok, ale brakło mu za to innego przyzwolenia. Podpuszczona przez koleżanki małżonka straciła nagle serce do sprawy: – Ja tu się będę męczyć z dzieckiem, a ty, draniu, weźmiesz tam sobie jakąś ździrę i nie wrócisz! Nie, mowy nie ma! Albo razem jedziemy, albo wcale!

Nie pomogły gwarancje teściów, nie poskutkowały mężowskie lamenty. Zawzięła się dziewucha i koniec! Nie dała mu pisemnej zgody. Wystosowano zatem do babci list: sprzedaj dom, oby dobrze, i w drogę!

– No jużci! – pomyślała babcia. – Sprzedać taki piękny edificio? – I przez kilka miesięcy dzielnie wytrwała na posterunku.

– A później, babciu? – pytam.

Milczy, wsparta plecami o maszt wentylatora. Przeciąga się to milczenie. Jesteśmy już u brzegów Brazylii. Nad nami duszna tropikalna noc. Księżyc łazi w chmurach, ukazuje się nieraz Krzyż Południa. Gdzieś w ciemnościach, na niższym pokładzie, słychać śmiech marynarzy, którzy skończyli akurat wachtę. Żona profesora z Pelotas i matka inżyniera z São Paulo spacerują nerwowo od burty do burty. Młody luterański pastor modli się bez żenady do gwiazd. Coś się zbliża. Dobrego, złego? Za trzy dni będziemy w Santos. Czy ktoś tam już czeka na nas? Ucieszy się, zmartwi, uśmiechnie, wykrzywi?

Babcia wzdycha głęboko. I nagle, ku mojemu zaskoczeniu, zaczyna mówić głośniej i bardziej oficjalnie niż dotąd.

– Pan pewnie myśli: głupia baba!

– Nic takiego nie myślę.

– Aha! Że snuję się z miejsca na miejsce, bo lubię pływać i nic lepszego nie mam do roboty...

Protestuję. I jednocześnie przyznaję w duchu, że o to ją właśnie posądzam – pokochała polskie statki – papu pod ręką smaczne i obfite, towarzystwo, słońce, leżak, piękne widoki.

– Jak pan będzie miał osiemdziesiąt trzy lata, to pan zrozumie, co znaczy pusty dom.

– Matko! Znowu go pani sprzedała?

– Tłukłam się z kąta w kąt, spać nie mogłam. Namawiałam koleżankę, żeby się do mnie sprowadziła, ale ona wolała swoje mieszkanie, no i musiała pilnować studentki, której wynajęła pokój. Nudzisz się – powiada – przyjeżdżaj do mnie, kiedy chcesz. Tyle że jechało się tam godzinę: metrem do Plaza de Mayo, dalej autobusem. Nie na moje zdrowie takie wyprawy. Tłok w metrze, ścisk w autobusie, miejsca nikt staremu nie ustąpi. Ze trzy razy wszystkiego byłam. Potem sąsiadka przyprowadziła mi angielskiego profesora, który szukał kwatery na rok. Pytam:

– Z familią?

– Tak.

– Na pół roku mogę panu wynająć.

To odszedł, ale zaraz wrócił.

– Biorę.

– Płatne z góry.

– W porządku.

Czek mi podsuwa. Nie! Wolałabym gotówkę. Dołożyłam trochę, kupiłam bilet. I od razu było mi lżej.

Myśli sobie: może przekonam jakoś żonę siostrzeńca. Takie sprawy trzeba załatwiać na pysk. Tak czy siak, ugrzeję się trochę przy rodzince, Warszawę zobaczę, do lekarza pójdę po recepty...

Toboły (pierzyna) i na statek, który witał ją niczym matkę chrzestną. W Gdyni pani Mindykowska z biura pasażerskiego PLO ucałowała staruszkę w obydwa policzki. Nie ma przecie jak Polska – tyle serca od obcych ludzi! Zadyszki babcia ze wzruszenia dostała. W Warszawie jednak ją z tego wyleczyli:

– Ile wzięłaś za dom? – spytał szwagier od progu.

– Nie sprzedałam go wcale.

– Co?

I parę sekund ciszy. To babcia mówi:

– Może Józio (siostrzeniec) będzie mógł jeszcze pojechać?

– A po diabła! Tam u was teraz podobnież nic zarobić nie idzie, brud, smród, nędza i ubóstwo.

