Mroczne umysły - Alexandra Bracken - ebook + książka

Mroczne umysły ebook

Alexandra Bracken

4,3

Opis

Alexandra Bracken, autorka świetnie przyjętej powieści LORE, wraca z serią Mroczne umysły!
W 2018 na ekrany kinowe wszedł film na podstawie Mrocznych umysłów!

Ruby ma szesnaście lat. Jest niebezpieczna. I żyje. Na razie.

Tajemnicza choroba zabiła większość amerykańskich dzieci. Ruby przeżyła, ale podobnie jak reszta ocalałych, została z czymś gorszym niż wirus. Przerażające umiejętności, których nie może kontrolować, naznaczają jej codzienność. Dziewczyna trafia w końcu do Thurmond – brutalnego, stanowego obozu rehabilitacyjnego. Tam pozna prawdziwy strach oraz nauczy się panować nad swoimi mocami. Trenowanie unikalnych predyspozycji, które posiadają młodzi wybrańcy, jest bowiem jedyną szansą na przeżycie dla całej generacji. Jeszcze nigdy tak wiele nie zależało od nastolatków!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 588

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (107 ocen)
51
43
12
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SindyReads

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam tę książkę pierwszy raz pare lat temu. Lubię do niej wracać. czekam na kolejne części :)
20
Sarawerua

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam tę książkę dwa lata temu, niedawno do niej wróciłam i nadal jestem zachwycona jak wtedy. Kolejne tomy są coraz lepsze, polecam
Malissi

Całkiem niezła

Wybuch nieznanej choroby spowodował śmierć większości amerykańskich dzieci. Te, które przeżyły nabyły nadnaturalne, ciężkie do kontroli umiejętności. Rząd w obawie przed tymi nadludzkimi mocami stworzył obozy, w których w bezlitosny sposób dzieci miały nauczyć się poskramiać swoje zdolności. Do Thurmond, czyli jednego z takich miejsc trafiła Ruby. Dziewczynie już na starcie udało się ukryć prawdziwą siłę swoich umiejętności co pozwoliło jej przetrwać tam do 16 roku życia. Pewne wydarzenia sprawiły, że Ruby uciekła z obozu, jednak szansą na przertwanie będzie trening jej umysłowych mocy. "Mroczne umysły" to pierwszy tom dystopijnej serii o tym samym tytule spod pióra amerykańskiej pisarki. Książka po raz pierwszy została wydana w 2012 roku, a na zdjęciu widzimy wznowienie z przepiękną oprawą graficzną od wydawnictwa Jaguar. To co moim zdaniem jest największym plusem w tej lekturze to sam pomysł na fabułę, w której mamy do czynienia z niezwykłymi umiejętnościami oraz fakt, że tymi moca...
11
maiaaa

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham 😭❤️🫶
00
centner

Dobrze spędzony czas

kolejna dystopia o nastolatkach ratujących świat, która była całkiem przyjemna podróżą. na pewno sięgnę po druga część.
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Darkest Minds

First published by Hyperion, an imprint of Disney Book Group.

Copyright © 2012 by Alexandra Bracken

Copyright © for the Polish translation by Maria Borzobohata-Sawicka

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Redakcja: Ida Świerkocka

Korekta: Renata Kuk, Agnieszka Zygmunt

Skład i łamanie: Robert Majcher

Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-178-1

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2022

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2022

WSTĘP

KIEDY WYRYWAŁYŚMY CHWASTY W OGRODZIE, powietrze wypełniło się nagle białym szumem.

Zawsze źle go znosiłam – niezależnie od tego, czy przebywałam na zewnątrz, w stołówce, czy w zamkniętym baraku. Gdy się rozlegał, świdrujące dźwięki rozsadzały mi skronie z siłą bomby wodorowej. Inne dziewczęta z Thurmond już po kilku minutach wracały do siebie, pozbywając się oszołomienia i mdłości tak, jak strząsa się zabłąkane źdźbła trawy przyklejone do ubrania. Ale ja? Zanim udawało mi się jakoś pozbierać, mijało zazwyczaj kilka godzin.

Tym razem powinno być tak samo.

Ale nie było.

Nie wiedziałam, za co spotkała nas ta kara. Ogrodzenie otaczające obóz było pod napięciem. Znajdowałyśmy się tak blisko, że w powietrzu wyczuwałam zapach spalenizny, a w ustach lekkie drgania płynącego przez siatkę prądu. Być może ktoś zebrał się na odwagę i opuścił teren ogrodu… Albo postanowił ziścić nasze marzenia i rzucił kamieniem w głowę stojącego nieopodal żołnierza Sił Specjalnych Psi… To wynagrodziłoby nasze cierpienie.

Pamiętałam tylko, że przez znajdujące się nad nami megafony ryknęły dwa ostrzegawcze sygnały: krótki i długi. Kiedy przylgnęłam do wilgotnej ziemi, z całej siły przyciskając dłonie do uszu, poczułam dreszcz na karku. W napięciu czekałam na cios.

Ryk głośników nie przypominał typowego białego szumu – tego dziwnego brzęczenia, które wypełnia powietrze, gdy człowiek siedzi w zupełnej ciszy – ani delikatnego buczenia emitowanego przez ekran komputera. Rząd Stanów Zjednoczonych oraz Departament do spraw Młodzieży ze Zdolnościami Psionicznymi opracowały dźwięk będący połączeniem alarmu samochodowego i wiertła dentystycznego, a następnie wzmocniły go tak, by pękały od niego bębenki.

I to dosłownie.

Dźwięk huknął z głośników, rozrywając na strzępy każdy nerw w moim ciele i – zagłuszając krzyki setek nastoletnich odmieńców – przedarł się przez moje dłonie, a następnie wcisnął do mózgu, skąd nie mogłam go już wyrzucić.

Oczy zaszkliły mi się od łez. Wcisnęłam twarz w ziemię – na języku czułam jedynie posmak krwi i gleby. Obok mnie upadła dziewczyna. Jej usta wykrzywione były w niemym krzyku. Wszystko wokół straciło nagle ostrość.

Wydobywający się z głośników dźwięk sprawił, że całe moje ciało skręcało się w spazmach. Zwijałam się w konwulsjach niczym stary, pożółkły kawałek papieru. Ktoś mną potrząsał. Słyszałam, jak wypowiada moje imię – Ruby – ale byłam zbyt daleko, żeby odpowiedzieć. Opadałam coraz głębiej, tam, gdzie nie było już nic, jakby pochłonęła mnie ziemia. Potem ogarnęła mnie ciemność.

I cisza.

1

PIERWSZA UMARŁA GRACE SOMERFIELD.

A przynajmniej pierwsza w mojej klasie. Jestem pewna, że już wcześniej tysiące, może nawet setki tysięcy dzieci odeszły w ten sam sposób. Minęło sporo czasu, zanim połączono ze sobą te wydarzenia… A może po prostu rząd ukrywał przed nami prawdę na długo po tym, gdy zaczęły umierać.

Kiedy ich śmierć wyszła w końcu na jaw, dyrekcja mojej podstawówki stanowczo zakazała nauczycielom i pracownikom szkoły rozmawiać z nami o tym, co określano wówczas chorobą Everharta (na pamiątkę Michaela Everharta – pierwszego nastolatka, który na nią zmarł). Wkrótce jednak nadano jej właściwą nazwę: ostra młodzieńcza neurodegeneracja idiopatyczna – w skrócie OMNI. Wówczas nie była to już jedynie choroba Michaela. Dotyczyła każdego z nas.

Wszyscy dorośli, których znałam, przytulali nas tylko, skrywając prawdę za fasadą uśmiechu. Wciąż znajdowałam się w swoim małym słonecznym świecie pełnym kucyków i kolorowych zabawek. Kiedy patrzę wstecz, nie mogę uwierzyć w swoją naiwność – przegapiłam tyle tropów! Umknęły mi nawet tak wyraźne sygnały, jak to, że mój tata, policjant, zaczął brać nadgodziny, a gdy w końcu wracał do domu, unikał mnie jak ognia. Mama zaczęła podawać mi najróżniejsze witaminy i nawet przez chwilę nie pozwalała zostać samej.

Z drugiej strony oboje byli jedynakami, więc nie miałam nawet kuzynów, których śmierć mogłaby być dla mnie ostrzeżeniem. Co więcej, mama nie pozwoliła tacie na kupno „tej wysysającej duszę wylęgarni szmiry i bezmyślnej rozrywki”, zwanej też telewizorem, więc mojego małego świata nie burzyły żadne przerażające doniesienia. To wszystko, w połączeniu z kontrolą rodzicielską nałożoną na internet – tak rygorystyczną, że nie powstydziłaby się jej CIA – sprawiło, że bardziej od ryzyka śmierci przed ukończeniem dziesiątego roku życia zajmowało mnie ułożenie pluszaków na łóżku.

Nie byłam przygotowana na to, co nastąpiło piętnastego września.

Poprzedniej nocy padał deszcz, więc rodzice wysłali mnie do szkoły w czerwonych kaloszach. Na lekcji uczyliśmy się o dinozaurach i ćwiczyliśmy kaligrafię, po czym pani Port z właściwym sobie wyrazem ulgi na twarzy wypuściła nas na przerwę obiadową.

Wyraźnie pamiętam każdy szczegół tamtego posiłku – nie dlatego, że siedziałam naprzeciwko Grace, ale dlatego, że była pierwsza i że w ogóle nie powinno się to było wydarzyć. Nie była przecież stara jak mój dziadek. Nie miała też raka jak koleżanka mojej mamy, Sara. Żadnych alergii, kaszlu, urazów głowy – nic. Umarła zupełnie niespodziewanie i zanim zrozumieliśmy, co się stało, było już za późno.

Grace próbowała właśnie ustalić, czy w jej galaretce utopiła się mucha. Czerwona masa dygotała i niemal wypadła z kubeczka, kiedy nieco za mocno go ścisnęła. Naturalnie wszyscy chcieli wypowiedzieć się na temat tego, czy w kubeczku znajduje się mucha, czy raczej wepchnięty tam przez Grace kawałek cukierka. Ja także.

– Nie kłamię – powiedziała Grace. – Ja tylko…

I zamilkła. Plastikowy pojemnik wyślizgnął jej się z palców i uderzył o stół. Jej usta były rozchylone, a wzrok wbity w punkt znajdujący się gdzieś za moimi plecami. Zmarszczyła czoło, jakby ktoś tłumaczył jej właśnie jakieś skomplikowane zagadnienie.

– Grace? – zapytałam. – Wszystko w porządku?

Jej oczy błysnęły białkami i uciekły do tyłu. Westchnęła lekko – tak delikatnie, że nie zdołała nawet zdmuchnąć kilku brązowych kosmyków, które przykleiły jej się do ust.

