Mrok - Sharon Bolton - ebook + książka

Mrok ebook

Sharon Bolton

4,2

Opis

Najnowszy bestseller mistrzyni psychologicznego suspensu.
Lacey Flint, młoda policjantka z mroczną przeszłością, powraca, by zmierzyć się z NIMI…
Oni kryją się w cieniu.
Obserwują ją...

Lacey Flint ratuje niemowlę wrzucone do Tamizy. Któż byłby zdolny do takiej zbrodni?
Nadinspektor Mark Joesbury obawiał się nowego zagrożenia terrorystycznego. Monitorując strony dark webu, zauważył zwiększoną aktywność grupy ekstremistów - nienawidzących kobiet mężczyzn zwanych incelami. Zespół Joesbury’ego próbuje namierzyć ich przywódców, ale dark web chroni anonimowość zbrodniarzy.

Policjanci odkrywają, że porwanie niemowlęcia było zaledwie pierwszym z całej serii brutalnych ataków, których celem jest sterroryzowanie kobiet. Co gorsza okazuje się, że dla inceli uosobienie wszystkiego, czego nienawidzą, stanowi młoda policjantka z mroczną przeszłością - Lacey Flint.

Emocjonująca i złowieszczo prawdopodobna w naszym szalonym świecie. „Crime Monthly Magazine”

Jestem wielkim fanem Sharon Bolton. Lee Child

Sharon Bolton to brytyjska autorka kryminałów i thrillerów psychologicznych (m. in.: BliznaRozpadPaktMistrz ceremoniiTruciciel) sprzedanych w ponad milionie egzemplarzy, tłumaczonych na 20 języków i wyróżnianych najważniejszymi międzynarodowymi nagrodami. Największą sławę przyniosła jej seria z Lacey Flint: Ulubione rzeczyKaruzela samobójczyńZagubieniMroczne przypływy Tamizy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (81 ocen)
39
27
11
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KarolinaSikora

Nie oderwiesz się od lektury

Chyba najlepsza jak dotąd część z Lacey Flint. Nadal zastanawiam się czemu te książki nie są tak populare? Dodatkowo Amber robi ostatnio okropne okładki, pierwsze wydania miały chociaż jakiś charakter. Jestem tylko w szoku ile literówek ma to tłumaczenie. Czy nikt nie zrobił korekty? Książka wygląda jak wypluta przez tłumacza google.
00
Kantorek90

Całkiem niezła

Sharon Bolton jest autorką, która do spółki z Simonem Beckettem rozkochała mnie w kryminałach i thrillerach psychologicznych. Swoją przygodę z jej twórczością rozpoczęłam właśnie od serii o Lacey Flint, która wciągnęła mnie już od pierwszej przeczytanej strony. Kiedy 7 lat temu kończyłam czytać "Mroczne przypływy Tamizy", czyli czwartą część serii czułam pewien niedosyt i żałowałam, iż to już koniec, dlatego byłam mile zaskoczona, gdy okazało się, że po tylu latach autorka jednak postanowiła powrócić do moich ulubionych bohaterów. W "Mroku" Lacey Flint, która już na dobre zadomowiła się w oddziale rzecznym policji metropolitalnej, przez zupełny przypadek ratuje niemowlaka, którego bandyci wysłali w samotny rejs po Tamizie. Jej bohaterski czyn krzyżuje jeden z planów grupy ekstremistów nienawidzących kobiet, których zwiększoną aktywność w dark webie od jakiegoś czasu monitoruje zespół nadinspektora Marka Joesbury'ego. Czy pomimo wielu niewyjaśnionych spraw z przeszłości Lacey i Mark bę...
00
agnieszka_talanda

Całkiem niezła

Uwielbiam książki Sharon Bolton, mimo że fabuła ciekawa to książkę wyjątkowo długo czytałam....
00
AgiSzulc

Z braku laku…

Lacey Flint to utalentowana policjantka, jednak ta część jest najsłabsza z całej serii o niej. Głównym wątkiem są tzw iniciele, którzy próbują zmusić brytyjski rząd aby odebrać wszystkie prawa kobietom czyli wrócić do stanu prawnego sprzed ponad 100 lat. Brak prawa głosu, brak możliwości zatrudnienia i własność mężczyzny. Cała sytuacja jest najlepiej pokazana oczami Pani inspektor Dany, młodej matki, kobiety.
00
marjan747

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca. Szybko się czyta. Polecam
00

Popularność




Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce

© Caterina Trimarchi/Shutterstock

Tytuł oryginału

The Dark

Copyright © Sharon Bolton 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich

For the Polish edition

Copyright © 2022 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-8143-8

Warszawa 2022. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

Dla Belindy, mojej najlepszej przyjaciółki, i dla Simona, który był jej przyjacielem.

List do moich czytelników

Witam Cię, Drogi Czytelniku, i dziękuję, że spośród milionów książek wybrałeś właśnie Mrok. Jestem zaszczycona i nawet więcej niż uszczęśliwiona.

Jak powinien to robić każdy dobry autor, piszę książki, które ja sama uwielbiam czytać: kipiące od napięcia i zwrotów akcji opowieści o mrocznych czynach, wypełnione postaciami o nieodpartym uroku, lecz także dogłębnie niedoskonałymi; historie pełne pasji i intryg, w których życie ludzkie często stawiane jest na szali, a narracja toczy się w tempie na granicy emocjonalnej wytrzymałości. Piszę w tradycji gotyckiej, którą kocham, nasycając swoje książki dreszczem emocji i mnóstwem klimatycznych scen wzbudzających przerażenie.

Dlatego możesz sobie wyobrażać, że mieszkam samotnie w zrujnowanym szkockim zamku, gryzmoląc nocami w pokojach przy świecach, zaś za dnia wałęsam się po wzgórzach w pogoni za muzą. Obawiam się jednak, że moja codzienność nie jest tak efektowna. W rzeczywistości jestem mamą w średnim wieku z hrabstwa nieopodal Londynu (chociaż znany serial Morderstwa w Midsomer nakręcono w naszej miejscowości, więc może jednak coś jest na rzeczy), mieszkam z Lupe – psem rasy lurcher, mężem i od czasu do czasu z naszym synem w wieku studenckim. Moimi pasjami, oprócz rodziny i snucia opowieści, są pływanie i żeglarstwo, a nic nie sprawia mi większej przyjemności od kameralnej kolacji z przyjaciółmi i zimnym białym winem.

Jeśli jeszcze nie znasz Lacy Flint, mam nadzieję, że pokochasz ją tak samo jak ja. A jeżeli zapragniesz pozostać ze mną w kontakcie pomiędzy kolejnymi książkami, zapraszam Cię, byś zapisał się do mojego newslettera lub zaobserwował mnie na Facebooku, Twitterze czy Instagramie.

www.sharonbolton.com

Twitter @Author.SJBolton

Facebook @SharonJBoltonCrime

Instagram @sharonjbolton

A teraz nadszedł już czas… Weź głęboki oddech, wykonaj ostrożnie pierwszy krok, ale przede wszystkim ciesz się z wędrówki po mrocznej stronie.

Prolog

Kilka godzin po północy, w samochodzie na skraju urwiska siedziały dwie młode kobiety – jedna z nich była martwa, druga tylko tak się czuła. Miejsce, do którego dotarły, zjeżdżając z drogi, by pokonać ostatnie jardy przez chropowate wrzosowiska, było najwyższym z brytyjskich klifów kredowych. Było to również jedno z najbardziej osławionych miejsc samobójstw na świecie – według ostrożnych szacunków od początku lat sześćdziesiątych XX wieku pochłonęło życie blisko pięciuset osób.

Kobieta, której serce, przynajmniej technicznie rzecz biorąc, nadal biło, zastanawiała się, czy dwa kolejne przypadki wystarczą, by uformować ładną, okrągłą półtysięczną liczbę. Przekręciła kluczyk w stacyjce, pozwalając, by odgłosy studzącego się silnika rozniosły się w ciemnościach, po czym otworzyła drzwi, żeby pożegnać się ze światem.

Jej towarzyszka, mocno ściśnięta pasami bezpieczeństwa, miała zamknięte oczy, ale gdy do auta wdarło się powietrze, rozwiane włosy zawirowały wokół jej twarzy, sprawiając przez chwilę wrażenie nadal tlącego się życia.

Okrutna sztuczka. Kobieta trwająca przy życiu – jeszcze przez kilka minut – zamknęła drzwi samochodu i z ulgą patrzyła, jak wnętrze pojazdu przenika ciemność. Przejechanie osiemdziesięciu mil z południowego Londynu jedynie z własnymi myślami i wyrzutami sumienia z powodu towarzyszących jej zwłok, było trudniejsze, niż się spodziewała. Wyszła z pojazdu i skierowała kroki w stronę czarnej próżni, która, jak wiedziała, była krawędzią klifu.

Noc była chłodna jak na wrzesień, z zachodu wiała lekka bryza. Nadciągała niemal wprost z wyspy Wight, przynosząc ze sobą zapachy ryb z wczorajszego połowu, wczesnojesiennych ognisk, dojrzałych owoców spadających z przepełnionych drzew. Z drugiej strony, zawsze miała bujną wyobraźnię; ten zapach mógł być niczym więcej niż tylko słonawym swędem plaży położonej sto sześćdziesiąt metrów niżej.

To była ponura plaża. Przyjęła zbyt wiele złamanych, pokiereszowanych ciał, wchłonęła zbyt wiele krwi umierających, żeby mogło być inaczej. Teraz było już za późno, zdecydowanie za późno, ale musiały istnieć lepsze, przytulniejsze miejsca, by umrzeć.

Kiedy oczy młodej kobiety przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegła srebrzystobiałą linię kredowych klifów ciągnących się na zachód oraz błyski latarni morskiej w zatoce. Księżyc był nieco bardziej niż w połowie pełny, zniekształcony, dziwacznie niesatysfakcjonujący w swej niekompletności, za to mienił się blaskiem jak wypolerowana moneta, subtelnie rozświetlając obłoki. Maleńkie gwiazdki migotały niczym lampki, którym za chwilę miały wyczerpać się baterie, a ocean jawił się jak bezkresna czerń zalana blaskiem, jakby jego ciemne światło wydobywało się z głębin. Był to cichy ocean, pozbawiony głosu; fale nie rozbijały się o brzeg ani nie szumiały, a tym bardziej nie roztrzaskiwały się z grzmotem o skały.

Ból spowodowany zbyt wielką stratą przygniótł młodą kobietę, gdy zbliżyła się do krawędzi urwiska, a potem rozrósł się w jej piersi jak rosnące ciasto, wypełniając całą dostępną przestrzeń, tak że nawet oddychanie stawało się trudne. Równocześnie w oczy szczypał ją wiatr, wyciskając łzy, których dotychczas nie potrafiła uronić. Łzy pomagały na znośny ból, na lżejsze smutki, ale tego bólu nie mogły wyzwolić maleńkie kropelki wody. Wiedziała, że gdy nadejdzie tym razem, to wybuchnie, rozsadzając jej skórę, ciało i kości niczym szrapnel. Z pomocą przyjdą, jakżeby inaczej, skały piętrzące się na dole.