Zabolały babcię te słowa. Szwagier nigdy delikatnością nie grzeszył, ale żeby tak, na powitanie... No i Argentyna to przecież piękny kraj – śnieg na południu, tropik na północy, góry, woda, pustynie, lasy, co dusza zapragnie...

– Ludzie u nas gościnni i grzeczni – powiedziała babcia z przekąsem.

– Tak? To po co przyjeżdżasz do nas?!

Zaraz też siostra przystąpiła do rzeczy:

– Masz w ogóle jakieś pieniądze?

– Trochę mam, no i Banco Polaco będzie mi przelewał rentę.

– Banco Polaco? A jak nam chcesz za mieszkanie płacić? W złotówkach?

W babci się zagotowało.

– W ogóle ci płacić nie muszę! Odbierz sobie z tego, coś mi winna.

I nie panując nad sobą, przypomniała siostrze incydent sprzed pierwszej wojny światowej.

Otóż, jadąc do Paryża za chlebem, sprawiła sobie na kredyt u Żyda kuśnierza elegancki płaszcz – futrzane podbicie, kołnierz ze srebrnego lisa. Słowem, drogi egzemplarz. Żyd gorąco ją namawiał: nie krępuj się, kochana, bierz! Zarobisz, to odeślesz mi we frankach, ja ci wierzę! Płaszcz wzięła na raty, więc później musiała spłacać, wysyłając drobne kwoty na siostrzany adres. Za każdym razem otrzymywała potwierdzenie: pieniądze otrzymałam i przekazałam kuśnierzowi, który dziękuje i czeka na resztę. Po wysłaniu ostatniej raty ulgę wielką poczuła i przestała o tej sprawie myśleć. Aż tu któregoś dnia spotyka na paryskiej ulicy rodzoną córkę kuśnierza. Rojza, krygując się z lekka i czerwieniąc, powiada nieśmiało: Tate kazał się pani kłaniać i przypomnieć grzecznie o długu...

Był to, jak twierdzi babcia, największy wstyd w całym jej długim i uczciwym życiu, a zarazem największa wściekłość. Nie dało się jej rozładować inwektywami, którymi krasiła swoje listy do kraju, ani ukoić biadoleniem siostry – ano, wypotrzebowałam się na dom, przepraszam! Będę miała, to zwrócę.

No jużci! Nie zwlekając, przesłała babcia (wówczas młoda dziewczyna) należność kuśnierzowi, a po wielu latach, kiedy po raz pierwszy wróciła do Polski, powstrzymała się wobec siostry od wymówek. Ale gdzieś tam, na dnie duszy, uraza ciągle się tliła, czekając cierpliwie na okazję.

I oto wreszcie znalazła upust.

– Ja do ciebie taki szmat drogi – krzyknęła zirytowana babcia – a ty tak mnie, złodziejko, przyjmujesz?! Takaś mi, szachrajko, dobra?

Siostra miała na to odkrzyknąć:

– Ty smutna argentyńska wywłoko! Będziesz mi tu wymyślać we własnym domu!

I obie, niemłode już wszak niewiasty, rzuciły się na siebie z pazurami.

Nie trzeba dodawać, że tego wieczoru nastąpiło między babcią i siostrą ostateczne zerwanie. Wedle kanonów literackich staruszka powinna teraz wrócić do Buenos Aires i raz na zawsze zaniechać kontaktów z rodziną. Życie jednak pisze scenariusze bardziej pogmatwane niż najwybitniejszy twórca powieści.

Babcia, owszem, pojechała do Argentyny (pierzyna), jednak przedtem spędziła jeszcze cały letni sezon u znajomej w Wejherowie i owa wielce rozsądna kobieta podsunęła jej ciekawy pomysł.

* * *

Matka, która mieszka obecnie w Łodzi, czekała na tę chwilę dwadzieścia pięć lat. Nie sposób opisać, jak wielkie było wzruszenie, kiedy pewnego wiosennego dnia sześćdziesiątego dziewiątego roku ujrzała w holu dworca lotniczego Okęcie dwie przystojne, dziwacznie ubrane kobiety.

