Mroczna Wieża VI: Pieśń Susannah - Stephen King - ebook + audiobook

Mroczna Wieża VI: Pieśń Susannah ebook i audiobook

Stephen King

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Podczas bitwy z Wilkami, Susannah Dean trafia przez portal czasowy do Nowego Jorku roku 1999. Jej ciałem zawładnął demon, Mia, który chce, by urodziła jego dziecko. Tymczasem Roland i jego towarzysze powracają do USA. Ich celem jest odszukanie Susannah, a także zapewnienie bezpieczeństwa pięknej róży, od której zależą losy wszystkich światów, rosnącej na pewnej niezagospodarowanej nowojorskiej działce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 588

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 0 min

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
4,4 (257 ocen)
160
62
23
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sepinski

Z braku laku…

trudno się to czyta a jeszcze trudniej słucha. przebrnąłem przez 6 tomów I starczy. Te dłużyzny, oderwane od głównego wątku, są dla mniie zupełnie niestrawne. Odpuszczę sobie ostatni tom.
00
Jeny_co_tu_czytac

Nie polecam

Najgorsza z serii
00
Clair

Dobrze spędzony czas

W mojej opinii nie jest lepsza od poprzedniego tomu. Niezla ale bez rewelacji.
00
aga299822

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna kontynuacja, czas na ostatnia części !
00
eldrako

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna
00

Popularność




O książce

Podczas bitwy z Wilkami z Calla znika Susannah. Porwana przez Mię – demona, który zawładnął jej ciałem – trafia przez portal czasowy do Nowego Jorku w roku 1999. Mia ma wobec niej plany: chce, by Susannah urodziła dla niej syna, którego przeznaczeniem będzie zabicie Rolanda.

Roland i mąż Susannah, Eddie, też mają swój plan: odkupienie posesji na Manhattanie, na której rośnie niezwykle ważna dla losów świata czerwona róża. W tym celu przenoszą się do roku 1977 – do czasów, gdy żyje młody pisarz… Stephen King.

STEPHEN KING

Wybitny pisarz amerykański, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book. Światową sławę przyniosła mu wydana w 1973 r. powieść Carrie. Kolejne utwory — powieści, zbiory opowiadań i komiksy — opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki, jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Desperacja, Komórka, Uciekinier, Pod kopułą, Czarna bezgwiezdna noc, To, Cujo, Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża.

Proza Kinga należy do najczęściej ekranizowanych, a wśród reżyserów, którzy podejmowali się tego zadania, znaleźli się Brian de Palma, Stanley Kubrick czy David Cronenberg.

Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.

Na podstawie Pana Mercedesa — odznaczonego Edgar Allan Poe Award dla najlepszego kryminału 2014 r. — powstaje miniserial w reżyserii Jacka Bendera (twórcy Lost).

www.stephenking.comwww.stephenking.pl

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

ROSE MADDERDOLORES CLAIBORNEGRA GERALDADESPERACJAREGULATORZYSKLEPIK Z MARZENIAMIBEZSENNOŚĆZIELONA MILAMARZENIA I KOSZMARYKOMÓRKACZWARTA PO PÓŁNOCYCHUDSZYTOBASTIONOCZY SMOKAPO ZACHODZIE SŁOŃCACZTERY PORY ROKUUCIEKINIERCZARNA BEZGWIEZDNA NOCCUJOPODPALACZKAROK WILKOŁAKAMROCZNA POŁOWAWOREK KOŚCIDZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA TOMA GORDONANOCNA ZMIANAŁOWCA SNÓWOSTATNI BASTION BARTA DAWESABLAZEPAN MERCEDESZNALEZIONE NIE KRADZIONEMROCZNA WIEŻAROLAND(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)POWOŁANIE TRÓJKIZIEMIE JAŁOWECZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁWIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZAWILKI Z CALLAPIEŚŃ SUSANNAHMROCZNA WIEŻAPowieści graficzne MROCZNA WIEŻANARODZINY REWOLWEROWCADŁUGA DROGA DO DOMUZDRADAUPADEK GILEADBITWA O JERICHO HILLPOCZĄTEK PODRÓŻYWkrótceSIOSTRZYCZKI Z ELURIIBITWA O TULLWyłącznie jako audiobook i e-bookStephen King, Joe HillW WYSOKIEJ TRAWIEStephen King, Stewart O’NanTWARZ W TŁUMIE

Tytuł oryginału: THE DARK TOWER VI: SONG OF SUSANNAH

Copyright © Stephen King 2004All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Krzysztof Sokołowski 2005

Redakcja: Barbara Nowak

Ilustracja na okładce: Vincent Chong

Opracowanie graficzne okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-274-1

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Dla Tabby, która zawsze wie, kiedy należy skończyć

Więc idź. Są światy inne niż ten.

John „Jake” Chambers

Jestem dziewczyną pełną smutku,

Życie kłopotów pełne mam,

Wędruję świata wielką pustką,

Gdzie jest przyjaciół droga ta?

Piosenka ludowa

Uczciwe jest to, czego pragnie Bóg.

Leif Enger, Peace Like a River

OPÓR

19

99

PIERWSZA ZWROTKATRZĘSIENIEPROMIENIA

1

Jak długo przetrwa magia?

Pytanie Rolanda powitała cisza. Musiał zadać je po raz drugi, i tym razem spojrzał wprost na Henchicka z Mannich, siedzącego obok Cantaba, męża jednej z jego wielu wnuczek. Trzymali się za ręce, zgodnie ze zwyczajem Mannich. Henchick stracił tego dnia inną bliską osobę, lecz jeśli po niej płakał, żal w żaden sposób nie odbijał się na jego nieruchomej, kamiennej wręcz twarzy.

Obok Rolanda, nikogo nie trzymając za rękę, milczący i przeraźliwie blady, siedział Eddie Dean, a przy nim, z podwiniętymi nogami, Jake Chambers. Na kolanach miał Eja; gdyby Roland nie widział tego na własne oczy, nigdy by nie uwierzył, że bumbler pozwoli na to swemu panu. I Eddie, i Jake ochlapani byli krwią. Jake miał na koszuli krew przyjaciela, Benny’ego Slightmana, a krew na koszuli Eddiego płynęła niegdyś w żyłach Margaret Eisenhart, dawnej Margaret z Redpath, córki patriarchy Mannich. Obaj wyglądali na zmęczonych co najmniej tak, jak czuł się zmęczony Roland, który jednocześnie wiedział, że żaden z nich nie odpocznie tej nocy. Z daleka, od strony miasta, dobiegał ich trzask fajerwerków i odgłosy śpiewów, radości, święta.

Tutaj jednak nikt nie świętował. Margaret i Benny nie żyli, Susannah znikła.

– Henchick, powiedz mi, błagam, jak długo przetrwa magia?

Starzec machinalnie pogłaskał imponującą brodę.

– Rewolwerowcze… Rolandzie… nie potrafię powiedzieć. Magia drzwi w tej jaskini jest dla mnie niepojęta. Doskonale o tym wiecie.

– Powiedz mi, co myślisz. Opierając się na swoim doświadczeniu.

Eddie uniósł dłonie… brudne, drżące, ze śladami krwi pod paznokciami.

– Powiedz, Henchicku – przemówił głosem cichym, głuchym, niepewnym. Roland nigdy nie słyszał go mówiącego w ten sposób. – Powiedz, błagam.

