Mroczna Wieża VII: Mroczna Wieża - Stephen King - ebook + audiobook

Mroczna Wieża VII: Mroczna Wieża ebook i audiobook

Stephen King

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Roland i jego ka-tet zostają rozdzieleni. Pere Callahan toczy swój ostatni bój z wampirami; Susannah jest świadkiem narodzin potwornego Mordreda, a Roland i Eddie utknęli w Maine lat 70.

Po uwolnieniu się od prześladowców Roland wraz z towarzyszami wyrusza do zamku Karmazynowego Króla. Po drodze muszą stoczyć walkę z załogą więzienia Algul Siento, która chce zniszczyć ostatnie Promienie, by doprowadzić do zawalenia się Mrocznej Wieży.
Czy u celu swej wędrówki Roland odnajdzie sens istnienia? Czy kres jego podróży będzie zarazem początkiem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1148

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 29 godz. 8 min

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
4,5 (268 ocen)
175
61
24
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Vintageachmielewski

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita opowieść. Godna dobrej ekranizacji.
10
PiesekMessi

Nie polecam

za duzo usmierconych bohaterow
00
TouDick

Całkiem niezła

Zakończenie zaskakuje ale i rozczarowuje...
00
krokodyllo

Całkiem niezła

Zakończenie nie było w pełni satysfakcjonujące, dziecko Rolanda, odegrało zbyt małą rolę, całość bardzo wciągająca.
00
arris76

Nie oderwiesz się od lektury

Czyż koniec zawsze jest taki jaki sobie byśmy życzyli
00

Popularność




Okładka

O ‌książce

Strona tytułowa

O autorze

Tego ‌autora

Strona redakcyjna

Dedykacja

Motto

CZĘŚĆ PIERWSZA. ‌MAŁY ‌CZERWONY KRÓL. DAN-TETE

Rozdział ‌1. CALLAHAN ‌I WAMPIRY

Rozdział 2. NA ‌FALI

Rozdział ‌3. ‌EDDIE ‌DZWONI

Rozdział ‌4. DAN-TETE

Rozdział ‌5. ‌W DŻUNGLI, ‌STRASZNEJ DŻUNGLI

Rozdział ‌6. ‌NA TURTLEBACK ‌LANE

Rozdział 7. ZNÓW ‌RAZEM

CZĘŚĆ DRUGA. BŁĘKITNE NIEBO. ‌DEVAR-TOI

Rozdział ‌1. ‌DEVAR-TETE

Rozdział ‌2. OBSERWATOR

Rozdział ‌3. BŁYSZCZĄCY DRUT

Rozdział 4. ‌DRZWI ‌DO ‌JĄDRA GROMU

Rozdział 5. ‌STEEK-TETE

Rozdział 6. PAN ‌BŁĘKITNEGO NIEBA

Rozdział 7. KA-SHUME

Rozdział ‌8. ZAPISKI Z DOMKU ‌Z PIERNIKA

Rozdział 9. ‌ŚLADY ‌NA ŚCIEŻCE

Rozdział 10. OSTATNIA ‌NARADA (SEN SHEEMIEGO)

Rozdział 11. ‌ATAK ‌NA ALGUL ‌SIENTO

Rozdział 12. ROZPAD ‌TET

CZĘŚĆ TRZECIA. W TEN OPAR ‌ZIELENI ‌I ZŁOTA. VES’-KA GAN

Rozdział 1. ‌PANI ‌TASSENBAUM JEDZIE NA ‌POŁUDNIE

Rozdział 2. VES’-KA GAN

Rozdział ‌3. ZNÓW ‌NOWY JORK (ROLAND POKAZUJE ‌DOWÓD)

Rozdział 4. FEDIC ‌(DWA WIDOKI)

CZĘŚĆ CZWARTA. ‌BIAŁE ZIEMIE EMPATII. DANDELO

Rozdział ‌1. COŚ ‌POD ZAMKIEM

Rozdział ‌2. ZŁE ZIEMIE

Rozdział 3. ‌ZAMEK KARMAZYNOWEGO KRÓLA

Rozdział ‌4. SKÓRY

Rozdział 5. JOE ‌COLLINS Z ODD’S LANE

Rozdział 6. ‌PATRICK DANVILLE

CZĘŚĆ PIĄTA. SZKARŁATNE ‌POLE. CAN’-KA NO ‌REY

Rozdział 1. ‌BÓL ‌I DRZWI ‌(ŻEGNAJ, MOJA ‌DROGA)

Rozdział ‌2. MORDRED

Rozdział 3. KARMAZYNOWY ‌KRÓL I MROCZNA WIEŻA

SUSANNAH W NOWYM ‌JORKU. EPILOG

KODA. ODKRYTE

DODATEK

OD AUTORA

Przypisy

O książce

Roland ‌i jego ka-tetzostają rozdzieleni. Père ‌Callahan toczy swój ‌ostatni bój ‌z wampirami; Susannah jest ‌świadkiem narodzin potwornego Mordreda, ‌a Roland i Eddie utknęli ‌w Maine lat ‌70.

Po uwolnieniu się ‌od prześladowców ‌Roland ‌wraz z towarzyszami wyrusza ‌do zamku Karmazynowego ‌Króla. Po drodze ‌muszą stoczyć walkę z załogą więzienia Algul Siento, która chce zniszczyć ostatnie Promienie, by doprowadzić do zawalenia się Mrocznej Wieży.

Czy u celu swej wędrowki Roland odnajdzie sens istnienia? Czy kres jego podróży będzie zarazem początkiem?

STEPHEN KING

Wybitny pisarz amerykański, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book. Światową sławę przyniosła mu wydana w 1973 r. powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, zbiory opowiadań i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki, jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Desperacja, Komórka, Uciekinier, Pod kopułą, Czarna bezgwiezdna noc, To, Cujo, Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża.

Proza Kinga należy do najczęściej ekranizowanych, a wśród reżyserów, którzy podejmowali się tego zadania, znaleźli się Brian de Palma, Stanley Kubrick czy David Cronenberg.

Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.

Na podstawie Pana Mercedesa – odznaczonego Edgar Allan Poe Award dla najlepszego kryminału 2014 r. – powstaje miniserial w reżyserii Jacka Bendera (twórcy Lost).

www.stephenking.comwww.stephenking.pl

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

ROSE MADDERDOLORES CLAIBORNEGRA GERALDADESPERACJAREGULATORZYSKLEPIK Z MARZENIAMIBEZSENNOŚĆZIELONA MILAMARZENIA I KOSZMARYKOMÓRKACZWARTA PO PÓŁNOCYCHUDSZYTOBASTIONOCZY SMOKAPO ZACHODZIE SŁOŃCACZTERY PORY ROKUUCIEKINIERCZARNA BEZGWIEZDNA NOCCUJOPODPALACZKAROK WILKOŁAKAMROCZNA POŁOWAWOREK KOŚCIDZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA TOMA GORDONANOCNA ZMIANAŁOWCA SNÓWOSTATNI BASTION BARTA DAWESABLAZEPAN MERCEDESZNALEZIONE NIE KRADZIONEMROCZNA WIEŻAROLAND(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)POWOŁANIE TRÓJKIZIEMIE JAŁOWECZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁWIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZAWILKI Z CALLAPIEŚŃ SUSANNAHMROCZNA WIEŻAPowieści graficzne MROCZNA WIEŻANARODZINY REWOLWEROWCADŁUGA DROGA DO DOMUZDRADAUPADEK GILEADBITWA O JERICHO HILLPOCZĄTEK PODRÓŻYSIOSTRZYCZKI Z ELURIIBITWA O TULLWyłącznie jako audiobook i e-bookStephen King, Joe HillW WYSOKIEJ TRAWIEStephen King, Stewart O’NanTWARZ W TŁUMIE

Tytuł oryginału:THE DARK TOWER VII: THE DARK TOWER

Copyright © Stephen King 2004All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Zbigniew A. Królicki 2006

Redakcja: Barbara Nowak

Ilustracja na okładce: Vincent Chong

Opracowanie graficzne okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-281-9

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: 88em.eu

Ten, kto mówi, a nikt go nie słucha, jest niemy.

Tak więc, Wytrwały Czytelniku, ta ostatnia księga cykluMrocznej Wieży

Jest zadedykowana Tobie.

Długich dni i przyjemnych nocy.

Nic nie słychać? Choć gwar dokoła? Wzrastał przecież

Jak gdyby dźwięk dzwonu. Wymieniał mi imiona

Wszystkich awanturników przepadłych, mnie podobnych –

Jaki ten był silny, tamten jaki zuchwały,

Jakie ów miał szczęście – a każdy już zgubiony!

Zgubiony! Dźwięk jeden – lata klęsk mi obwieścił.

I oto tam stali rzędem na stoku – zebrani,

By i na mój koniec patrzeć – żywa rama

Do jeszcze jednego portretu; w blasku łuny

Ujrzałem ich wszystkich i poznałem. A jednak,

Wciąż nieustraszony, do ust mój róg podniosłem

I zadąłem: „Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął”.

Robert BrowningSir Roland pod Mroczną Wieżą stanął

Urodziłem się

Z sześciostrzałowcem w dłoni

I z bronią

Stać będę, aż przyjdzie koniec

Bad Company

Kim się stałem?

Mój przyjaciel najlepszy

Jak wszyscy, których znałem

Odchodzi, by nie wrócić

Zabierzcie sobie pospołu

Moje imperium popiołu

Ja każdego zawiodę

Ja każdego zranię

Trent Reznor

CZĘŚĆ PIERWSZAMAŁY CZERWONY KRÓLDAN-TETE

Rozdział 1CALLAHAN I WAMPIRY

1

Ojciec Don Callahan był niegdyś katolickim proboszczem w miasteczku zwanym Salem, którego nie ma już na żadnej mapie. Nie przejmował się tym. Takie koncepcje jak rzeczywistość przestały mieć dla niego znaczenie.

Były kapłan trzymał teraz w dłoni dziwny artefakt, figurkę żółwia wyrzeźbioną w kości słoniowej. Posążek miał lekko wyszczerbiony pysk, a na grzbiecie rysę w kształcie znaku zapytania, lecz mimo to był piękny.

Piękny i potężny. Trzymając go w dłoni, Callahan czuł jego moc, mrowiącą jak prąd.

– Jaki piękny – szepnął do stojącego przy nim chłopca. – To Żółw Maturin. Maturin, prawda?

Chłopcem był Jake Chambers, który pokonał długą drogę, żeby wrócić tutaj, na Manhattan, niemal do punktu wyjścia.