Starsza miała na sobie czarny, szerokoskrzydły kapelusz, skórzany płaszcz za kolana, sznurowane buty do pół łydki na podciętych kowbojskich obcasach oraz biało-czerwony długi szal z puszystej angory (znak rozpoznawczy). Co się zaś tyczy młodszej dziewczyny, paradowała w jakiejś chuście z wycięciem na głowę, opadającej frędzlami do stóp i w łódkowatych mokasynach. Starsza była blondynką, młodsza brunetką. Niepodobne. Starsza rozglądała się wokół niepewnie, twarz młodszej zdradzała przede wszystkim nienasyconą ciekawość.

Matka podeszła do nich i powiedziała:

– Tylko nie płacz, Justyno.

Kobieta w szerokoskrzydłym kapeluszu zbladła i zachwiała się, jakby miała upaść.

W książkach i filmach takie powitania skracane są zwykle do minimum, a i tak wypadają łzawo i fałszywie. Najczęściej jest jakieś „och” albo „ach” i koniec rozdziału albo ściemnienie. Akcja przenosi się w inne miejsce i twarze bohaterów nie muszą już udawać wzruszenia. Nie lada mistrza trzeba, aby przeciągnąć tego typu scenę – nie wstydzić się łez, westchnień, uścisków, pocałunków. Pokazać poszczególne fazy odkrywania się na nowo, krótko mówiąc, z epizodu zrobić sekwencję, a z koniecznego, choć niewygodnego łącznika – studium psychologiczne.

Justyna Bajdor vel Martin i jej dziewiętnastoletnia córka Rosita spędziły w kraju dziesięć dni. O ile nieznająca ani jednego polskiego słowa Rosita szybko nasyciła się widokiem babki, o tyle Justyna do końca pozostała na etapie powitań. A więc łzy, pocałunki, westchnienia, uściski. Przejechały z Warszawy do Łodzi i ani razu nie ruszyły się poza obręb mieszkania. Nie były w Krakowie, nie były w Zakopanem. Kiedy Justyna się budziła, matka przygotowywała w kuchni śniadanie i od tego momentu rozmawiały nieprzerwanie. Wieczorem odwiedzał je regularnie młodszy brat Justyny z żoną i kilkuletnią córką, a wtedy przygasająca rozmowa nabierała nowych rumieńców.

Nietrudno odgadnąć, że poza wspomnieniami, które szybko ulegają wyczerpaniu, trzonem wszystkich tych rozmów były dyskusje i plany. Matka usilnie agitowała Justynę, aby już teraz pozostała na zawsze w Polsce. Może do niej dołączy także jej nieznany zięć, pan Martin. Justyna, której stosunki z mężem układały się nie najlepiej, byłaby nawet skłonna to zrobić, ale poza mężem zostawiła w Argentynie także dwudziestotrzyletniego syna, który ożenił się młodo z pewną Ukrainką i ma już nawet paromiesięczną córeczkę. Jest jeszcze problem Rosity – nie zna języka, uważa się za Argentynkę, a co najważniejsze – zostawiła w Morón narzeczonego, za którym – o, popatrzcie tylko, jaka blada – nie przestaje wzdychać. Lepiej więc będzie, jeśli to matka (natychmiast, z miejsca!) poleci z nimi do Buenos Aires. Nie spodoba jej się, to wróci, bilety nie są znowu takie drogie! Jakieś szesnaście tysięcy złotych i tysiąc sto dolarów w obie strony. Z nią, pasażerem dewizowym, gorsza sprawa. Pół majątku na ten przelot wydała. Ludwik Martin próbował powstrzymać ją wszelakim sposobem – błagał, groził, Rosity z początku nie puszczał...

Aby wyjaśnić w końcu prawidła narracji, muszę napomknąć, że właśnie wówczas przyszło mi poznać Justynę Bajdor. Byłem po prostu kolegą jej brata Andrzeja, architekta i muzyka jazzowego. Odwiedziłem go kiedyś, a on mówi: chodź, dam ci wspaniały temat na książkę.

Żartował chyba. W każdym razie słuchałem zwierzeń Justyny, która absolutnie nie krępowała się moją obecnością. Miałem nawet prawo do pytań.

Strzęp dialogu:

– Dlaczego nie chciał puścić Rosity?

– Podejrzewał, że jak wyjedziemy razem, to nie wrócę.

– Syn przecież został.

– Paweł? Oddalił się jakoś ode mnie, przeprowadził do Mendozy. Jego nowa rodzina robi wszystko, aby nas skłócić.