Rosalita, gospodyni Père Callahana, podeszła do nich, niosąc na tacy dzbanek parującej kawy i filiżanki. Przynajmniej ona znalazła czas na zrzucenie z siebie brudnych, zakrwawionych dżinsów i koszuli i włożenie domowej sukienki, ale w oczach miała obłęd. Sprawiały wrażenie małych, przerażonych zwierzątek, wyglądających na świat z głębi norek. Nalewała kawę i częstowała nią w milczeniu. Gdy podawała filiżankę Rolandowi, zauważył zaschniętą smugę na grzbiecie jej dłoni. Czy była to krew Margaret? Czy może Benny’ego? Nie wiedział i szczerze mówiąc, niezbyt go to obchodziło. Wilki poniosły klęskę. Być może nigdy już nie przybędą do Calla Bryn Sturgis, a może przybędą… to już sprawa ka. Dla nich ważna była Susannah Dean, która po bitwie znikła, zabierając ze sobą Czarną Trzynastkę.

– Pytasz mnie o kaven? – przerwał mu te rozmyślania Henchick.

– Tak, ojcze – Roland skinął głową. – Pytam o trwałość magii.

Père Callahan wziął filiżankę kawy. Podziękował za nią skinieniem głowy i roztargnionym uśmiechem, ale nie powiedział ani słowa. Na kolanach trzymał książkę Miasteczko Salem autorstwa pisarza, o którym nigdy nie słyszał. Podobno była to powieść, fikcja literacka, lecz on, Donald Callahan, występował w niej jako jeden z głównych bohaterów. I naprawdę mieszkał w tytułowym miasteczku, brał udział w opisanych, najzupełniej rzeczywistych wydarzeniach. Szukał na okładce zdjęcia autora, przekonany, choć nie wiedział dlaczego, że zobaczy swą twarz, a przynajmniej jej wersję z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku, kiedy działo się to, co opisano w książce. Nie znalazł jej jednak. Była tylko notka, wyjaśniająca bardzo niewiele. Pisarz mieszkał w Maine, był żonaty, jego poprzednia, pierwsza, książka została bardzo przychylnie przyjęta przez krytyków, przynajmniej jeśli wierzyć przytoczonym na tylnej okładce cytatom.

– Im większa magia, tym dłużej trwa – odezwał się Cantab i spojrzał na Henchicka pytająco.

– Ano – przytaknął stary. – Magia i glammer są jednym, a przychodzą z tego, co było. – Przerwał na chwilę. – To znaczy z przeszłości, jeśli mnie pojmujecie.

– Te drzwi otwierały się w wielu miejscach i wielu czasach w świecie, z którego pochodzą moi przyjaciele – wyjaśnił Roland. – Pragnę, by znów się otworzyły, ale tylko w dwóch miejscach. Tych, na które otwierały się ostatnio. Czy to możliwe?

Czekali. Henchick i Cantab w milczeniu szukali odpowiedzi na to pytanie. Manni byli wielkimi podróżnikami. Jeśli ktoś wie, jeśli ktoś potrafi zrobić to, czego pragnął Roland… czego pragnęli wszyscy… to tylko oni.

Cantab pochylił się z szacunkiem ku starcowi i wyszeptał coś. Henchick, dinh Calla Redpath, wysłuchał go z nieruchomą twarzą, a potem wyciągnął powykręcaną reumatyzmem rękę, odwrócił głowę Cantaba i odpowiedział mu również szeptem.

Eddie poruszył się gwałtownie. Lada chwila straci cierpliwość, zapewne zacznie krzyczeć. Roland położył mu dłoń na ramieniu i młodzieniec się uspokoił. Na razie.

Manni rozmawiali szeptem przez dobre pięć minut, wystawiając na próbę cierpliwość czekających. Dla Rolanda dobiegające hałasy, wyraźne, choć płynące z dala odgłosy radosnego święta zwycięstwa, były niemal nie do zniesienia. Jeden Bóg wie, jak musiał się czuć Eddie.

Henchick poklepał Cantaba po policzku. Spojrzał na Rolanda.

– Myślimy, że to możliwe – powiedział po prostu.

– Dzięki Bogu – szepnął Eddie, a potem głośniej powtórzył: – Dzięki Bogu. No to chodźmy, na co czekamy? Możemy spotkać się na wschodnim trakcie…

Obaj brodaci Manni energicznie pokręcili głowami, Henchick stanowczo, choć ze smutkiem, Cantab z wyraźnie widocznym przerażeniem.

– Nie pójdziemy do Jaskini Przejścia w ciemności – oznajmił Henchick.

– Musimy! – zaprotestował Eddie. – Nie rozumiecie? Przecież chodzi nie tylko o to, jak długo przetrwa magia albo kiedy zniknie. Najważniejszy jest czas, to, z jaką prędkością biegnie po drugiej stronie! Szybciej niż tutaj… a to, co przemija, przemija. Chryste, Susannah może rodzić w tej właśnie chwili, a jeśli jej dziecko będzie jakimś kanibalem…

– Posłuchaj mnie, mój młody przyjacielu – przerwał mu Henchick – i słuchaj uważnie, bardzo uważnie. Dzień już się chyli ku zachodowi.

Stary miał rację. Nigdy jeszcze Rolandowi dzień nie upłynął tak szybko. Najpierw była walka z Wilkami, stoczona rankiem, niemal o świcie, potem spontaniczne święto, rozpoczęte po prostu na trakcie; radość ze zwycięstwa i żałoba po ofiarach (które okazały się zdumiewająco małe). Potem zorientowali się, że Susannah znikła, poszli więc do jaskini i znaleźli w niej to, co znaleźli. Nim wrócili na pole bitwy, na wschodni trakt, minęło południe. Większość mieszkańców miasteczka udała się do domów w triumfalnym pochodzie, zabierając ze sobą swe cudem ocalone dzieci. Henchick chętnie wyraził zgodę na rozmowę, ale nim wszyscy zebrali się na plebanii, słońce przeszło już na drugą stronę nieba.

Przynajmniej tę noc prześpimy aż do brzasku, pomyślał Roland, nie wiedząc, czy powinien odczuwać ulgę, czy rozczarowanie. Jedno było pewne: potrzebował snu.

– Słucham i rozumiem – powiedział Eddie.

Roland trzymał dłoń na jego ramieniu i czuł, jak młody przyjaciel drży na całym ciele.

– Nawet gdybyśmy chcieli iść, nie skłonilibyśmy wystarczająco wielu naszych, by poszli wraz z nami – wyjaśnił Henchick.

– Ty jesteś dinh…

– Ano, tak to nazywacie, więc sądzę, że nim jestem, choć nie jest to nasze słowo, pojmujecie? W większości spraw będą mnie słuchać. Wiedzą, jaki dług zaciągnęli u waszego ka-tet, po tym, czego dziś dokonaliście, i będą się starali go spłacić w każdy dostępny im sposób. Ale nie pójdą wąską ścieżką do tego nawiedzonego miejsca, nie po zmroku. – Henchick pokręcił głową powoli, z wielkim przekonaniem. – Nie – powtórzył. – Tego nie zrobią. Posłuchaj mnie, młody człowieku. Cantab i ja wrócimy do Redptah Kra-ten przed zapadnięciem nocy. Tam zwołam naszą radę do Tempy, która jest dla nas tym, czym Sala Spotkań dla tych, którzy nie pamiętają. – Zerknął na Callahana. – Przeproszę, Père, jeśli to określenie cię uraża.