– Nie wiem – odparł. – Prawdopodobnie. Ona nazywa go sköldpadda. Ten żółw może nam pomóc, ale nie zabije bandytów, którzy tam na nas czekają.

Ruchem głowy wskazał Dixie Pig. Zastanawiał się, czy mówiąc „ona”, miał na myśli Susannah czy Mię. Kiedyś powiedziałby, że to bez znaczenia, gdyż obie były ściśle związane ze sobą. Teraz jednak uważał, że to ma albo niebawem będzie miało znaczenie.

– Będziesz? – zapytał Jake, co oznaczało: Będziesz dzielny? Będziesz walczył? Będziesz zabijał?

– O tak – odparł spokojnie Callahan. Wepchnął kościanego żółwia o mądrych oczach i zadrapanym grzbiecie do kieszeni na piersi, razem z dodatkowymi nabojami, po czym przez materiał poklepał figurkę, upewniając się, że jest bezpieczna. – Będę strzelał, póki nie skończą się kule albo póki nie padnę. Jeśli skończą się kule, a ja będę żył, będę walił… kolbą.

Pauza była tak krótka, że Jake nawet jej nie zauważył. A jednak w tym ułamku sekundy Biel przemówiła do ojca Callahana. Była siłą, którą znał od dawna, jeszcze z czasów dzieciństwa, chociaż później wątpił w nią przez kilka lat, stopniowo przestawszy rozumieć pierwotną moc. Lecz tamte dni minęły i Biel znowu była jego, dziękować Bogu.

Jake skinął głową i powiedział coś, co Callahan ledwie dosłyszał. Słowa chłopca nie miały żadnego znaczenia. Natomiast miały je słowa

(Gana)

być może zbyt wielkiego, aby zwać go Bogiem.

Chłopiec musi żyć, wibrował głos. Cokolwiek się tu zdarzy, cokolwiek się stanie, chłopiec musi żyć. Twoja rola w tej historii już prawie się zakończyła. Jego nie.

Przeszli obok umieszczonej na chromowanym słupku tabliczki z napisem (WSTĘP WZBRONIONY! WŁASNOŚĆ PRYWATNA). Miedzy nimi truchtał Ej, najlepszy przyjaciel Jake’a, z podniesionym łbem i kłami jak zwykle odsłoniętymi w szerokim uśmiechu. Na szczycie schodów Jake sięgnął do płóciennej torby, którą Susannah-Mia zabrała z Calla Bryn Sturgis, i wyjął dwa talerze. Stuknął jednym o drugi, kiwnął głową, słysząc metaliczny brzęk, po czym powiedział:

– Pokaż, co masz.

Callahan wyjął rugera. Kiedyś Jake zabrał tę broń z Calla New York, a teraz znalazła się tu z powrotem. Życie to krąg, i Bogu dzięki. Père na moment podniósł lufę rugera na wysokość prawego policzka, jakby szykował się do pojedynku. Potem dotknął kieszeni na piersi, z nabojami i żółwiem. Sköldpadda.

Jake skinął głową.

– Tam, w środku, jesteśmy razem. Zawsze razem, z Ejem między nami. Zaczniemy na trzy i nie skończymy, dopóki będziemy żyli.

– Nie skończymy.

– Właśnie. Gotów?

– Oczywiście. Bóg z tobą, chłopcze.

– I z tobą, Père. Raz… dwa… trzy.

Jake otworzył drzwi. Równym szeregiem weszli w półmrok przesycony słodkawą wonią pieczonego mięsa.

2

Jake szedł z przekonaniem, że idzie na śmierć, pamiętając o dwóch rzeczach, które powiedział mu Roland Deschain, jego prawdziwy ojciec. Bitwy trwające pięć minut rodzą legendy żyjące tysiąc lat. Oraz: Kiedy przyjdzie twój dzień, nie musisz umierać szczęśliwy, lecz powinieneś umierać z satysfakcją, gdyż przeżyłeś swoje życie od początku po kres, zawsze służąc ka.

Jake Chambers z satysfakcją rozejrzał się po Dixie Pig.

3

I ujrzał wszystko z krystaliczną jasnością. Zmysły miał tak wyostrzone, że czuł nie tylko zapach pieczonego mięsa, ale i rozmarynu, którym je natarto; słyszał nie tylko spokojny rytm swojego oddechu, lecz także miarowy niczym przybój szum krwi, płynącej w górę, w kierunku mózgu, i spływającej w dół, ku sercu.

Pamiętał również inne stwierdzenie Rolanda, że nawet najkrótsza potyczka, od pierwszego strzału do upadku ciała, wydaje się długa jej uczestnikom. Czas wydłuża się i rozciąga w nieskończoność. Jake pokiwał wówczas głową, udając, że rozumie.

Teraz rozumiał.

Przede wszystkim pomyślał, że jest ich zbyt wielu – po prostu za dużo. Ocenił, że jest ich około setki, w większości ci, których Père Callahan nazywał „siepaczami”. (Były wśród nich kobiety, ale Jake nie wątpił, że do nich również odnosi się to określenie). Tu i ówdzie dostrzegł postacie, które niewątpliwie były wampirami: znacznie szczuplejsze, a niektóre chude jak kije, o popielatoszarej cerze i spowite ciemnobłękitną aurą.

Ej stał przy nodze Jake’a, ze skupionym wyrazem lisiego pyszczka, cicho skomląc.

Unosząca się w powietrzu woń pieczystego nie była zapachem wieprzowiny.

4

Za drzwiami rozdzielamy się. Na odległość dziesięciu stóp… jeśli będziemy mieli tyle wolnego miejsca. Rozumiesz, Père? – tak powiedział Jake na chodniku i zbliżając się do podium maître d’, Callahan zaczął przesuwać się w prawo od chłopca, aby zachować zaleconą odległość.

Jake powiedział mu również, żeby krzyczał, najgłośniej i najdłużej jak potrafi, i Callahan już otwierał usta, żeby to zrobić, kiedy znowu przemówiła do niego Biel. Tylko jednym słowem, ale to wystarczyło.

Sköldpadda, powiedziała.

Callahan wciąż trzymał rugera na wysokości prawego policzka. Teraz lewą ręką sięgnął do kieszeni na piersi. Nie widział wszystkiego z taką krystaliczną jasnością jak jego młody towarzysz, lecz i tak dostrzegał wiele: jaskrawy pomarańczowo-szkarłatny flambeaux ścian, świece na każdym stole umieszczone w szklanych kloszach lampionów, upiornie żółtawo lśniące serwety. Na ścianie z lewej strony sali wisiał gobelin ukazujący rycerzy ucztujących ze swymi damami przy biesiadnym stole. Sprawiał wrażenie – Callahan nie był pewien dlaczego, gdyż słane przez obraz bodźce były nazbyt subtelne – że ci ludzie właśnie uspokajali się po jakimś gwałtownym wydarzeniu, na przykład pożarze w kuchni albo wypadku samochodowym na ulicy.

A może któraś z dam urodziła dziecko, pomyślał Callahan, zaciskając dłoń na żółwiu. To zawsze dobry przerywnik między przekąskami a głównym daniem.

– Oto nadchodzą ka-mais z Gilead! – wykrzyknął ktoś z nerwowym podnieceniem.

Callahan był prawie pewien, że to nie mógł być ludzki głos. Wydawał się zbyt brzęczący. Dostrzegł stworzenie przypominające jakąś monstrualną hybrydę ptaka i człowieka. Stwór stał na odległym końcu sali, miał na sobie zwykłe dżinsy i gładką białą koszulę, lecz jego głowę pokrywały ciemnożółte i gładkie pióra, a ślepia były niczym krople smoły.

– Brać ich! – wrzasnął ten upiornie zabawny stwór, odrzucając na bok serwetkę.

Pod nią miał jakiś dziwny przedmiot. Callahan domyślił się, że to broń, chociaż przypominała coś, co można zobaczyć w serialu Star Trek. Jak też to nazywali? Fazer? Paralizator?

Nieważne. Callahan trzymał w dłoni znacznie lepszą broń i chciał mieć pewność, że oni wszyscy ją zobaczą. Zrzucił z najbliższego stołu tabliczkę z numerem oraz szklany klosz ze świecą, po czym ze zręcznością magika zerwał z blatu obrus. Najgorsza rzecz to zaplątać się w decydującej chwili w fałdy lnu. Następnie – ze zręcznością, o jakiej nawet nie marzył jeszcze tydzień wcześniej – wskoczył na krzesło i wszedł na stół. Znalazłszy się na nim, podniósł rękę, zaciskając palce na dolnej części skorupy żółwia, pozwalając tamtym dobrze się przyjrzeć.

Mógłbym coś zanucić, pomyślał. Może Midnight Becomes You albo I Left My Heart in San Francisco.

W tym momencie znajdowali się w Dixie Pig dokładnie od trzydziestu czterech sekund.

5

Nauczyciele spotykający się z dużymi grupami młodzieży na sali wykładowej lub w szkolnej auli powiedzą wam, że nastolatki, nawet świeżo wykąpane i czyste, roztaczają woń hormonów, tak intensywnie produkowanych przez ich ciała. Każda grupa zestresowanych ludzi wydziela podobny zapach i Jake swymi nadzwyczaj wyostrzonymi zmysłami tutaj też go wyczuł. Kiedy mijali podium maître d’ (głównego szantażysty, jak zwykł nazywać go ojciec Jake’a), zapach gości był jeszcze słaby – woń ludzi dochodzących do siebie po jakimś emocjonującym wydarzeniu. Kiedy jednak stwór na końcu sali krzyknął, Jake wyraźniej poczuł tę woń. Metaliczny zapach, dostatecznie przypominający odór krwi, żeby zwiększyć napięcie i jeszcze bardziej wyostrzyć zmysły. Tak, zauważył, że Ptak Dziwak zrzuca serwetę; owszem, zauważył ukrytą pod nią broń i wiedział, że stojący na stole Callahan jest łatwym celem. Jake przejął się tym znacznie mniej niż groźbą, jaką niósł głos Ptaka Dziwaka. Odchylił do tyłu prawą rękę, zamierzając rzucić pierwszy z dziewiętnastu talerzy i amputować głowę z rozdziawionymi ustami, kiedy Callahan podniósł w górę żółwia.

To się nie uda, nie tutaj, pomyślał Jake, lecz zanim zdążył do końca sformułować tę myśl, pojął, że to jednak działa. Świadczył o tym ich zapach, w którym nie było już agresji. Ci, którzy zaczęli wstawać od stołów – siepacze z ziejącymi czerwienią dziurami w czołach, wampiry spowite jaśniejszą i intensywniejszą błękitną aurą – gwałtownie usiedli z powrotem, jakby nagle przestali panować nad swoimi mięśniami.