Zamarliśmy, chociaż przecież wszyscy musieliśmy myśleć to samo – Grace zemdlała tak jak Josh Preston, który tydzień czy dwa tygodnie wcześniej stracił przytomność na boisku, ponieważ – jak wyjaśniła nam pani Port – spadł mu poziom cukru czy stało się coś równie bezsensownego.

Do naszego stolika podbiegła jedna z czterech starszych pań, które (w białych daszkach i z gwizdkami na szyi) w czasie przerwy obiadowej patrolowały stołówkę i szkolne boisko. Nie wiem, czy poza mglistym pojęciem na temat reanimacji miała ona jakiekolwiek uprawnienia medyczne, jednak natychmiast ściągnęła bezwładne ciało Grace na ziemię.

Wokół nich zgromadził się tłum gapiów. Kobieta przycisnęła ucho do jaskraworóżowej koszulki Grace, nasłuchując bicia jej serca, ale ono już ustało. Nie wiem, co kierowało ratującą, ale zaczęła nagle krzyczeć. Wkrótce otoczyły nas białe daszki i zaciekawione twarze. Dopiero kiedy Ben Cho trącił nieruchomą rękę Grace czubkiem buta, zrozumieliśmy, że ona nie żyje.

Dzieciaki krzyczały. Jedna z dziewczynek, Tess, zaniosła się takim płaczem, że nie mogła złapać tchu. Wszystkie małe stopy rzuciły się w stronę wyjścia.

Siedziałam nieruchoma, otoczona przez tacki z niedojedzonymi obiadami, wpatrując się w kubeczek galaretki. Ogarniało mnie przerażenie. Po chwili czułam się tak, jakby moje ręce i nogi na stałe przyrosły do stolika. Nie wiem, jak długo bym tam siedziała, gdyby szkolny ochroniarz nie wyniósł mnie ze stołówki.

Grace nie żyje, myślałam tylko. Grace nie żyje? Nie żyje.

A to był dopiero początek.

Miesiąc później Centrum do spraw Zapobiegania i Kontroli Chorób opublikowało listę pięciu symptomów OMNI. Miała ona pomóc rodzicom stwierdzić, czy ich dziecko zagrożone jest tą chorobą. Wtedy nie żyła już połowa mojej klasy.

Chociaż mama dobrze ukryła ulotkę, znalazłam ją przez przypadek, kiedy wspięłam się na blat w poszukiwaniu czekolady, również schowanej przez mamę między produktami do pieczenia.

„Jak rozpoznać, czy Twoje dziecko znajduje się w grupie ryzyka?”, głosiła broszurka. Już kiedyś widziałam tę ogniście pomarańczową kartkę, na której była wydrukowana – kilka dni wcześniej pani Port wręczyła ją resztce swoich uczniów. Oczywiście, najpierw złożyła ją na cztery części i spięła trzema zszywkami, tak abyśmy nie mieli dostępu do jej treści. Na wierzchu widniał trzykrotnie podkreślony napis: do rąk własnych rodziców ruby. Trzykrotne podkreślenie to nie przelewki. Gdybym otworzyła broszurkę, rodzice z pewnością daliby mi szlaban.

Szczęście mi jednak sprzyjało – papier był już rozerwany.

1. Twoje dziecko z dnia na dzień staje się posępne, wycofane i/lub traci zainteresowanie ulubionymi zajęciami.

2. Zaczyna mieć problemy z koncentracją lub nadmiernie skupia się na poszczególnych czynnościach, przez co traci poczucie czasu i/lub zaniedbuje siebie i innych.

3. Ma halucynacje, nudności, przewlekłe migreny, problemy z pamięcią i/lub zaburzenia przytomności.

4. Twojemu dziecku coraz częściej zdarzają się ataki agresji, gwałtowne zachowanie lub akty samookaleczania (na jego ciele pojawiają się oparzenia, siniaki i rany cięte niewiadomego pochodzenia).

5. Zachowanie lub umiejętności Twojego dziecka są niezrozumiałe, niebezpieczne i narażają Ciebie oraz innych na fizyczne niebezpieczeństwo.

JEŚLI ZAUWAŻYSZ U SWOJEGO DZIECKA KTÓRYKOLWIEK Z POWYŻSZYCH SYMPTOMÓW, ZAREJESTRUJ JE NA STRONIE OMNI.GOV. WKRÓTCE OTRZYMASZ INFORMACJĘ DOTYCZĄCĄ SZPITALA, DO KTÓREGO NALEŻY ODWIEŹĆ DZIECKO.

Skończyłam czytać ulotkę, złożyłam kartkę i odłożyłam tam, gdzie ją znalazłam. Potem zwymiotowałam do zlewu.

Pod koniec tygodnia zadzwoniła do mnie babcia, która wyjaśniła mi wszystko bez zbędnego owijania w bawełnę. Moi rówieśnicy umierali, ale lekarze już się tą sprawą zajęli. Babcia kazała mi się nie martwić. Powiedziała, że w końcu jestem jej wnuczką i że wszystko będzie dobrze. Musiałam jej obiecać, że jeśli poczuję się dziwnie, to natychmiast powiem o tym rodzicom.

Sytuacja ze złej bardzo szybko zmieniła się w koszmarną. Tydzień po pogrzebie kolejnej czwórki dzieci z sąsiedztwa prezydent wystąpił z odezwą do narodu. Rodzice oglądali transmisję na żywo na komputerze, a ja podsłuchiwałam pod drzwiami.

– Rodacy! – zaczął prezydent Gray. – Stoimy w obliczu poważnego kryzysu. Kryzysu, który zagraża nie tylko życiu naszych dzieci, ale i przyszłości naszego wielkiego narodu. Niech pocieszeniem będzie dla was fakt, że w tym trudnym czasie nasz sztab w Waszyngtonie opracowuje programy, których zadaniem będzie wsparcie zarówno rodzin dotkniętych tą straszliwą tragedią, jak i dzieci, którym udało się przetrwać.

Bardzo chciałam zobaczyć twarz przemawiającego prezydenta, ponieważ wydaje mi się, że wiedział – musiał wiedzieć! – iż groźba, o której mówił, ta przeszkoda na drodze do wspaniałej przyszłości, nie miała nic wspólnego ze zmarłymi dziećmi. Przykryte ziemią czy spalone na proch, istniały już tylko we wspomnieniach ludzi, którzy je kochali. Same odeszły na zawsze.

A ta dokładnie złożona karteczka z listą objawów, z którą nauczyciele wysyłali nas do domów – listą, którą wielokrotnie odczytywano w czasie serwisów informacyjnych, podczas gdy na pasku u dołu ekranu przewijały się zdjęcia zmarłych dzieci? Nie, oni nie lękali się o dzieci, które mogły umrzeć. Nie martwili się pustką, którą miały po sobie pozostawić.

Oni bali się nas – tych, którzy przeżyli.

2

W DNIU, W KTÓRYM PRZYWIEŹLI NAS DO THURMOND, padał deszcz. Padało także przez cały następny tydzień, a potem przez jeszcze kolejny. Był to ten rodzaj lodowatego deszczu, który, gdyby temperatura spadła o pięć stopni, natychmiast zamieniłby się w śnieg. Obserwowałam, jak krople wody wijącymi się strużkami spływają po szybie autobusu. Gdybym siedziała teraz w samochodzie rodziców, śledziłabym te kręte tory, błądząc koniuszkiem palca po chłodnej szybie. Teraz jednak ręce miałam związane na plecach, a mężczyźni w czarnych mundurach upchnęli czworo z nas na jednym siedzeniu. Nie było tu nawet miejsca, żeby wziąć głębszy oddech.

Ciepło wydzielane przez ponad sto ciał sprawiło, że szyby autobusu zaszły mgłą i zamieniły się w parawan, który odizolował nas od świata. Później szyby jasnożółtych autobusów, którymi zwożono dzieci, zamalowano czarną farbą. Na razie jednak nikt jeszcze na to nie wpadł.

W trakcie tej pięciogodzinnej jazdy siedziałam najbliżej okna, więc kiedy tylko deszcz na chwilę się uspokajał, dostrzegałam skrawki mijanego krajobrazu. Wszystko wydawało mi się takie samo – zielone farmy, niekończące się połacie lasów. Miałam wrażenie, że wciąż jesteśmy w Wirginii. Siedząca obok mnie dziewczyna, którą później zaklasyfikowano jako Niebieską, w pewnej chwili musiała rozpoznać mijany znak, ponieważ nachyliła się do mnie, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Miałam wrażenie, że skądś ją znam… Może mieszkała w moim mieście, a może pochodziła z sąsiedniej miejscowości. Wydaje mi się, że wszystkie dzieci wokół mnie pochodziły z Wirginii, ale mogłam się tego jedynie domyślać, ponieważ w autobusie obowiązywała tylko jedna zasada – zasada zachowania bezwzględnej ciszy.

Poprzedniego dnia zabrano mnie z domu i wraz z innymi dziećmi na całą noc umieszczono w jakimś magazynie. Pomieszczenie, w którym nas trzymano, zalane było dziwną jasnością. Posadzono nas w grupce na brudnej betonowej podłodze i skierowano na nas jaskrawe światło trzech reflektorów. Nie pozwolono nam spać. Oczy tak mocno łzawiły mi od kurzu, że nie widziałam spoconych, bladych twarzy otaczających mnie dzieci, nie mówiąc już o pilnujących nas żołnierzach, którzy znajdowali się poza kręgiem światła. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, że przestali oni tworzyć całość – zbiór mężczyzn i kobiet. W szarej poświacie półsnu dostrzegałam jedynie drobne, przerażające elementy: cuchnącą benzyną pastę do butów, skrzypienie sztywnej skóry, grymas obrzydzenia na ich twarzach, czubek buta, który wbijał mi się w ciało, żeby nie pozwolić mi zasnąć…

Następnego ranka w autobusie panowała zupełna cisza, nie licząc trzasku krótkofalówek i płaczu dzieci siedzących w tylnej części pojazdu. Chłopiec, który znajdował się na drugim końcu naszego siedzenia, zmoczył spodnie, ale nie zamierzał poinformować o tym stojącej tuż obok niego rudowłosej funkcjonariuszki Sił Specjalnych Psi (SSP) – kiedy wcześniej poskarżył się jej, że cały dzień nic nie jadł, uderzyła go w twarz.