Callahan skinął głową, nie odrywając wzroku od książki, którą cały czas obracał w dłoniach. Obłożona była w sztywny plastik, jak większość cennych pierwszych wydań. Na skrzydełku okładki wypisano ołówkiem cenę – $950. Druga powieść jakiegoś młodego pisarza. Ciekawe, co uczyniło ją tak cenną. Jeśli spotkają kiedyś właściciela książki, mężczyznę nazwiskiem Calvin Tower, z pewnością go o to zapyta. I będzie to pierwsze z długiego szeregu pytań.

– Wytłumaczymy im, czego chcecie, poprosimy o ochotników. Z sześćdziesięciu ośmiu mężczyzn Redpath Kra-ten zgodzą się pomóc prawie wszyscy, z wyjątkiem pięciu, może sześciu, jak sądzę. Połączymy nasze siły w jedną siłę. Stworzymy khef. Tak to nazywacie? Khef? Kiedy ludzie dzielą się czymś?

– Tak – potwierdził Roland. – Mówimy o dzieleniu się wodą.

– Nie zmieścicie tylu ludzi w jaskini – zauważył Jake. – Nie ma mowy. Nawet gdyby połowa z nich siedziała na ramionach drugiej połowy.

– Nie ma takiej potrzeby – wyjaśnił Henchick. – W środku znajdą się ci najpotężniejsi, nazywamy ich „wysyłaczami”. Inni mogą ustawić się wzdłuż ścieżki. Ręka w rękę, ołowianka w ołowiankę. Jutro będziemy na miejscu, nim słońce dotknie dachów domów. Stawiam na to zegarek i ostrogi. Potrzebny nam dzisiejszy wieczór, by zgromadzić magnesy i ołowianki. – Patrzył na Eddiego przepraszająco i z więcej niż odrobiną strachu. Ten młody człowiek cierpiał niewyobrażalnie, widać to było na pierwszy rzut oka. A poza tym był rewolwerowcem. Rewolwerowiec gotów jest atakować w każdej sytuacji, jeśli to konieczne… ale nigdy nie atakuje na oślep.

– Może być za późno – powiedział cicho Eddie. Spojrzał na Rolanda wielkimi, piwnymi oczami, przekrwionymi teraz i podsiniałymi ze zmęczenia. – Jutro może być za późno… jeśli nawet magia przetrwa.

Roland otworzył usta, Eddie podniósł palec.

– Tylko nie mów ka, Rolandzie. Jeśli powiesz ka choć raz, głowa mi eksploduje, daję słowo.

Roland zamknął usta. Nie powiedział nic.

Eddie spojrzał na dwóch starych mężczyzn, brodatych, ubranych w ciemne stroje kwakrów.

– A wy nie jesteście pewni, że magia przetrwa, prawda? Co da się otworzyć dziś, jutro może już być zamknięte na zawsze. I nie otworzą tego ani magnesy, ani ołowianki gromadzone od dnia stworzenia Mannich.

– Ano – przytaknął Henchick. – Ale twoja kobieta zabrała magiczną kulę, i cokolwiek sobie myślisz, dla Świata Pośredniego i Pogranicza to dobrze, że stąd odeszła.

– Sprzedałbym duszę, żeby ją odzyskać. I ręce – powiedział Eddie donośnym, czystym głosem.

Wszyscy spojrzeli na niego wstrząśnięci, nawet Jake. Roland poczuł nagłą potrzebę przemówienia, skłonienia Eddiego do odwołania tych słów, jakby nigdy nie zostały powiedziane. Potężne siły przeszkadzały im w wędrówce ku Wieży, potężne mroczne siły, a Czarna Trzynastka to ich najpotężniejszy sigul. To, czego można użyć, można także nadużyć – odpryski Tęczy miały swój własny złowrogi glammer, zwłaszcza Trzynastka. Zapewne była sumą ich wszystkich. Gdyby ją nawet mieli, Roland byłby gotów walczyć, by przeszkodzić Eddiemu Deanowi w położeniu na niej dłoni. W tym stanie ducha, w smutku, który uniemożliwiał mu skupienie się na czymkolwiek, kula albo zniszczyłaby go w kilka minut, albo uczyniła swym niewolnikiem na wieki.

– I kamień by pił, gdyby miał usta – odezwała się Rosa, zaskakując ich wszystkich. – Eddie, odłóżmy na bok sprawy magii. Pomyśl o ścieżce, która prowadzi tam, na górę. Potem pomyśl o pięciu tuzinach mężczyzn, niektórych starych jak Henchick, w części ślepych jak nietoperze, próbujących wspiąć się po niej w ciemności.

– Ten głaz – dodał Jake. – Pamiętasz ten głaz, koło którego trzeba się prześlizgnąć. Tam jest tak ciasno, że wisisz nogami nad przepaścią.

Eddie skinął głową powoli, niechętnie.

Roland widział, jak walczy ze sobą, próbując zaakceptować to, czego nie potrafił zmienić. Jak walczy o zachowanie zdrowych zmysłów.

– Susannah Dean także jest rewolwerowcem – rzekł. – Może potrafi zadbać sama o siebie, przynajmniej przez jakiś czas.

– Nie sądzę, by Susannah decydowała – odparł natychmiast Eddie – i ty też tak myślisz. To Mia zawładnęła nią i będzie ją kontrolować co najmniej do dnia narodzin dziecka, swojego chłopczyka. Bo on jest jej! Mia będzie rządzić dopóty, dopóki mały nie przyjdzie na świat.

Roland odwołał się nagle do intuicji; pojawiała się wielokrotnie w ciągu lat, które spędził na szlaku, i na ogół go nie zawodziła. Nie zawiodła też w tym wypadku.

– Możliwe, że kiedy odchodziły, to Mia kierowała krokami Susannah. I możliwe też, że nie będzie w stanie kierować nimi po drugiej stronie.

Callahan oderwał się wreszcie od książki, która tak go zafascynowała.

– Dlaczego? – spytał.

– To świat Susannah. Nie Mii. Jeśli nie uda się im działać wspólnie, zapewne wspólnie umrą.

2

Henchick i Cantab wrócili do Redpath Mannich, by opowiedzieć starszym (wyłącznie mężczyznom) o tym, co się dziś zdarzyło, a następnie o tym, jaka jest cena wdzięczności. Roland poszedł z Rosą do jej domku. Stał na wzgórzu, ponad niegdyś schludną, porządną wygódką, z której pozostało niewiele, w tym szczątki Andy’ego, Robota-Posłańca (I Wiele Innych Funkcji). Rosa powoli rozebrała Rolanda do naga, po czym wyciągnęła się obok niego na łóżku i natarła specjalnymi olejkami – kocim na artretyzm, a gęstszym i lekko pachnącym w miejscach najbardziej wrażliwych. Kochali się. Szczytowali w tej samej chwili (rodzaj przypadku, który głupcy nazywają losem), słuchając huku fajerwerków, wybuchających na głównej ulicy Calla, i radosnych okrzyków folken, przeważnie już nie podchmielonych, lecz, sądząc z odgłosów, pijanych w sztok.

– Śpij – powiedziała Rosa. – Jutro już cię nie będzie. Nie będzie cię dla mnie, dla Eisenharta i Overholstera, i dla nikogo w Calla.

– A więc jednak masz talent widzenia? – spytał Roland. Wydawał się rozluźniony, może rozbawiony, ale nawet gdy był w niej głęboko i wdzierał się jeszcze głębiej, nie potrafił przestać myśleć o Susannah, członkini ich ka-tet, teraz zagubionej. Nawet gdyby nie chodziło o nic więcej, samo jej zaginięcie wystarczyłoby, żeby pozbawić go zasłużonego odpoczynku.

– Nie. Lecz od czasu do czasu coś czuję, jak wszystkie kobiety. A przede wszystkim czuję, kiedy mój mężczyzna chce ruszyć na szlak.