Wtedy przynajmniej wreszcie przeminie.

Gdy z ciemności wyłoniła się postać, pomyślała, że to jej zniecierpliwiona zmarła przyjaciółka przywołała nadprzyrodzone moce, by odprowadzić samą siebie do grobu. Wiatr zdusił jej pełen trwogi okrzyk.

Ale to nie była jej przyjaciółka, tylko ktoś obcy, choć zwabiony w to miejsce w tym samym ponurym celu.

– Nie powstrzymasz mnie. – Chłopak był spięty, drżący jak biegacz na krawędzi wyczerpania pod koniec wyścigu życia. I rzeczywiście był na krawędzi – zaledwie krok od urwiska. Gdyby rzucił się do przodu, mógłby go porwać pęd powietrza.

– Okej – odpowiedziała.

Był mniej więcej w jej wieku, przed dwudziestką, chociaż w skąpym świetle niełatwo było to stwierdzić. Niższy od niej, wątłe ramiona, grubszy w talii, dyszał, jakby spacer tutaj – na parkingu nie było innych pojazdów – był wysiłkiem. A może płakał; w półmroku jego twarz wyglądała na zaczerwienioną, upstrzoną błotem. Musiał siedzieć blisko krawędzi, na wpół ukryty wśród trawy, zerwał się na równe nogi, kiedy się zbliżyła.

– To mój wybór – oznajmił, wciąż gotowy do sprintu. – Moje życie.

– W porządku.

Jego ubranie, wilgotne od świeżo minionego deszczu, pachniało świeżością, wyglądało na czyste i nowe. Buty nie były tanie, a ciemne włosy niedawno porządnie ostrzyżono.

– Jesteś jedną z nich, prawda? – Rozejrzał się gorączkowo, jakby inni – jej fikcyjni współspiskowcy – mieli się zaraz do niego zakraść. – Jedną z tych, którzy próbują nas powstrzymać.

Westchnęła.

– Nie zamierzam cię powstrzymać.

– Na forum, na którym jestem, ostrzegano mnie, że będą tacy jak ty. Mówili, żeby przyjść tutaj między drugą a szóstą rano, bo wtedy jest najmniejsze prawdopodobieństwo, że się na kogoś trafi.

Jego oddech był nierówny, głos się łamał. Przez chwilę czuła głęboką irytację, że nie spędzi ostatnich chwil życia w spokoju, że ten małolat, który pewnie nie miał jeszcze żadnych problemów w swoim krótkim, rozpieszczonym życiu, odciągnie ją od jej myśli.

Ale to było niemiłe z jej strony, a ona nie chciała być niemiła, nie w ostatnich minutach swojego życia.

– Twoja kumpelka w samochodzie… – Wskazał za nią, tak jakby zapomniała, gdzie on jest. – Czy ona dzwoni, żeby złożyć zawiadomienie? Telefonuje po, jak to nazywacie, wsparcie?

Śmiech, mimo że krótki i gorzki, zaskoczył ją, zabrzmiał jak coś, przed czym dawno, zamknęła ostatnie drzwi.

– Wątpię – powiedziała.

Zrobił krok w kierunku klifu.

– Nie zbliżaj się do mnie! – zawył przenikliwie jak zaskoczona staruszka.

– Wcale nie zamierzam.

Nie chciała być niemiła, ale sytuacja stawała się męcząca, a poza tym prędzej czy później i tak pojawiłby się ktoś inny: wóz patrolowy, Samarytanie, dobroczyńca cierpiący na bezsenność. Nie miała czasu czekać w nieskończoność.

– Szczyt klifu jest ogromny. Nie będę ci przeszkadzać, jeśli ty nie będziesz przeszkadzać mnie.

Podchodząc bliżej krawędzi, spojrzała w dół. Nigdy nie miała lęku wysokości, ale teraz poczuła, że ogarnia ją fala mdłości i przez chwilę miała wrażenie, że grunt pod jej stopami się porusza. Kredowe urwiska zdecydowanie nie są stabilne – klify nieustannie się kruszą. Odbiła się od podłoża; nie ustępowało i poczuła ukłucie rozczarowania. O ileż byłoby łatwiej, gdyby ta chwila wahania została jej odebrana.

– Mówisz poważnie? – zapytał chłopak.

Prawdopodobnie bardziej niż on. Zastanawiała się, jak długo tutaj ślęczał, lamentując nad swoją niedolą i oszukując się, że skoczy.

– Nie jesteś z… jak to się nazywa, straży przybrzeżnej czy tych Samarytan?

– Jestem tutaj, żeby przejść na drugą stronę, tak samo jak ty.

– Kłamiesz, to tania zagrywka, jakieś bzdury z tej całej odwróconej psychologii: spraw, żebym pomyślał, że to cię nie obchodzi, a wtedy ja zacznę się przejmować.

– I to działa?

– Nie!

– O cholera – burknęła – no to tracę wprawę.

Cisza, a potem:

– Jestem Nick.

Zabrzmiało to tak, jakby się wahał, nie był pewien swojego imienia.

– Nie pytałam – odparła.

– Zostawiłem list… dla mamy i taty.

– Jestem pewna, że to zrobi im dużą różnicę.

Wiatr zerwał się ledwie na chwilę i, tak, teraz słyszała w dole szum fal.

– Mówisz poważnie? – zapytał. – Naprawdę zamierzasz skoczyć?

– Technicznie rzecz biorąc, zamierzam zjechać… Nacisnę na pedał… i poszybuję w zapomnienie jak Thelma i Louise nad Wielkim Kanionem.

– Co? – nie zrozumiał aluzji do ikon popkultury.

– Nieważne. Na razie, Nick. Dobrej śmierci.

– Zaczekaj! – zawołał do niej, zanim przeszła połowę drogi do auta. Odwróciła się i zrozumiała, że ten gest powinien jej coś powiedzieć: nadal można było ją skłonić do powrotu.

– To się stanie w okamgnieniu, prawda? Mam na myśli śmierć. Nic nawet nie poczuję?

Westchnęła i dołączyła do niego na krawędzi urwiska.

– Błyskawiczna śmierć nie zdarza się często – odpowiedziała. – Może po dekapitacji. Albo eksplozji. W innych przypadkach organizm potrzebuje czasu, żeby się wyłączyć. Więc nie, to się nie stanie w okamgnieniu. Śmierć przyjdzie szybko, ale nie od razu.

– Jak szybko?

Udała, że się nad tym zastanawia, ale podczas jazdy nie myślała o niczym innym.

– Sekundy, jeśli będziesz miał szczęście. Twoje kości połamią się na skałach. Fragmenty czaszki wbiją się w mózg i już nie będzie odwrotu; kilka kości żeber może trafi w serce, a ono się wykrwawi. Twoje płuca mogą też zostać rozerwane na strzępy, również przez twoje kości, uniemożliwiając ci oddychanie.

Zobaczyła, że zadrżał.

– Jeżeli będziesz miał pecha, twoje podstawowe narządy aż tak nie ucierpią. Utkniesz na plaży, gdzie będziesz leżeć godzinami, prawdopodobnie sparaliżowany, znosząc potworne katusze i wyczekując, aż się wykrwawisz lub twoje serce się podda. Ale co ja tam wiem? W końcu nie robiłam tego wcześniej.

– Więc jednak jesteś jedną z nich, tych psychologów. Próbujesz mnie odstraszyć.

Dobra, dość tego. Zrobiła pół kroku w jego stronę.

– Popchnąć cię?

Jego oczy otworzyły się szeroko ze strachu.

– Co takiego?

– Popchnę cię, jeśli chcesz. Powiedz tylko słowo.

Cofnął się, odganiając ją rękoma.

– Trzymaj się ode mnie z daleka.

– Jak sobie chcesz. – Chciała dostać się do samochodu, mieć to już za sobą, ale coś ją powstrzymywało.

– Upadek nie będzie najgorszy – oznajmiła. – Najbardziej paskudnie poczujesz się od razu po skoku, kiedy będziesz spadać. Wtedy pożałujesz swojej decyzji i zapragniesz wrócić na stabilny grunt, nawet z tym całym wewnętrznym bólem, który w sobie nosisz… ale będzie już za późno.

– Skoro tak uważasz, to dlaczego to robisz? – zerknął w stronę samochodu. – Zawarłaś jakiś pakt samobójczy z tą drugą dziewczyną?

Nadeszła nowa fala bólu.

– Ona już nie żyje. Zmarła kilka godzin temu. Przedawkowała narkotyki.

– Była twoją dziewczyną?

– Nie. Była przyjaciółką, jedyną, jaka mi została.

– Przykro mi.

Wyglądał, jakby mówił szczerze.

– Dziękuję.

Minęły sekundy.

– A ty dlaczego tu jesteś? – zapytała młoda kobieta.

Nie odpowiedział.

– Dziewczyna z tobą zerwała?

– Nigdy nie miałem dziewczyny. – W jego głosie pobrzmiewała uraza. – Dziewczyny nie umawiają się z facetami, którzy wyglądają tak jak ja.

Zaciekawiona, wbrew sobie, przyjrzała mu się raz jeszcze, tym razem dokładnie. Był niski, a ciężar w jego obwodzie prezentowałby się lepiej na barkach i ramionach, ale z pewnością naprawiłaby to porządna dieta i kilka miesięcy ćwiczeń. Nos miał trochę haczykowaty, a oczy raczej głęboko osadzone, co przydawało mu wyglądu jastrzębia, ale jego ciemnobrązowe włosy lśniły, a usta były pełne i ładnie uformowane. Najgorzej wyglądał poważny trądzik, który pokrywał dolną część twarzy, pojawiał się też na policzkach i czole – ale czas i odpowiednie leki rozwiązałyby i ten problem. Nie miał żadnych blizn ani szpecących znamion. Otworzyła usta, żeby rzucić jakiś frazes o jego wyglądzie, ale ostatecznie się rozmyśliła, uznawszy, że nie powinno jej to obchodzić.

– A ty umówiłabyś się ze mną? – zapytał, nie chcąc zmieniać tematu.

– Podrywasz mnie?

– Dziewczyny, które wyglądają jak ty, nie interesują się takimi chłopakami jak ja – ciągnął. – Nawet te brzydkie lecą na przystojniaków. Faceci tacy jak ja nie mają szans.