– Brać ich, to ci, których Sayre… – Ptak Dziwak zamilkł. Jego lewa dłoń – jeśli takie paskudne szpony można nazwać dłonią – dotknęła kolby dziwnej broni i opadła. Błysk w ptasich ślepiach przygasł. – To ci, których Sayre… S-S-Sayre… – Znowu zamilkł. Po chwili pisnął: – Och, sai, cóż za piękną rzecz trzymasz w ręce?

– Wiesz, co to jest – odparł Callahan.

Jake szedł dalej i Callahan, pamiętając o tym, co młody rewolwerowiec powiedział mu na zewnątrz – pilnuj, bym za każdym razem gdy spojrzę w prawo, widział twój profil – zeskoczył ze stołu i ruszył naprzód, wciąż trzymając żółwia w górze. Niemal czuł panującą w sali ciszę, ale…

Była jeszcze jedna sala. Sądząc po dolatujących z niej śmiechach i ochrypłych wrzaskach, całkiem blisko, i trwała w niej uczta. Po lewej. Za gobelinem z biesiadującymi rycerzami i damami. Coś się tam dzieje, pomyślał Callahan, i zapewne nie jest to przyjacielska partyjka pokera.

Usłyszał przyspieszony i cichy oddech wiecznie uśmiechniętego Eja, jak sapanie małego silnika. I jeszcze coś. Głośny grzechot, któremu towarzyszyło ciche i szybkie szczękanie. Zimny dreszcz niepokoju przeszedł po plecach Callahana. Coś kryło się pod stołami.

Ej zauważył nacierające insekty i zastygł jak pies myśliwski, z podniesioną łapą i wyciągniętym pyskiem. Przez moment poruszał się tylko pokryty ciemną i aksamitną skórą nos, marszczący się, gdy Ej pokazywał ostre jak igły kły, wygładzający się i znowu marszczący.

Owady nacierały. Czymkolwiek były, Żółw Maturin w uniesionej dłoni Père Callahana nie robił na nich wrażenia. Gruby facet w smokingu z szerokimi klapami wykrztusił niemal pytająco do Ptaka Dziwaka:

– Nie mieli dotrzeć dalej niż tu, Meiman, ani stąd uciec. Kazano nam…

Ej skoczył, warcząc przez zaciśnięte kły. Ten pomruk nie przypominał żadnego z wydawanych przez niego zwykle dźwięków; Callahanowi kojarzył się z napisem w komiksowym dymku. Arrrr!

– Nie! – krzyknął zaniepokojony Jake. – Ej, nie!

Na okrzyk chłopca śmiechy i gwar za gobelinem ucichły, jakby ucztujący tam nagle zdali sobie sprawę, że w pierwszej sali coś się zmieniło.

Ej nie zwrócił uwagi na okrzyk Jake’a. Błyskawicznie zmiażdżył trzy owady, jednego po drugim. Obrzydliwy trzask pękających pancerzy odbił się głośnym echem w nagłej ciszy. Bumbler nie próbował jeść tych insektów wielkości myszy, tylko energicznym ruchem głowy cisnął je w kąt i wyszczerzył kły w złowrogim uśmiechu.

Pozostałe owady wycofały się pod stoły.

Jest do tego stworzony, pomyślał Callahan. Może kiedyś wszystkie bumblery to robiły. Tak jak niektóre teriery są szkolone do…

Ochrypły krzyk zza gobelinu przerwał mu te rozmyślania.

– Humes! Ka-humes!

Callahan miał absurdalną chęć zawołać: Gesundheit!

Zanim zdążył wykrzyknąć cokolwiek, nagle jego myśli wypełnił głos Rolanda.

6

– Jake, idź.

Chłopiec ze zdumieniem spojrzał na Père Callahana. Szedł ze skrzyżowanymi rękami, gotowy rzucić talerzem w pierwszego, kto śmie się poruszyć. Ej znów truchtał przy jego nodze, chociaż nieustannie poruszał łbem na boki, wodząc ślepkami błyszczącymi z podniecenia na myśl o kolejnej potyczce.

– Pójdziemy razem – powiedział Jake. – Nic nam nie zrobią, Père! I jesteśmy już blisko. Prowadzili ją tędy… przez tę salę… a potem przez kuchnię…

Callahan nie zwracał na niego uwagi. Wciąż wysoko trzymając żółwia (jak latarnię w ciemnej jaskini), szedł w kierunku gobelinu. Cisza za nim była straszniejsza od krzyków i gorączkowych, ochrypłych śmiechów. Była niczym wycelowana broń. Chłopiec stanął.

– Idź, póki możesz – rzekł Callahan, siląc się na spokój. – Dołącz do niej, jeśli zdołasz. Tego życzy sobie twój dinh. Taka jest również wola Bieli.

– Nie zdołasz…

– Idź, Jake!

Siedzący w Dixie siepacze, przestraszeni lub nie widokiem sköldpadda, zaczęli mamrotać lękliwie, gdy usłyszeli te słowa, i trudno się dziwić, gdyż głos dobywający się z ust Callahana nie był jego głosem.

– Masz jeszcze szansę i musisz ją wykorzystać! Znajdź ją! Rozkazuję ci jako twój dinh!

Jake szeroko otworzył oczy, słysząc, że Callahan mówi głosem Rolanda. Opadła mu szczęka. Potoczył wokół oszołomionym wzrokiem.

Na sekundę przed tym, zanim gobelin po lewej został odgarnięty na bok, Callahan zauważył coś, czego mniej spostrzegawcze oczy zapewne by nie dostrzegły: będące głównym daniem pieczyste miało ludzką postać. Ci rycerze i ich damy jedli ludzkie ciało i pili ludzką krew. Obraz na gobelinie przedstawiał ucztę kanibali.

W następnej chwili prastare stwory przerwały swoją wieczerzę, odrzuciły na bok obsceniczną kotarę i z wrzaskiem wpadły do sali, szczerząc wielkie kły, które nie pozwalały im domknąć zdeformowanych pysków. Ich oczy były czarne jak smoła, a skóra na policzkach i czołach – a nawet na grzbietach rąk – porośnięta twardą szczeciną. Podobnie jak wampiry w jadalni, one również były otoczone poświatą, ale jadowicie fioletową, tak ciemną, że niemal czarną. Z kącików ich oczu i ust sączył się śluz. Wpadły z wrzaskiem i śmiechem, a wydawało się, że nie tworzą tych dźwięków, lecz wychwytują je wprost z powietrza, jak coś obdarzonego własnym życiem.

Callahan znał je. Oczywiście, że je znał. Czyż nie został niegdyś wysłany tutaj przez jednego z nich? Były to prawdziwe wampiry, pierwszego stopnia, ukrywane i teraz wypuszczone na intruzów.

Uniesiony w powietrze żółw wcale ich nie powstrzymał.

Callahan ujrzał wytrzeszczone, błyszczące ze zgrozy oczy Jake’a, który na widok potworów zapomniał o swojej misji.

Nie wiedząc, co wydobędzie się z jego ust, dopóki nie usłyszał własnego głosu, Callahan zawołał:

– Najpierw zabiją Eja! Zabiją go na twoich oczach i wypiją jego krew!

Ej warknął, słysząc swoje imię. Na ten dźwięk Jake jakby trochę oprzytomniał, ale Callahan nie miał czasu zajmować się jego losem.

Żółw ich nie powstrzyma, ale przynajmniej zatrzyma tamtych. Kule się ich nie imają, ale…

Z uczuciem déjà vu – a czemu nie, przecież przeżył już to wszystko w domu chłopca, Marka Petrie – Callahan wsunął rękę za pazuchę rozpiętej koszuli i wyjął złoty krucyfiks. Krzyż stuknął o kolbę rugera, a potem zawisł poniżej broni. Emanował jasną, niebieskawobiałą poświatą. Dwa pierwsze stwory już miały złapać Callahana i wciągnąć go w tłum, ale cofnęły się, wrzeszcząc z bólu. Callahan zauważył, że ich skóra skwierczy i zaczyna się topić. Ten widok sprawił mu dziwną przyjemność.

– Precz ode mnie! – zawołał. – Tak nakazuje wam boża moc! Tak nakazuje wam moc Chrystusa! Tak nakazuje ka Świata Pośredniego! Tak nakazuje moc Bieli!

Mimo to jeden rzucił się na niego – zdeformowany szkielet w zbutwiałym, pokrytym mchem garniturze. Na szyi nosił jakąś ozdobę… czyżby krzyż maltański? Zamachnął się szponiastą dłonią na krucyfiks Callahana. Père w ostatniej chwili opuścił rękę, i szpony wampira przeszły tuż nad nią. Callahan bez namysłu doskoczył do stwora i wbił krzyż w czoło pokryte cienką i pożółkłą jak pergamin skórą. Złoty krucyfiks wszedł jak rozżarzony pogrzebacz w masło. Stwór w garniturze koloru rdzy wydał przeciągły krzyk bólu i zdumienia, po czym zatoczył się w tył. Callahan wyrwał krzyż i przez moment, zanim stwór przycisnął obie szponiaste dłonie do czoła, widział ziejącą dziurę. Potem gęsta, żółta zawiesina zaczęła przesączać się przez szponiaste palce potwora. Kolana ugięły się pod nim i runął na podłogę między dwoma stolikami. Jego kompani cofnęli się w popłochu, wrzeszcząc z wściekłości. Twarz stwora rozpadała się pod przyciśniętymi do niej szponami. Jego aura zgasła jak zdmuchnięta świeczka i w następnej chwili została po nim tylko kałuża żółtej, półpłynnej tkanki, wylewającej się niczym wymiociny z rękawów marynarki i nogawek spodni.

Callahan raźnie ruszył na pozostałych. Już się nie bał. I nie czuł wstydu, który jak cień towarzyszył mu od chwili, gdy Barlow odebrał mu i złamał krzyż.

W końcu jestem wolny, pomyślał. W końcu wolny, Bogu wszechmogącemu dzięki. A potem: Myślę, że to odkupienie. To wspaniałe, prawda? Rzeczywiście wspaniałe.

– Rzuć to! – krzyknął jeden z tamtych, zasłaniając rękami twarz. – Rzuć tę paskudną błyskotkę waszego nieudolnego Boga, jeśli masz odwagę!

Błyskotka nieudolnego Boga, akurat. Jeśli tak, to czemu się kulicie ze strachu?

Walcząc z Barlowem, nie odważył się odpowiedzieć na to wyzwanie, i to go zgubiło. W Dixie Pig Callahan pokazał krzyż stworowi, który śmiał to powiedzieć.