– Tym dla ciebie jestem? Twoim mężczyzną?

Spojrzała mu w oczy pewnie, choć z odrobiną wstydu.

– Na ten krótki czas, gdy tu byłeś, ano, chciałabym tak sądzić. Czy powiesz, że się myliłam, Rolandzie?

Rewolwerowiec natychmiast pokręcił głową. Dobrze było znów być mężczyzną jakiejś kobiety, choćby na tak krótko.

Rosa widziała, że zareagował szczerze, i jej twarz złagodniała. Pogłaskała go po chudym policzku.

– Dobrze się spotkaliśmy, Rolandzie, prawda? Dobrze spotkaliśmy się w Calla.

– Ano, pani.

Dotknęła tego, co pozostało z jego prawej dłoni, a potem prawego biodra.

– Jak tam z twoimi bólami?

– Są straszne – przyznał. Jej nie musiał okłamywać.

Skinęła głową i przyjrzała się lewej dłoni, którą Roland zdołał ocalić przed homarokoszmarami.

– A ta?

– W porządku – odparł, ale w niej też odczuwał ból. Czający się. Czekający na swój czas, gotów pojawić się w całej okazałości.

Rosalita nazywała to suchym atakiem.

– Rolandzie?

– Ano.

Patrzyła na niego spokojnie, ściskając jego lewą dłoń, poznając wszystkie jej sekrety.

– Skończ swoje sprawy, najszybciej jak potrafisz.

– Taką masz dla mnie radę?

– Tak, serce. Skończ swoje sprawy, nim sprawy skończą z tobą.

3

O północy Eddie siedział na stopniach ganku na tyłach plebanii. Minął dzień, który mieszkańcy na zawsze zapamiętać mieli jako Dzień Zwycięstwa w Bitwie przy wschodnim trakcie. Przeszedł do ich historii, a potem niewątpliwie stanie się mitem, oczywiście jeśli założyć, że świat przetrwa wystarczająco długo, by zdążyło do tego dojść. W miasteczku świętowano, sądząc po dobiegającym hałasie, coraz bardziej entuzjastycznie i gorączkowo, aż wreszcie Eddie zaczął się zastanawiać, czy w ferworze zabawy mieszkańcy nie podpalą swego zbiorowego domu. Czy by go to obeszło? Nic a nic, dziękuję bardzo i proszę o więcej. Podczas gdy Roland, Susannah, Jake, Eddie i trzy kobiety, Siostry Pani Ryżu, stanęli naprzeciw Wilków, reszta folken z Calla ukryła się albo w mieście, albo na polach ryżu przy rzece. A jednak za dziesięć lat, a może nawet za pięć, ludzie będą opowiadać sobie, jak to pewnego jesiennego dnia oni wszyscy wznieśli się na wyżyny bohaterstwa, walcząc ramię w ramię u boku prawdziwych rewolwerowców.

To nie było w porządku, jego myśli nie były w porządku, wiedział o tym doskonale, ale jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak bezradny, tak zagubiony i przez to tak cholernie wściekły. Powtarzał sobie, że powinien przestać wspominać Susannah, nie zastanawiać się, gdzie ona jest, nie myśleć o tym, czy dziecko już się urodziło… a mimo to po prostu musiał o niej myśleć. Był pewien, że przeniosła się do Nowego Jorku. Ale do którego niegdyś? Czy tego, w którym ludzie jeżdżą dorożkami konnymi po ulicach oświetlonych gazowymi latarniami, czy może tego, w którym jeżdżą antygrawitacyjnymi taksówkami, obsługiwanymi przez roboty wyprodukowane w North Central Positronics?

Czy Susannah żyje?

Odrzuciłby od siebie tę myśl, gdyby mógł, ale umysł ludzki potrafi być taki okrutny! Oczami wyobraźni widział Susannah leżącą w rynsztoku gdzieś w getcie, ze swastyką na czole i zawieszonym na szyi kawałkiem kartonu z nabazgranymi słowami: POZDROWIENIA OD PRZYJACIÓŁ Z OXFORDU.

Za plecami usłyszał zgrzyt otwierających się kuchennych drzwi, a potem cichy tupot bosych stóp (jego zmysły były już znakomicie wyczulone, stanowiły przecież oręż zabójcy) oraz stuk pazurów. Jake i Ej.

Chłopiec usiadł obok niego, w bujanym fotelu Callahana. Był ubrany i uzbrojony; w uchwycie dokera tkwił ruger, którego ukradł ojcu w dniu ucieczki z domu. Dziś jego ruger utoczył… nie, nie krwi. Oleju? Eddie uśmiechnął się lekko, ale w tym uśmiechu nie było ani odrobiny wesołości.

– Nie możesz zasnąć, Jake?

– Ejk – przytaknął Ej i położył się ciężko przy nogach chłopca, składając pysk między łapami.

– Nie. Ciągle myślę o Susannah. – Przerwał na chwilę, po czym dodał: – I o Bennym.

Eddie uznał to za naturalne. Jake widział, jak jego przyjaciel ginie krwawą śmiercią; nic dziwnego, że nie mógł przestać o nim myśleć. Mimo to poczuł nagle ostre ukłucie zazdrości, jakby wszystkie swe myśli chłopiec miał obowiązek poświęcić wyłącznie jego ukochanej żonie.

– Mały Tavery – mówił dalej Jake. – To przez niego. Spanikował. Pobiegł. Złamał nogę w kostce. Gdyby nie on, Benny przeżyłby walkę. – A potem bardzo cicho… Tavery, o którym rozmawiali, przeraziłby się śmiertelnie, słysząc ten głos, w to nie sposób było wątpić… dokończył przemowę: – Pieprzony Frank Tavery.

Eddie wyciągnął rękę i choć nie chciał pocieszać Jake’a, położył dłoń na jego głowie. Chłopiec miał o wiele za długie włosy. Za długie i niezbyt czyste. Powinien odwiedzić fryzjera. Nie, cholera, tak naprawdę potrzebował matki, która dopilnowałaby, żeby dzieciak właściwie się o siebie troszczył. Ale Jake nie miał już matki. I… jakie to dziwne… pocieszając go, Eddie poczuł się lepiej. Może nie dużo, ale z pewnością trochę lepiej.

– Zapomnij – powiedział cicho. – Co się stało, to się nie odstanie.

– Ka – rzucił gorzko Jake.

– Ki-ka – warknął Ej, nie podnosząc głowy.

– Amen. – Jake roześmiał się nagle gorzkim, niepokojąco chłodnym śmiechem. Z zaimprowizowanej kabury wyjął rugera, przyjrzał mu się uważnie. – On przejdzie, ponieważ pochodzi z drugiej strony. W każdym razie tak twierdzi Roland. Inne też mogą, ponieważ nie przechodzimy sami, tak po prostu. Jeśli nie, Henchick obiecał schować je w jaskini. Może po nie wrócimy?

– Jeśli trafimy do Nowego Jorku, nie będziemy musieli długo szukać broni – zauważył Eddie. – Sama nas znajdzie.

– Lecz nie broń Rolanda. Strasznie bym chciał, żeby przeszła z nami. W żadnym świecie nie ma rewolwerów takich jak te. Już nie. Tego jestem pewien.