Chciał, żeby zaprzeczyła, powiedziała mu, że się myli i z pewnością wiele dziewczyn uważa go za atrakcyjnego. Po części chciała to zrobić, choćby po to, żeby zostawił ją w spokoju, ale była tak bardzo zmęczona. Najbardziej na świecie pragnęła zasnąć. Problem ze snem polegał jednak na tym, że on zawsze się kończył. Spałeś, a potem się budziłeś. Tyle że z takiego snu, jaki chodził jej po głowie, nie było wybudzenia.

– Nie zrobiłabyś tego, prawda? Nie poszłabyś ze mną na randkę?

– Nie – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Chcesz do nas dołączyć?

– Co?

– Wsiadam teraz do auta. Zjadę z tego urwiska. Nie sądzę, żebyś kiedykolwiek odważył się zrobić to sam, ale jeśli usiądziesz z tyłu, zabiorę cię ze sobą.

Ruszyła do samochodu i tym razem nie zamierzała się zatrzymać.

– Ostatnia szansa! – zawołała przez ramię. – Tylko nie wchodź nam w drogę, bo nie zdejmę stopy z gazu.

– Już idę. – Dogonił ją w chwili, gdy dotarła do samochodu.

– Jesteś pewien?

Wyglądał, jakby zaraz miał zwymiotować, ale przytaknął.

Otworzyła drzwi pojazdu.

– Z tej strony – zażądała. – Nie chcę, żebyś mnie łapał w trakcie jazdy.

– Ładne auto – powiedział, zajmując tylne siedzenie za pasażerem.

– Kradzione.

Zamknęła drzwi i włączyła silnik; przetestowała pedał gazu, choć już wiedziała, że samochód prowadzi się doskonale. Jej dłoń spoczywała na hamulcu ręcznym, gotowa go zwolnić.

– Psia mać! – Dotknął kobiety na przednim fotelu pasażera. – Ona naprawdę nie żyje. To chore. Ona naprawdę nie żyje!

– Sądziłeś, że cię okłamuję?

Bezskutecznie próbował odblokować zamek w tylnych drzwiach i szarpał za nie.

– Myślałem, że to podstęp, że wy dwie jesteście z tej straży przybrzeżnej i odwieziecie mnie z powrotem do Eastbourne!

– To źle myślałeś. – Zwolniła hamulec ręczny i trzymała auto na sprzęgle. Wystarczyło poruszyć lewą nogą, aby auto wyrwało do przodu. Już niemal widziała, jak grunt przed nią opada w dół.

– Wypuść mnie!

Och, na miłość boską.

Zaczął walić w szybę samochodu, wrzeszcząc:

– Ratunku, wyciągnijcie mnie stąd! Ratunku!

Nie miała zamiaru umierać w takim harmiderze. Jeszcze lada chwila zorientuje się, że może zacisnąć ręce wokół jej gardła, a wtedy w ogóle nie ruszy.

Zwolniła blokadę drzwi. Nastolatek w ułamku sekundy wypadł z samochodu i pobiegł w stronę ścieżki na klifie. Odprowadziła go wzrokiem, aż zniknął, a na szczycie urwiska znów zapanowała cisza i spokój.

– Na czym stanęłyśmy? – zapytała zmarłą towarzyszkę.

Kobieta obok niej nie miała odpowiedzi.

– Gotowa stawić czoła wrogowi?

Nadal nie było odpowiedzi, więc tylko siedziała, czekając, aż ból znowu nią owładnie, dając jej powód, by docisnąć jedną nogę i unieść drugą.

Nie nadszedł.

Pomyślała o chłopaku, który biegł co tchu w kierunku Eastbourne, przeklinając swojego pecha, przez którego wpadł na jakąś psycholkę na kilka sekund zanim skończył ze wszystkim.

Uratowała dzisiaj życie.

Cholera, to było dobre uczucie.

– Żałuję, że nie mogłam uratować ciebie – powiedziała do kobiety obok.

– A może zamiast tego ja ciebie uratuję? – odpowiedziała jej martwa przyjaciółka.

A potem z niewiadomego powodu skierowała wzrok na tylne siedzenie, gdzie kilka minut wcześniej siedział chłopak. Na jasnoszarej skórze leżał plik dokumentów, które przywiozła z ich wspólnego mieszkania w południowym Londynie. Żadnych paszportów ani praw jazdy, bo żadna z nich nigdy się o nie starała; żadnych aktów urodzenia, bo zaginęły w urzędach lata temu. Jedynie karta z numerem ubezpieczenia, karta biblioteczna, legitymacja studencka. Niewiele jak na dwa nastoletnie życia… z których jedno definitywnie się zakończyło.

Pytanie brzmiało: które?

Zupełnie nieoczekiwanie, w całkowitej rozpaczy, nagle pojawiła się szansa na nowy początek. Na pozostawienie za sobą bólu, straty i beznadziei. Byłaby głupia, gdyby jej nie chwyciła.

A przecież nigdy nie była głupia.

Wyłączyła silnik i pośpiesznie zabrała z auta wszelkie dokumenty, dzięki którym można by zidentyfikować jego ostatnie pasażerki; wyczyściła kierownicę i wszystkie wewnętrzne powierzchnie, których mogła dotknąć. Zwolniła pas trzymający przyjaciółkę, wsunęła ręce pod jej martwe ciało i przeciągnęła ją przez środek auta na miejsce kierowcy. Potem wrzuciła na luz i zwolniła hamulec ręczny. Przez sekundę auto stało w miejscu, więc chwyciła za krawędź otwartej szyby, oparła mocno stopy o skaliste podłoże, po czym pchnęła.

Ruszyło.

Pchnęła jeszcze raz i samochód potoczył się do przodu. Po raz ostatni spojrzała na martwą przyjaciółkę i popędziła na tył pojazdu, gdzie mogła bardziej wykorzystać siłę mięśni. Pchnęła mocno; pofałdowana ziemia dawała oparcie stopom. Auto nabrało prędkości, skręciło nieco w lewo i znalazło się na bardziej stromym zboczu. Pojechało dalej i nie musiała już pchać.

Cofnęła się i obserwowała, jak samochód przyśpiesza, aż przednie opony dotknęły krawędzi. I znów na ułamek sekundy zatrzymała się i pomyślała, że może plan się nie uda, ale wtedy przód pojazdu się ześlizgnął. Ciszę przeszył zgrzyt metalu o skałę, a samochód obrócił się w powietrzu, ukazując nocy podwozie. Sekundę później już go nie było.

Miała wrażenie, że upłynęły wieki, zanim rozległ się huk uderzenia. Nie patrzyła, nie musiała oglądać katastrofy. Zamiast tego opuściła wrzosowisko, by rozpocząć długi marsz z powrotem do Londynu.

Mniej więcej po roku z powodzeniem złożyła podanie o przyjęcie do Policji Metropolitalnej.

Część 1

1

Dwanaście lat później, mniej więcej co do dnia.

Posterunkowa Lacey Flint (przyszła sierżant, jeśli szczęście jej dopisze), odkąd wstąpiła do Oddziału Rzecznego Policji Metropolitalnej przywykła do niespodzianek, jakie sprawiała jej rzeka. Ogromna i niezwykła toń, czasami przejmująco piękna i zarazem bezgłośnie przerażająca, stała się stałym elementem jej życia. Jej zapach nigdy nie opuszczał Lacey, podobnie jak jej szum. Nieustające tętno wyznaczało rytm jej życia; żyła zgodnie z nim, pracowała i bawiła się. Kochała rzekę z pasją, jaką nie darzyła wielu rzeczy w swoim życiu i jaką nie pałała praktycznie do żadnego człowieka. Prawie żadnego. Był jeden, daleko stąd, którego zawsze kochała i zawsze będzie kochać, i jeszcze ktoś. Ta druga osoba.

Za to Tamiza… Tamiza była jak dom – opiekuńcza, pocieszająca, bezpieczna, a jednocześnie dzika kraina nieskończonych przygód.

Wiedziała jednak, że nigdy się nie zaprzyjaźnią. Nikt myślący nie brał Tamizy za pewnik, zwłaszcza tego odcinka, który przepływał przez Londyn, w części pływowej, w części niebezpiecznej. Przez nieco ponad rok pracy w Oddziale Rzecznym Lacey Flint znajdowała martwe kobiety, owinięte w całuny i na wpół utopione, lecz jeszcze żywe, uciekające przed niewyobrażalnymi niebezpieczeństwami w odległych krainach. Znalazła broń z epoki żelaza, kości prehistorycznych zwierząt i wiadomości w butelkach, które okazały się listami samobójców. Wyłowiła skarby przemytników i zalanych w sztok piratów, świętujących wieczory kawalerskie. Spotkała nawet syrenę.

Momentami odnosiła wrażenie, że widziała już wszystko, czym rzeka mogłaby ją zaskoczyć, zatem nie zaalarmował jej dmuchany jednorożec, leżący – brudny i opuszczony – na brzegu. Powinien był wzbudzić jej czujność, ale nawet Lacey Flint zdarzało się pomylić.

Wrzesień: najwspanialsza pora roku, pełna złocistego światła i srebrzystej mgły, ten czas, gdy rzeka uspokaja się na chwilę, bo większość uciążliwych turystów wraca do domu, a pijacy rzadziej przysiadają na jej brzegach. Lacey uwielbiała wrzesień; w końcu urodziła się w tym miesiącu. No, tak jakby.

Niewiele ponad czterdzieści minut temu wyszła z domu – starego jachtu żaglowego zacumowanego na stałe w Deptford Creek – nie do pracy, ponieważ zmianę zaczynała dopiero po południu, ale na spotkanie towarzyskie. Przez długi czas Lacey Flint wystrzegała się przyjaciół, jako że przyjaciele zazwyczaj byli ciekawscy, zadawali pytania, wyjawiali tajemnice, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Zrozumiała jednak – co od czasu do czasu wychodziło jej na złe, lecz znacznie częściej procentowało – że nieważne, jak dobrze będziesz ukrywać się przed życiem, które bywa pasmem kłopotów, ono zawsze znajdzie sposób, by cię złamać. Teraz więc miała przyjaciółki, a dwie z nich umówiły się z nią na późne śniadanie w uroczym, małym lokalu (ich słowa, nie jej) przy moście Tower. Zwykle podróż z Deptford Creek do mostu Tower nie zajmowała więcej niż czterdzieści minut, nawet przez londyńskie korki uliczne, ale Lacey Flint podróżowała rzeką.

Oczywiście, że rzeką.

Jej biały, jednoosobowy kajak sunął po wodzie, nawet pod silny prąd. Po blisko trzech godzinach od źródła rzeka osiągała maksymalną prędkość przepływu, plus minus cztery węzły, zabierając ze sobą wszystko, co nie było w stanie przeciwstawić się jej sile, w stronę ujścia i ostatecznie do Morza Północnego.