Wcisnęłam bose stopy w podłogę, tak by nie poruszać nogami. Głód sprawił, że było mi słabo, a nawracające zawroty głowy wygrywały nawet z obezwładniającym, kłującym strachem. Nie mogłam się skupić i trudno mi było siedzieć nieruchomo. Miałam wrażenie, że się kurczę. Wydawało mi się, że zapadam się w fotel i powoli znikam. Zaczęłam tracić czucie w unieruchomionych wciąż w tej samej pozycji dłoniach. Kiedy próbowałam rozciągnąć plastikową opaskę, którą zaciśnięto nam ręce, jeszcze mocniej werżnęła się ona w delikatną skórę nadgarstków.

„Siły Specjalne Psi” – tak właśnie siebie i żołnierzy, którzy zabrali nas z magazynu, określił kierowca autobusu.

– Zabieramy was zgodnie z rozkazem dowódcy Sił Specjalnych Psi Josepha Traylora – powiedział, a na dowód tego w wyciągniętej dłoni trzymał jakiś dokument, więc chyba mówił prawdę. I tak byłam nauczona, że z dorosłymi się nie dyskutuje.

Autobus zjechał z wąskiej szosy i wtoczył się na mniejszą drogę gruntową. Nowe wstrząsy obudziły tych, którym jakoś udało się zasnąć. Ludzie w czarnych mundurach także się ożywili. Kobiety i mężczyźni wyprostowali się i zaczęli wypatrywać czegoś przez przednią szybę.

Najpierw dostrzegłam potężne ogrodzenie. Ciemniejące popielate niebo zalewało wszystko wokoło ponurym granatem – jedynie siatka ogrodzenia srebrzyła się w ciemności, a wiatr wpadał w jego otwarte bramy. Spojrzałam w bok przez szybę i tuż pod nią zauważyłam kilkadziesiąt kobiet i mężczyzn, którzy biegnąc, eskortowali nasz autobus. Kiedy mijaliśmy budkę kontrolną przy bramie, znajdujący się w niej żołnierze SSP wstali i zasalutowali kierowcy autobusu.

Szarpnęło i pojazd nagle się zatrzymał. Nie wolno nam było się poruszyć. Za plecami słyszeliśmy jedynie łoskot zasuwanej bramy obozu. Dźwięk zatrzaskiwanych zamków przeciął ciszę jak grzmot. Nie byliśmy tu pierwszym transportem– ten przyjechał rok wcześniej, kiedy stworzono obóz. Nie byliśmy też ostatni. Transporty zjeżdżały tu regularnie przez następne trzy lata, aż obóz całkiem się zapełnił.

W autobusie panowały zupełna cisza i bezruch. W końcu do drzwi zastukał żołnierz w czarnej pelerynie przeciwdeszczowej. Kierowca wyciągnął rękę i otworzył drzwi, jednocześnie niwecząc nasze nadzieje na to, że jest to tylko chwilowy postój.

Do środka wszedł ogromny mężczyzna, który bez problemu mógłby się wcielić w rolę olbrzyma albo czarnego charakteru w bajce. Żołnierz przez cały czas miał na głowie kaptur, który zasłaniał mu twarz, włosy i wszystko to, dzięki czemu mogłabym go później rozpoznać. Tak czy owak, pozostawało to chyba bez znaczenia. Mężczyzna nie przemawiał w swoim imieniu, tylko w imieniu całego obozu.

– Za chwilę wstaniecie i jedno za drugim opuścicie autobus! – wrzasnął. Kierowca chciał mu podać mikrofon, ale żołnierz odsunął go ręką. – Zostaniecie podzieleni na dziesięcioosobowe grupy i zaprowadzeni na badania. Nie próbujcie uciekać. Nie odzywajcie się. Róbcie tylko to, co wam rozkażemy. Jeśli nie podporządkujecie się tym wymogom, zostaniecie ukarani.

Miałam dziesięć lat i byłam jednym z najmłodszych dzieci w autobusie, chociaż było też kilkoro młodszych ode mnie. Większość miała dwanaście, może nawet trzynaście lat. Nienawiść i nieufność, które czaiły się w oczach żołnierzy, napawały mnie lękiem, ale u starszych dzieci wywoływały bunt.

– Walcie się! – zawołał ktoś w tylnej części autobusu.

Odwróciliśmy się akurat w momencie, kiedy rudowłosa funkcjonariuszka SSP wepchnęła jednemu z nastolatków kolbę karabinu do ust. Chłopiec krzyknął z bólu i zaskoczenia, a kobieta powtórzyła ruch jeszcze kilkakrotnie. Kiedy wściekłemu chłopcu udało się w końcu złapać oddech, z jego ust trysnęła strużka krwi. Ręce miał związane za plecami, więc nie zdołał obronić się przed ciosem. Musiał go po prostu przyjąć.

Żołnierze zaczęli wyprowadzać dzieci czwórkami, ja jednak wciąż wpatrywałam się w pobitego chłopaka. Miałam wrażenie, że emanuje od niego milcząca, toksyczna wściekłość. Nie wiem, czy zauważył, że na niego patrzę, ale po chwili odwrócił się, spojrzał mi prosto w oczy i skinął głową, jak gdyby chciał mnie ośmielić. Uśmiechnął się do mnie, odsłaniając zakrwawione zęby. Nagle poczułam, jak ktoś siłą podnosi mnie z siedzenia. Zanim się spostrzegłam, ześlizgnęłam się po schodkach autobusu i zalał mnie ulewny deszcz. Kolejny żołnierz SSP podniósł mnie z kolan i wskazał, żebym dołączyła do dwóch dziewczyn w moim wieku. Przemoczone, niemal przezroczyste ubrania przykleiły się do ich ciał niczym stara skóra.

Na placu około dwudziestu żołnierzy SSP ustawiało dzieci w równe rzędy. Stopy grzęzły mi w błocie. Miałam na sobie tylko piżamę i drżałam z zimna, ale nikt tego nie zauważył, nikt też nie podszedł, aby uwolnić nasze ręce z plastikowych opasek. Czekaliśmy w milczeniu, zaciskając zęby. Spojrzałam w chmury, wystawiając twarz na deszcz. Czułam, że to niebo spada na ziemię – kawałek po kawałku.

Ostatnie grupki dzieci zostały wyciągnięte z autobusu i rzucone na ziemię. Wśród nich znalazł się także chłopak z poranioną twarzą. Był ostatnim pasażerem, tuż za wysoką blondynką o pustym spojrzeniu. Chociaż zasłona z deszczu i zamglone szyby autobusu utrudniały widoczność, jestem pewna, że nachylił się do blondynki i szepnął jej coś do ucha w momencie, gdy wysiadała z autobusu. Odpowiedziała szybkim skinięciem głowy. Kiedy tylko jej stopy dotknęły ziemi, rzuciła się na prawo, wymykając się stojącemu nieopodal żołnierzowi. Inny funkcjonariusz SSP wrzasnął: „Stój!”, ale dziewczyna biegła dalej, prosto do bramy. Wszyscy zgromadzeni obserwowali uciekinierkę i nikt nie zwracał uwagi na nastolatka, który wciąż znajdował się w autobusie – nikt prócz mnie. Chłopak ześlizgnął się po schodkach pojazdu. Przód jego białej bluzy z kapturem poplamiony był krwią. Ta sama strażniczka, która go uderzyła, pomagała mu teraz zeskoczyć na ziemię. Widziałam, jak jej palce zaciskają się na jego łokciu, i moja posiniaczona skóra przypomniała sobie jej dotyk. Widziałam, jak chłopak odwraca się i coś do niej mówi. Na jego twarzy malował się niczym niezmącony spokój.

Strażniczka puściła ramię nastolatka i wyjęła pistolet z kabury, po czym bez słowa – nie mrugnąwszy nawet okiem – wsadziła sobie lufę do ust i pociągnęła za spust.

Nie wiem, czy to ja krzyknęłam, czy to zduszony szloch wydarł się z ust kobiety, która zbyt późno zdała sobie sprawę z tego, co robi. Obraz jej twarzy – opadnięta żuchwa, wybałuszone oczy, zmarszczki na nagle obwisłej skórze – wyrył się w powietrzu jak negatyw i pozostawał tam dłużej niż rozbryzg różowego obłoku krwi i kępki włosów na karoserii autobusu.

Stojąca obok mnie dziewczynka zemdlała, a po chwili wszyscy zaczęliśmy krzyczeć.

Strażniczka runęła na ziemię dokładnie w tym momencie, gdy żołnierze pochwycili nastolatkę i cisnęli ją w błoto. Strugi deszczu spłukiwały krew kobiety z szyb i żółtej karoserii autobusu, rozmywając ciemne plamy tak, że po chwili nie było już po nich śladu. Wszystko wydarzyło się błyskawicznie.

Chłopiec patrzył tylko na nas.

– Uciekajcie! – krzyknął przez połamane zęby. – Na co czekacie? Uciekajcie!

Nie pomyślałam wtedy: Kim ty jesteś? ani: Dlaczego?, ale: Przecież nie mam dokąd pójść.

Sądząc po panice, która wybuchła, nastolatek równie dobrze mógłby wysadzić w powietrze cały autobus. Niektóre dzieci posłuchały go i rzuciły się w stronę ogrodzenia, ale na ich drodze wyrośli nagle żołnierze w czarnych mundurach. Większość jednak stała w miejscu i krzyczała – krzyczała bez końca. Wokół nich spływały potoki deszczu, a nasze stopy uwięzione były w grząskim błocie. Jakaś dziewczyna popchnęła mnie na ziemię, kiedy żołnierze SSP rzucili się w stronę stojącego w drzwiach autobusu chłopca. Inni strażnicy krzyczeli, żebyśmy usiedli na ziemi i nie ważyli się nawet ruszyć. Posłuchałam.

Jeden z nich wrzasnął do krótkofalówki:

– Pomarańczowy! Potrzebujemy wsparcia przy bramie głównej. Przynieście pasy bezpieczeństwa dla Pomarańczowego…

Odważyłam się podnieść oczy dopiero wówczas, gdy żołnierze kazali nam wstać z ziemi. Chłopiec z zakrwawioną twarzą leżał w błocie. Ogarnęło mnie przerażenie. Zaczęłam się zastanawiać, czy pośród nas są inne dzieci, które potrafią doprowadzić do tego, by ktoś zrobił sobie krzywdę. I czy to dlatego nas tu przywieziono.

Nie ja…, kołatało mi się w głowie. Nie ja… Popełnili błąd. To nieporozumienie…

Z rosnącym poczuciem pustki patrzyłam, jak jeden z mężczyzn bierze puszkę farby w sprayu i na plecach chłopca maluje ogromne X. Nastolatek przestał krzyczeć tylko dlatego, że dwaj żołnierze SSP naciągnęli mu na twarz dziwną czarną maskę, która do złudzenia przypominała kaganiec.