Wspominała również o kłopotach finansowych Ludwika Martina. Nie jest już pośrednikiem w sprzedaży mieszkań. Wstyd przyznać – otworzył zakład pogrzebowy w Morón – trumny, wieńce, gabinet ostatniej posługi. Niby zawód jak każdy, ale znajomi zaczęli ich trochę unikać. Coś z nim nie w porządku – zamknął się jak ślimak, zdziczał, kilkakrotnie odwiedziła go policja. Śmieszne... trzyma w biurku żelazną kasetę na klucz. Wpada w szał, gdy ktoś do niej podejdzie. Nie wiadomo, co tam jest – pieniądze, biżuteria?

Każdy Argentyńczyk uważa po cichu Hiszpanię za swoją drugą ojczyznę. Toteż po czułych i długich pożegnaniach Justyna poleciała z córką do Madrytu. Potem zwiedziły jeszcze Lazurowe Wybrzeże i spędziły dwa dni u brata Justyny w Brighton. Wracając do Buenos Aires, señora Martin podjęła w tajemnicy przed Rositą pewną wielce ryzykowną decyzję.

* * *

Babcia bez trudu znalazła kupca na dom, i to za podwójną cenę.

Nawiasem mówiąc, w Buenos Aires można spotkać setki spryciarzy, których jedynym, intratnym zresztą zajęciem jest permanentna przeprowadzka – z domu do domu, z mieszkania do mieszkania. Kupujesz, dla przykładu, lokal za sto tysięcy, żyjesz w nim rok czy dwa (samotnie lub z rodziną) i sprzedajesz go za dwieście tysięcy, wprowadzając się natychmiast do innego z góry upatrzonego lokalu, którego cena z punktu zaczyna zwyżkować i który wkrótce również zostanie sprzedany. I tak bez końca. Różnica, która po tych transakcjach wpada do twojej kieszeni, w pełni pozwala cieszyć się życiem – masz na wino, obiad, mecz piłkarski i rasowy samochód.

Jakkolwiek proceder ten jest specjalnością typowo argentyńską, babcia popełniła go całkiem nieświadomie. Ot, napatoczył się reflektant, sam zaproponował cenę, to niech mu będzie.

Kupiła bilet, wycofała pieniądze za plac na cmentarzu, składając przy okazji głęboki pokłon mężowi. Spakowała dobytek (pierzyna) i po raz piąty, absolutnie ostatni, ruszyła w długą drogę do kraju.

W Gdyni zachowała się nieszablonowo. Zamiast do Warszawy, pojechała elektryczną koleją do Wejherowa. Znajoma przyjęła ją z otwartymi ramionami i potwierdziła załatwienie istotnego problemu. Babcia chciała niezwłocznie przystąpić do dzieła, ale znajoma radziła działać powoli: co się będziesz, kobitko, śpieszyć. Jeszcze się dosyć nasmucisz.

Spędziła więc babcia nad morzem dwa pogodne tygodnie, spacerując i grając ze znajomą w garibaldkę. Dopiero z końcem października pojawiła się cichaczem w stolicy.

Rodziny bynajmniej nie zawiadamiała. Kwaterę sobie prywatną znalazła. Nazajutrz, w odświętnym ubraniu, podreptała do domu spokojnej starości.

Budynek piękny, a jakże, przyjemne pokoje. Uprzejmy kierownik wszystko jej pokazał i wyjaśnił. Następnie w gabinecie lekarskim inny sympatyczny pan w białym fartuchu poddał ją oficjalnym badaniom i testom.

– Ano – powiada babcia – miło będzie umrzeć w kraju. Rodzinie nie chcę siedzieć na głowie, sam pan doktor wie, jak to jest... O swary nietrudno. Trzeci zawadza drugiemu, pierwszy trzeciemu. Pieniądze, owszem, posiada: renta, oszczędności. Starczy, żeby pobyt opłacić. Co po niej zostanie, niech na Centrum Zdrowia Dziecka przekażą, no i zrobi też niewielki zapis dla tej swojej wnusi, córeczki siostrzeńca.

Z lekkim sercem opuściła gabinet. Załatwione. Zostało tylko parę formalności.

Wraca sobie spokojnie do kwatery, aż tu nagle, w bocznej uliczce, señor Los, przebiegły szyderca, łapie ją z tyłu za kapotę.

Odwraca się babcia. Siostrzeniec!