Płynęła w niewielkiej odległości od północnego brzegu, zgodnie z przepisami Zarządu Portu Londyńskiego o trzymaniu się prawej strony rzeki lub sterburty, a pozostawanie na płyciznach utrzymywało ją z dala od gwałtowniejszych prądów pływowych. Nie mogła liczyć na to, że pogłębiarki, barki i katamarany w kanale centralnym dostrzegą samotny kajak, ani że go ominą, nawet jeśli go dostrzegą; na tej rzece naprawdę lepiej było trzymać się brzegów.

Lacey dobrze znała rzekę, a od czasu przeprowadzki do Deptford Creek znacznie nabrała sił, gdyż przez większość dni kajakowała, a nawet pływała, chociaż pływanie wpław w Tamizie było wykroczeniem i jak stwierdził jej szef, główny inspektor David Cook, zostanie ukarane zwolnieniem w trybie natychmiastowym, jeśli znów ją na nim przyłapią, a tym razem wcale nie żartował. Powrót do domu po śniadaniu będzie bułką z masłem. Fala będzie jej sprzyjała, więc pomknie niesiona prądem, używając wiosła wyłącznie do sterowania.

Pięć minut przed umówionym spotkaniem z przyjaciółkami zbliżyła się do doków Świętej Katarzyny. O rzut kamieniem w górę rzeki wznosił się most Tower, wysoki i pretensjonalny w swej wiktoriańskiej okazałości, a wśród licznych przechodniów stały na nim dwie osoby, które najwyraźniej ją obserwowały.

Prawdę mówiąc, były trzy, ale ona zobaczyła tylko dwie.

Jedna z nich, wyższa, pomachała, a Lacey odmachała, ryzykując pominięcie pociągnięcia wiosłem. Niższa, ciemnowłosa kobieta rękoma obejmowała klatkę piersiową, która wydawała się większa i bujniejsza niż zwykle.

I wtedy uwagę Lacey odciągnęło od przyjaciółek coś osobliwego w pobliżu pomostu. Na wąskim pasie nabrzeża między murem przy rzece a wodą leżało dmuchane koło, rodzaj zabawki do pływania, z jakiej korzystają dzieci. Koło było białe z tęczowymi wzorkami, wysokie na około półtora metra i tak samo szerokie. W odległych zakamarkach umysłu Lacey usłyszała najcichszy szept: że dmuchane koło nie powinno się znajdować nad jedną z najniebezpieczniejszych rzek świata.

2

Helen oczywiście pierwsza zauważyła Lacey, ponieważ Helen nigdy nie traciła instynktu policjantki – cały czas rozglądała się wokół, oceniała sytuację, węszyła problemy, zanim te same zorientowały się, że powstają. Danie udało się to tylko raz.

W ostatnich dniach przechodzenie przez most denerwowało Danę, bo co by się stało, gdyby zaczął się podnosić, podczas gdy ona przechodziła po nim na drugą stronę i nie mogłaby z niego zejść? Zgodnie z jej wiedzą to się nigdy nie zdarzyło, a już na pewno nie na przestrzeni wieku, ale mimo wszystko ogarniał ją lęk.

Helen, która nie zawracała sobie głowy wizjami katastrofy na moście, spoglądała w dół na rzekę.

– Ta kobieta jest szalona – powiedziała Helen, mając na myśli oczywiście Lacey w białym kajaku, który wyglądał, jakby mogła go przewrócić gwałtowna fala.

Dana nie zaprzeczyła. Już jakiś czas temu doszła do wniosku, że Lacey Flint jest szalona. Od pamiętnej nocy, kiedy się poznały, niemal dokładnie dwa lata temu, gdy Lacey pokryta krwią umierającej kobiety wykazała się niezwykłą przytomnością umysłu na wyjątkowo makabrycznym miejscu zbrodni, Dana niezliczoną ilość razy była przerażona brawurą młodszej kobiety. Z drugiej strony Lacey była jedną z najodważniejszych osób, jakie Dana znała, a instynkt gliniarza miała wręcz genialny.

Inigo przekręcił się nerwowo przy piersi Dany, a jej dłoń automatycznie powędrowała do jego głowy, żeby go uspokoić. Uwielbiała trzymać go w nosidle, ciasno przypiętego do jej ciała, niemal tak blisko, jakby miał powrócić do jej wnętrza, gdzie nikt nie mógłby go dotknąć, skrzywdzić ani jej odebrać.

Dana nikomu nie mówiła, nawet Helen, że tak naprawdę nigdy nie zaznała lęku, dopóki nie urodził się jej syn. A teraz lęk stał się nieodłączną częścią jej życia: lęk przed nietypowym płaczem lub kwileniem, przed zbyt długim bezruchem w nocy, przed gorączką, wysypką, przed oderwaniem od niego wzroku na ułamek sekundy, który mógłby wystarczyć, żeby zniknął. Czuła się bezpiecznie tylko wtedy, gdy wszyscy troje byli w sypialni, a Inigo leżał w łóżeczku przy jej łóżku. Owszem, może miał już prawie sześć miesięcy, ale wciąż nie był gotowy na własny pokój. Świat Dany wypełniały obawy, a przecież za kilka dni miała zacząć go zostawiać na całe godziny w żłobku, który właśnie odwiedzili w Southwark na południowym brzegu, aby mogła wrócić do pracy.

Dana Tulloch piastowała stanowisko inspektora w Policji Metropolitalnej, przynajmniej dopóki nie została matką.

Odetchnęła z ulgą, gdy wraz z Helen zeszły z mostu, aby pokonać krótki odcinek do miejsca spotkania. Kawiarnia – a zarazem ruchliwe delikatesy – była w stylu sycylijskim, a właściciel, który zwykle nie pozwalał rezerwować stolików, zawsze robił wyjątek dla dwóch wysokich stopniem funkcjonariuszek policji. Zajęty pakowaniem oliwy truflowej i suszonych grzybów do papierowej torby dla oczekującego klienta, przywitał Danę i Helen powściągliwym uśmiechem i wskazał stolik przy przeciwległej ścianie.

Danę bolały plecy; wyplątała Iniga z nosidełka i posadziła sobie na kolanach. Zamierzała tulić go w ramionach do wyjścia z kawiarni, żeby broń Boże nie upadł, ale Ini był aktywnym, niecierpliwym dzieckiem i nie znosił siedzieć w miejscu i co gorsza, być ograniczany.

– Idzie – powiedziała Helen, a Dana odwróciła się i dostrzegła na ulicy szczupłą, jasnowłosą młodą kobietę w sportowym ubraniu.

Ostatnim razem widziały ją w czerwcu, gdy ich wspólny przyjaciel, Mark Joesbury, wciągnął Lacey do skomplikowanej tajnej operacji na północnym-zachodzie. Z technicznego punktu widzenia operacja zakończyła się sukcesem – kilku cholernie niebezpiecznych typów czekało na proces. Z drugiej strony, zginęła młoda kobieta. Żaden przyzwoity funkcjonariusz policji nie przechodzi łatwo nad taką tragedią do porządku dziennego; Mark to przeżył i najwyraźniej Lacey również.

Rozległ się dzwonek u drzwi i po chwili Lacey wykrzywiła twarz w uśmiechu, który w oczach Dany wyglądał na wymuszony. Na pewno musiała samą siebie przekonywać do spotkania z nimi tego ranka.

– Dobry Boże, jest ogromny. – Lacey nie spuszczając wzroku z niemowlęcia, pocałowała Helenę i uśmiechnęła się do Dany. – Jak było w żłobku?

– Przynajmniej o dwa stopnie za gorąco, a poza tym potrzebują trochę miękkich mebli, żeby wytłumić hałas – odpowiedziała Dana. – W pobliżu kojców maluszków biegają większe dzieci, a poza tym nie jestem przekonana, czy jedzenie, które serwują, jest tak ekologiczne, jak twierdzą.

– Wszystko poszło świetnie – ucięła Helen. – Cudowny personel i szczęśliwe dzieciaki. To najlepiej oceniana placówka w południowym Londynie. Inigo idzie do żłobka w poniedziałek rano. Już nie możesz się doczekać, prawda, bączku?

Helen zrobiła dziwacznie wykrzywioną minę w stronę Iniga, a ten pisnął i zatrzepotał rączkami w powietrzu.

– Niemowlęta potrzebują interakcji społecznych – dodała Helen. – Tak samo jak ich matki. Jeśli nie mają ku temu okazji, powinny wrócić do pracy.

– Jest taki radosny! – Lacey nie przestawała uśmiechać się do Iniga. – Chyba jeszcze nie słyszałam, żeby płakał.

– To dlatego, że Dana nigdy nie wypuszcza go z rąk – wyjaśniła Helen. – Zapytaj ją, czy możesz go potrzymać. No dalej, spróbuj. Na pewno znajdzie jakiś pretekst, żeby ci odmówić.

– Oczywiście, że Lacey może wziąć Iniego – parsknęła Dana. – Ale dopiero co przepłynęła kawał drogi kajakiem z Deptford i pewnie chce zaczerpnąć nieco tchu.

Lacey zajęła swoje miejsce.

– Mam wrażenie, że upłynęły całe wieki – zaczęła Helen. – Nie widziałyśmy cię od czasu, gdy wróciłaś z Kumbrii.

Nie można powiedzieć, żeby Helen nie podejmowała trudnych tematów.

– Cieszysz się, że wracasz na rzekę? – dopytywała Helen. – Czy w Kumbrii zmienili twoje zdanie o mundurze?

Osiemnaście miesięcy temu, będąc o włos od porzucenia pracy w policji na dobre, Lacey poprosiła o przeniesienie, jakie zwykle wymusza się na gliniarzach, którzy wypadli z łask. Lacey, wręcz przeciwnie, było to na rękę, toteż zrezygnowała z obiecującej kariery w zespole dochodzeniowym i wróciła do służby mundurowej w Oddziale Rzecznym.

– Zatęskniłam za spokojnym życiem. – Lacey uśmiechnęła się na znak, że nie mówi całkiem serio. Tamiza była jednym z najbardziej ruchliwych miejskich szlaków wodnych na świecie, wykorzystywanych często do przemytu ludzi i narkotyków. I miała na swoim koncie wysoką liczbę ofiar.

– Dana chce cię o coś spytać – powiedziała Helen.

Cholera. Miała z tym poczekać.

– O co chodzi? – Lacey wyglądała na zaciekawioną i tylko trochę nieufną.

Dana chciała najpierw wybadać, jak Lacey się miewa, a nawet w razie potrzeby odłożyć rozmowę na inny dzień.

– Wiesz, że Neil pełnił funkcję inspektora, kiedy byłam na macierzyńskim? – zaczęła Dana.

Neil Anderson był zastępcą Dany w zespole dochodzeniowym w Lewisham; Lacey kilka razy z nim pracowała.

– Jego awans zostanie prawdopodobnie potwierdzony w ciągu najbliższych tygodni, a on sam ma się przenieść – ciągnęła Dana. – Zespół zostanie przeorganizowany i pojawi się wakat. Gdybyś była zainteresowana powrotem do dochodzeniówki, wiedz, że twoja kandydatura zostanie pozytywnie rozpatrzona.