Napięcie pokryło moją skórę jak krople potu. Żołnierze przeprowadzili nas przez obóz w stronę infirmerii, gdzie mieliśmy zostać poddani selekcji. Widzieliśmy dzieci, które zmierzały w przeciwną stronę, oddalając się od ponurych drewnianych baraków. Wszystkie miały na sobie białe kombinezony, a na plecach kolorowy znak X, któremu towarzyszył wymalowany na czarno numer. Naliczyłam pięć różnych kolorów: zielony, niebieski, żółty, pomarańczowy i czerwony.

Dzieci z zielonym i niebieskim znakiem nie miały skrępowanych rąk i mogły iść swobodnie, jednak te z wyblakłym żółtym, pomarańczowym lub czerwonym iksem z trudnością brnęły naprzód przez grząskie błoto – miały stopy i ręce skute metalowymi kajdankami, a wszystkie połączone były dodatkowo długim łańcuchem, przez co musiały iść jedno za drugim. Dzieci oznaczone pomarańczowym znakiem miały na twarzach maski przypominające kagańce.

Popędzani przez strażników, dotarliśmy wreszcie do jasno oświetlonego budynku, na którego drzwiach widniała podarta kartka z napisem INFIRMERIA. Po obu stronach długiego korytarza stali lekarze i pielęgniarki, którzy kręcąc głowami, patrzyli na nas z rozdrażnieniem. Szachownicę kafelków na podłodze pokrywała śliska breja z wody i błota. Musiałam się mocno skoncentrować, żeby nie upaść. Powietrze przesycone było zapachem spirytusu salicylowego i syntetycznego aromatu cytryny.

Ustawiliśmy się w kolejce na ciemnej betonowej klatce schodowej po jednej stronie pierwszego piętra. Znajdowały się puste łóżka, a wokół nich zwisały białe zasłony. Nie chcę być Pomarańczowa ani Czerwona.

Czułam, jak skręca mnie w żołądku. Przed oczami wciąż miałam twarz tej kobiety – moment, kiedy pociągnęła za spust – oraz krwawą masę włosów, która rozbryznęła się tuż przy mnie. Przypomniałam sobie minę mojej mamy, kiedy zamykała mnie w garażu, a także twarz babci.

Przyjedzie po mnie, myślałam. Przyjedzie. Naprawi mamę i tatę, a potem przyjedzie i mnie stąd zabierze. Przyjedzie, przyjedzie, na pewno przyjedzie….

Na górze zdjęto nam plastikowe opaski, a następnie znów nas podzielono. Połowa została skierowana lodowatym korytarzem na prawo, a druga połowa na lewo. Obie części budynku wyglądały tak samo i niczym się nie wyróżniały – było tam kilkoro zamkniętych drzwi, a na końcu obu skrzydeł znajdowało się okienko. Przez moment jak w transie obserwowałam deszcz bębniący o cienką zaparowaną szybę. Po chwili drzwi po lewej stronie otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem i stanął w nich tęgi mężczyzna w średnim wieku. Spojrzał na nas, a następnie powiedział coś szeptem do stojącego na czele grupy strażnika SSP. Jedne za drugimi otwierały się kolejne drzwi, a w każdych stał jakiś dorosły. Oprócz białych kitli łączyło ich tylko jedno – malująca się na ich twarzach podejrzliwość.

Bez słowa wyjaśnienia strażnicy zaczęli wyciągać dzieci z szeregu i popychać je w stronę ludzi w białych kitlach oraz przypisanych im gabinetów. Zdezorientowane, pełne niepokoju głosy zostały natychmiast zagłuszone przez świdrujący dźwięk dzwonka. Patrzyłam na kolejno zatrzaskujące się drzwi i zastanawiałam, czy kiedykolwiek będę miała jeszcze szansę zobaczyć te dzieci.

Co nam jest? Obejrzałam się przez ramię. Czułam się tak, jakby moja głowa wypełniona była mokrym piaskiem. Nie dostrzegałam nigdzie chłopaka z poranioną twarzą, ale wspomnienie o nim nie przestawało mnie prześladować. Czy przywieźli nas tu, ponieważ myślą, że mamy chorobę Everharta, że umrzemy?

Jakim cudem nastolatek zmusił tę strażniczkę, by postąpiła w ten sposób? Co takiego jej powiedział?

Kiedy tam stałam, dygocząc tak, że bolały mnie nawet stawy i kości, poczułam, jak ktoś ujmuje moją dłoń. Dziewczyna – ta sama, która wcześniej ściągnęła mnie w błoto – spojrzała na mnie surowo. Włosy w odcieniu ciemnego blondu przylegały do jej czaszki. Między górną wargą a nosem miała różową bliznę. Kiedy mówiła, jej ciemne oczy błyszczały. Zauważyłam, że z jej aparatu ortodontycznego wyciągnięto drucik, jednak do zębów wciąż przyklejone miała metalowe zamki.

– Nie bój się – szepnęła. – Nie pozwól, by to zauważyli.

Tuż przy jej szyi zauważyłam wywiniętą metkę, na której ktoś ręcznie napisał: SAMANTHA DAHL.

Stałyśmy tak blisko siebie, że nasze złączone palce schowane były pomiędzy materiałem moich spodni od piżamy oraz jej fioletową puchową kurtką. SSP pojawiło się i zabrało ją, kiedy szła do szkoły – tego samego ranka, co mnie. Chociaż miało to miejsce dobę wcześniej, wciąż pamiętałam nienawistne spojrzenie jej ciemnych oczu, żarzące się na tylnym siedzeniu samochodu, w którym nas zamknięto. Nie krzyczała jak inni.

Dzieci, które wcześniej zniknęły za drzwiami, pojawiły się znowu, ściskając w rękach szare swetry i szorty. Zamiast ustawić je z powrotem w naszym szeregu, żołnierze zaprowadzili je na dół. Nie zdążyliśmy zadać im żadnego pytania ani nawiązać kontaktu wzrokowego.

Nie wyglądają na skrzywdzone, pomyślałam. Wyczuwałam zapach markera i spirytusu salicylowego, ale nikt nie płakał ani nie krwawił.

Kiedy w końcu przyszła kolej na Samanthę, strażnik stojący przed nami rozdzielił nas ostrym szarpnięciem. Bardzo chciałam do niej dołączyć i wraz z nią stawić czoło temu, co czekało nas za tymi drzwiami. Nie mogłam znieść myśli, że znów zostanę zupełnie sama, bez żadnego oparcia.

Ręce drżały mi tak mocno, że musiałam skrzyżować ramiona i chwycić się za łokcie, żeby powstrzymać dygotanie. Stałam na początku szeregu i spoglądałam na błyszczącą powierzchnię ułożonych w szachownicę kafelków, która rozpościerała się między czarnymi butami żołnierza a moimi ubrudzonymi błotem stopami. Byłam wykończona nieprzespaną nocą, a zapach pasty żołnierskich butów jeszcze bardziej mnie zamroczył.

Zawołali mnie.

Znalazłam się w słabo oświetlonym gabinecie – o połowę mniejszym niż moja ciasna sypialnia. Nie mogłam sobie przypomnieć momentu, w którym przekroczyłam jego próg.

– Imię i nazwisko? – zapiszczał ktoś wysokim głosem.

Mój wzrok padł na kozetkę i zwisające nad nią dziwne szare urządzenie w kształcie pierścienia.

Zza stojącego na stole laptopa wyłoniła się twarz wątłego mężczyzny w białym kitlu. Miałam wrażeniem, że wystarczyłby jeden gwałtowniejszy ruch, by okulary w cienkich srebrnych oprawkach zjechały mu z nosa. Przylgnęłam plecami do zamkniętych drzwi, próbując zachować jak największą odległość między mną a nieznajomym i dziwną maszyną.

Mężczyzna podążył za moim wzrokiem i spojrzał na kozetkę.

– To tomograf. Nie ma się czego bać.

Chyba nie wyglądałam na przekonaną, ponieważ mówił dalej:

– Czy kiedykolwiek coś sobie złamałaś albo uderzyłaś się w głowę? Wiesz, co to tomografia komputerowa?

Jego głos był pełen cierpliwości, więc zrobiłam krok do przodu. Potrząsnęłam głową.

– Za chwilę położysz się na kozetce, a ja za pomocą tej maszyny upewnię się, że z twoją głową wszystko w porządku. Najpierw musisz mi jednak podać imię.

„Upewnię się, że z twoją głową wszystko w porządku”. Skąd wiedział…?

– Imię i nazwisko, proszę – powiedział, a w jego głosie wyczuwałam rozdrażnienie.

– Ruby – odparłam i przeliterowałam nazwisko.

Mężczyzna zaczął stukać w klawiaturę komputera i przez chwilę nie zwracał na mnie uwagi. Mój wzrok ponownie przeniósł się na urządzenie. Zastanawiałam się, czy zbadanie tego, co mam w głowie, będzie bolało.

Czy uda mu się zobaczyć to, co zrobiłam.

– Cholera, ależ oni się robią leniwi – mruknął raczej do siebie niż do mnie. – Czy zostałaś w ogóle poddana wstępnej klasyfikacji?

Nie miałam pojęcia, o czym mówi.

– Kiedy cię zabrano… czy zadawano ci jakieś pytania? – zapytał, po czym wstał. Pomieszczenie było naprawdę niewielkie. Wystarczyły dwa kroki, by znalazł się tuż przy mnie. Serce zaczęło mi walić. – Czy twoi rodzice opowiedzieli żołnierzom o twoich objawach?

– Objawach? Nie mam żadnych objawów. Ja nie…

Mężczyzna z irytacją pokręcił głową.

– Uspokój się. Tu jesteś bezpieczna, nie skrzywdzę cię – mówił bezbarwnym tonem, jednak w oczach miał dziwny błysk. Czułam, że słowa, które wypowiada, są wyuczone. – Istnieje wiele różnych objawów – wyjaśnił, schylając się tak, by spojrzeć mi w oczy. Widziałam jedynie jego krzywe zęby i ciemne kręgi pod oczami. Jego oddech pachniał kawą i miętą. – Wiele różnych typów… dzieci. Zrobię teraz zdjęcie twojego mózgu, co pozwoli nam ustalić, do której grupy należysz.

Potrząsnęłam głową.

– Nie mam żadnych objawów! Moja babcia przyjedzie, przyrzekam! Ona panu powie!

– Powiedz mi no, skarbeczku, jak sobie radzisz z matematyką i zagadkami? Zieloni są niezwykle inteligentni i mają zadziwiająco dobrą pamięć.

Przed oczami znów pojawił mi się obraz dzieci z kolorowymi znakami na plecach. Zielony, pomyślałam i próbowałam sobie przypomnieć inne kolory. Czerwony, niebieski, żółty i…

Pomarańczowy. Jak ten chłopiec z zakrwawionymi ustami.