– Nie muszę dowodzić mojej wiary czemuś takiemu jak ty, sai – rzekł głośno i wyraźnie Père.

Zmusił prastare monstra do odwrotu. Wycofały się prawie do łukowatego przejścia, przez które wkroczyły. Na dłoniach i twarzach stojących przed Callahanem stworów pojawiły się wielkie, czarne, rakowate narośle, żrące niczym kwas cienką jak pergamin skórę.

– Poza tym nigdy nie porzuciłbym starego przyjaciela. Mogę go jednak schować, jeśli chcecie.

I schował krzyż pod koszulę.

Kilka wampirów natychmiast rzuciło się na niego, szczerząc długie kły w namiastce uśmiechu. Callahan wyciągnął ku nim ręce. Jego palce (i lufa rugera) jarzyły się jak zanurzone w błękitnym ogniu. Oczy żółwia również rozbłysły światłem – cała skorupa lśniła.

– Cofnijcie się! – krzyknął Callahan. – Tak nakazuje wam moc Boga i Bieli!

7

Gdy straszliwy szaman stawił czoło Praojcom, Meiman, taheen, poczuł, że straszna, cudowna poświata żółwia nieco słabnie. Zobaczył, że chłopiec odszedł, i to go zaniepokoiło, ale przynajmniej poszedł dalej, a nie wymknął się na zewnątrz, więc jeszcze wszystko może dobrze się skończyć. Jeśli jednak chłopak znajdzie drzwi do Fedic i przejdzie przez nie, Meiman może mieć naprawdę poważne kłopoty. Sayre bowiem odpowiada przed Walterem o’Dim, a Walter odpowiada przed samym Karmazynowym Królem.

Nieważne. Nie wszystko naraz. Najpierw załatwić szamana. Napuścić na niego Praojców. Potem ruszyć za chłopcem, na przykład zawołać, że przyjaciel prosi go o pomoc, to może się udać i…

Meiman (Kanarek dla Mii, Ptak Dziwak dla Jake’a) ruszył naprzód i jedną ręką złapał Andrew – grubasa w smokingu z wyłogami – a drugą jego jeszcze grubszą flamę. Wskazał na stojącego plecami do nich Callahana.

Tirana gwałtownie pokręciła głową. Meiman otworzył dziób i syknął. Skuliła się i odsunęła od niego. Detta Walker już zostawiła ślady swoich palców na jej masce, która teraz wisiała w strzępach na szczęce i szyi. Czerwona rana na środku czoła otwierała się i zamykała, niczym skrzela zdychającej ryby.

Meiman odwrócił się do Andrew, po czym puścił go na moment, żeby wskazać szamana i upiornie wymownym gestem przeciągnąć szponami po swoim pokrytym pierzem gardle. Andrew kiwnął głową i odepchnął pulchną dłoń żony, która próbowała go powstrzymać. Jego ludzka maska okazała się na tyle dobra, że widać było, jak odziany w elegancki smoking stwór zbiera odwagę. Potem ze zduszonym okrzykiem rzucił się naprzód i ścisnął kark Callahana nie rękami, ale pulchnymi przedramionami. W tej samej chwili jego flama z wrzaskiem doskoczyła i wytrąciła kościanego żółwia z ręki Père. Sköldpadda odbił się od czerwonego dywanu, wpadł pod jeden ze stołów i tam (jak pewna papierowa łódka, którą niektórzy z was może pamiętają) na zawsze znikł z tej opowieści.

Praojcowie trzymali się w bezpiecznej odległości, tak samo jak wampiry trzeciej kategorii, ucztujące w sali biesiadnej, ale te stwory wyczuły słabość przeciwnika i ruszyły na niego, najpierw z obawą, potem z rosnącą pewnością siebie. Otoczyły Callahana, zatrzymały się, a potem rzuciły się nań hurmem.

– W imię boże nakazuję wam odejść! – zawołał Callahan, oczywiście bezskutecznie. W przeciwieństwie do wampirów, stwory z krwawymi ranami na czołach nie reagowały na imię boże. Callahan mógł tylko mieć nadzieję, że Jake nie przystanął i nie zawrócił, lecz razem z Ejem pognał jak wiatr do Susannah. Uratować ją, jeśli zdołają. Umrzeć z nią, jeśli nie. I zabić jej dziecko, jeśli nadarzy się okazja. Powinni byli zrobić to w Calla, kiedy mieli szansę.

Coś ugryzło go w kark. Wampiry zaraz zaatakują, nie zważając na krzyż. Rzucą się na niego jak rekiny, kiedy zwęszą zapach świeżej krwi. Pomóż mi, Boże, daj mi siłę, pomyślał Callahan i poczuł nagły przypływ sił. Uskoczył w lewo, gdy szpony wbiły się w jego koszulę, rozdzierając ją na strzępy. Na moment uwolnił prawą rękę, w której wciąż trzymał rugera. Skierował go w ruchliwą, spoconą, nienawistnie wykrzywioną twarz grubasa o imieniu Andrew i wbił lufę broni (zakupionej w odległej przeszłości do obrony domu przez ewidentnego paranoika i członka zarządu stacji telewizyjnej, którym był ojciec Jake’a) w krwawy otwór na czole stwora.

– Nieee! Nie odważysz się! – wrzasnęła Tirana i gdy sięgnęła po broń, przód jej sukni w końcu pękł, odsłaniając ogromne piersi. Były pokryte szorstkim futrem.

Callahan nacisnął spust. Ruger huknął ogłuszająco głośno w zamkniętej przestrzeni jadalni. Głowa Andrew rozpadła się jak pęcherz napełniony krwią, która opryskała stojących za nim kamratów. Ci zawyli ze zgrozy i oburzenia. Callahan zdążył jeszcze pomyśleć: To chyba nie miało być tak, a może? A także: Czy to wystarczy, żeby przyjąć mnie do klubu? Czy stałem się rewolwerowcem?

Może nie. Niedaleko, między dwoma stolikami, stał człowiek-ptak, na przemian otwierając i zamykając dziób. Wydęta gardziel zdradzała wzburzenie.

Uśmiechając się i brocząc krwią, Callahan podparł się na łokciu i wycelował rugera.

– Nie! – wrzasnął Meiman, bezradnie zakrywając twarz zdeformowanymi rękami. – Nie, nie możesz…

Mogę, pomyślał z dziecinną radością Callahan i ponownie wypalił. Meiman zrobił dwa chwiejne kroki w tył, potem jeszcze jeden. Zawadził o stół i upadł nań. Trzy żółte pióra zawisły w powietrzu i leniwie opadły.

Callahan usłyszał przeraźliwe wycie, w którym nie było gniewu czy strachu, lecz głód. Zapach krwi w końcu dotarł do nozdrzy potworów i nic ich już nie powstrzyma. Tak więc, jeśli nie chce do nich dołączyć…

Père Callahan, niegdyś ojciec Callahan z miasteczka Salem, skierował rugera w górę. Nie tracił czasu na poszukiwanie wieczności w ciemnej lufie, ale po prostu oparł ją sobie pod brodą.

– Hile, Rolandzie! – rzekł i wiedział,

(falą są, niesioną na fali)

że go usłyszano.

– Hile, rewolwerowcze!

Nacisnął spust, gdy prastare stwory rzuciły się na niego całą gromadą. Odór zimnych i żądnych krwi oddechów spowił go, ale nie pozbawił sił. Jeszcze nigdy nie wydawał się sobie tak silny. Najszczęśliwsze dni przeżył wtedy, kiedy był zwyczajnym wędrowcem, nie kapłanem, ale powsinogą. Teraz czuł, że wkrótce będzie mógł powrócić do tego życia i wędrować do woli, wypełniwszy swój obowiązek. To było przyjemne uczucie.

– Obyś znalazł swoją Wieżę, Rolandzie, zdobył ją i wspiął się na jej szczyt!

Kły starych wrogów, prastarych braci i sióstr stwora, który zwał siebie Kurtem Barlowem, wbiły się weń jak sztylety. Callahan wcale tego nie czuł. Z uśmiechem pociągnął za spust i uciekł im na dobre.

Rozdział 2NA FALI

1

Podążając szutrową boczną drogą, która wiodła do domu pisarza w miasteczku Bridgton, Eddie i Roland znaleźli pomarańczowego pick-upa z napisem: POGOTOWIE ENERGETYCZNE MAINE. Opodal mężczyzna w żółtym kasku i pomarańczowej odblaskowej kamizelce obcinał gałęzie zagrażające nisko zawieszonym przewodom elektrycznym. Czy Eddie wyczuł wtedy coś, jakąś wzbierającą moc? Może zapowiedź fali pędzącej ku nim ścieżką Promienia? Później tak mu się wydawało, ale nie był tego pewien. Bóg wie, że i tak był w dziwnym nastroju. Czy nie miał po temu powodu? Ilu ludzi spotkało swego stwórcę? No cóż… Stephen King nie stworzył Eddiego Deana, młodego człowieka, którego polem działania był raczej Brooklyn, a nie Bronx – jeszcze nie, nie w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym, ale Eddie był pewien, że King zrobi to w swoim czasie. Inaczej skąd by się tu wziął?

Eddie obszedł furgonetkę i zapytał spoconego mężczyznę z sekatorem w rękach o drogę do Turtleback Lane w miasteczku Lovell. Facet z pogotowia energetycznego dość chętnie mu ją wskazał, po czym dodał:

– Jeśli naprawdę chcecie dzisiaj dotrzeć do Lovell, powinniście podążać drogą numer trzydzieści dziewięć. Niektórzy nazywają ją Bagnista.

Podniósł rękę i potrząsnął głową, jakby uprzedzając pytanie Eddiego, chociaż ten nie odezwał się słowem, od kiedy zapytał o drogę.

– Wiem, że jest siedem mil dłuższa i wyboista jak cholera, ale dzisiaj nie przejedziecie przez East Stoneham. Gliniarze ją zablokowali. Stanowi, miejscowi, nawet ci z biura szeryfa Oxford County.

– Żartujesz – powiedział Eddie, ponieważ uznał, że to bezpieczna odpowiedź.

Mężczyzna ponuro potrząsnął głową.

– Chyba nikt nie wie, o co chodzi, ale zdaje się, że była jakaś strzelanina… słychać było serie z broni automatycznej i wybuchy. – Poklepał sfatygowaną i pokrytą opiłkami drewna krótkofalówkę przypiętą do pasa. – Po południu słyszałem nawet raz czy dwa słowo na „t”. I nic dziwnego.