Oczy Lacey zaszły mgłą. Cóż, nie mogła powiedzieć, że nie została ostrzeżona. Helen, Mark, nawet Dave Cook, szef Lacey w Oddziale Rzecznym, oni wszyscy powtarzali, że nowe miejsce pracy jej służy, za co była im zresztą wdzięczna. Chcąc chronić młodą kobietę, na której im wszystkim zależało, argumentowali, że Lacey brała udział w zbyt wielu niebezpiecznych i trudnych sprawach, że w swojej młodej karierze oglądała więcej śmierci i mroku niż większość gliniarzy przez wszystkie lata służby.

Dana nie zamierzała się sprzeczać, ale marnowanie talentu przyjaciółki doprowadzało ją do szału. Lacey miała zadatki na świetnego detektywa.

– Przemyślę to – odparła Lacey, wlepiając wzrok w stół. – Dziękuję.

– Jest jeszcze jedno… – wtrąciła Dana, ignorując wyraz twarzy Helen „a nie mówiłam?”.

Zanim Dana zdążyła dokończyć zdanie, podano posiłek. Owsianka z owocami dla niej, rogalik dla Lacey i ekstrawagancki talerz z jajkami sadzonymi, sosem holenderskim i pancettą na ciabacie dla Helen, która nigdy nie przybierała na wadze, niezależnie od tego, co w siebie wrzuciła. Inigo, który od niedawna wykazywał zainteresowanie prawdziwym jedzeniem, sięgnął paluszkami do miski swojej matki. Podpierając go na jednym ramieniu, Dana sprawdziła owsiankę. Zdecydowanie za gorąca i raczej za słona. Poczęstowała go maliną.

– Umawiasz się z kimś? – zapytała Helen, poruszając kolejny temat, którego Dana najchętniej by unikała. Wyglądało na to, że burzliwy i niepewny związek Lacey z Markiem Joesburym utkwił w martwym punkcie.

– A co z tym twoim kolegą, wiesz, tym, który wspina się jak małpa. Jak go nazywają? Batman?

Mark również unikał tego tematu. Co więcej, trzymał się z dala od Dany i Helen prawie tak samo jak od Lacey, najpewniej chcąc uniknąć właśnie takich pytań.

– Spider-man – odpowiedziała Lacey. – Znany także jako Finn Turner. I nie, jak na mój gust jest zbyt wielkim bawidamkiem.

– Słyszałaś o nowym szefie SWK10?

Helen miała na myśli Marka, który niedawno otrzymał awans w związku ze sprawą w Kumbrii. Na litość boską, czy ta kobieta rozumiała znaczenie słowa „takt”?

Na brzegu, niespełna dwieście metrów dalej, mężczyzna pompował powietrze do koła do pływania.

3

Chciałaś mnie o coś zapytać – przypomniała Lacey Danie, wstając do wyjścia.

Rachunek został zapłacony, akcesoria niemowlęce zapakowane do plecaka Helen, Inigo bezpiecznie usadowiony w nosidełku i trzy kobiety pożegnawszy się z właścicielem kawiarni, wyszły na bulwar. Dzień się rozjaśnił, chmury rozwiały, odsłaniając chabrowe niebo, a od wody zaczęła wiać świeższa bryza.

– Możemy o tym pogadać kiedy indziej – odpowiedziała Dana. Inni mieli rację, Lacey nie była gotowa na powrót do zespołu dochodzeniowego. Jej brak ochoty do rozmowy o Kumbrii, wymijające odpowiedzi na pytania o Marka i ogólna niechęć do mówienia o sobie – wszystko to prowadziło do jednego wniosku: Lacey nie była gotowa.

– Nie, nie możesz – przekonywała Helen. – Miej to już za sobą, bo tylko wszystko przeciągasz.

Dana donośnie westchnęła.

– Chodzi o to… że ludzie naprawdę bardzo chcą, żebyś wróciła do dochodzeniówki. Wiedzą, jakim byłabyś atutem, ale…

Cholera, Helen, to naprawdę nie był odpowiedni moment.

– … jest pewien – nie powiem, że problem, po prostu trochę – hmm, można to nazwać problemem… Mogłabyś uspokoić nerwy i wyprostować całą sprawę…

Helen głośno wypuściła powietrze przez nos.

– Wypluj to wreszcie – zażądała Lacey z wyrazem cierpliwego rozbawienia na twarzy.

– Padają pytania o twoje comiesięczne wizyty w więzieniu Durham – powiedziała pośpiesznie Dana. – Rozumiem, że ty i Victoria Llewellyn macie swoją historię i wszyscy wiedzą, że odegrałaś kluczową rolę w jej aresztowaniu, i nie ma wątpliwości, że zawsze postępowałaś właściwie – przesłuchanie jasno to potwierdziło. Tylko że…

– To kiepsko wygląda – dokończyła Lacey i zawiesiła głos. Ignorując spojrzenie Dany, sięgnęła po telefon. – Posłuchaj, muszę iść. Przegapię odpływ. Pogadamy o tym innym razem. Dobrze było was widzieć.

I to by było na tyle. Szybki pocałunek w oba policzki, jeszcze jeden w czubek głowy Iniga i Lacey je opuściła, odmaszerowując w stronę nabrzeża przy moście Tower.

– A nie mówiłam? – powiedziała Helen.

4

Kiedy zniknęła z pola widzenia Dany i Helen, Lacey pozwoliła, by jej kroki zwolniły. Od początku wiedziała, że do tego dojdzie; w pewnym sensie miała szczęście, że nie musiała się wcześniej z tym zmierzyć. Jej regularne wizyty u jednej z najbardziej znanych seryjnych morderczyń w Wielkiej Brytanii prędzej czy później musiały stworzyć problemy.

Lacey miała świadomość, że pojawi się więcej pytań od ludzi, którzy nie byli jej przyjaciółmi, dopóki całkowicie nie wyjaśni sytuacji. Albo zaprzestanie comiesięcznych wizyt w więzieniu Durham, albo pożegna się z szansami na awans. Stawką mogła być nawet jej kariera.

Gdy Lacey szła w stronę wody, od pomostu oddalał się prom pasażerski, zostawiając za sobą ślad mieniący się jak srebrny wachlarz. Na rampie przed nią dwie mewy walczyły o szczątki kraba wełnistorękiego, a złoty foliowy balon z życzeniami na dwudzieste pierwsze urodziny usiłował uwolnić się z miejsca, w którym zaczepił się o pomost. Lacey, zatopiona w myślach, nic z tego nie widziała.

Prawie dwa lata po aresztowaniu niewielu więźniów odsiadujących długie wyroki cieszyło się takim zainteresowaniem opinii publicznej i mediów jak kobieta znana światu jako Victoria Llewellyn. Jej rozgłos wynikał częściowo z tego, że była młoda i piękna, lecz także ze znacznego współczucia, jakie wzbudziła jej sprawa.

W wieku zaledwie szesnastu lat Victoria i jej czternastoletnia siostra Cathy zostały zgwałcone w parku w Cardiff przez pięciu Anglików, chłopaków z dobrej szkoły. Rodzice sprawców wykorzystali całe swoje majątki i wpływy na uniknięcie procesu, skutkiem czego nigdy nie wniesiono przeciwko nim oskarżenia.

Życie dwóch sióstr – już na początku dysfunkcyjne – całkiem się rozpadło. Świat uwierzył, że młodsza z sióstr, Cathy, całkowicie zboczyła z dobrej drogi – uciekła z domu, żyła na ulicach Londynu, a kilka lat później zginęła tragicznie w wypadku na łodzi rzecznej. Dowiedziawszy się o śmierci siostry, Victoria obmyśliła brutalny plan zemsty. Zdecydowana zniszczyć chłopaków, którzy ją zgwałcili, zrujnować im życie tak, jak oni zrujnowali jej własne, przeniosła wściekłość na ich matki. Uprowadziła i w okrutny sposób zamordowała cztery kobiety w średnim wieku, jedną po drugiej, upubliczniając swoją rzeź. Gdy czyhała na życie ostatniej ofiary, została wytropiona i aresztowana – przez Lacey.

Świat – a przynajmniej ta jego część, którą była Policja Metropolitalna – uznał, że Lacey Flint i Victoria Llewellyn są starymi przyjaciółkami, że poznały się i zbliżyły do siebie, gdy Victoria szukała swojej siostry, a Lacey żyła na ulicy. Uwierzył, że wieloletnia lojalność skłaniała ją do comiesięcznych wizyt w Durham.

To, w co wierzył świat, nie było oczywiście prawdą; prawda była okryta tajemnicą, która nigdy nie mogła ujrzeć światła dziennego. Lacey za żadne skarby nie mogła wyznać światu, kim naprawdę jest kobieta z więzienia w Durham, tak samo jak nie mogła wyrzucić jej ze swojego życia.

Miała zatem szczęście, że nie chciała wracać do zespołu dochodzeniowego, że mogła beztrosko dożyć swoich dni w Policji Metropolitalnej, pełniąc jedynie skromną funkcję posterunkowej rzecznej. Gdyby jednak musiała, odeszłaby z policji. Dlatego że kobieta znana – omyłkowo – światu jako Victoria Llewellyn była Lacey równie niezbędna jak oddychanie.

5

Dobra – powiedziała Helen tym swoim przeciągłym, nerwowym tonem, którego ludzie używają, gdy tak naprawdę chodzi im o to, że w ogóle nie jest dobrze.

Dwie kobiety pokonały jedną trzecią trasy przez most Tower i z jakiegoś powodu Helen zerknęła w dół, być może po to, żeby popatrzeć, jak Lacey sięga po wiosło i odpływa.

– O co chodzi? – Ręce Dany instynktownie owinęły się wokół nosidełka z Inigiem.

Helen nie odpowiedziała, więc Dana podążyła za jej wzrokiem. W dole na bulwarze dwoje ludzi pchających wózki, mężczyzna i kobieta, zatrzymało się, aby uciąć sobie pogawędkę. Śpieszyli ku nim dwaj mężczyźni z chustami na twarzach. Gdy dotarli do wózka kobiety, a jeden z nich pochylił się nad nim, Helen rzuciła się pędem po schodach.

Ze swojego punktu obserwacyjnego Dana patrzyła z przerażeniem, jak jeden z mężczyzn wyciąga z wózka kobiety niemowlę – dziewczynkę ubraną na różowo – i biegnie z nią w kierunku nabrzeża mostu Tower.

Właśnie porywano niemowlę – na ich własnych oczach.