– Dobrze więc… – powiedział i wziął głęboki oddech. – Połóż się na kozetce, żebyśmy mogli zacząć. Już!

Nadal tkwiłam w miejscu. W głowie wirowały mi myśli. Trudno mi było nawet na niego spojrzeć.

– Już! – powtórzył, kierując się w stronę urządzenia. – Nie zmuszaj mnie do tego, żebym przywołał żołnierzy. Oni nie będą tacy mili, wierz mi! – Mężczyzna dotknął bocznego panelu urządzenia, na którym natychmiast zaświecił się ekran. Po chwili rozbłysła cała maszyna. Pośrodku szarej obręczy mrugało jasne białe światło, będące w gotowości do przeprowadzenia kolejnego badania. Maszyna buchała gorącym powietrzem i wydawała piski, od których włosy jeżyły mi się na karku.

W głowie kołatała mi się tylko jedna myśl: Dowie się. Dowie się, co im zrobiłam.

Znów przywarłam plecami do drzwi, a dłonią na oślep szukałam klamki. Przypomniały mi się przestrogi, których tata udzielał mi na temat nieznajomych. Tu wcale nie było bezpiecznie, a ten mężczyzna nie chciał mojego dobra.

Dygotałam tak mocno, że mogło mu się zdawać, iż zaraz zemdleję. A może chciał siłą zaprowadzić mnie na kozetkę i przytrzymywać do czasu, aż znajdę się pod urządzeniem.

Miałam ochotę zerwać się do ucieczki. Zaciskałam już palce na klamce, kiedy poczułam, jak jego ręka przedziera się przez moje splątane włosy i chwyta mnie za kark. Dotyk jego lodowatej dłoni na mojej rozpalonej skórze sprawił, że przeszedł mnie dreszcz, ale krzyknęłam dopiero wtedy, gdy u podstawy czaszki poczułam eksplozję bólu.

Mężczyzna wpatrywał się we mnie zamglonym wzrokiem, nawet nie mrugając. Ja jednak widziałam wszystko – nieprawdopodobne wizje. Palce bębniące na kierownicy samochodu, kobietę w czarnej sukni nachylającą się, żeby mnie pocałować, lecącą prosto na mnie piłkę bejsbolową na boisku, niekończącą się zieleń pola, rękę przeczesującą włosy małej dziewczynki… Te sceny przelatywały mi pod zamkniętymi powiekami jak klatki starego filmu. Sylwetki ludzi i kontury przedmiotów odciskały mi się na siatkówce i pozostawały tam, krążąc pod moimi powiekami jak wygłodniałe duchy.

To nie należy do mnie!, krzyczało coś w mojej głowie. To nie moje!

Ale czy te obrazy mogły należeć do mężczyzny w kitlu? Każdy z nich… Czy były to jego wspomnienia? Myśli?

Po chwili zobaczyłam jeszcze coś. Chłopca, a nad nim to samo urządzenie pobłyskujące lampkami i wypuszczające dym. Żółty. Czułam, że to słowo formuje się w moich ustach, jakbym miała je wypowiedzieć na głos. Zobaczyłam małą rudowłosą dziewczynkę w pomieszczeniu podobnym do tego. Widziałam, jak podnosi palec i jak biurko i laptop unoszą się na kilkanaście centymetrów ponad ziemię. Niebieska, w mojej głowie ponownie odezwał się głos tego mężczyzny. Chłopiec trzymający w dłoniach ołówek, wpatrujący się w niego z niezwykłym skupieniem i ołówek stający w płomieniach. Czerwony. Karty z obrazkami i cyframi przed twarzą jakiegoś dziecka. Zielony.

Zacisnęłam powieki, ale nie potrafiłam uwolnić się od obrazów, które pojawiły się jako następne – rzędy maszerujących potworów w kagańcach. Stałam wysoko ponad nimi i spoglądałam na nich zza zalanej deszczem szyby, ale widziałam kajdanki i łańcuchy. Widziałam wszystko.

Nie jestem jedną z nich. Błagam, błagam, błagam…

Upadłam na kolana, opierając dłonie na kafelkowej podłodze. Próbowałam opanować mdłości. Ręka mężczyzny wciąż zaciskała się na moim karku.

– Jestem Zielona! – szlochałam, a moje słowa niemal ginęły pośród dźwięków wydawanych przez maszynę. Jej światło już wcześniej było jasne, ale teraz sprawiło, że jeszcze mocniej łomotało mi w skroniach. Patrzyłam w puste oczy mężczyzny i z całej siły pragnęłam, żeby mi uwierzył. – Jestem Zielona… Błagam, błagam…!

Zobaczyłam jednak twarz mojej mamy i uśmiech, którym obdarzył mnie chłopak z połamanymi zębami. Sprawiał wrażenie, jak gdyby coś we mnie poznawał. Jak gdyby wiedział, kim jestem.

– Zielona…

Na dźwięk skierowanych do mnie słów podniosłam wzrok. Wpatrywałam się w mężczyznę, a on we mnie. Jego spojrzenie wciąż było zamglone. Mamrotał coś pod nosem, jak gdyby przeżuwał każde słowo.

– Jestem…

– Zielona – powiedział, potrząsając głową. Jego głos był już pewniejszy. Kiedy podszedł, żeby wyłączyć maszynę, wciąż siedziałam na podłodze. Byłam tak zaskoczona, gdy usiadł za biurkiem, że zapomniałam o płaczu. Jednak dopiero kiedy wziął do ręki puszkę z zieloną farbą, narysował wielkie X na plecach koszuli uniformu i podał mi ją, zaczęłam oddychać.

Wszystko będzie dobrze, pocieszałam się, idąc zimnym korytarzem, schodząc po schodach i dołączając do dziewczynek oraz mężczyzn w mundurach, którzy czekali na mnie na dole. Dopiero w nocy, kiedy rozbudzona leżałam na swojej pryczy, zrozumiałam, że miałam jedną szansę na ucieczkę… i że jej nie wykorzystałam.

3

SAM I JA ZOSTAŁYŚMY PRZYDZIELONE DO BARAKU numer dwadzieścia siedem, wraz z resztą dziewczyn z naszego autobusu, które zostały zaklasyfikowane jako Zielone. Razem było nas czternaście, ale następnego dnia liczba ta wzrosła do dwudziestu, a tydzień później mieszkało tam już trzydzieści dziewcząt. Strażnicy zabrali się więc do zasiedlania kolejnego drewnianego budynku stojącego przy wiecznie podmokłej, rozdeptanej ścieżce.

Prycze na łóżkach piętrowych zostały nam przydzielone alfabetycznie, więc Sam zajmowała miejsce tuż nade mną: było to drobne pocieszenie, ponieważ inne dziewczyny w ogóle jej nie przypominały. Pierwszą noc spędziły albo w całkowitym milczeniu, albo szlochając w poduszkę. Ja nie miałam już czasu na łzy. Miałam za to mnóstwo pytań.

– Co oni z nami zrobią? – wyszeptałam do Sam. Nasze łóżka znajdowały się w rogu na samym końcu baraku, po lewej stronie. Ściany budynku musiały zostać wzniesione w ogromnym pośpiechu i nie były dobrze uszczelnione. Co jakiś czas do pomieszczenia wdzierał się lodowaty podmuch wiatru, a w powietrzu wirowały pojedyncze płatki śniegu.

– Nie wiem – odparła cicho. Kilka łóżek dalej jedna z dziewcząt w końcu znalazła ukojenie w ramionach snu, a jej pochrapywanie zagłuszało naszą rozmowę. Strażnik, który przyprowadził nas do naszego nowego lokum, ostrzegł, że nie wolno nam rozmawiać po ogłoszeniu ciszy nocnej, wychodzić z baraku ani używać naszych „nienormalnych umiejętności”, niezależnie od tego, czy robimy to świadomie, czy nie. Po raz pierwszy słyszałam wtedy, by ktoś użył określenia „nienormalne umiejętności”. Do tej pory zetknęłam się jedynie z jego poprawnym politycznie odpowiednikiem: „symptomem”. – Pewnie będą nas tu trzymać, dopóki nie wymyślą jakiegoś lekarstwa – kontynuowała Sam. – Tak przynajmniej mówił mój tata, kiedy przyjechali po mnie żołnierze. A co mówili twoi rodzice?

Moje dłonie przestały w końcu drżeć. Za każdym razem, kiedy próbowałam zamknąć oczy, pod powiekami widziałam jedynie wbity we mnie niewidzący wzrok naukowca. Kiedy Sam wspomniała o moich rodzicach, łomotanie w skroniach stało się nie do zniesienia.

Nie wiem, dlaczego skłamałam. Tak było łatwiej. A może po prostu gdzieś w głębi ducha wierzyłam, że to, co mówię, rzeczywiście jest prawdą.

– Moi rodzice nie żyją.

Samantha wciągnęła powietrze przez zęby.

– Wolałabym, żeby moi też nie żyli.

– Wcale tak nie myślisz!

– Przecież to oni mnie tu wysłali! – mówiła coraz głośniej. To mogło się źle skończyć. – To oczywiste, że chcieli się mnie pozbyć.

– Nie sądzę, by… – zaczęłam, ale po chwili umilkłam. Czy moim rodzicom nie chodziło o to samo?

– Nieważne. Nie obchodzi mnie to – rzuciła, chociaż widać było, że to nieprawda i że jest wręcz przeciwnie. – Zostaniemy tu i będziemy się trzymać razem, a kiedy nas stąd wypuszczą, pojedziemy, dokąd tylko będziemy chciały, i nikt nas nie powstrzyma.

Moja mama mówiła, że czasem wypowiedzenie marzenia na głos wystarczy, żeby się spełniło. Nie do końca jej wierzyłam, ale słowa Sam były tak pełne żaru, że zmieniłam zdanie. Nagle wydało mi się to możliwe… Nawet gdybym nie mogła wrócić do domu, poradzę sobie, jeśli tylko Sam przy mnie będzie. Dokądkolwiek szła moja nowa przyjaciółka, tworzył się za nią tunel, dzięki któremu mogłam pozostać w jej cieniu, z dala od wzroku SSP. Musiałam jedynie uważać, by nie rzucać się w oczy i nie robić niczego, co mogłoby przyciągnąć uwagę żołnierzy.

Udawało mi się to przez pięć lat.