Eddie też był tego pewien, ale nie fatygował się potwierdzeniem. W miasteczku znów huknęły fajerwerki, po czym zapadła cisza. Widać zabawa się kończyła, na szczęście. Jutro z pewnością rozpocznie się od nowa na głównym placu, tyle że nieco mniej szalona i nieco mniej pijana. Wszyscy oczekują, że Roland ze swym ka-tet będą na niej gośćmi honorowymi, lecz jeśli bogowie stworzenia są dobrzy, jeśli drzwi się otworzą, goście honorowi odejdą. Będą szukać Susannah. Nie, o nie! Znajdą ją. Do diabła z szukaniem! Znajdą!

Jakby czytając w jego myślach (a on to potrafił, miał bardzo silny dotyk), Jake powiedział:

– Susannah żyje.

– Tego nie możesz wiedzieć.

– Wszyscy poczulibyśmy, gdyby odeszła.

– Jake, potrafisz jej dotknąć?!

– Nie, ale…

Nim zdołał skończyć zdanie, gdzieś w głębi ziemi rozległ się niski hurgot. Ganek wzniósł się nagle, po czym opadł jak łódź na dużej fali. Słyszeli trzaski i odgłosy wyginanych, trących o siebie desek. Z półek w kuchni posypały się talerze i kubki, pękając z brzękiem szczękających zębów. Ej podniósł łeb, zapiszczał; uszy położył po sobie, a jego delikatny lisi pyszczek wyrażał komiczne wręcz zdumienie. W gabinecie Callahana coś spadło i rozbiło się z donośnym hukiem.

Eddie, całkowicie nielogicznie, lecz z niezwykłą pewnością pomyślał, że Jake właśnie zabił Susannah, mówiąc, że żyje.

Wstrząsy narastały jeszcze przez chwilę. Okienna framuga wygięła się, pękła szyba. Z ciemności dobiegł ich kolejny odgłos; Eddie uznał, jak się potem okazało słusznie, że to uszkodzona wygódka wreszcie rozpadła się w drzazgi. Poderwał się na równe nogi, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jake stał obok niego, mocno ściskając mu nadgarstek. Eddie zdążył nawet wyciągnąć z kabury rewolwer Rolanda. Obaj stali nieruchomo, jakby lada chwila mieli zacząć strzelać.

Ziemia jęknęła jeszcze raz i ganek osiadł, prosto i równo. W pewnych kluczowych miejscach, leżących wzdłuż ścieżki Promienia, ludzie budzili się i rozglądali dookoła, oszołomieni. Na ulicach Nowego Jorku z tego niegdyś odezwało się kilka alarmów samochodowych. Następnego dnia gazety donosiły o niewielkim trzęsieniu ziemi: wybite szyby, żadnych ofiar śmiertelnych. Po prostu niewielkie drżenie skądinąd przyzwoitej, solidnej skały.

Jake patrzył na Eddiego szeroko otwartymi oczami. Wiedział.

Otworzyły się drzwi i na ganku pojawił się Père. Miał na sobie długie, sięgające kolan gacie, i tylko tyle, jeśli nie liczyć wiszącego na szyi złotego krucyfiksu.

– To było trzęsienie ziemi, prawda? – spytał. – Przeżyłem kiedyś jedno takie w północnej Kalifornii. Ale w Calla już nie.

– To było coś cholernie wielkiego, znacznie większego niż zwykłe trzęsienie ziemi – odrzekł Eddie, wyciągając rękę.

Kryty ganek wychodził na wschód, a horyzont na wschodzie oświetlony był bezgłośnymi wybuchami zielonych błyskawic. Drzwi stojącego niżej na zboczu domu Rosality otworzyły się ze zgrzytem zawiasów i zamknęły z trzaskiem. Rosalita i Roland szli do nich, ramię w ramię, ona w koszuli nocnej, on tylko w dżinsach. Szli boso po pokrytej rosą trawie.

Eddie, Jake i Callahan wyszli im na spotkanie. Roland wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w niknące na wschodzie błyski zielonego światła. Niknące na wschodzie, gdzie czekała na nich kraina Jądra Gromu, Dwór Karmazynowego Króla, a wreszcie kraniec Końca Świata i sama Mroczna Wieża.

Jeśli Mrocza Wieża jeszcze stoi, pomyślał Eddie.

– Jake tłumaczył mi właśnie, że gdyby Susannah zginęła, tobyśmy o tym wiedzieli – powiedział głośno. – Poczulibyśmy coś, co ty określasz nazwą sigul. A potem zdarzyło się to. – Wskazał gestem trawnik przed plebanią, na którym pojawiła się dziesięciostopowa, biegnąca prosto szczelina, przypominająca wydęte, brązowe od ziemi wargi. W miasteczku rozszczekały się psy, ale folken zachowywali się bardzo cicho, przynajmniej na razie. Być może większość z nich spokojnie przespała ten kataklizm. Spała spokojnym snem pijanych do nieprzytomności zwycięzców. – Ale to nie miało nic wspólnego z Suze, prawda?

– Nie. Nie bezpośrednio.

– Nie był nasz – odezwał się nagle Jake. – Gdyby był, zniszczenia byłyby znacznie większe, nie sądzisz, Rolandzie?

Roland skinął głową.

Rosa spojrzała na chłopca zaskoczona i chyba nieco przestraszona.

– Co nie było nasze, chłopcze? O czym ty mówisz? Bo z pewnością nie mieliśmy do czynienia z trzęsieniem ziemi.

– Nie – powiedział Roland. – Nie ziemi, lecz Promienia. Właśnie zerwał się jeden z Promieni podtrzymujących Wieżę. Podtrzymujących wszystko. Po prostu pękł.

Nawet w słabym, drżącym świetle czterech płonących na ganku pochodni widać było, jak zbladła twarz Rosy Munoz. Eddie dostrzegł też, że się przeżegnała.

– Promień? Jeden z Promieni? Nie! Powiedzcie mi, że to nieprawda.

Eddie przypomniał sobie nagle pewien dawny baseballowy skandal i małego chłopca błagającego: Nie. Powiedz, że to nie tak, Joe.

– Nie mogę tego uczynić. Bo to prawda – odparł cicho Roland.

– Ile jest tych Promieni? – zainteresował się Callahan.

Roland spojrzał na Jake’a i niemal niedostrzegalnie skinął głową. Powiedz, czego się nauczyłeś, Jake’u z Nowego Jorku. Mów i mów prawdziwie.

– Jest sześć Promieni, łączących dwanaście portali – rozpoczął chłopiec. – Te dwanaście portali to dwanaście krańców ziemi. Roland, Eddie i Susannah tak naprawdę zaczęli wędrówkę przy Portalu Niedźwiedzia. Ja dołączyłem do nich między tym portalem a miastem Lud.

– Shardik – przerwał mu Eddie. Patrzył na ostatnie połyskujące na wschodzie błyskawice. – Tak się nazywał ten niedźwiedź.

– A tak, Shardik – przytaknął Jake. – Idziemy wzdłuż Promienia Niedźwiedzia. Wszystkie Promienie zbiegają się w Mrocznej Wieży. Po jej drugiej stronie nasz Promień to… – wzrokiem poszukał pomocy Rolanda, Roland zaś spojrzał na Eddiego Deana. Wyglądało na to, że nie miał zamiaru zrezygnować z uczenia ich Drogi Elda.

Eddie albo nie dostrzegł jego spojrzenia, albo je zignorował, Roland jednak był nieustępliwy.

– Eddie?

– Jesteśmy na ścieżce Niedźwiedzia, drodze Żółwia – powiedział Eddie obojętnie. – Nie mam pojęcia, jakie może to mieć znaczenie, skoro idziemy tylko do Mrocznej Wieży, ale po drugiej stronie jest to ścieżka Żółwia, droga Niedźwiedzia. – I wyrecytował:

Spójrzcie na żółwia o ogromnej skorupie!