– Chryste Panie! – krzyczy z promiennym uśmiechem. – Co też tu robisz, ciociu kochana?!

– Mieszkam.

– Gdzie?

– U ludzi.

– I nawet nie zadzwonisz, nie wpadniesz?!

– Od wczoraj dopiero jestem.

– Na stałe przyjechałaś?

– Tak.

– Dom sprzedałaś?

– Sprzedałam.

– I co, masz zamiar wiecznie mieszkać u ludzi? – zapytał z troską siostrzeniec.

– Nie – odpowiedziała babcia wesoło. – Lada dzień przenoszę się do przytułku.

Czoło inżyniera pokryło się zmarszczkami.

– Żartujesz chyba?

– A skąd? Wszystko już ustalone! – wypaliła nie bez satysfakcji. I żeby spotęgować wrażenie, wymieniła nazwisko lekarza i adres instytucji.

Inżynier jeszcze bardziej zmarkotniał, po czym wypogodził się raptownie i zaczął prosić:

– Wstąp do nas, ciociu.

– Dzisiaj nie.

– Zobaczysz Agnieszkę... Do przedszkola już chodzi, wierszyki gada...

– Innym razem.

– Czemu? Przecież z nami się, ciociu, nie kłóciłaś, tylko z matką...

– Teraz nie mam czasu – upierała się staruszka. – Ale kiedyś tam do was wpadnę.

Rozstali się zatem bez złości i przez najbliższych kilka dni dopinała babcia różne sprawy w banku i ambasadzie. Odwiedziła również szereg warszawskich cmentarzy w poszukiwaniu stosownego miejsca. Wszczęła pertraktacje z kamieniarzami, zamówiła zdjęcie nagrobne.

Kiedy powtórnie, w ustalonym terminie, zjawiła się w domu starców, uprzejmy kierownik i sympatyczny lekarz przyjęli ją z rezerwą i zakłopotaniem.

– Stało się coś? – wydukała nieszczęsna staruszka.

– Niestety.

– Padre nuestro! Mówcie, panowie!

– Bardzo nam przykro, proszę pani, ale nie możemy tak od razu pani przyjąć... Już nie chodzi tylko o trudności z miejscami, lecz...

Babcia wrosła w ziemię ciężarem swoich stu kilkudziesięciu kilogramów.

– Nie rozumiem.

– Ano, rodzina pani zgłosiła sprzeciw, szwagier z siostrą byli u nas przedwczoraj – wyjaśnił współczująco kierownik i podsunął jej krzesło. – Twierdzą, że uległa pani chwilowemu kaprysowi, że ma pani u nich samodzielny pokój i doskonałe warunki, że chcą i muszą się panią opiekować, że w żadnym wypadku nie mogą dopuścić, aby zamieszkała pani w naszym ośrodku, gdyż wieść o tym obiegnie szybko całą Warszawę, przynosząc im wstyd i dyshonor...

– To łgarstwo – szepnęła babcia. A potem ubyło jej trzydzieści lat, tupnęła nogą i powtórzyła wrzaskiem. – Ohydne łgarstwo!

– Niewykluczone – zgodził się lekarz.

– Chyba ja wiem najlepiej, gdzie chcę żyć i gdzie mi będzie dobrze?

– To prawda.

– Jestem chyba wolnym człowiekiem?

– Oczywiście!

– Więc kto mi zabroni tu pozostać?

– Widzi pani – powiedział kierownik, wyłamując palce. – Ja pani wierzę. Ja pani szczerze i gorąco współczuję, podobnie jak obecny tu doktor. Ja chciałbym pani przychylić nieba i zrobię wszystko, aby pani pomóc, bo nie widzę w zasadzie przeszkód prawnych, ale muszę panią uprzedzić: rodzina sugeruje, iż cały pani majątek należy do niej i jeśli pani nie zaniecha swoich zamiarów, nie uspokoi się i nie wróci, będą zmuszeni wytoczyć pani proces.

Babcia zemdlała. Bardziej pewnie z nadciśnienia niż ze strachu. Kiedy się ocknęła, oświadczyła sucho:

– Prędzej mi głowę odrąbią, łajdusy, niż wyciągną ze mnie jedno peso.

Tydzień później była już u znajomej w Wejherowie.