Pięć lat wydaje się wiecznością, kiedy jeden dzień zlewa się z drugim, a cały świat mieści się w granicach szarego elektrycznego ogrodzenia otaczającego trzykilometrowy pas nędznych bud i błota. Poza nim nie ma już nic. Nigdy nie byłam szczęśliwa w Thurmond, ale dzięki Sam udawało mi się tu jakoś przetrwać. Mogłam wymieniać z nią znaczące spojrzenia, kiedy Vanessa, jedna z naszych współlokatorek, próbowała obciąć sobie włosy sekatorem, żeby wyglądać bardziej „stylowo” („A niby po co? – wymamrotała pod nosem Sam. – Żeby móc gapić się w swoje odbicie w lustrze w umywalni?”). Sam robiła zeza za plecami strażnika, kiedy ten udzielał jej nagany za to, że znów odezwała się bez pytania. Sam też delikatnie, ale stanowczo sprowadzała nas na ziemię, kiedy niektóre dziewczęta puszczały wodze fantazji i plotkowały o tym, że SSP chce nas wypuścić.

Sam i ja byłyśmy realistkami. Wiedziałyśmy, że nigdzie nas nie puszczą. Marzenia kończyły się zawodem, a ciągłe rozczarowania sprawiały, że pojawiało się przygnębienie, z którego trudno się było otrząsnąć. Lepiej już było żyć w szarości, niż zostać pochłoniętym przez ciemność.

Po dwóch latach władze obozu postanowiły utworzyć fabrykę. Nie udało im się zrehabilitować niebezpiecznych dzieciaków, więc którejś nocy wywieziono je z obozu, ale na tym nie skończyły się tak zwane usprawnienia. Władze uznały, że obóz powinien być „całkowicie samowystarczalny”. Od tego czasu zaczęliśmy uprawiać warzywa i przygotowywać z nich posiłki, szorować umywalnię i szyć uniformy dla siebie oraz mundury dla żołnierzy.

Ceglany budynek położony był w głębi obozu, po jego zachodniej stronie. Wprawdzie kazano nam wykopać fundamenty pod fabrykę, jednak nie ufano nam na tyle, by pozwolić nam ją wznieść. Obserwowaliśmy, jak rośnie piętro po piętrze, i zastanawialiśmy się, do czego będzie służyła i co będziemy musieli w niej robić. W powietrzu krążyły plotki, rozsiewane wokół jak nasiona dmuchawca – niektóre dzieci podejrzewały, że budynek zajmą naukowcy, którzy będą przeprowadzać kolejne eksperymenty. Inne były przekonane, że trafią tam Czerwoni, Pomarańczowi i Żółci, jeśli w ogóle wrócą do obozu. Jeszcze inne twierdziły, że posłuży do tego, by raz na zawsze się nas pozbyć.

– Będzie dobrze – pewnej nocy powiedziała do mnie Sam, zanim wyłączono światła. – Cokolwiek by się działo, będzie dobrze, słyszysz?

Ale nie było dobrze. Ani wcześniej, ani teraz.

W fabryce nie wolno było rozmawiać, ale udawało nam się jakoś omijać ten zakaz. Właściwie wolno nam było ze sobą rozmawiać jedynie w naszym baraku, przed ciszą nocną. Poza nim liczyły się tylko praca, posłuszeństwo i cisza. Jednak nie da się żyć ze sobą latami i jednocześnie nie rozwinąć pewnego rodzaju języka, który składał się niemal wyłącznie z ukradkowych uśmiechów i przelotnych spojrzeń. Tego dnia kazano nam polerować buty SSP i zmieniać w nich sznurowadła, a także przyszywać guziki do żołnierskich mundurów. Ledwo zauważalne machnięcie czarnym sznurowadłem w stronę stojącej naprzeciwko dziewczyny – tej samej, która poprzedniej nocy wyzwała cię od najgorszych – mówiło więcej niż słowa.

Budynek nie przypominał właściwie typowej fabryki. Bardziej pasowało do niego określenie warsztat, ponieważ składał się on jedynie z wielkiego pomieszczenia oraz podwieszonego nad nim chodnika. Budowniczy wprawdzie pomyśleli o tym, żeby na wschodniej i zachodniej ścianie umieścić cztery wielkie okna, jednak ponieważ zimą nie było tu ogrzewania, a latem klimatyzacji, zamiast słońca przez okno wdzierały się chłód i skwar.

Władze obozu postanowiły ograniczyć wyposażenie budynku do minimum. Na całej długości zakurzonej betonowej podłogi ustawiono niekończące się rzędy stołów. Tego ranka pracowały nas tu setki – wszyscy byliśmy ubrani w uniformy Zielonych. Po zawieszonych nad nami chodnikach przechadzali się żołnierze SSP uzbrojeni w czarne karabiny, a na dole pilnowało nas dodatkowo dziesięciu strażników.

Poczucie, że każdy mój ruch obserwowany jest przez żołnierzy, towarzyszyło mi na co dzień. Jednak poprzedniej nocy nie mogłam zmrużyć oka, mimo że przez cały dzień ciężko pracowałam w ogrodzie. Położyłam się spać z bólem głowy. Kiedy się obudziłam, mój mózg spowity był oparami gorączki, a na dodatek bolało mnie gardło. Nawet moje dłonie były zdrętwiałe, a palce sztywne jak ołówki.

Tego dnia wiedziałam, że nie nadążam z pracą. Miałam dziwne wrażenie, że tonę. Im bardziej starałam się utrzymać na powierzchni, tym bardziej czułam się zmęczona i ociężała. Po jakimś czasie nawet utrzymanie wyprostowanej sylwetki zbyt wiele mnie kosztowało i musiałam przytrzymać się blatu, żeby nie runąć na stół. Powolne tempo pracy dość często uchodziło mi na sucho. Nie wykonywaliśmy przecież żadnego ważnego zadania i nie goniły nas terminy. Obowiązki, które nam przydzielano, miały tylko jeden cel – zająć czymś nasze ręce i ciała oraz sprawić, by nasze głowy wypełniły się bezbrzeżną nudą. Sam nazywała je „przymusową przerwą” – pozwalano nam opuścić nasze baraki, a praca w fabryce nie była tak trudna ani męcząca jak na przykład praca w ogrodzie. Mimo to nikt nie miał ochoty tu przebywać.

Zwłaszcza kiedy w pobliżu pojawiali się gnębiciele.

Wyczułam go za plecami, jeszcze zanim zaczął liczyć ustawione przede mną wypolerowane buty. Wydzielał woń dobrze przyprawionego mięsa i oleju samochodowego, co samo w sobie było dość odrażającą mieszanką, nie mówiąc już o tym, że po chwili do tego wszystkiego dołączył smród dymu papierosowego. Próbowałam wyprostować plecy, przygarbione pod ciężarem jego spojrzenia, ale czułam się tak, jak gdyby pomiędzy łopatki wbił mi obie pięści.

– Piętnaście, szesnaście, siedemnaście… – Z jakiegoś powodu w jego ustach nawet liczby brzmiały szorstko.

W Thurmond nie wolno nam było dotykać siebie nawzajem, a tym bardziej któregoś z żołnierzy SSP. Nie oznaczało to jednak, że oni nie mogli dotykać nas. Mężczyzna zrobił dwa kroki naprzód. Czubki ciężkich butów – takich samych jak te ustawione na blacie przede mną – przycisnął do tylnej części moich zwykłych białych mokasynów. Kiedy nie zareagowałam, pod pretekstem obejrzenia efektów mojej pracy przełożył rękę tuż ponad moim ramieniem i przycisnął mnie do siebie. Skurczyć się, zamarzyłam, kuląc się i nachylając głowę nad wykonywanym zadaniem. Skurczyć się i zniknąć.

– Beznadziejnie – mruknął żołnierz. Jego ciało wydzielało ciepło, którym można by było ogrzać cały budynek. – Źle to robisz. Popatrz! Przyjrzyj się, dziecko!

Wtedy po raz pierwszy spojrzałam na niego kątem oka. Wyrwał mi z ręki poplamioną pastą do butów szmatkę i stanął tuż obok mnie. Był niski, zaledwie trzy centymetry wyższy ode mnie. Miał perkaty nos, a przy każdym oddechu jego policzki zdawały się furkotać.

– O tak! – mówił, polerując but. – Spójrz na mnie!

To był podstęp. Nie wolno nam było patrzeć im prosto w oczy.

Wokół mnie rozległ się zduszony śmiech. Nie wydały go jednak zgromadzone w budynku dziewczęta, ale stojący za mężczyzną żołnierze SSP.

Miałam wrażenie, że moje ciało zanurzone jest we wrzątku. Był grudzień, a temperatura w fabryce wynosiła najwyżej cztery stopnie powyżej zera, jednak po moich policzkach spływały strumienie potu. W gardle czułam ucisk ostrego, duszącego kaszlu.

Z boku poczułam delikatne muśnięcie. Sam nie mogła podnieść wzroku znad swojego zadania, ale zauważyłam, że spogląda na mnie kątem oka, próbując ocenić sytuację. Jej dekolt i szyję oblał rumieniec wściekłości, który powoli wstępował także na jej twarz. Mogłam sobie jedynie wyobrazić słowa, które cisnęły jej się na usta. Jej kościsty łokieć znów musnął moją rękę, jak gdyby chciała przypomnieć mi o tym, że jest przy mnie.

Chwilę później ten sam żołnierz SSP znów ustawił się tuż za mną i ocierając się o moje ramię, delikatnie odstawił but z powrotem na blat.

– Włożyłaś sznurowadła do tych butów? – mruknął niskim głosem, postukując palcem w pokrywę kosza, w którym znajdowało się wypolerowane obuwie.

Gdybym nie wiedziała, jaka kara może mnie za to spotkać, wybuchłabym płaczem. Im dłużej milczałam, tym bardziej byłam spięta i zawstydzona, ale nie mogłam się odezwać. Nie mogłam się poruszyć. Czułam, że spuchł mi schowany za zaciśniętymi zębami język. Po mojej głowie krążyły lekkie, otulone mętną otoczką myśli. Nie mogłam skupić wzroku.

Ktoś za moimi plecami parsknął śmiechem.

– Te sznurowadła są źle włożone. – Drugie ramię mężczyzny oplotło mnie z lewej strony. Przyciskał się do mnie tak, że między naszymi ciałami nie było nawet centymetra wolnej przestrzeni. Poczułam, jak w gardle wzbiera mi coś, co do złudzenia przypominało kwas.

Wokół nas zrobiło się zupełnie cicho. Nikt się nie poruszał.

Moje milczenie tylko go rozjuszyło. Bez ostrzeżenia chwycił kosz i przewrócił go tak, że na stół z łoskotem wysypało się kilkadziesiąt par butów. Teraz wszyscy w fabryce patrzyli w tę stronę. Ich wzrok skupił się tylko na mnie.