Co na swych plecach całą Ziemię niesie.

Choć myśli wolno, lecz zawsze rozważnie

I każdego z nas swym umysłem sięgnie

Rosalita uśmiechnęła się.

I zna prawdę, lecz pomóc nie jest w stanie,

W nim obowiązek i miłość złożone,

Kocha ziemię, kocha morze,

Kocha też ciebie, niebożę.

– Nie całkiem tego nauczyłem się w kołysce, a potem uczyłem przyjaciół, ale blisko, bardzo blisko. Stawiam na to zegarek i ostrogi.

– Wielki Żółw nazywa się Maturin. – Jake wzruszył ramionami. – Jeśli ma to jakieś znaczenie.

– Nie potrafisz powiedzieć, który Promień pękł? – Callahan bacznie przyglądał się Rolandowi.

Rewolwerowiec pokręcił głową.

– Mogę powiedzieć tylko tyle, że Jake ma rację. Nie nasz. Gdyby to był nasz, nie ocalałoby nic w odległości stu mil od Calla Bryn Sturgis. – A może nawet tysiąca mil, któż to wie? – Ptaki spadałyby z nieba w płomieniach.

– Mówisz o Armagedonie? – Callahan wypowiedział te słowa cichym, pełnym niepokoju głosem.

Roland znów pokręcił głową, ale nie dlatego, że się z nim nie zgadzał.

– Nie znam tego słowa, Père, ale mówię o zagładzie i niewyobrażalnych zniszczeniach, oczywiście. Gdzieś, może wzdłuż Promienia łączącego Rybę ze Szczurem, zdarzyło się właśnie to.

– Jesteś całkiem pewien tego, co mówisz? – spytała szeptem Rosa.

Rewolwerowiec przytaknął. Przecież przeżył już raz coś takiego, gdy padło Gilead, a wraz z nim skończyła się cywilizacja, jaką znał. Pozostało mu wtedy tylko ruszyć na szlak z przyjaciółmi: Cuthbertem, Alainem i Jamiem oraz kilku innymi z ich ka-tet. Wówczas też pękł jeden z Promieni, niemal na pewno nie pierwszy.

– Ile z nich podtrzymuje jeszcze Wieżę? – zaciekawił się Callahan.

Po raz pierwszy tego wieczoru Eddie wykazał zainteresowanie czymś więcej niż wyłącznie losem zaginionej żony. Patrzył na Rolanda niemal uważnie. A dlaczegoż by nie? W końcu było to najważniejsze pytanie. Mówiło się przecież, że wszystko służy Promieniom i choć w rzeczywistości wszystko służyło Wieży, to przecież podtrzymywały ją właśnie Promienie. Jeśli pękną…

– Dwa – odparł Roland. – Powiedziałbym, że muszą być przynajmniej dwa. Ten biegnący przez Calla Bryn Sturgis i jeszcze jeden. Ale Bóg wie, ile wytrzymają. Gdyby nawet nie było Łamaczy. Musimy się śpieszyć.

Eddie zesztywniał.

– Jeśli sugerujesz, żebyśmy ruszyli bez Suze…

Rewolwerowiec niecierpliwie pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć Eddiemu, że robi z siebie głupca.

– Bez niej nie dotrzemy do Wieży. Z tego, co wiem, nie dotrzemy do Wieży bez chłopczyka Mii. Wszystko w rękach ka, a w moim kraju mówiono: „ka nie ma ani głowy, ani serca”.

– Z tym mogę się zgodzić – westchnął Eddie.

– Być może mamy kolejny problem – powiedział Jake z wyraźnym wahaniem.

Eddie spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.

– Nie potrzebujemy jeszcze jednego problemu.

– Wiem, ale… – chłopiec zawahał się – …ale co będzie, jeśli trzęsienie ziemi zamknęło wejście do jaskini? Albo… – Jake zamilkł, jakby bał się mówić o tym, co naprawdę leży mu na sercu. – Albo całkiem je zawaliło?

Eddie błyskawicznie wyciągnął rękę, złapał go za koszulę na piersi i zacisnął pięść.

– Milcz! Nie waż się słowem o tym wspomnieć.

W tym momencie dobiegły ich ludzkie głosy. Folken Calla gromadzą się na miejskim placu, wpadło do głowy Rolandowi. I pomyślał jeszcze, że ten dzień… i ta noc… przetrwają w zbiorowej pamięci Calla Bryn Sturgis tysiąc lat. Oczywiście pod warunkiem, że przetrwa Wieża.

Eddie puścił koszulę Jake’a. Wygładził ją, jakby chciał rozprostować zmarszczki. Próbował się nawet uśmiechnąć, lecz z tym uśmiechem wydał się nagle słaby i stary.

Roland spojrzał na Callahana.

– Czy Manni pojawią się jutro… mimo wszystko? – spytał. – Znasz tych ludzi lepiej ode mnie.

Callahan wzruszył ramionami.

– Henchick wie, jak dotrzymać słowa. Czy potrafi skłonić innych, po tym, co się dziś stało… tego, Rolandzie, nie potrafię powiedzieć.

– Lepiej, żeby mu się udało – mruknął groźnie Eddie. – Zwłaszcza dla niego.

– Kto zagra w strzeż mnie? – spytał Roland z Gilead.

Eddie spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Przecież będziemy tak siedzieli aż do świtu – stwierdził bardzo rozsądnie rewolwerowiec. – Mamy się nudzić?

Więc zagrali. Rosalita wygrywała raz za razem. Zapisywała wyniki na płytce, niczym nie zdradzając radości zwycięstwa; wyrazu jej twarzy Jake nie był w stanie rozszyfrować. Przynajmniej nie od razu. Przez chwilę miał ochotę użyć dotyku, ale uznał, że posługiwanie się tym talentem usprawiedliwiają tylko wyjątkowe okoliczności, więc teraz byłoby to złym czynem. Sięgnięcie pod maskę pokerowej twarzy Rosy za bardzo przypominałoby obserwowanie jej, kiedy się rozbiera. Albo kiedy kocha się z Rolandem.

Grali dalej, aż wreszcie na północno-wschodnim horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie świtu. W pewnym momencie Jake uznał, że wie, o czym myśli Rosalita, ponieważ on myślał o tym samym. Wszyscy, ale to wszyscy, mniej lub bardziej świadomie będą myśleli o pozostałych dwóch Promieniach, od dziś aż do samego końca.

Będą czekać, aż któryś z nich pęknie. Ich ka-tet będzie czekać, tropiąc Susannah, będzie czekać Rosa gotująca obiad, nawet Ben Slightman opłakujący swego syna na ranczu Eisenharta. Będą myśleć o tej jednej, najważniejszej rzeczy: zostały tylko dwa! Dwa przeciw niszczącym, osłabiającym, mordującym je Łamaczom.

Ile jeszcze czasu upłynie, nim wszystko się skończy? I jak się skończy? Czy usłyszą ogłuszający huk padających na ziemię potężnych szarych głazów? Czy niebo rozedrze się jak kartka papieru, czy spadną z niego potworności żyjące w chaosie mroku? Czy będą mieli czas krzyknąć? Czy po śmierci czeka ich jakieś życie, czy też upadek Mrocznej Wieży zniszczy nawet samo niebo i piekło?

Spojrzał na Rolanda i wysłał mu myśl, najmocniej jak potrafił: Rolandzie, pomóż nam!

Otrzymał odpowiedź; wypełniła mu umysł chłodną pociechą, ale przecież nawet chłodna pociecha jest lepsza niż żadna. Jeśli potrafię.