Eddie nie miał pojęcia, co to za słowo na „t”, ale wiedział, że Roland chce już ruszać. Wyczuwał rosnące zniecierpliwienie rewolwerowca, niemal widział, jak gorączkowo kręci młynka palcami, gestem oznaczającym „chodźmy, chodźmy”.

– Mówię o terroryzmie – rzekł facet z pogotowia, po czym zniżył głos. – Ludzie myślą, że takie gówno nie może się zdarzyć w Ameryce, kolego, ale mam dla ciebie wiadomość. Może. Jeśli nie dziś, to prędzej czy później ktoś wysadzi Statuę Wolności albo Empire State Building, oto co myślę. Prawicowcy, lewicowcy albo przeklęte Araby. Za dużo tu wariatów.

Eddie, który w przeciwieństwie do swego rozmówcy osobiście poznał historię dziesięciu następnych lat, skinął głową.

– Zapewne masz rację. W każdym razie dzięki za informację.

– Nie chciałem, żebyście tracili czas. – I gdy Eddie otworzył lewe przednie drzwiczki forda Johna Culluma, mężczyzna zapytał: – Mieliście jakieś kłopoty? Wygląda pan nieszczególnie. I lekko pan kuleje.

Eddie rzeczywiście miał kłopoty: został zraniony w ramię i postrzelony w prawą łydkę. Żadna z tych ran nie była poważna i w natłoku wydarzeń prawie o nich zapomniał. Teraz znów go bolały. Na Boga, dlaczego nie chciał wziąć tabletek przeciwbólowych, które proponował mu Aaron Deepneau?

– Taak – rzekł. – Właśnie dlatego jadę do Lovell. Ugryzł mnie pies. Będę musiał pogadać sobie z jego właścicielem.

Kiepska bajeczka i niezbyt skomplikowana, ale nie był pisarzem. To robota Kinga. W każdym razie wystarczyła, żeby udało mu się zasiąść za kierownicą forda galaxie Culluma, zanim facet z pogotowia zdążył zadać następne pytania, co Eddie uznał za sukces. Szybko odjechał.

– Wskazał ci drogę? – spytał Roland.

– Taak.

– To dobrze. Mamy do załatwienia kilka spraw, Eddie. Musimy jak najszybciej dogonić Sussanah. A także Jake’a i Père Callahana. Ponadto dziecko przychodzi na świat, czymkolwiek jest. Może już przyszło.

Skręć w prawo, kiedy znów wyjedziesz na drogę do Kansas, powiedział Eddiemu facet z pogotowia (Kansas jak u Dorotki, Toto i Cioteczki Em, wszystko naraz). I Eddie tak zrobił. A zatem pojechali na północ. Słońce schowało się za drzewami po ich lewej, pogrążając dwupasmową asfaltówkę w głębokim cieniu. Eddie miał wrażenie, że czas wymyka mu się z palców niczym jakiś bajecznie kosztowny materiał, zbyt gładki, by go uchwycić. Przycisnął gaz i stary ford Culluma, chociaż grzechocząc zaworami, odrobinę przyspieszył. Eddie podciągnął do pięćdziesięciu pięciu i na tym poprzestał. Mogliby jechać szybciej, ale droga do Kansas była zarówno kręta, jak i źle utrzymana.

Roland wyjął z kieszeni spodni kartkę z notesu, rozwinął ją i zaczął studiować (Eddie wątpił, by rewolwerowiec wiele z tego dokumentu wyczytał, bo pismo tego świata na zawsze miało pozostać dla niego tajemnicą). Na samej górze kartki, nad nakreślonym drżącą ręką, ale całkowicie legalnym tekstem Aarona Deepneau (oraz najważniejszym podpisem Calvina Towera), widniał uśmiechnięty bóbr z kreskówki oraz napis ZATAMUJ, CO NAJWAŻNIEJSZE. Idiotyczny dowcip.

Nie lubię głupich pytań ani głupich zabaw, pomyślał Eddie i nagle uśmiechnął się. Był głęboko przekonany, że Roland z całą pewnością tak uważa, mimo że podczas podróży Blainem Mono kilka zadanych w odpowiedniej chwili głupich pytań uratowało im życie. Eddie otworzył usta, żeby przypomnieć, że dokument, który mógł się okazać najważniejszym w dziejach ludzkości – ważniejszym niż Magna Charta, Deklaracja niepodległości czy teoria względności Alberta Einsteina – poprzedza głupia gra półsłówek. No i czy Roland lubi jabłka? Zanim jednak zdążył powiedzieć choć słowo, uderzyła ich fala.

2

Noga ześlizgnęła mu się z pedału gazu – na szczęście. Gdyby nie zwolnił, obaj z Rolandem z pewnością zostaliby ciężko ranni, może nawet zabici. Gdy uderzyła ich fala, panowanie nad kierownicą forda galaxie Johna Culluma znikło zupełnie z listy priorytetów Eddiego Deana. Jak ruch kolejki górskiej, która wjeżdża na szczyt pierwszego wzniesienia… przechyla się… leci… A ty spadasz w nagły podmuch rozgrzanego letniego powietrza, czując ucisk w klatce piersiowej i żołądek podchodzący do gardła.

W tym momencie Eddie zauważył, że wszystko, co nie było umocowane w samochodzie Culluma, unosi się w powietrzu: popiół z popielniczek, dwa długopisy oraz spinacz z deski rozdzielczej, a także dinh Eddiego i ka-mai dinh, zacny stary Eddie Dean. Nic dziwnego, że żołądek podchodził mu do gardła! (Nie zdawał sobie sprawy z tego, że sam samochód, który powoli zatrzymał się na poboczu, również się unosi, leniwie się kołysząc pięć lub sześć cali nad ziemią, niczym łódka na powierzchni niewidzialnego oceanu).

W następnej chwili biegnąca szpalerem drzew droga znikła. Bridgton również. Znikł cały świat. Dźwięk dzwonów, odrażający i wywołujący mdłości, budził chęć zgrzytania zębami w proteście… Tylko że zęby także znikły.

3

Roland również poczuł, że wzlatuje, unosi się jak coś, co zerwało więzi z ziemską grawitacją. Usłyszał dzwony i poczuł, że zostaje przeniesiony przez barierę egzystencji, ale rozumiał, że nie jest to prawdziwa bariera – a przynajmniej nie taka, jaką napotkali wcześniej. Było to coś, co Vannay nazywał aven kal, co oznaczało unoszonych wiatrem lub falą. Forma kal, w odróżnieniu od bardziej rozpowszechnionej kas, wskazywała na niszczycielską siłę nie wiatru, lecz huraganu, nie fali, lecz tsunami.

Sam Promień chce z tobą pomówić, Gaduło, rzekł Vannay w jego myślach, nazywając go Gadułą, dawnym złośliwym przezwiskiem, którym Vannay obdarzył milczącego chłopca, syna Stevena Deschaina. Kulawy, błyskotliwy nauczyciel przestał go tak nazywać (zapewne na żądanie Corta), kiedy Roland skończył jedenaście lat. Jeśli tak, to lepiej pilnie go słuchaj.

Będę pilnie słuchał, odparł Roland i spadł. Zaparło mu dech i zemdliło go, gdy poczuł, jaki jest lekki.

Znowu dzwony. Potem nagle ponownie się unosił, tym razem nad salą pełną pustych łóżek. Wystarczył mu jeden rzut oka, by poznać, że właśnie tu Wilki trzymały dzieci porywane z pogranicznych miasteczek. Na przeciwległym końcu pokoju…

Czyjaś dłoń złapała go za ramię. Roland spojrzał w lewo i zobaczył unoszącego się obok Eddiego. Był nagi. Obaj byli nadzy, ich ubrania zostały w świecie pisarza.

Roland już widział to, co pokazywał mu Eddie. Na drugim końcu sali zsunięto razem dwa łóżka. Na jednym z nich leżała biała kobieta. Nogi – Roland był pewien, że widział je u Susannah, kiedy w transie przenosili się do Nowego Jorku – miała szeroko rozłożone. Kobieta z głową szczura – z pewnością jedna z taheen – pochylała się nad rozchylonymi udami swojej pacjentki.

Obok białej kobiety leżała czarnoskóra, której nogi kończyły się tuż poniżej kolan. Unosząc się nago w powietrzu, pomimo mdłości, pomimo bariery, Roland nigdy w życiu nie ucieszył się tak na czyjś widok. Eddie również. Rolland usłyszał w myślach jego radosny okrzyk i wyciągnął rękę, żeby uciszyć młodzieńca. Musiał go uciszyć, gdyż Susannah spoglądała na nich, niemal na pewno ich widziała i jeśli do nich przemówi, chciał usłyszeć każde jej słowo. Bo choć słowa te padną z jej ust, zapewne wypowie je Promień. To będzie głos Niedźwiedzia albo Żółwia.

Obie kobiety miały na głowach hełmy przypominające stalowe kaptury, połączone segmentowym metalowym przewodem.

To jakiś rodzaj złączenia umysłów – głos Eddiego ponownie wypełnił głowę Rolanda, zagłuszając wszystkie myśli. A może…

Cicho! – przerwał mu Roland. Cicho, Eddie, na pamięć twego ojca!

Mężczyzna w białym fartuchu wziął z tacy groźnie wyglądające kleszcze i odsunął na bok pielęgniarkę o szczurzej głowie. Pochylił się i zerknął między nogi Mii, trzymając kleszcze nad głową. W pobliżu, w koszulce zadrukowanej słowami ze świata Eddiego i Susannah, stał stwór o łbie drapieżnego ptaka.

Wyczuje nas, pomyślał Roland. Jeśli zostaniemy tu dłużej, na pewno nas wyczuje i podniesie alarm.

Susannah patrzyła na niego rozgorączkowanymi oczami spod stalowego kaptura. Pełnymi zrozumienia. Widziała ich, naprawdę.

Wypowiedziała słowo i Roland wyczuł intuicją, że to słowo nie padło z ust Susannah, lecz Mii. Jednakże był to też głos Promienia, siły być może dostatecznie rozumnej, by pojąć rozmiary zagrożenia, i próbującej się ratować.

Chassit. Usłyszał to w swoich myślach, ponieważ byli ka-tet i an-tet; ujrzał również, jak bezgłośnie poruszają się wargi Susannah, gdy spoglądała w górę, gdzie się unosili, patrząc na coś, co działo się w tym momencie w jakimś innym gdzieś i kiedyś.