– Źle, źle, źle, źle, źle! – powtarzał żołnierz, rozrzucając wokół buty. Ale nie miał racji. Wyglądały idealnie. To były tylko buty, lecz doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, kto będzie w nich maszerował. Wiedziałam, co mnie czeka, jeśli się nie przyłożę. – Te, Zielona! Jesteś i głucha, i niema?

W tym momencie odezwał się ostry jak brzytwa, dudniący niczym grzmot głos Sam:

– To mój kosz.

O nie!, pomyślałam z przerażeniem.

Poczułam, jak zaskoczony żołnierz odsuwa się ode mnie. Zawsze się tak zachowywali: jak gdyby zapomnieli, że umiemy używać słów, i to używać ich przeciwko nim.

– Coś ty powiedziała? – warknął. Widziałam, że Sam ma ochotę go wyzwać. Przeżuwała w ustach obelgę jak kawałek cytrynowej gumy.

– Słyszałeś. A może od wdychania pasty do butów umarły ci ostatnie szare komórki, które zostały w tym twoim małym móżdżku?

Wiedziałam, czego oczekuje, kiedy na mnie spojrzała. Wiedziałam, że czeka na to samo, co przed chwilą ofiarowała mnie – wsparcie.

Cofnęłam się o krok i zaplotłam ręce na brzuchu. Nie rób tego, powiedziałam do siebie. Nie. Ona sobie poradzi. Sam nie miała nic do ukrycia i była odważna, ale ilekroć to robiła, ilekroć stawała w mojej obronie, a ja kurczyłam się ze strachu, czułam się jak zdrajczyni. Kolejny raz mój głos zginął pod ciężarem ostrożności i strachu. Gdyby przejrzeli moje dokumenty, gdyby zobaczyli tam puste pola i zechcieli je wypełnić, kara, która by mnie spotkała, byłaby nieporównywalnie gorsza niż jakakolwiek kara nałożona na Sam.

Tak przynajmniej sobie powtarzałam.

Prawy kącik ust mężczyzny podjechał do góry, zamieniając ponurą linię jego warg w kpiący uśmiech.

– Proszę, proszę. Ale się stawia!

Zrób coś. Zrób coś, Ruby, zdawała się mówić Sam. Widziałam to w jej przechylonej głowie i napiętych ramionach. Nie wiedziała, co może mnie za to spotkać. Nie byłam tak odważna jak ona.

Naprawdę chciałam taka być. Tak bardzo tego pragnęłam!

Nie mogę. Nie musiałam wypowiadać tych słów na głos. Bez problemu wyczytała je z mojej twarzy. Widziałam to w jej oczach, jeszcze zanim żołnierz podszedł do niej, chwycił ją za ramię i odciągnął od stołu, ode mnie.

Odwróć się, błagałam w myślach. Jej jasny kucyk podskakiwał przy każdym kroku, kiedy żołnierz SSP wyprowadzał ją z budynku. Odwróć się. Chciałam jej powiedzieć, że bardzo mi przykro. Chciałam, by zrozumiała, że ból ściskający mnie w piersi oraz mdłości nie mają nic wspólnego z gorączką. Rozpaczliwe myśli, które rodziły się w mojej głowie, napawały mnie obrzydzeniem do samej siebie. Skupione dotąd na mnie oczy powoli się odwracały, a żołnierz nie powrócił już, by dalej mnie dręczyć. Nikt nie widział moich łez. Lata temu nauczyłam się płakać w milczeniu, nie wzbudzać zainteresowania. Pozostali nie mieli powodu, by na mnie patrzeć. Znów schowałam się w cieniu, który zostawiła po sobie Sam.

Ten, kto odzywał się bez pozwolenia, musiał spędzić dzień w odosobnieniu, przykuty kajdankami do słupka w ogrodzie, niezależnie od temperatury czy pogody. Widziałam już zsiniałe z zimna dzieciaki, które siedziały na śniegu i nie miały nawet koca, aby się przykryć. Latem karze towarzyszyły poparzenia słoneczne. Dzieciaki były oblepione błotem, a wolną ręką rozdrapywały bąble po ukąszeniach owadów. Jak można się było spodziewać, za odpyskowanie członkom SSP groziła taka sama kara, z tą różnicą, że winowajca nie otrzymywał jedzenia, a w niektórych przypadkach nawet wody.

Kara za powtarzające się przewinienia była tak straszna, że kiedy dwa dni później Sam wróciła do naszego baraku, nie chciała lub nie mogła o niej mówić. Weszła do budynku zmarznięta i przemoczona lodowatym deszczem. Wyglądała, jakby wcale przez ten czas nie spała, podobnie jak ja. Ześlizgnęłam się ze swojej pryczy i podbiegłam do niej, jeszcze zanim znalazła się w połowie drogi do łóżka.

Objęłam ją, ale odsunęła się ode mnie. Jej zaciśnięta szczęka nadała jej przerażający wygląd. Wysmagane zimnym wiatrem policzki i nos miały jasnoczerwony kolor, lecz nie widać było żadnych ran ani siniaków. Jej oczy nie były nawet spuchnięte od płaczu jak moje. Zauważyłam jedynie, że lekko kulała, ale gdybym nie wiedziała, co zaszło, uznałabym po prostu, że ma za sobą pracowity dzień w ogrodzie.

– Sam – powiedziałam, brzydząc się swojego drżącego głosu. Nie zatrzymała się. Spojrzała na mnie dopiero, gdy znalazłyśmy się przy naszym łóżku. Położyła na kołdrze zaciśniętą pięść, żeby podciągnąć się na swoją pryczę. – Powiedz coś… – błagałam.

– Nic nie zrobiłaś – jej głos był niski i zachrypnięty, jak gdyby nie używała go od wielu dni.

– Nie powinnaś była…

Spuściła głowę. Długie, splątane pasma włosów opadły jej na ramiona i policzki, zakrywając twarz. Wtedy zdałam sobie sprawę, że łącząca nas więź się zrywa. Czułam, że odpływam, dryfuję w nieznanym kierunku, i że nie ma nic, czego mogłabym się chwycić. Stałam tuż obok niej, ale dzielący nas dystans był jak kanion, którego nie umiałam pokonać.

– Masz rację – odparła po chwili Sam. – Nie powinnam była nic robić. – Zaczerpnęła powietrza. – Ale co wtedy stałoby się z tobą? Po prostu byś tam stała i pozwoliła, by dalej cię dręczyli. Wcale byś się nie broniła.

W końcu spojrzała mi prosto w oczy, a ja marzyłam jedynie o tym, by odwróciła wzrok. Jej źrenice błyszczały ze złości, ciemniejsze niż kiedykolwiek.

– Mówią do ciebie te okropne rzeczy, krzywdzą cię, a ty nigdy się nie bronisz. Ja wiem, Ruby… Wiem, że taka już jesteś, ale czasem zastanawiam się, czy ty się tym w ogóle przejmujesz? Dlaczego chociaż raz im się nie postawisz?

Mimo że mówiła szeptem, w jej głosie była dziwna szorstkość, przez którą miałam wrażenie, że lada chwila zacznie krzyczeć albo wybuchnie płaczem. Spojrzałam w dół na jej palce, którymi skubała brzeżek szortów. Jej ruchy były tak nerwowe i szybkie, że ledwo zauważyłam zaognione, czerwone ślady na jej nadgarstkach.

– Sam… Samantha…

– Chciałabym tylko… – Z trudem przełknęła ślinę. Łzy drżały na jej rzęsach, ale nie spadły. – Chciałabym zostać sama. Chociaż przez chwilę.

Nie powinnam była wyciągnąć do niej rąk. Z wyczerpania i gorączki ledwo mogłam ustać na nogach. Trawiła mnie głęboka nienawiść do samej siebie. Pomyślałam wtedy jednak, że jeśli uda mi się powiedzieć jej prawdę – jeśli uda mi się jej wyjaśnić, przestanie na mnie patrzeć w ten sposób. Zrozumie, że ostatnią, absolutnie ostatnią rzeczą, której pragnęłam, było to, by z mojego powodu spotkała ją krzywda. Oprócz niej nie miałam tu nikogo.

Jednak gdy tylko moje palce musnęły jej ramię, ziemia usunęła mi się spod nóg. Ogień zajął końcówki moich włosów i ogarnął całą czaszkę. Gorączka, która wydawała się mijać, powróciła i świat zatopił się w szarości. Beznamiętną twarz Sam zastąpiły palące jak rozżarzone żelazo wspomnienia, które nie należały do mnie: szkolna tablica zapisana równaniami matematycznymi, kopiący w ogródku golden retriever, oddalający się i przybliżający grunt widziany z perspektywy huśtawki, warzywa wyciągane z ziemi w ogrodzie, ceglana ściana na tyłach stołówki odciskająca się na mojej twarzy, kiedy z każdej strony spadały na mnie ciosy szybkie jak seria z migawki aparatu fotograficznego.

Po tym, jak wróciłam do siebie, wciąż patrzyłyśmy sobie w oczy. Przez chwilę wydawało mi się, że w jej ciemnych, błyszczących tęczówkach widzę odbicie własnej twarzy. Jednak Sam nie patrzyła na mnie: spoglądała w przestrzeń, na powoli i leniwie wirujące w powietrzu drobinki kurzu za moimi plecami. Znałam to nic niewidzące spojrzenie. Lata temu widziałam je u swojej matki.

– Jesteś tu nowa? – zapytała. Wydawała się zaskoczona i zlękniona. Przesunęła wzrokiem po mojej twarzy, zjechała w dół, aż po kościste kolana, po czym znów spojrzała mi w oczy. Zaczerpnęła powietrza, jak gdyby wynurzała się z wody po dłuższym czasie spędzonym w głębinach. – Masz jakieś imię?

– Ruby – wyszeptałam. Następne słowo miało wyjść z moich ust dopiero niemal po upływie roku.

4

OBUDZIŁY MNIE ZIMNA WODA I ŁAGODNY KOBIECY GŁOS.

– Wszystko w porządku – powtarzała kobieta. – Wszystko będzie dobrze.

Nie wiem, kogo chciała oszukać, ale ja nie zamierzałam dać się nabrać na jej słodkie kłamstewka.

Pozwoliłam, by ponownie zwilżyła mi twarz ręcznikiem. Kiedy się zbliżyła, chłonęłam jej ciepło. Pachniała rozmarynem i tym, co znałam z przeszłości. Przez chwilę, dosłownie przez ułamek sekundy, jej dłoń leżała na mojej, a ja czułam, że tego nie zniosę.

To nie był mój dom, a ta kobieta nie była moją matką. Łapczywie wciągałam powietrze, rozpaczliwie próbując powstrzymać emocje. Nie mogłam płakać – ani przy niej, ani przy żadnym innym dorosłym. Nie chciałam dać im tej satysfakcji.

– Nadal cię boli?