Zbiegłszy ze schodów, Helen wyrwała za nimi i biegła ile sił w nogach, ale drugi mężczyzna dogonił pierwszego i teraz obaj uciekali w dół rampy wejściowej na pomost. Przechodnie, którzy widzieli zajście, krzyczeli, jeden z nich ruszył za mężczyznami. Matka zaczęła krzyczeć. Mężczyzna, z którym rozmawiała i który również miał wózek, zaczął wołać, że potrzebują pomocy, czy ktoś może im pomóc i czy ktoś wzywa policję.

Dana była w stanie myśleć wyłącznie o dziecku w swoich ramionach. Zapewnienie mu bezpieczeństwa – to było teraz jej zadanie. Jej jedyny obowiązek.

– Dana! – wrzasnęła do niej Helen. – Zgłoś to!

Gdy Helen zniknęła z pola widzenia na rampie, Dana z trudem wyciągnęła z kieszeni telefon. Wszystkie numery, które od lat miała w głowie – zawsze miała świetną pamięć do liczb – nagle z niej wyleciały, więc nacisnęła tylko trzykrotnie numer dziewięć z nadzieją, że nadal działa.

Zrozpaczona, odchodząca od zmysłów matka, pochylała się teraz znad bulwaru, błagalnie wołając do ludzi poniżej; ludzi, których Dana nie mogła zobaczyć, ale wśród których musieli znajdować się dwaj porywacze, kilku niewinnych przechodniów, Helen, która bez zastanowienia wbiegła prosto w niebezpieczeństwo, bo tak zawsze robiła, i oczywiście Lacey Flint, która była już na nabrzeżu i która przyciągała kłopoty jak kwiaty lawendy pszczoły.

Telefon alarmowy Dany został odebrany, a ona znalazła słowa, których potrzebowała.

– Uprowadzenie dziecka na północnym bulwarze, kilka metrów na południe od mostu Tower. Niemowlę wyrwane z rąk matki. Sprawcy kierują się przez nabrzeże mostu Tower w stronę rzeki. Pilnie potrzebne wsparcie.

Mogła mówić, ale nie była w stanie się poruszyć. Za dawnych czasów byłaby tuż za Helen.

– Dana Tulloch, inspektor policji w Lewisham wydział zabójstw, nie na służbie.

Inigo, wyczuwając jej niepokój, zaczął popiskiwać.

– Dwóch mężczyzn, chyba białych, zamaskowani. Muszą być jeszcze na pomoście, chyba że jakoś dostali się do wody. Mam ograniczone pole widzenia.

Gdyby podeszła bliżej, miałaby lepszy widok.

– Trzeba zaalarmować Oddział Rzeczny, prawdopodobnie planują ucieczkę rzeką.

Wciąż stała, zastygła w bezruchu jak posąg, nie wiedząc, czy pozostać na miejscu, gdzie ona i jej maleństwo są bezpieczni, czy wkroczyć do akcji, zabezpieczyć miejsce zdarzenia, pocieszyć zalewającą się łzami matkę, wykonać swój obowiązek.

I wtedy decyzja została jej odebrana. Drugi mężczyzna w tym ponurym tableau, ojciec, który pozostał z tyłu, podniósł swój wózek i rzucił nim przez mur bulwaru. Wózek poszybował w dół, a potem runął w kierunku rzeki i zniknął.

6

Nadinspektor Mark Joesbury siedział przy biurku, co zawsze wprawiało go w podły nastrój. Regularnie i często powtarzał sobie, że przez awans dotarł do granic swoich kompetencji, a ostatnio jego nastrój był tak ponury, że naprawdę w to wierzył. W młodości na niższych stanowiskach sprawdzał się doskonale. Założywszy mundur, nawiązał kontakty ze społecznością w swoim rewirze, co przyniosło dopływ informacji, o których większość gliniarzy może tylko pomarzyć. Błyskawicznie awansował na detektywa, jego skuteczność w rozwiązywaniu spraw była nieporównywalna z innymi, a potencjał w działaniach pod przykrywką został dostrzeżony. Co prawda jego niekonwencjonalne metody jako tajnego agenta Specjalistycznego Wydziału Kryminalnego Policji Metropolitalnej niejednokrotnie doprowadzały go na skraj zwolnienia, ale zawsze robił, co do niego należało. Prowadził jedne z najniebezpieczniejszych i najgłośniejszych operacji w kraju, których kulminacją było uratowanie życia rodziny prezydenta Stanów Zjednoczonych. Szefowie próbowali go wtedy odsunąć, argumentując, że jest na skraju upublicznienia, co dla tajnego agenta oznacza pocałunek śmierci, ale on przekonywał, że chce wykonać jeszcze jedno, ostatnie zadanie. Ostatnie zadanie, podczas którego niemal stracił ukochaną kobietę (nie po raz pierwszy) i zabił człowieka. Po raz pierwszy.

A teraz było to. Praca za biurkiem dla nadinspektora Joesbury’ego. Od tej pory to on będzie planował operacje, wysyłał młodych w teren, narażał na niebezpieczeństwo innych mężczyzn i kobiety. Od tej pory cała przelana krew spływać będzie na jego ręce, bo to na nim spoczywa odpowiedzialność.

A był w tym naprawdę zbyt dobry.

– Proszę pana.

Do jego biura zajrzał jeden z członków jego nowego zespołu. Absolwent informatyki na Uniwersytecie Cambridge, specjalista w dziedzinie finansów i oszustw internetowych, dwudziestoośmioletni Theo Cox przez jakiś czas pracował w mieście, zanim dołączył do Policji Metropolitalnej w charakterze cywilnego konsultanta. Tuż po przeszkoleniu został przydzielony do zespołu Joesbury’ego.

Theo ubierał się szykownie jak na gliniarza; Joesbury odniósł wrażenie, że garnitur, który chłopak przywdział tego ranka, był z domieszką jedwabiu, jeśli nie z czystego jedwabiu, i prawie na pewno szyty na miarę. Zawsze nosił koszule i krawaty w jasnych odcieniach błękitu lub liliowe, które podkreślały kolor jego podłużnych, głęboko osadzonych oczu. Włosy miał w kolorze skandynawskiego blondu, doskonale ostrzyżone.

Wdzięczny za chwilę przerwy, Joesbury zamknął raport, który właśnie przeglądał.

– Co mogę dla ciebie zrobić, Theo?

Theo stał już w biurze, z niewzruszoną pewnością siebie, jaką dają najlepsze szkoły i wykształcenie uniwersyteckie.

– Powiedział pan, że mamy pana natychmiast powiadomić, jeśli w okolicach mostu Tower wydarzy się coś niezwykłego, zgadza się?

Theo monitorował szum informacyjny, aktywność online w stolicy i jej okolicach, wypatrując podejrzanego wycieku, ruchu, początku schematu, czegokolwiek, co mogłoby wskazywać na szykujący się problem.

– Co masz?

Chłopak miał puste ręce, jakby nigdy nie słyszał o papierkowej robocie.

– Przyszło kilka sekund temu. System to wykrył. Wysłałem panu.

Joesbury otworzył skrzynkę odbiorczą. Kilka linijek tekstu, zawiadomienie przez Internet. Theo ledwie dał mu szansę na przeczytanie zgłoszenia.

– Uprowadzenie niemowlęcia na bulwarze na południe od mostu Tower. Na miejscu policjantka nie na służbie. Mundurowi w drodze.

– Dana – powiedział Joesbury, dostrzegając na ekranie imię swojej najlepszej przyjaciółki i matki chrzestnej jego syna. Podniósł wzrok. – Akcja w toku?

Podekscytowany Theo zdecydowanie skinął głową.

– Na to wygląda.

Most Tower znajdował się nieco ponad milę od Scotland Yardu.

Joesbury był już na nogach.

– Weź płaszcz.

7

Tamiza ma imponujący zasięg pływów, rozpiętość pomiędzy niektórymi przypływami i odpływami osiąga nawet siedem metrów. Chociaż w wartościach bezwzględnych nie jest to nic nadzwyczajnego (rzeka Severn, z piętnastoma metrami, mogłaby śmiać się do rozpuku), siedem metrów oznacza, że rzeka, która o poranku płynie wysoko przy ścianach wałów, sześć godzin później może odsłonić znaczne obszary przy brzegu.

Kiedy tego wrześniowego poranka Lacey Flint wróciła na nabrzeże mostu Tower, odpływ trwał już od trzech godzin i odsłonił wąski pas szarej plaży, usiany brudnymi kamieniami i zawilgłymi śmieciami. Mur rzeczny, obwieszony starodawnymi łańcuchami cumowniczymi, ciągnął się na wysokość piętnastu metrów; jego górne partie były z poczerniałego kamienia, a dolne ociekały szmaragdowymi chwastami.

Lacey skierowała kroki w głąb pomostu do miejsca, gdzie zostawiła swój kajak. Właściciele przystani nie mieli nic przeciwko cumowaniu. Większość ludzi pracujących na rzece woli mieć dobre relacje z Oddziałem Rzecznym, a Lacey za czasów pracy w wydziale stała się popularna wśród praworządnych członków społeczności rzecznej. A przynajmniej jej większości.

Dmuchane koło, które zauważyła wcześniej, wciąż tam było, kilka metrów dalej, przy brzegu, trzymane na cienkiej lince przez mężczyznę w ciemnym ubraniu do biegania. Pierwszą reakcją Lacey była ulga, że nie trafiło w ręce dzieci, ale odczucie ulgi trwało nie dłużej niż sekundę.

Ledwie Lacey usadowiła się w kajaku, gdy na bulwarze nad jej głową wybuchło jakieś zamieszanie. Zwyczajny szum Londynu rozdarły wrzaski, jakaś kobieta – Lacey odniosła wrażenie, że rozpoznaje głos Helen – głośno krzyczała. Zabrzmiał klakson samochodu. Rozległy się odgłosy kroków. Podwieszany chodnik prowadzący z bulwaru na pomost, zaprojektowany do ostrożnego, powolnego marszu, zaczął podskakiwać i drżeć, gdy zadudniły na nim ciężkie kroki. W jej stronę zmierzało dwóch mężczyzn.

Reagując instynktownie, Lacey wygramoliła się z kajaka, po czym wyciągnęła telefon, gdy pierwszy biegacz, z twarzą do połowy zasłoniętą chustą, uchwycił jej spojrzenie i przyśpieszył. Jasne oczy. Biały mężczyzna. Młody, szczupły. Trzymał coś przy piersi.

Na kładce pojawił się trzeci mężczyzna, starszy, o ciemnej karnacji, w ubraniu robotnika, pędzący w pościgu.

– Zatrzymaj ich! – krzyknął, schodząc na pomost.

Dwaj pierwsi mężczyźni nabrali rozpędu, a potem zjawiła się Helen. Pierwszy z nich dotarł do pomostu i, na miłość boską, w ramionach miał maleńkie dziecko. Przeskoczył przez balustradę, wylądował na nabrzeżu i przemknął obok niej.