Taheen o jastrzębim łbie popatrzył w górę, być może podążając za jej spojrzeniem, a może swoimi nadzwyczaj wyczulonymi uszami wychwytując dzwony. W tym momencie lekarz opuścił kleszcze i wepchnął je pod koszulę Mii. Wrzasnęła. Susannah krzyknęła razem z nią. I tak jakby siła tych połączonych krzyków mogła odepchnąć w dal bezcielesną postać Rolanda, podobnie jak październikowy wiatr porywa i niesie nasionko mleczu, rewolwerowiec poczuł, że gwałtownie się wznosi, tracąc przy tym kontakt z tym światem, ale zachowując w pamięci to słowo. Przyniosło mu wyraźne wspomnienie matki pochylonej nad jego łóżeczkiem. To było w kolorowym pokoju, w przedszkolu, i teraz oczywiście rozumiał te kolory, które akceptował jako mały chłopiec, akceptował jak niedawno wyrosły z pieluch dzieciak akceptuje wszystko: ze szczerym podziwem i głębokim przekonaniem, że to wszystko czary.

Okna przedszkola były z kolorowego szkła, przedstawiającego Łuki Tęczy, oczywiście. Przypomniał sobie pochyloną nad nim matkę, z twarzą uświęconą tym cudownym różnobarwnym światłem, z kapturem odrzuconym na plecy, tak że mógł przemknąć po wygięciu jej szyi oczami dziecka

(to wszystko czary)

i duszą kochanka, pamiętał, jak pomyślał, że będzie ją adorował i odbierze ojcu, jeśli ona go zechce; że wezmą ślub i będą mieli dzieci, i będą żyli wiecznie w tej baśniowej krainie zwanej Świetlistą; a ona śpiewała mu, Gabrielle Deschain śpiewała swemu małemu chłopcu o wielkich oczach, patrzących na nią poważnie z poduszki, chłopcu o twarzy już poznaczonej śladami niespokojnego życia, śpiewała bezsensowną kołysankę, której słowa brzmiały tak:

Dziecię moje, dziecię drogie,

Przynieś jagód mi, niebogie.

Chussit, chissit, chassit!

Byś miał pełen kosz w mig!

Byś miał pełen kosz w mig, pomyślał, unoszony jak piórko przez ciemność i straszliwe dźwięki dzwonów transu. Kiedyś, gdy ją o to zapytał, powiedziała mu, że niektóre z tych słów miały jednak sens – były liczbami w dawnej mowie. Chussit, chissit, chassit: siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście.

Chassit to dziewiętnaście, pomyślał. Oczywiście, zawsze dziewiętnaście. I nagle on i Eddie znów znaleźli się w jasnym świetle, upiornym pomarańczowym świetle, razem z Jakiem i Callahanem. Zobaczył nawet Eja stojącego przy lewej nodze Jake’a, ze zjeżonym futrem i zmarszczonym nosem, pokazującego ostre kły.

Chussit, chissit, chassit, pomyślał Roland, patrząc na swego syna, małego chłopca stojącego w sali biesiadnej Dixie Pig, przed przytłaczającą przewagą liczebną wroga. Chassit to dziewiętnaście. Mieć pełen kosz. Jaki kosz? Co to oznacza?

4

W Bridgton, przy drodze do Kansas, dwunastoletni ford Johna Culluma (sto sześć tysięcy na liczniku i dopiero się rozkręca, jak lubił mówić ludziom Cullum), leniwie kołysał się na miękkim poboczu, dotykając go przednimi kołami i znów je unosząc, żeby tylne przez moment całowały żwir. Wewnątrz dwaj mężczyźni, wyglądający nie tylko na nieprzytomnych, ale przezroczystych, ospale kolebali się w rytm ruchów pojazdu, niczym zwłoki w zatopionej łodzi. Wokół nich unosiły się rupiecie, jakie można znaleźć w każdym często używanym samochodzie: popiół, długopisy, spinacze, najstarszy na świecie orzeszek ziemny, pens spod tylnego siedzenia, sosnowe szpilki z mat podłogowych, a nawet jedna mata. W ciemności schowka na rękawiczki różne rzeczy cichutko stukały w zamknięte drzwiczki.

Przypadkowy przechodzień niewątpliwie stanąłby oniemiały na widok tych wszystkich przedmiotów (Oraz tych ludzi! Ludzi, którzy mogli być martwi!) unoszących się w samochodzie niczym w kapsule statku kosmicznego w stanie nieważkości. Nikt jednak nie nadszedł. Ci, którzy mieszkali po tej stronie Long Lake, przeważnie spoglądali za wodę, ku East Stoneham, chociaż nie było już tam na co patrzeć. Nawet dym prawie się rozwiał.

Samochód unosił się leniwie, a w jego wnętrzu Roland z Gilead powoli zawisł pod dachem, przycisnął kark do brudnej podsufitki i wyciągnął nogi zza przedniego fotela, żeby je wyprostować. Eddie z początku utknął za kierownicą, lecz po chwili przypadkowy wstrząs uwolnił go i on również uniósł się pod dach, z otępiałą i senną miną. Srebrna nitka śliny prysnęła mu z kącika ust i popłynęła w powietrzu, lśniąca i pełna maluteńkich banieczek, obok pokrytego zakrzepłą krwią policzka.

5

Roland wiedział, że Susannah widziała go i zapewne także Eddiego. To dlatego tak usilnie starała się wypowiedzieć to jedno słowo. Jednakże Jake i Callahan nie widzieli ich. Chłopiec i Père weszli do Dixie Pig, co było bardzo odważne lub bardzo głupie, a teraz musieli skupić całą swą uwagę na tym, co tam znaleźli.

Czy Jake postąpił lekkomyślnie, czy nie, Roland był z niego dumny. Zauważył, że chłopiec trzyma się w bezpiecznej odległości od Callahana, zachowując odpowiedni (w każdej sytuacji inny) kąt i dystans, uniemożliwiający zabicie dwóch rewolwerowców jednym strzałem. Obaj przyszli tu gotowi walczyć. Callahan trzymał broń Jake’a… i jeszcze coś – jakąś figurkę. Roland był prawie pewien, że był to can-tah, jeden z pomniejszych bożków. Chłopiec miał talerze Susannah – w torbie, zdobyte nie wiadomo gdzie.

Rewolwerowiec dostrzegł grubą kobietę, której człowieczeństwo kończyło się na wysokości szyi. Nad trzema obwisłymi podbródkami jej maska wisiała w strzępach. Spoglądając na wyzierający spod nich szczurzy łeb, Roland nagle zrozumiał bardzo wiele spraw. Niektóre mógł pojąć wcześniej, gdyby całej jego uwagi – tak jak uwagi chłopca i ojca Callahana – nie zajmowały inne problemy.

Na przykład siepacze, ludzie Callahana. Mogli być taheenami, pokracznymi stworami nienależącymi do tego czy tamtego świata, lecz jakiegoś leżącego pomiędzy tymi dwoma. Z pewnością nie były to stworzenia, które Roland nazywał Powolnymi Mutantami, gdyż te powstały w wyniku niefortunnych wojen i katastrofalnych eksperymentów dawnych ludzi. Nie, to mogli być prawdziwi taheeni, czasem zwani trzecim ludem albo can-toi, no właśnie, Roland znał jednych i drugich. Ilu taheenów służyło teraz istocie znanej jako Karmazynowy Król? Kilku? Wielu?

Wszyscy?

Jeśli ta trzecia odpowiedź była prawidłowa, Roland podejrzewał, że droga do Wieży będzie naprawdę ciężka. Jednakże spoglądanie poza linię horyzontu nie leżało w charakterze rewolwerowca i w tym wypadku ten brak wyobraźni był prawdziwym błogosławieństwem.

6

Zobaczył to, co chciał zobaczyć. Chociaż can-toi – czyli siepacze, ludzie Callahana – otoczyli Jake’a i Père ze wszystkich stron (przy czym dwaj z nich, ci pilnujący drzwi prowadzących na Sześćdziesiątą Pierwszą Ulicę, nawet nie widzieli pary intruzów), Père unieruchomił ich figurką, tak jak Jake potrafił oczarować i zafascynować ludzi kluczem, który znalazł na opuszczonej parceli. Żółty taheen o ciele mężczyzny i głowie gronostaja miał pod ręką broń, ale nie próbował po nią sięgnąć.

Mimo to bystre oko Rolanda, wyćwiczone w wynajdywaniu wszelkich możliwych pułapek i zasadzek, natychmiast dostrzegło inny problem. Na ścianie ujrzał bluźnierczą parodię Ostatniej Biesiady Elda i w pełni zrozumiał jej znaczenie w ciągu kilku sekund, zanim została odgarnięta na bok. I ten zapach mięsa, ludzkiego mięsa. To również zrozumiałby wcześniej, gdyby miał okazję się zastanowić… tylko że życie w Calla Bryn Sturgis pozostawiało mu niewiele czasu do namysłu. W Calla, tak jak w książce, życie niosło jedno wydarzenie po drugim.

Teraz jednak wszystko było jasne, czyż nie? Ci siepacze byli niewątpliwie taheenami albo ogrami, jeśli kto woli. Za gobelinem znajdowali się ci, których Callahan nazywał wampirami pierwszej kategorii, a Roland Praojcami – zapewne najpaskudniejsze i najpotężniejsze stwory pozostałe po osłabnięciu Prim. I podczas gdy taheeni mogli tak stać i gapić się na posążek w uniesionej ręce Callahana, Praojcowie nawet na niego nie spojrzą.

Spod stołu z chrzęstem wypłynęła fala chrząszczy. Roland już kiedyś je widział. Gdyby miał jeszcze jakieś wątpliwości, myśląc o tym, co znajduje się za gobelinem, natychmiast rozwiałby je widok tych pasożytniczych krwiożerców: pcheł Praojców. Zapewne w obecności bumblera nie były groźne, ale kiedy widzi się je w takiej liczbie, Praojcowie zawsze są w pobliżu.

Gdy Ej rzucił się na chrząszcze, Roland z Gilead zrobił jedyną rzecz, jaka przyszła mu do głowy: spłynął do Callahana.

Przeniknął Callahana.

7

Père, jestem tu.

Tak, Rolandzie. Co…

Czas ucieka. KAŻ MU STĄD WYJŚĆ. Musisz. Każ mu wyjść, dopóki jeszcze jest czas!

8

I Callahan spróbował. Chłopiec, oczywiście, nie chciał iść. Patrząc na niego oczami Père, Roland pomyślał z lekkim rozgoryczeniem: Powinienem lepiej nauczyć go zdrady. Choć wszyscy bogowie wiedzą, że starałem się, jak mogłem.