– Strzeż mnie! – powiedziała Rosalita i wyłożyła karty. Zdobyła Różdżkę, najwyższą stawkę, a kartą na wierzchu była madame Śmierć.

PIEŚŃ:

Chodź, tańcz, sadź swą dłonią,

Jest tu młody człowiek z bronią.

Stracił swoją słodką panią,

W drogę się wybiera za nią.

OPOWIEDŹ:

Chodź i tańcz. I sadź z nią,

Chłopiec goni za swą panią.

Pozostawi ją w stanie odmiennym,

Gdy dzieciak będzie wreszcie poczęty.

DRUGA ZWROTKATRWAŁOŚĆ MAGII

1

Nie musieli martwić się o to, czy Manni przybędą. Henchick, ponury jak zwykle, pojawił się na głównym placu Calla, w umówionym miejscu, wraz z czterdziestoma mężczyznami. Upewnił Rolanda, że wystarczy ich, by otworzyć Nieodkryte Drzwi, jeśli w ogóle mogą zostać otwarte, kiedy „czarna kula”, jak ją nazywał, znikła. Starzec w żaden sposób nie wytłumaczył, dlaczego jego orszak nie jest tak liczny, jak obiecał, ale często szarpał brodę, czasami nawet obiema rękami.

– Dlaczego on to robi, Père? Wiesz? – spytał Jake.

Ludzie Henchicka jechali na wschód na dwunastu drabiniastych wozach. Za nimi, ciągnięty przez parę osłów – albinosów o okrutnych, czerwonych ślepiach i niesamowicie długich uszach – posuwał się dwukołowy wózek, w całości pokryty białym brezentem. Jake’owi przypomniał wielki biały pojemnik na lody na kółkach. Henchick siedział na koźle samotnie, ponuro szarpiąc bokobrody.

– Mam wrażenie, iż oznacza to, że się wstydzi – odparł Callahan.

– Nie widzę powodu. Mnie przynajmniej zdumiewa, że pojawiło się ich aż tylu. Mimo Trzęsienia Promienia i w ogóle.

– Kiedy ziemia zadrżała, Henchick dowiedział się, że niektórzy spośród jego ludu boją się tego zjawiska bardziej niż jego samego. Traktuje to jako niedotrzymanie przyrzeczenia. I nie jakiegoś tam, byle jakiego przyrzeczenia, lecz tego, które odebrał od niego wasz dinh. Sądzi, że stracił twarz. – Nagle, ani na jotę nie zmieniając tonu głosu, i tą właśnie sztuczką uzyskując odpowiedź, której inaczej nigdy by nie otrzymał, spytał: – Więc ona żyje, jak sądzisz, chłopcze?

– Tak, ale prze…

Jake zakrył usta dłonią. Spojrzał na Callahana oskarżycielsko. Jadący przed nimi, powożący zaprzężonym w osły wózkiem Henchick rozejrzał się nagle, zaskoczony, zupełnie jakby usłyszał kłótnię i podniesione głosy. Callahan musiał spytać się sam siebie, czy wszyscy w tej cholernej opowieści dysponują dotykiem. Wszyscy oprócz niego.

To nie żadna opowieść, do diabła. To moje życie!

W tę niewątpliwą prawdę trudno było jednak uwierzyć komuś, kto doskonale wiedział, że jest jednym z głównych bohaterów książki, na której okładce napisano: POWIEŚĆ, Doubleday and Company, 1975. Książki o wampirach, a przecież wszyscy wiedzą, że wampirów nie ma. Lecz okazało się, że owszem, bywają. I w kilku światach sąsiadujących z tym tutaj wciąż istnieją.

– Nie traktuj mnie w ten sposób. Nie próbuj na mnie żadnych sztuczek – upomniał go Jake. – Ani się waż, skoro jesteśmy po tej samej stronie, Père. Zgoda?

– Przepraszam – powiedział Callahan i po najkrótszej chwili wahania dodał: – Błagam o wybaczenie.

Jake uśmiechnął się blado. Pogłaskał Eja, schowanego w wielkiej kieszeni poncha.

– Czy ona…?

Chłopiec pokręcił głową.

– Nie chcę teraz o niej rozmawiać, Père. Lepiej, żebyśmy nawet o niej nie myśleli. Mam uczucie… nie wiem, prawdziwe czy fałszywe, ale bardzo silne… że coś jej szuka. Jeśli tak, to lepiej, żeby nas nie podsłuchało. A potrafi, możesz mi wierzyć.

– Coś…?

Jake wyciągnął rękę i dotknął chusty, którą Callahan zawiązał sobie na szyi, po kowbojsku. Czerwonej chusty. Potem na chwilę zakrył sobie lewe oko. Père nie od razu odczytał tę wiadomość, ale w końcu mu się udało. Czerwone Oko. Oko Karmazynowego Króla.

Usiadł wygodniej na wozie, nie odpowiadając i nie zamierzając nawet zabierać głosu. Za nimi jechali konno Roland i Eddie, ramię przy ramieniu, milcząc jak zaklęci. Obaj mieli przy sobie wszystkie swoje rzeczy oraz rewolwery; Jake też miał pod ręką rugera. Jeśli w ogóle wrócą dziś do Calla Bryn Sturgis, to z pewnością nie na długo.

Jake chciał powiedzieć przerażona, ale w rzeczywistości było zacznie gorzej. Nieprawdopodobnie słaby, nieprawdopodobnie daleki, lecz czysty, bardzo czysty był krzyk strachu Susannah. Wrzask strachu.

Miał tylko nadzieję, że Eddie go nie słyszał.

2

Wyjeżdżali z miasteczka przesypiającego emocjonalny szok i zmęczenie mimo trzęsienia, które odczuli wszyscy. Ranek był tak chłodny, że jadąc, widzieli unoszącą się w powietrzu parę własnych oddechów, a pozostawione na polach suche łodygi kukurydzy pokryte były cienką warstwą szronu. Nad Devar-tete Whye unosiła się mgła niczym pozostałość zmęczonego oddechu rzeki. Zima zbliża się długimi krokami, pomyślał Roland.

Po godzinie dojechali do wąwozu. Panowała tu cisza przerywana wyłącznie pobrzękiwaniem lejców, skrzypieniem kół, tupotem kopyt na twardej ziemi, kpiącym porykiwaniem któregoś z ciągnących wózek Henchicka osłów albinosów i dobiegającymi z daleka krzykami rudzielców na wietrze. Pewnie odlatują na południe… jeśli jeszcze potrafią je znaleźć.

Dziesięć, może piętnaście minut po tym, jak teren po ich prawej zaczął się wznosić, gdy pojawiły się klify i urwiska, a pomiędzy nimi charakterystyczne płaskowyże, znów znaleźli się w miejscu, do którego przybyli z dziećmi z Calla zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu i gdzie stoczyli walkę z Wilkami. Tutaj ścieżka oddzielała się od wschodniego traktu, biegnąc mniej więcej na północny wschód. W rowie po przeciwnej stronie traktu widać było świeżo wytyczony okop nagiej, brunatnej ziemi. Tu właśnie ukrył się Roland wraz ze swym ka-tet oraz kobiety z talerzami. Tu czekali na Wilki.

A właśnie… gdzie się podziały Wilki? Gdy opuszczali to miejsce, na ziemi poniewierały się zwłoki. Pozostawili za sobą sześćdziesiąt człekokształtnych stworów, które nadjechały tu na siwych koniach, w szarych spodniach, zielonych płaszczach i maskach przedstawiających wilcze pyski z wyszczerzonymi kłami.