– Lacey, to niemowlę! – wrzasnęła Helen, niepotrzebnie. Dziecko, świadome w pewnym stopniu, że jego bezpieczny, uporządkowany świat został wywrócony do góry nogami, zawyło wniebogłosy.

Lacey ruszyła w pościg, ze świadomością, że jej szanse są nikłe. Nie miała munduru ani legitymacji służbowej, nie miała radia, aby błyskawicznie skontaktować się z wydziałem kontrolnym w Wapping, nie miała wsparcia kolegów. Była tylko zwykłą dziewczyną stawiającą czoła trzem facetom zamierzającym zrobić coś niewyobrażalnego. Kiedy opuszczała pomost, zapadała się w szare błoto i mogła tylko patrzeć z przerażeniem, jak ci trzej mężczyźni opuszczają dziecko na dmuchaną zabawkę i wypychają je na wodę.

Wiedziała, że coś jest nie tak z tym kołem do pływania. Dlaczego wcześniej nic nie zrobiła?

Wtedy trzech mężczyzn rzuciło się na nią jak zawodnicy rugby z pierwszej linii. Pierwszy uderzył ją prawą pięścią; cios trafił z boku głowy i wytrącił ją z równowagi. Drugi krzyknął coś, czego nie zrozumiała. Prawie się przewróciła, zataczając się, zrobiła kilka kroków, żeby odzyskać równowagę, gdy ucichły kroki mężczyzn.

Nie odwróciła się nawet, żeby zobaczyć, jak uciekają. Niemowlę.

Lacey podbiegła do brzegu. Linka od dmuchanego koła – istniała szansa, że zdoła ją złapać, ale zachłanna rzeka upomniała się o swoją ostatnią ofiarę, a zabawka, jednorożec, którego śledziła wzrokiem, biały z tęczowymi malunkami, znajdował się prawie dwadzieścia metrów dalej.

Jej ramienia dotknęła czyjaś dłoń.

– Jak głęboko? – zapytała Helen. – Mogę wypłynąć?

Lacey zwróciła się ku niej.

– Nie ma szans. Skontaktuj się z Wapping. Mają kilka minut, żeby je przejąć.

Co najwyżej kilka minut. Odpływ następował zazwyczaj z prędkością czterech węzłów, ale komisariat policji w Wapping, gdzie mieścił się Oddział Rzeczny, znajdował się nieopodal rzeki. Kiedy Lacey ponownie wspięła się po barierce, zobaczyła, że za trzema mężczyznami, wzdłuż nabrzeża, biegnie czwarty, Azjata w ubraniu roboczym, ale był starszy, wolniejszy, a na dodatek tamci mieli przewagę liczebną. Usłyszała, jak Helen dzwoni, podaje nazwisko i stopień policyjny, żądając połączenia z komisariatem w Wapping, i już wiedziała, że musi zostawić to wszystko. Rzeka, dziecko – tylko o tym mogła teraz myśleć.

Policjanci są szkoleni, żeby widzieć, dostrzegać, a funkcjonariusze Oddziału Rzecznego nie mogli przebywać na rzece, nie obserwując nieustannie otoczenia. Lacey Flint nie była inna; jeśli już, to przewyższała pod tym względem pozostałych. Przy pomoście obok komisariatu w Wapping stała Targa, jedna z łodzi, których jednostka używała do patrolowania – widziała ją przymocowaną, gdy wcześniej przepływała obok – i jeszcze dwie szybkie łodzie pneumatyczne typu RIB. Jej koledzy mogli znaleźć się na rzece w ciągu kilku minut.

– Może je złapię! – krzyknęła do Helen, wskakując do kajaka. – Trzeba oczyścić rzekę z ruchu. I niech ekipa z Wapping wypłynie na…

Gdy porwał ją odpływ, zobaczyła, że Helen odwróciła się i zadygotała. Na szczycie balustrady ukazał się balansujący dziecięcy wózek. Zawisł, a potem upadł, lądując z trzaskiem na piachu piętnaście metrów niżej.

8

U podnóża schodów mostu Tower zebrał się tłum. Gdzieś w oddali wyła zbliżająca się syrena.

Mężczyzna, który rzucił wózek, był już po drugiej stronie ruchliwej drogi i kierował się na północ w stronę miasta, a Dana nie miała wyjścia, musiała odpuścić. Inny mężczyzna, w garniturze, niosący egzemplarz „Financial Times”, odłączył się od grupy i ruszył w stronę pomostu. Przytrzymując mocno jedną ręką głowę Iniga, Dana podbiegła do niego.

– Proszę pana!

Skręcił, dotarłszy do czoła rampy.

– Proszę pana, jestem policjantką. Służby mundurowe są w drodze. Czy do czasu ich przybycia może pan tu zostać i dopilnować, żeby nikt nie zszedł do rzeki?

Mężczyzna gestem wskazał na wodę.

– On rzucił niemowlę. – Przełknął ślinę. – W tym wózku, który rzucił, było dziecko. Przerzucił przez mur niemowlę.

– Wiem, proszę pana. Na dole jest moja koleżanka, idę tam. To jest teraz miejsce zbrodni i musimy je zabezpieczyć. Czy może pan nam pomóc? Bardzo proszę. Przez kilka minut.

Wyglądał niepewnie, a potem odetchnął. Skinął głową na zgodę, a ona przemknęła obok niego. Wciąż trzymając kurczowo głowę Iniga, Dana zbiegła po rampie.

Zobaczyła trzy osoby. Helen rozmawiała przez telefon wpatrzona w wywrócony wózek; jej partnerka, najodważniejsza osoba, jaką znała, której nic nie ruszało, wyglądała, jakby zaraz miała zwymiotować. Mężczyzna, który ścigał porywaczy, opierał się o barierkę pomostu, nie mogąc złapać tchu. On również z przerażeniem śledził wzrokiem wózek do połowy zagrzebany w błocie.

– Niemowlęta – mruknął, gdy Dana się zbliżyła. – Kto robi coś takiego niemowlętom?

I Lacey, która z powrotem w swoim kajaku, wiosłowała zawzięcie, oddalając się od pomostu. Na horyzoncie nie było śladu ani dziecka, ani dwóch mężczyzn, którzy je uprowadzili.

– Tak, posterunkowa Lacey Flint bierze udział w pościgu – mówiła Helen. – Jest w kajaku. Około… – Dana patrzyła, jak Helen przenosi wzrok na rzekę. – … około pięćdziesięciu metrów w dół rzeki od mostu Tower. Nie widzę dmuchanej zabawki. Tak, biała, jakieś półtora metra w najwyższym punkcie, z tęczowymi oznaczeniami. Jednorożec. Potrzebujemy ekip na rzece. Natychmiast.

Gdy Dana położyła rękę na ramieniu swojej partnerki, Helen wzdrygnęła się. Uspokoiła się dopiero, gdy zobaczyła, kto do niej podszedł. Rozłączając się, szybko skierowała wzrok na Iniga.

– Nic mu nie jest – oznajmiła Dana. – Co się dzieje?

– Trzech facetów, jeden czekał tutaj na pozostałych. Dziecko jest na rzece, w bardzo mizernie wyglądającym nadmuchiwanym kole, Lacey ruszyła w pościg. I wtedy to się stało. – Helen krótkim skinieniem głowy wskazała na przewrócony wózek.

Lacey już zniknęła z pola widzenia. Ona też była dzielna, superwysportowana, bardziej niż sprawna, ale jak dziecko mogło przeżyć na rzece? A w międzyczasie, metry dalej, wydarzyła się kolejna tragedia.

– Musimy je obejrzeć – powiedziała Dana.

– Wiem.

Żadna z kobiet się nie poruszyła.

– Nie sądzę, żebym potrafiła… – dodała Helen.

Dana odpięła nosidełko.

– Weź Iniego – nakazała.

Ciało Dany było zimne, gdy przekazywała syna, a kiedy kroczyła naprzód, w kierunku tego, co, jak instynktownie wiedziała, będzie najgorszą rzeczą, jaką w życiu widziała, czuła się, jakby coś najważniejszego w jej wnętrzu zniknęło, a jedno spojrzenie na Helen miało sprawić, że zniknie ich syn. Kiedy jej stopy zagłębiły się w błocie, zaczęła wątpić w to, czy będzie jeszcze matką.

Ale to był jej obowiązek; musiała pójść tam sama.

Błoto było głębokie, grzęzły w nim buty Dany, ale to musiał być dobry znak – lądowanie było miękkie. Tylko że niemowlę spadło z ponad piętnastu metrów, więc nawet przypięte pasami nie mogło uniknąć poważnych obrażeń. A nawet jeśli, to pasy pogorszyłyby sprawę, unieruchamiając maleńkie ciałko podczas targającego nim wstrząsu przy upadku. Biedne maleństwo miałoby większe szanse, gdyby nie było przypięte pasami. W obecnej sytuacji Dana wiedziała, że najbardziej prawdopodobnym skutkiem było złamanie karku niemowlęcia.

Jaki ojciec mógłby rzucił niemowlę na niemal pewną śmierć? Po chwili uświadomiła sobie, że nie był to żaden ojciec. Dziecko, które za chwilę miała zobaczyć, również zostało uprowadzone, żeby je zamordować. Dwoje martwych niemowląt, ponieważ to, które znajdowało się na rzece, nie mogło przeżyć. Jak to możliwe, że tak piękny dzień stał się tak potworny?

Dotarłszy do wózka, rozpoznała markę: Silver Cross Pioneer w kolorze szarym. Jego cena wynosiła prawie dziewięćset funtów i był na liście sześciu najlepszych wózków.

Na litość boską, Dana, nie możesz skupiać się na wózku, zrobisz coś wreszcie?

Wózek leżał odwrócony do góry nogami, daszek z szarej tkaniny w dużej części utkwił w błocie, a jego koła nadal się kręciły.

Dana nie była pewna, czy zdoła się przełamać. Zamordowane dziecko – rzecz nie do pomyślenia. A jednak, jeśli ktoś musiał to zrobić, powinna to być matka.

Ta myśl dodała Danie odwagi. Chwyciła za aluminiową ramę, a potem pociągnęła. Wybrzeże jakby się cofnęło. Poczuła przy sobie obecność i zdała sobie sprawę, że zbliżyła się do niej Helen z przypiętym do piersi Inigiem.

Spod materiału dobiegał odgłos dziecka: chlipanie, kwilenie, a potem piskliwy płacz. Obie kobiety spojrzały na swoje własne dziecko – głęboko pogrążone we śnie.

– Ono żyje, dzięki Bogu, Helen, wyciągnijmy je, ono żyje.

Razem wyciągnęły ręce, chwyciły za wózek i szarpnęły. Tym razem wspólnymi siłami wyciągnęły wózek z błota i postawiły w pionie.