Otworzyłam oczy tylko dlatego, że to ona po kolei uniosła mi jedną, a potem drugą powiekę, świecąc w nie intensywnym światłem. Chciałam zasłonić twarz dłońmi, ale moje ręce unieruchomione były pasami. Próba uwolnienia się z nich skończyłaby się porażką.

Kobieta cmoknęła i zrobiła krok w tył, a wraz z nią oddaliła się ziołowa woń. Kiedy w powietrzu wyczułam zapach środków antyseptycznych i wody utlenionej, od razu domyśliłam się, gdzie jestem.

W infirmerii nierównymi falami rozchodziły się to narastające, to cichnące dźwięki. Słychać było krzyczące z bólu dziecko, stukot butów o białe kafelki, skrzypienie wózka inwalidzkiego… Miałam wrażenie, że znajduję się nad tunelem i przyciskam ucho do ziemi, nasłuchując szumu przejeżdżających pode mną samochodów.

– Ruby?

Kobieta miała na sobie niebieski strój chirurga, na który narzuciła biały fartuch. Jej blada skóra i płowe włosy sprawiały, że niemal ginęła na tle zaciągniętej dookoła mojego łóżka zasłony. Kiedy przyłapała mnie na tym, że się jej przyglądam, na jej twarzy pojawił się śliczny, szeroki uśmiech.

Była najmłodszą lekarką, jaką widziałam w Thurmond, chociaż prawdę mówiąc, moje wizyty w infirmerii można było policzyć na palcach jednej ręki. Przebywałam w niej raz, kiedy zachorowałam na grypę żołądkową i odwodniłam się po czymś, co Sam nazwała popisowym puszczaniem pawia, a potem drugi, kiedy zwichnęłam nadgarstek. W obu przypadkach dotyk pomarszczonych dłoni lekarzy sprawił, że czułam się jeszcze gorzej niż przed wizytą w infirmerii. Nie ma skuteczniejszego lekarstwa na przeziębienie niż myśl o starym zboczeńcu wydzielającym woń alkoholu zmieszanego z cytrynowym mydłem do rąk.

Ta kobieta… była jak z innego świata.

– Nazywam się doktor Begbie. Jestem wolontariuszką z firmy Leda Corporation.

Skinęłam głową, a mój wzrok padł na przypiętą do kieszeni jej fartucha złotą broszkę w kształcie łabędzia.

Lekarka nachyliła się do mnie.

– Jesteśmy dużą firmą medyczną, która przeprowadza badania i deleguje lekarzy do obozów, gdzie następnie pomagają się oni wami zajmować. Jeżeli wolisz, możesz mi mówić Cate i nie zawracać sobie głowy tytułami.

No pewnie. Wpatrywałam się w jej wyciągniętą do mnie dłoń. Między nami zawisła cisza, przerywana łomotaniem w mojej głowie. Po chwili niezręcznego milczenia doktor Begbie schowała rękę z powrotem do kieszeni fartucha, najpierw jednak jej dłoń spoczęła na pasie, którym moja lewa ręka przymocowana była do poręczy łóżka.

– Wiesz, gdzie jesteś, Ruby? Pamiętasz, co się stało?

Przed tym czy po tym, jak Wieża próbowała usmażyć mi mózg?, pomyślałam, nie mogłam jednak wypowiedzieć tego na głos. W towarzystwie dorosłych lepiej było nic nie mówić. Zazwyczaj słyszeli coś, po czym przetwarzali to w coś zupełnie innego. Nie zamierzałam robić nic, co pozwalałoby im mnie skrzywdzić.

Minęło osiem miesięcy, odkąd ostatni raz się odezwałam. Nie wiedziałam, czy w ogóle potrafię jeszcze mówić.

Jakimś cudem lekarka odgadła pytanie, które aż wyrywało mi się z ust.

– Włączyli paralizator, ponieważ w stołówce doszło do bójki. Wygląda na to, że… sprawy wymknęły się spod kontroli.

Mało powiedziane. Władze obozu używały białego szumu czy – jak sami go nazywali – paralizatora, aby nas uspokoić. Na nich w żaden sposób to nie wpływało. Przypominał gwizdek dla psów – jego dźwięk dostrojony był tak, że wyłapywały go i przetwarzały tylko mózgi odmieńców takich jak my.

Władze obozu włączały go z najróżniejszych powodów. Czasem tylko dlatego, że jakieś dziecko przez przypadek użyło swoich umiejętności, a innym razem po to, by ukarać nieposłuszeństwo w jednym z baraków. Niezależnie od przyczyny, zawsze kierowano dźwięk w stronę budynku, w którym znajdowały się winne dzieciaki. Jeśli tym razem użyto go na terenie całego obozu, puszczając go z głośników tak, by wszyscy mogli go słyszeć, to sprawy naprawdę musiały wymknąć się spod kontroli. Pewnie bali się, że ktoś wskrzesił iskrę, która mogłaby rozniecić w nas ogień.

Doktor Begbie bez wahania uwolniła z pasów moje nadgarstki oraz kostki. Ręcznik, którym wycierała mi twarz, zwisał z poręczy łóżka. Kapała z niego woda, a przez jego białą tkaninę przebijały czerwone plamy krwi.

Dotknęłam ręką ust, policzków i nosa. Nie byłam szczególnie zaskoczona, kiedy odjąwszy palce od twarzy, zobaczyłam, że splamione są ciemną krwią. Zaschła ona też pomiędzy moimi nozdrzami a ustami, jak gdyby ktoś uderzył mnie prosto w nos.

Próba podciągnięcia się do pozycji siedzącej była najgorszym pomysłem, na jaki mogłam wpaść. W piersi poczułam rozdzierający ból. Ani się spostrzegłam, a opadłam z powrotem na plecy. Doktor Begbie natychmiast znalazła się przy mnie i podniosła metalowe łóżko do pozycji pionowej.

– Masz poobijane żebra – powiedziała.

Próbowałam głęboko wciągnąć powietrze, ale moja klatka piersiowa była tak ściśnięta, że pozwalała mi jedynie na zduszony wdech. Lekarka musiała tego nie zauważyć, ponieważ spojrzała na mnie tym swoim łagodnym wzrokiem, po czym zagadnęła:

– Mogę zadać ci kilka pytań?

Już sam fakt, że mnie o to zapytała, był niezwykły. Patrzyłam na nią badawczo, szukając żarzącej się nienawiści, która mogła się kryć pod warstwą widocznej na jej twarzy łagodności. Szukałam strachu czającego się w jej czułych oczach, obrzydzenia skrywanego w kąciku ust. Nie dostrzegłam nawet rozdrażnienia.

Jakiś biedny chłopiec na łóżku po mojej prawej stronie zaczął wymiotować. Widziałam ciemny zarys jego sylwetki, który przebijał przez zasłonkę niczym cień. Z nim nikt nie siedział. Nikt nie trzymał go za rękę. Był sam na sam z miską na wymiociny, podczas gdy ja siedziałam tuż obok, a serce waliło mi ze strachu, że czuwająca przy moim łóżku księżniczka będzie musiała mnie uśpić niczym wściekłego psa. Nie wiedziała, czym jestem – nie mogła tego wiedzieć.

Popadasz w paranoję, powiedziałam do siebie. Weź się w garść.

Doktor Begbie wyciągnęła długopis z luźnego koka.

– Ruby, czy po tym, jak włączono paralizator, upadłaś do przodu i uderzyłaś się w twarz?

– Nie – powiedziałam. – Byłam już wtedy na ziemi. – Nie wiedziałam, ile mogę jej zdradzić. Uśmiech na jej twarzy powiększył się i zauważyłam, że była w nim jakaś… satysfakcja.

– Czy po paralizatorze często doświadczasz tak silnego bólu i krwawienia?

Poczułam ból w piersi, ale nie miał on nic wspólnego z potłuczonymi żebrami.

– Rozumiem, że nie… – Nie widziałam, co pisze, zauważyłam jedynie, że skrobała długopisem po papierze w takim tempie, jak gdyby brała udział w jakimś konkursie.

Zawsze gorzej znosiłam biały szum niż pozostałe dziewczęta w moim baraku, ale krew…? Nigdy.

Pisząc w notatniku, doktor Begbie cichutko nuciła pod nosem. Wydawało mi się, że była to piosenka Rolling Stonesów.

Ona współpracuje z władzami obozu, przypomniałam sobie. Jest jedną z nich.

Ale… w innych okolicznościach, mogłaby nie być. Mimo że nosiła fartuch, doktor Begbie wyglądała na niewiele starszą ode mnie. Miała młodą twarz, co poza murami obozu pewnie znacznie utrudniało jej życie. Zawsze wydawało mi się, że ludzie urodzeni przed Generacją Świrów mają szczęście. Nie znali strachu, który odczuwaliśmy na myśl o przejściu z dzieciństwa w okres dorastania. Z tego, co wiedziałam, nastolatki, które ukończyły trzynaście lat, zanim zaczęto zamykać dzieciaki w obozach, mogły odetchnąć z ulgą – udało im się ominąć Obóz Odmieńców na planszy życia i otrzymać przepustkę prosto do Normalności. Jednak kiedy spoglądałam na doktor Begbie – na jej twarz pokrytą głębokimi zmarszczkami, których nie powinno się widzieć u osoby w jej wieku, nie byłam już taka pewna, że wszyscy wyszli z tego bez szwanku. Tak czy owak, ich los był lepszy niż nasz.

Zdolności. Moce, które wymykały się naukowym wyjaśnieniom, umiejętności mentalne tak niezwykłe, że lekarze i naukowcy nazwali całe nasze pokolenie Pokoleniem Psi. Przestano uważać nas za ludzi. Nasze umysły nie wpasowywały się w ten szablon.

– Z karty chorego wynika, że w czasie selekcji przydzielono cię do grupy „ponadprzeciętnie inteligentnych” – powiedziała po chwili doktor Begbie. – Czy naukowiec, który cię badał, przeprowadził wszystkie testy?

Zmroziło mnie. Może i nie rozumiałam wielu spraw, a edukację skończyłam na poziomie czwartej klasy szkoły podstawowej, ale wiedziałam, kiedy ktoś próbuje ze mnie wyciągnąć jakieś informacje. SSP bez skrupułów przerzuciło się na taktykę zastraszania, ale w przeszłości bywało, że przesłuchiwało nas łagodnym tonem. Ich fałszywe współczucie cuchnęło jak nieświeży oddech.

Czy ona wie? Może kiedy byłam nieprzytomna, przeprowadziła kilka badań i zrobiła mi tomografię mózgu albo zbadała krew czy coś w tym stylu? Jeden po drugim zagięłam wszystkie palce, tak że obie dłonie zaciskałam teraz w pięści.