Justyna Bajdor vel señora Martin zaczęła robić to, co robi większość kobiet na świecie i czego nie toleruje żaden mąż, choćby był nie wiem jakim pantoflarzem i ciamajdą. Na skutek podejrzeń, które rozbudził w jej naiwnym umyśle starszy, mieszkający w Anglii brat, przeczesywała kieszenie Ludwika. Jej podejrzenia były upiorne.

Nie szukała bynajmniej śladów zdrady – poplamionych szminką chusteczek, fotek, telefonów i sekretnych liścików. Najbardziej interesowały ją dokumenty (które Martin zawsze nosił przy sobie) i klucz do żelaznej kasety w biurku.

Niewiele znalazła w ciągu pierwszych paru lat, ale wystarczająco dużo, aby podwoić starania. Weźmy choćby te zagadkowe, ukryte za podszewką marynarki bilety do Montevideo. Przecież mówił, że jedzie w zupełnie inną stronę... Do Sierra de la Ventana bodajże, gdzie miał załatwić z dostawcą sprawę miedzianych okuć do trumien... A zatem kłamał? Na pewno kłamał! Kiedyś zobaczyła go niespodziewanie w asyście jakiegoś ponurego osobnika – siedzieli w samochodzie z urugwajskimi znakami rejestracyjnymi z takimi minami, jakby planowali zamach na Perona. Albo ten dziwaczny telegram z Canelones: „Żuraw przesyła pocałunki, chce jeść”. Albo znowu ta pozornie bzdurna karteczka z José Pedro Varela: autor wspominał o pomarańczach i gniewie bożym, a niżej umieścił swoje inicjały A. G. i czarny krzyżyk.

Telefony w nocy zawsze o pierwszej. Powtórna wizyta policji. Obiad, na który Ludwik zaprosił komendanta okręgu Morón. Przeciągłe spojrzenia, jakimi omiatali ją zarówno polscy, jak i argentyńscy znajomi.

Wreszcie doczekała się okazji. Ktoś, specjalnie czy przypadkiem, rozniecił ogień w składzie drewna, który graniczył z zakładem pogrzebowym na parterze ich domu. Sąsiad załomotał do drzwi o piątej rano, krzycząc:

– Fuego, señor Martin! Fuego!

Rozbudzony mężczyzna sięgnął po spodnie na poręczy łóżka i półświadomy wkładał je na siedząco. Potem zbiegł pędem ze schodów, a Justyna dostrzegła w pościeli klucze.

Podeszła do okna. W szarówce poranka incydent wyglądał niegroźnie – paru ludzi z wiadrami, ani śladu ognia.

Znowu spojrzała na klucze. Wzięła je, z bijącym sercem, minęła pokoik Rosity i znalazła się w gabinecie męża. Tu nie było już słychać okrzyków z ulicy. Zapaliła lampę, otworzyła biurko i wyjęła oburącz ciężką kasetę i postawiła ją na wierzchu pod światłem.

Klucz miękko obrócił się w zamku. Podniósłszy wieko, zobaczyła stosiki złotych monet i trochę papierów. Jeden dotyczył spraw podatkowych, drugi był aktem własności zakładu, trzeci – meksykańskim świadectwem ich ślubu, czwarty stwierdzał czarno na białym, że Ludwik Martin nie jest wcale Ludwikiem Martinem, obywatelem pochodzenia francuskiego, ale Hansem Adolfem Schule z niemieckiego ojca i turecko-żydowskiej matki, któremu władze okręgu z uwagi na szczególne okoliczności pozwalają posługiwać się obecnym nazwiskiem.

Justyna jak stała, tak usiadła. Krew waliła jej w skroniach, zimny pot wystąpił na policzki. Już się nie śpieszyła, strach zniknął. Z chłodną systematycznością zaczęła przeglądać pozostałe dokumenty, które nie szczędziły jej niespodzianek.

Niejaki Ludwik Martin przechowywał list od dorosłego syna w RFN.

Był klasycznym bigamistą – prawowita żona, Gretchen Schule, żyła sobie w najlepsze, bez rozwodu, z jakimś Niemcem w Montevideo.

Justynę czekał jednak jeszcze straszliwszy cios. Wprawdzie mówi się, że przestępcy niszczą wszelkie kompromitujące dowody, ale ze świstków i karteluszków, które wyciągała kolejno z kasety, nawet głupi mógłby się domyślić, że jej mąż ma hitlerowską przeszłość, a jego ręce są czerwone od krwi.