Niemowlę w środku, wciąż przypięte pasami, ubrane w kombinezon w niebiesko–białe paski i niebieską czapeczkę wydawało się całkowicie nienaruszone, nie licząc rozbryzgu błota na twarzy. Płacz trwał nadal, ale buzia, w którą wpatrywały się obie kobiety, była nieruchoma. On – to – było całkowicie pozbawione życia, a jednak nie martwe. To w ogóle nie było dziecko. To była lalka-niemowlę z wbudowanym głośnikiem.

9

Jednorożec miał przewagę, ale kajak Lacey został zaprojektowany do szybkiego przemieszczania się po wodzie. Znacznie bardziej aerodynamiczny od okrągłej dmuchanej zabawki szybko by go dogonił, gdyby wszystkie inne czynniki byłby takie same.

Ale nie były. Jednorożec został zniesiony w stronę szybszego nurtu kanału centralnego, a podążanie za nim narażało Lacey na niebezpieczeństwo. Szybko płynąca barka nie zwracała uwagi na małe jednostki na swojej drodze. Jeden z promów pasażerskich mógłby zmieść z tafli wody i ją, i koło z dzieckiem.

Odległość od mostu Tower do komisariatu w Wapping wynosiła nieco ponad milę, a odpływ pozwalał pokonać tę milę w ciągu kilku minut. Z praktycznego punktu widzenia był zatem czas na przechwycenie dziecka przez jednostkę Oddziału Rzecznego, ale tylko jeśli jej koledzy błyskawicznie wypłynęli na rzekę. Czasami to nie było możliwe: zgubione klucze, potrzeba uzupełnienia paliwa w łodzi, odpowiedni funkcjonariusz chwilowo nieobecny w budynku. Telefon Helen zawiadomiłby władze londyńskiego portu, które technicznie odpowiadały za bezpieczeństwo na rzece, ale ich posterunki z łodziami ratunkowymi nie znajdowały się wystarczająco blisko.

Ogromna fala obmyła kajak. Lacey z ustami otwartymi z wysiłku od wiosłowania, poczuła ziarnisty, oleisty smak wód Tamizy, gdy dmuchane koło – znajdujące się teraz bliżej, może pięćdziesiąt metrów dalej – odbiło się od podobnej fali. Dmuchańce dla dzieci projektowano z myślą o basenach, a nie szybkich miejskich rzekach. Najłagodniejsze fale, najmniejsze podmycie przez przepływającą łódź mogło je przechylić i dziecko poszłoby w wodę jak kamień.

Jednorożec nie przechylał się jednak, tylko wirował z prądem. Jego okrągły kształt nie pozwalał utrzymać kursu na wodzie, a brak kilu posyłał go w różne strony z każdym podmuchem wiatru. Dzieliło ich czterdzieści metrów, ale wiatr prowadził go z powrotem w kierunku północnego brzegu. Bliżej brzegu ruch na rzece był mniejszy, ale z drugiej strony znajdowało się tam więcej przeszkód, które mogłyby go przewrócić.

– Spłyń na bok!

Pojawienie się motorówki z tyłu uszło uwagi Lacey. Obejrzała się za siebie i zobaczyła krzyczącego do niej kapitana łodzi.

– Zawróć z kanału!

Na pokładzie znajdowały się cztery osoby, z których jedna najwyraźniej nagrywała ją kamerą wideo.

– Przesuńcie się na prawą burtę! – zawołała. – Trzymajcie się z dala od dmuchanej zabawki!

Dwadzieścia metrów dzieliło ją od dziecka, gdy mijali łodzie mieszkalne społeczności rzecznej Hermitage. Wzdłuż łodzi biegli ich mieszkańcy, dotrzymując tempa kołu do pływania.

– Niemowlę! – krzyknął w jej stronę jeden z nich. – Tam jest niemowlę!

Załoga motorówki zorientowała się, co się dzieje, i płynęła tuż przy niej, a to było już coś. Ich łódź znacznie bardziej rzucała się w oczy niż kajak, więc jej obecność oskrzydlała Lacey.

Łodzie rzeczne zostały w tyle. Dziesięć metrów dalej Lacey dosłyszała płacz niemowlęcia, widziała jego ręce uniesione w powietrzu jak małe chorągiewki.

– Zostańcie za mną! – zawołała do sternika motorówki. – Starajcie się ochronić mnie przed falą.

– Jasne.

Z przodu na rzece zrobiono blokadę. Targa Oddziału Rzecznego i oba RIB–y utrzymywały na fali swoją pozycję. Funkcjonariusze stojący na wszystkich trzech jednostkach trzymali lornetki. Rozległ się głośny klakson. Zobaczyli ją.

Siedem metrów. Sześć. Lekkość dmuchanej zabawki w rzeczywistości ratowała ją przed katastrofą. Odbijała się od najlżejszej fali. Gdyby cokolwiek przeszkodziło jej w poruszaniu się po wodzie, wywróciłaby się i w ułamku sekundy zanurzyłaby się pod wodę.

Tylko sekundy dzieliły ją od uderzenia w stojące przed nią łodzie. Lacey nie mogła pozwolić, żeby się przechyliła; musiała ją dopaść pierwsza. Opuściła głowę i zaczęła wiosłować jeszcze intensywniej, dostosowując kurs, żeby utrzymać pozycję na ogonie koła do pływania.

Pięć metrów, cztery. Wyjęła z wody wiosło. Trzy metry, dwa, metr. Jej kajak znalazł się obok dmuchanego jednorożca. Widziała niemowlę, teraz już przerażająco nieruchome. Wychyliła się i chwyciła za przemoczone śpioszki. Fala zalała dziób kajaka; wstrzymała oddech. Dziób znowu się pojawił, kajak odzyskał równowagę. Podniosła się i poczuła ciężar dziecka. Zapierająca dech w piersiach chwila świadomości, że właśnie teraz wszystko może się skończyć, ostatecznie i druzgocąco. Ale śpioszki wytrzymały. Oczy niemowlęcia otworzyły się szeroko z zaskoczenia, a potem przylgnęło do piersi Lacey: ciepłe, całe, żywe.

10

Joesbury zostawił swój motocykl – Ducati Panigale V4R czerwony jak skrzynka na listy, na którym, jak wiedział, wyglądał jak dupek w średnim wieku – pod opieką umundurowanego posterunkowego. Pokazał legitymację służbową policjantowi zabezpieczającemu miejsce zdarzenia, a potem ruszył w dół, w stronę nabrzeża. Twarz Theo była woskowo blada, a strużki potu na jego skroniach nie chciały odejść w zapomnienie. Na jego czole widniał zaczerwieniony ślad po zbyt ciasnym kasku. Włosy, jeszcze kilka minut wcześniej idealnie ułożone, płasko przylegały do głowy.

– Nie jeździłeś wcześniej na motorze? – zapytał Joesbury, gdy zauważył na plaży Danę i Helen w towarzystwie umundurowanego funkcjonariusza.

– Wiele razy, proszę pana. Wiele razy.

Uznawszy, że nie warto ciągnąć tej rozmowy, Joesbury przeszedł kilka ostatnich metrów pomostu.

– Zabrudzisz sobie buty – parsknął, wchodząc na nadbrzeże.

Stylowe, ręcznie robione buty dzieciaka, warte ponad sześćset funtów, zostałyby zmasakrowane, a Joesbury wiedział, że naprawdę musi przestać być dupkiem. Pewnie jechał za szybko przez całą drogę.

– Nic wam nie jest? – zapytał, a jego wzrok prześliznął się z Dany na Helen, a następnie na kosmyk ciemnych włosów przyklejony do jej piersi. – Piers Morgan mówi, że prawdziwi faceci nie noszą dzieci w nosidłach – dodał, ponieważ na bycie dupkiem nie mógł ostatnio nic poradzić.

– Piers Morgan może mnie pocałować w dupę – odparła Helen. – I ty też.

Fair play, sam się o to prosił.

Joesbury przedstawił się mundurowemu i zwrócił się z powrotem do Dany.

– Kto tu dowodzi? – zapytał.

– Na razie Gayle. – Dana wskazała blondwłosą policjantkę po trzydziestce, która otaczała wózek taśmą policyjną. – Potem Neil, ale miał inną robotę. Jest w drodze.

Joesbury znał zarówno Gayle Mizon, posterunkową, jak i Neila Andersona, p.o. inspektora, którzy podobnie jak Dana pracowali w Lewisham.

– W którą stronę uciekli sprawcy? – zapytał, a po wskazaniu kierunku przez Helen, dodał: – Moim zdaniem kierują się do schodów Tower of London. Dwieście metrów w górę rzeki. Ktoś ich ścigał?

– Nikogo nie było. – Z tonu Helen wynikało, że wciąż jest na niego wkurzona. – Skupiłyśmy się z Daną na dziecku. Hmm, wydawało nam się wtedy, że na dziecku…

Joesbury przytaknął z roztargnieniem. Po przybyciu na miejsce poinformowano go, że dziecko w wózku okazało się oszustwem; o tym na rzece nadal nic nie było wiadomo.

– Czy jest szansa, że drugie dziecko też nie jest prawdziwe? – zapytał Theo.

– Słyszałam jego krzyk – odpowiedziała Helen. – A przez ostatnie sześć miesięcy nasłuchałam się dość niemowlęcego krzyku, więc stawiam, że jest prawdziwe.

– To też krzyczało. – Dana zerknęła na wózek w błocie.

Theo rozejrzał się wzdłuż rzeki.

– Dwieście metrów to kawał drogi po tym błocie – zauważył.

– Ucieczka łodzią byłaby bardziej ryzykowna – odparł Joesbury. – Trzech facetów dużo łatwiej ukryje się gdzieś w Londynie niż łódź na rzece. A RIB-y Oddziału Rzecznego są cholernie szybkie.

– I są blisko – zgodziła się Helen. – Powiedziałbym, że ci faceci wiedzieli, co robią. Aha, i szukamy czterech. „Ojciec”, którzy rzucił ten wózek, też jest w sprawę wmieszany.

– Rysopis?

– Biali mężczyźni, stosunkowo młodzi, sądząc po sposobie poruszania się i prędkości, z jaką biegli. Około dwudziestu, najwyżej trzydziestu lat. Trzech miało obwiązane chustami dolne partie twarzy.

Joesbury wiedział, że nie wygląda na zachwyconego, ale na miłość boską, te dwie kobiety były wysokimi rangą policjantkami, czy naprawdę tylko tyle mogły mu przekazać?

– Skupiłyśmy się na niemowlętach – wyjaśniła Dana. – Wszystko stało się w okamgnieniu i niestety dałyśmy się zaskoczyć.

– Nie przepraszaj go – rzuciła Helen. – Nawet nie wiemy, dlaczego on…

Zadzwonił telefon Helen i odwróciła się, żeby odebrać. Nasłuchiwała przez kilka długich sekund, a potem wzięła gwałtowny oddech.