– Idź, póki możesz – rzekł Callahan, siląc się na spokój. – Dołącz do niej, jeśli zdołasz. Tego życzy sobie twoj dinh. Taka jest również wola Bieli.

To powinno było wystarczyć, ale nie, chłopiec wciąż się ociągał – o bogowie, był niemal równie uparty jak Eddie! – i Roland nie mógł dłużej czekać.

Père, pozwól.

Nie czekając na odpowiedź, Roland przejął władzę. Już czuł, jak fala, aven kal, zaczyna słabnąć. I Praojcowie mogli zjawić się w każdej chwili.

– Idź, Jake! – zawołał, używając ust i strun głosowych Père niczym megafonu. Gdyby zaczął się zastanawiać, jak to zrobić, zupełnie by się pogubił, ale rozmyślania nigdy nie były jego mocną stroną i z radością zobaczył, jak chłopiec nagle szeroko otworzył oczy. – Masz jeszcze szansę i musisz ją wykorzystać! Znajdź ją! Rozkazuję ci jako twój dinh!

W tym momencie, tak jak w szpitalnej sali Susannah, Roland ponownie poczuł, że unosi się w powietrzu, lekki jak pajęczyna albo puszek dmuchawca, opuszczając umysł i ciało Callahana. Przez moment usiłował powrócić, niczym pływak próbujący na chwilę pokonać silny prąd i dopłynąć do brzegu, ale okazało się to niemożliwe.

– Rolandzie! – usłyszał zaniepokojony głos Eddiego. – Jezu, Rolandzie, co to takiego?

Gobelin został gwałtownie odgarnięty na bok. Stwory, które wpadły do sali, były stare i paskudne, o potwornych gębach zdeformowanych przez ogromne zębiska i rozwartych przez wystające kły, tak grube jak przedramiona rewolwerowca, o pomarszczonych i porośniętych szczeciną brodach śliskich od krwi i kawałków mięsa.

Pomimo to – na wszystkich bogów! – chłopiec nie ruszył się z miejsca!

– Najpierw zabiją Eja! – zawołał Callahan, ale Roland nie sądził, żeby powiedział to Père. To chyba Eddie użył głosu Callahana, tak jak przed chwilą Roland. Widocznie znalazł jakieś łagodniejsze prądy albo zebrał siły. W każdym razie zdołał wejść na miejsce, z którego został wyparty Roland. – Zabiją go na twoich oczach i wypiją jego krew!

To wreszcie wywarło skutek. Chłopiec odwrócił się i uciekł razem z Ejem biegnącym obok niego. Przebiegł tuż przed taheenem o łbie gronostaja i między dwoma siepaczami, lecz żaden z nich nie próbował go złapać. Wciąż gapili się jak zahipnotyzowani na żółwia, którego Callahan trzymał w wysoko podniesionej dłoni.

Praojcowie wcale nie zwrócili uwagi na uciekającego chłopca. Roland był pewien, że tak będzie. Z opowieści Père wiedział, że jeden z Praojców przybył do miasteczka Salem, w którym Callahan był proboszczem. Père przeżył to spotkanie – co udało się niewielu tym, którzy bez broni i symboli swej wiary stawili czoło takim potworom – lecz zanim potwór puścił go wolno, zmusił do posmakowania jego skażonej krwi. W ten sposób oznakował go dla innych.

Callahan skierował ku nim symbol swej wiary, lecz nim Roland zdążył zobaczyć coś więcej, wciągnęła go ciemność. Znów zaczęły bić dzwony, niemal doprowadzając go do szaleństwa swym straszliwym dzwonieniem. Gdzieś w oddali słyszał słabe wołania Eddiego. Roland wyciągnął rękę w ciemności, zawadził o ramię Eddiego, zgubił go, znalazł jego dłoń i zdołał ją złapać. Potoczyli się, spleceni w uścisku, nie chcąc się rozdzielić, mając nadzieję nie zgubić się w pozbawionym drzwi mroku pomiędzy światami.

Rozdział 3EDDIE DZWONI

1

Eddie ocknął się w starym samochodzie Johna Culluma, tak jak czasem jako nastolatek budził się z koszmarnego snu: oszołomiony i zdyszany ze strachu, kompletnie zdezorientowany, nie wiedząc, kim jest, a tym bardziej gdzie.

Miał sekundę, by uświadomić sobie, że – chociaż zdawało się to niewiarygodne – razem z Rolandem unoszą się spleceni niczym nienarodzone bliźniaki w łonie matki. Tuż przed jego nosem przepłynął ołówek oraz spinacz. A także plastikowe pudełko, w którym rozpoznał opakowanie taśmy klejącej. Nie trać czasu, John, pomyślał. To żaden ślad, po prostu najzwyklejszy ślepy zaułek.

Coś ocierało się o jego kark. Czyżby podsufitka zdezelowanego forda Johna Culluma? Na Boga, a wydawało się, że…

Nagle grawitacja wróciła i spadli wraz z mnóstwem drobiazgów, które posypały się wokół jak grad. Unoszący się w kabinie forda dywanik wylądował na kierownicy. Eddie rąbnął brzuchem w oparcie przedniego fotela i ze świstem wypuścił powietrze z płuc. Roland wylądował obok niego, na obolałym biodrze. Jęknął chrapliwie, po czym zaczął gramolić się na przednie siedzenie.

Eddie otworzył usta. Zanim zdążył coś powiedzieć, w myślach usłyszał głos Callahana: Hile, Rolandzie! Hile, rewolwerowcze!

Jak potężny psychiczny wysiłek musiał podjąć Père, żeby przemówić z tamtego świata? Słychać było słabe, lecz wyraźne, zwierzęce, triumfalne wrzaski. Nieartykułowane wycia.

Szeroko otwarte i zdumione oczy Eddiego napotkały bladoniebieskie oczy Rolanda. Ujął lewą dłoń rewolwerowca, myśląc: On odchodzi. Wielki Boże, myślę, że Père odchodzi.

Obyś znalazł swoją Wieżę, Rolandzie, zdobył ją…

– …i wspiął się na jej szczyt! – dopowiedział Eddie.

Znowu byli w samochodzie Johna Culluma, zaparkowanym – nieco krzywo, ale poza tym prawidłowo – na poboczu drogi do Kansas. Letni dzień chylił się ku wieczorowi, lecz Eddie widział pomarańczowy piekielny blask restauracji, która wcale nie była restauracją, ale jaskinią kanibali. Na samą myśl o tym, że są takie stwory, że ludzie codziennie przechodzą obok ich kryjówki, nie wiedząc, co znajduje się w środku, nie widząc, jak tamci świdrują i wybierają ofiary pożądliwymi spojrzeniami…

Wtem, zanim zdołał dokończyć tę myśl, głośno krzyknął; widmowe kły wbiły się w jego kark, policzki i brzuch, poczuł na wargach parzące pocałunki i przeszywający ból rozrywanych genitaliów. Z wrzaskiem zaczął oganiać się wolną ręką, dopóki Roland nie złapał go za nią i nie przytrzymał.

– Przestań, Eddie. Przestań. Już ich nie ma.

Znieruchomiał. Kontakt przerwał się i ból zelżał. Oczywiście Roland miał rację. W przeciwieństwie do Père udało im się uciec. Eddie zauważył, że oczy Rolanda są szkliste od łez.

– Jego też nie ma. Callahana.

– A wampiry? No wiesz, kanibale? Czy… Czy one…?

Eddie nie zdołał dokończyć zdania. Myśl, że Père Callahan został jednym z nich, była zbyt okropna, aby wypowiedzieć ją na głos.

– Nie, Eddie. Wcale nie. On…

Roland wyjął rewolwer. Stal błysnęła w gasnącym świetle popołudnia. Na moment wepchnął sobie lufę pod brodę, patrząc przy tym na Eddiego.

– Uciekł im – powiedział Eddie.

– Tak, czym z pewnością bardzo je rozwścieczył.

Eddie kiwnął głową. Nagle poczuł się kompletnie wykończony. Rany znowu zaczęły go boleć. Nie boleć – rwać.

– To dobrze – powiedział. – A teraz wepchnij broń na miejsce, zanim odstrzelisz sobie łeb. – A kiedy Roland zrobił to, Eddie dodał: – Co się z nami działo przed chwilą? Wpadliśmy w trans, czy to było następne trzęsienie Promienia?

– Sądzę, że jedno i drugie – odparł Roland. – Jest takie zjawisko zwane aven kal, przypomina falę przepływającą wzdłuż ścieżki Promienia. To ona nas uniosła.

– I pozwoliła zobaczyć to, co chcieliśmy widzieć.

Roland zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym stanowczo pokręcił głową.

– Zobaczyliśmy to, co Promień chciał nam pokazać. Tam, dokąd chciał nas zabrać.

– Rolandzie, czy uczyłeś się o tym, kiedy byłeś chłopcem? Czy twój stary kumpel Vannay dawał lekcje… Sam nie wiem… anatomii Promieni i Łuków Tęczy?

Roland uśmiechał się.

– Tak, chyba uczono nas tego zarówno na lekcjach historii, jak i summa logicales.

– Logi… co?

Roland nie odpowiedział. Spoglądał przez szybę samochodu Culluma, wciąż próbując złapać oddech – dosłownie i w przenośni. To naprawdę nie było takie trudne, nie tu; pobyt w tej części Bridgton był niczym pobyt w sąsiedztwie tamtej opuszczonej parceli na Manhattanie. Ponieważ w pobliżu był generator. Nie sai King, jak początkowo sądził Roland, ale potencjał sai Kinga… to, co sai King mógł stworzyć, mając dosyć świata i czasu. Czyż King również nie został porwany przez aven kal, a może nawet stworzył tę falę, która go uniosła?

Człowiek nie może się podnieść, ciągnąc za swoje sznurowadła, choćby nie wiem jak się starał, mówił Cort, kiedy Roland, Cuthbert, Alain i Jamie ledwie odrośli od ziemi. Cort przemawiał wesołym i pewnym siebie głosem, który stopniowo stawał się coraz bardziej szorstki, w miarę jak ostatnia grupa jego uczniów szykowała się do próby męskości. Może jednak Cort mylił się co do tych sznurowadeł. Może w pewnych okolicznościach człowiek mógłby się podnieść. Albo zrodzić wszechświat ze swojego pępka, jak podobno zrobił to Gan. Czy jako pisarz King nie był stwórcą? I czyż tworzenie nie jest w istocie robieniem czegoś z niczego – dostrzeganiem świata w ziarnku piasku lub podciąganiem się na własnych sznurówkach?

I co on, Roland, tu robi, siedząc i snując takie filozoficzne rozważania, podczas gdy dwaj członkowie jego tet zniknęli?