Wkładała akurat kilka tych karteluszków do kieszeni szlafroka, kiedy usłyszała za sobą skrzyp butów. Odwróciła się wściekła, bez najmniejszego zakłopotania, i nagle jej wściekłość zamieniła się w śmiertelne przerażenie.

Martin szedł ku niej z wyciągniętymi rękoma. Uśmiechał się. Zdążyła krzyknąć, nim poczuła na szyi obręcz jego krótkich, gorących palców.

* * *

W Santos pożegnaliśmy matkę polskiego inżyniera z São Paulo i dwójkę pasażerów niemieckich. Babcia ani razu nie zeszła na ląd, ale zdradzała już pewne ożywienie – słuchała komunikatów radiowych, gwarzyła z marynarzami, plotkowała niewinnie na temat warszawskiej rodzinki.

Strzęp dialogu:

– Nie wiedzą wcale, że jestem na statku.

– Martwią się pewnie?

– No jużci! Szukają mnie po hotelach, listy do znajomej w Wejherowie piszą.

Z Santos popłynęliśmy do Porto Alegre, pięknego brazylijskiego miasta w stanie Rio Grande do Sul. Przez pięć dni wyładowywaliśmy tam mocznik przy głównym nadbrzeżu, frachtowy towar z Holandii. Mocznik ma to do siebie, że nie lubi wilgoci i jak pada, to trzeba zamknąć ładownie, a tu oprócz deszczu była jeszcze kilka dni wcześniej wielka powódź. Woda wystąpiła z brzegów zatoki, zalała miasta, wsie, drogi, sparaliżowała komunikację, podmyła domy. Z pokładu widać było, jak jej mętne, żółte, wezbrane nurty unoszą ze sobą do morza kępy traw, sągi drewna, deski, okiennice, rozłupane gospodarskie przedmioty, a nieraz także trupy baranów i koni. Bardzo to przerażało żonę brazylijskiego profesora, której przyszło tu rozstać się z nami i jechać samotnie autobusem (mąż akurat zachorował) do pobliskiego Pelotas.

Krótko mówiąc: byliśmy w Porto Alegre pięć dni i w Klubie Polskim przy Avenida São Pedro 778 spotkaliśmy wielu wspaniałych rodaków, a potem wzięliśmy kurs na Buenos Aires i samopoczucie babci znacznie się poprawiło.

Usztywniła się jakby, nabrała godności, toczyła po hiszpańsku długie dysputy z argentyńskim pilotem, który tuż przed Montevideo podpłynął do statku motorówką, wdrapał się na pokład po sznurowej drabince i prowadził nas teraz przez Rio de la Plata do celu.

Przypominała trochę pechowca, który w każdym nieszczęściu próbuje doszukać się jasnych stron. Złamałem nogę – to dobrze, nie będę musiał chodzić do pracy. Zgubiłem zegarek – wspaniale, przestanę się wreszcie śpieszyć. Zdradziła mnie żona – cudownie, mam pretekst, żeby iść na wódkę. Patrzy na mnie, pociąga nosem i mówi, że czuje w powietrzu ważność.

Kiedy wyrażam zdziwienie, wskazuje palcem radio i wyłuszcza owoc swych przemyśleń:

– A tak, panie, tak! Prawdziwa libertad! Jakem była w Warszawie, to rozległ się jednego dnia okropny huk, aż się domy zatrzęsły, mówię panu! To szukam nazajutrz w gazetach, co się stało...

– Pewnie – przerywam – awaria w elektrociepłowni albo odrzutowiec przekroczył barierę dźwięku.

– A gdzie tam! Mówię panu, jakby się atom rozpękł nad tym, no... Pałacem Kultury, a w prasie ani słowa, w telewizji ani słowa, ludzie też nic nie wiedzą... brak libertad! A u nas, panie, w Argentynie, włączam radio i już wszystko wiem – bomba na dworcu, granaty na stadionie, trzech wywrotowców zabitych w Rosario, dwóch policjantów zakłutych nożami w Mendozie przez tych, no... komunistów od Czang Kai-szeka, napad na bank, strajk, morderstwo. Wszystko od razu, panie, wiem! Nikt nic nie ukrywa! Libertad, panie! Prawdziwa libertad!

Statek przycumował do kei w samym centrum miasta, kilkadziesiąt metrów od alei Antartida Argentina, na wprost budynku redakcji „La Nación”.

Wraz