– Wpraw ten pojazd w ruch – powiedział, usiłując zignorować wyraźnie słyszalny, słodki pomruk głosu Promienia, a może Gana Stwórcy. – Musimy dostać się na Turtleback Lane w mieście Lovell i sprawdzić, czy uda nam się znaleźć drogę do miejsca, gdzie jest Susannah.

I nie tylko Susannah. Jeśli Jake zdołał umknąć potworom z Dixie Pig, on również się tam skieruje. Co do tego Roland nie miał cienia wątpliwości.

Eddie wyciągnął rękę do dźwigni zmiany biegów – pomimo tych okropnych wstrząsów silnik starego forda w dalszym ciągu pracował – ale zaraz ją cofnął. Odwrócił się i obrzucił Rolanda ponurym spojrzeniem.

– Co cię gryzie, Eddie? Cokolwiek to jest, powiedz natychmiast. Dziecko przychodzi na świat… może już przyszło. Niebawem ona już nie będzie im potrzebna!

– Wiem – rzekł Eddie. – A jednak nie możemy jechać do Lovell. – Skrzywił się, jakby te słowa sprawiały mu dotkliwy ból. Roland domyślał się, że zapewne właśnie tak było. – Jeszcze nie.

2

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, słuchając słodkiego i cichego szumu Promienia, pomruku, który chwilami zmieniał się w wesołe głosy. Siedzieli, spoglądając na gęstniejące cienie między drzewami, gdzie kryły się miliony twarzy i miliony opowieści… o nieodkrytych drzwiach, o utraconym.

Eddie prawie się spodziewał, że Roland na niego krzyknie – nie byłby to pierwszy raz – a może nawet zdzieli po głowie, jak robił to dawny nauczyciel rewolwerowca, Cort, gdy jego uczniowie byli leniwi lub uparci. Eddie niemal miał taką nadzieję. Na Shardika, porządny cios w szczękę mógłby rozjaśnić mu w głowie.

Tylko że tu nie chodzi o zamęt w głowie, i dobrze o tym wiesz. Myślisz trzeźwiej od niego. Gdyby tak nie było, odszedłbyś z tego świata i ruszył na poszukiwanie zaginionej żony.

Roland wreszcie przemówił:

– Zatem co robimy? To?

Pochylił się i podniósł złożoną kartkę papieru, zapisaną drobnym pismem Aarona Deepneau. Roland spoglądał na nią przez chwilę, po czym krzywiąc się, z niesmakiem rzucił na kolana Eddiego.

– Wiesz, jak bardzo ją kocham – powiedział Eddie cichym, zduszonym głosem. – Dobrze wiesz.

Roland skinął głową, ale nie patrzył na niego. Zdawał się spoglądać na swoje popękane i zakurzone buty oraz brudną podłogę przy podnóżku po stronie pasażera. Te spuszczone oczy i wzrok prawie złamały Eddiemu serce. Roland z Gilead, który stał się niemal idolem Eddiego, odwracał od niego spojrzenie. Mimo to Eddie nalegał. Jeśli w ogóle był czas na błędy, już się skończył. Koniec gry.

– Ruszyłbym do niej bez namysłu, gdybym sądził, że mogę. Rolandzie, zrobiłbym to natychmiast! Musimy jednak zakończyć nasze sprawy na tym świecie. Ponieważ ten świat jest jednokierunkowy. Kiedy opuścimy go dziś, dziewiątego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku, nigdy tu nie wrócimy. Musimy…

– Eddie, już to przerabialiśmy.

Roland wciąż na niego nie patrzył.

– Owszem, ale czy ty to rozumiesz? Została nam jedna kula i jeden talerz. Właśnie dlatego przybyliśmy do Bridgton! Bóg wie, że chciałem udać się na Turtleback Lane od razu, jak tylko John Cullum powiedział nam o tym miejscu, ale uznałem, że musimy zobaczyć się z tym pisarzem i porozmawiać z nim. I miałem rację, prawda? – Eddie mówił niemal błagalnie. – Prawda?

Roland w końcu spojrzał na niego. Eddie się ucieszył. Sytuacja była wystarczająco trudna, wystarczająco okropna, nawet bez tego umykającego, spuszczonego wzroku rewolwerowca.

– Jeśli zostaniemy tu trochę dłużej, może nie będzie to miało żadnego znaczenia. Jeżeli skupimy się na tych dwóch kobietach leżących obok siebie na łóżkach, Rolandzie… jeśli skupimy się na Suze oraz Mii… to być może uda nam się przeskoczyć do ich świata właśnie w tym momencie. Nie sądzisz?

Po długiej chwili namysłu, którą Eddie przeczekał, wstrzymując oddech, rewolwerowiec skinął głową. Nie udałoby im się przeniknąć tam, gdzie była Susannah, gdyby na Turtleback Lane znaleźli to, co rewolwerowiec w myślach zaczął nazywać „starymi drzwiami”, ponieważ one zawsze prowadziły w to samo miejsce. Gdyby jednak gdzieś w pobliżu Turtleback Lane w Lovell znaleźli jakieś magiczne drzwi, pozostałe po osłabnięciu Prim, to owszem, może zdołaliby przeskoczyć tam, dokąd chcieli. Jednakże takie drzwi też bywają niebezpieczne. Przekonali się o tym sami w Jaskini Głosów, gdzie drzwi zamiast Rolanda i Eddiego posłały do Nowego Jorku Jake’a i Callahana, w ten sposób krzyżując wszystkie ich plany w Krainie Dziewiętnastki.

– Co jeszcze musimy zrobić? – zapytał Roland.

W jego głosie nie było gniewu, ale Eddie usłyszał w nim nutę znużenia i niepewności.

– Cokolwiek to jest, na pewno będzie trudne. To mogę ci zagwarantować.

Eddie wziął pokwitowanie i spojrzał na nie równie ponuro, jak każdy Hamlet w historii dramatu spoglądał na czaszkę biednego Yoricka. Potem znów popatrzył na Rolanda.

– Ten dokument daje nam tytuł własności do opuszczonej parceli z różą. Musimy okazać go Mosesowi Carverowi z Holmes Dental Industries. A gdzie on jest? Nie wiemy.

– Skoro o nim mowa, Eddie, to nawet nie wiemy, czy on jeszcze żyje.

Eddie parsknął śmiechem.

– Prawdę mówisz, piękne dzięki! Czemu więc nie miałbym zawrócić? Zawiozę nas z powrotem do domu Stephena Kinga. Możemy wyciągnąć od niego dwadzieścia lub trzydzieści dolców… ponieważ, bracie, nie wiem, czy zauważyłeś, ale obaj nie mamy złamanego centa… i co więcej, możemy go namówić, żeby stworzył dla nas jakiegoś naprawdę twardego prywatnego detektywa, kogoś wyglądającego jak Bogart i dokopującego przeciwnikom jak Clint Eastwood. Niech taki wytropi dla nas Carvera!

Potrząsnął głową, jakby chciał oprzytomnieć. Pomruk głosów słodko rozbrzmiewał w uszach, idealne antidotum na ponure bicie dzwonów.

– Chcę powiedzieć, że moja żona ma gdzieś tam okropne kłopoty, z tego, co wiem, może jest pożerana żywcem przez wampiry lub krwiożercze chrząszcze, a ja siedzę na poboczu wiejskiej drogi, z facetem, któremu najlepiej wychodzi zabijanie ludzi, i usiłuję wymyślić sposób na założenie jakiejś cholernej korporacji!

– Zwolnij – rzekł Roland. Teraz, kiedy postanowił zostać jeszcze przez jakiś czas w tym świecie, najwidoczniej się uspokoił. – Powiedz mi, co twoim zdaniem powinniśmy zrobić, zanim na dobre strząśniemy z naszych butów kurz tego gdzieś i kiedyś.

Eddie powiedział mu.

3

Roland słyszał już wcześniej o wielu trudnościach dotyczących transakcji, ale nie całkiem rozumiał, w jak kłopotliwej sytuacji znaleźli się obecnie. Owszem, byli właścicielami opuszczonej parceli przy Drugiej Alei, lecz ich prawny tytuł do niej opierał się na holograficznym dokumencie, który byłby do podważenia w sądzie, szczególnie gdyby siły kryjące się pod szyldem Sombra Corporation wystawiły przeciwko nim legion prawników.

Eddie chciał dostarczyć pisemne potwierdzenie transakcji Mosesowi Carverowi, razem z wiadomością, że jego chrześnica, Odetta Holmes – w lecie tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku zaginiona od trzynastu lat – żyje i ma się dobrze, a przede wszystkim chce, żeby Carver przejął opiekę nie tylko nad parcelą, ale nad pewną różą, która tam rośnie.

Mosesa Carvera – jeśli jeszcze żył – należało przekonać do włączenia tak zwanej Tet Corporation do Holmes Industries (lub vice versa). To nie koniec! Powinien poświęcić resztę swego życia (a Eddie miał wrażenie, że Carver może już być w wieku Aarona Deepneau) na stworzenie gigantycznej korporacji, której jedynym prawdziwym celem byłoby utrudnianie wszelkich posunięć dwom innym olbrzymim korporacjom – Sombra i North Central Positronics, a nawet zduszenie ich w zarodku, jeśli to możliwe, niedopuszczenie do przeobrażenia się w monstrum, które pozostawi za sobą ślady zniszczeń w całym Świecie Pośrednim i zada śmiertelny cios Mrocznej Wieży.

– Może powinniśmy zostawić to pokwitowanie sai Deepneau – głośno myślał Roland, kiedy wysłuchał Eddiego do końca. – On przynajmniej mógłby odszukać Carvera, zobaczyć się z nim i opowiedzieć za nas tę historię.

– Nie. Postąpiliśmy słusznie, zatrzymując kwit. – Była to jedna z niewielu rzeczy, co do których Eddie miał całkowitą pewność. – Gdybyśmy zostawili ten kwit Aaronowi Deepneau, zostałby z niego tylko popiół.

– Uważasz, że Tower namówiłby przyjaciela, żeby zmienił zdanie i zniszczył umowę?

– Wiem, że tak by się stało – odparł Eddie. – A gdyby nawet Deepneau wytrzymał niekończące się ględzenie starego przyjaciela: „Spal ją, Aaronie, oni mnie podeszli, a teraz chcą wycyckać, wiesz o tym równie dobrze jak ja, spal ją, potem wezwijmy gliniarzy, żeby zajęli się tymi draniami”, myślisz, że Moses Carver uwierzyłby w taką zwariowaną opowieść?

Roland uśmiechnął się ponuro.