Roland zeskoczył z konia. Podszedł do Henchicka, który złaził z kozła niezdarnie, sztywnymi ruchami starego człowieka. Rewolwerowiec nie zamierzał mu pomóc, starzec z pewnością nie tego po nim oczekiwał, mógł się nawet obrazić. Odczekał, aż Manni poprawi swój czarny płaszcz, i już miał zadać mu pytanie, lecz zorientował się natychmiast, że nie musi pytać. Czterdzieści, może pięćdziesiąt jardów dalej, po prawej stronie drogi, dostrzegł duży kopiec wyrwanych łodyg kukurydzy, którego wczoraj tu nie było. Kurhan usypany, jeśli tak można powiedzieć, bez odrobiny szacunku. Ani myślał dochodzić, jak folken spędzili popołudnie przed zabawą, którą niewątpliwie teraz odsypiali, ale w tej chwili miał przed oczami ich dzieło. Czy bali się, że Wilki mogą wrócić do życia? – spytał sam siebie i pomyślał, że to pytanie musiało prześladować wszystkich, choć zapewne nie zadawali go sobie głośno. Więc przeciągnęli bezwładne, ciężkie ciała siwych koni i Wilków w równie siwych płaszczach na pole kukurydzy, ułożyli je byle jak, przysypali zeschłymi łodygami i dziś zmienią kurhan w płonący stos. A jeśli pojawi się seminon? Roland sądził, że podpalą stos, nawet gdyby z powodu wiatru miały spłonąć żyzne tereny między drogą a rzeką. Dlaczegoż by nie? Już po Plonach, a ogień użyźnia jak nic innego, przynajmniej tak mówią starzy ludzie, no i folken zasną spokojnie dopiero wówczas, gdy zapłonie stos. A i potem niewielu z nich będzie miało odwagę zbliżyć się do tego miejsca.

– Rolandzie, spójrz. – Głos Eddiego drżał trochę z żalu, lecz przede wszystkim z gniewu. – Niech to wszyscy diabli, popatrz tylko!

Przy samym krańcu dróżki, tam gdzie Jake, Benny Slightman i bliźniaki Tavery czekali na chwilę odpowiednią, by skoczyć przez drogę i skryć się w bezpiecznym miejscu, stał porysowany, pokrzywiony wózek inwalidzki, błyszczący odbitymi w chromowanych rurkach promieniami słońca, z siedzeniem brudnym od ziemi i zaschniętej krwi. Lewe koło było tak skrzywione, że z pewnością nigdy już nie miało się obracać.

– Dlaczego mówicie w gniewie? – spytał spokojnie Henchick. Obok niego stał Cantab i kilkunastu starszych, których Eddie nazywał czasami „ci w płaszczach”. Dwóch z owych starszych wyglądało na sędziwszych nawet od Henchicka i Rolandowi przypomniały się słowa wypowiedziane poprzedniej nocy przez Rosalitę: Potem pomyśl o pięciu tuzinach mężczyzn, niektórych starych jak Henchick… próbujących wspiąć się po niej w ciemności. No cóż, teraz nie mogli uskarżać się na ciemność, ale wśród Mannich znaleźli się tacy, którzy zapewne nie będą w stanie dowlec się do ostatniego stromego podejścia do Jaskini Drzwi, nie mówiąc już o dotarciu na miejsce. – Przynieśli tu wózek twej kobiety. By okazać jej szacunek. A wy? Powiedzcie, dlaczego mówicie w gniewie?

– Ponieważ wózek powinien być w doskonałym stanie, a ona powinna na nim siedzieć. Czy pan to pojmuje, panie Henchick?

– Gniew to najmniej przydatne ze wszystkich uczuć – wyrecytował Henchick. – Niszczy umysł i rani serce.

Eddie zacisnął wargi bardzo mocno. Zmieniły się w jedną linię tak cienką, że niemal niewidoczną… lecz powstrzymał się od komentarza. Podszedł do zniszczonego fotela, który, od czasu gdy znaleźli go w Topece, przejechał setki mil, ale nie miał dojechać nigdzie, i zapatrzył się weń smutnym wzrokiem. Kiedy Callahan zrobił taki ruch, jakby chciał się do niego zbliżyć, odpędził go gwałtownym gestem.

Tymczasem Jake wpatrywał się w miejsce, w którym zginął Benny. Jego ciało znikło, oczywiście, ktoś przykrył kałużę krwi świeżą warstwą oggan, mimo to widział pod nią ciemne plamy. I oderwaną rękę Billy’ego, leżącą na ziemi dłonią do góry. Pamiętał doskonale, jak ojciec przyjaciela, zataczając się, wyszedł z kryjówki na polu kukurydzy i zobaczył zwłoki swego syna. Przez dobre pięć sekund nie był w stanie wydobyć z gardła najsłabszego dźwięku; zdaniem Jake’a przez ten czas można było wyjaśnić mu, że ponieśli zdumiewająco małe straty: jeden martwy chłopiec, jedna martwa żona ranczera, jedna złamana kostka. Tyle co nic. Nikt tego jednak nie zrobił i starszy Slightman zaczął krzyczeć. Jake nie wierzył, by udało mu się kiedyś zapomnieć ten krzyk, i wiedział także, że nigdy nie zapomni widoku Benny’ego, leżącego na ziemi w kałuży krwi, z oderwaną ręką.

Trochę dalej, za miejscem śmierci Benny’ego, dostrzegł coś błyszczącego, także przykrytego ziemią, nie tak dokładnie jednak, żeby nie widać było błysku metalu. Przyklęknął i podniósł jedną ze śmiercionośnych kul Wilków, nazywanych zniczami. Sądząc z umieszczonego na nim opisu, model ten nazywał się Harry Potter. Wczoraj trzymał kilka z nich w ręku, czuł, jak wibrują, słyszał cichy, złowrogi szum. Ten znicz był już martwy jak kamień. Wstał i cisnął go na stos, pod którym spoczywały trupy Wilków. Rzucił tak mocno, że aż zabolało go ramię. Jutro będzie pewnie sztywne, ale nie miał zamiaru żałować tego, co zrobił. I nic go nie obchodziła opinia Henchicka, ta o strachu. Eddie chciał odzyskać żonę, on – przyjaciela. Życzenie Eddiego może się kiedyś spełni, lecz jego nigdy. Śmierć to dar, którego powtarzać nie można. Jak diamenty, śmierć jest wieczna.

Jake bardzo pragnął ruszyć przed siebie, zostawić tę część wschodniego traktu za plecami. Nie chciał patrzyć na poobijany i pusty fotel Susannah. Ale Manni otoczyli już miejsce bitwy, a Henchick modlił się wysokim, piskliwym, nieznośnie drażniącym uszy głosem, brzmiącym bardzo podobnie do kwiku zarzynanej świni. Przemawiał do czegoś, co nazywał Kraniec, prosząc o bezpieczne przejście do jaskini i sukces przedsięwzięcia, o zachowanie życia i zdrowych zmysłów (dla Jake’a była to najbardziej niepokojąca część modlitwy, jako że nigdy przedtem nie przyszło mu nawet do głowy, że można modlić się o to, by nie oszaleć). Stary Manni prosił także Kraniec, by dodał energii magnesom i ołowiankom. Na końcu pomodlił się o kaven, czyli trwałość magii; określenie to najwyraźniej miało jakieś specjalne znaczenie dla jego ludu. Kiedy skończył, wszyscy Manni zadeklamowali uroczyście: „Kraniec-sam, Kraniec-kra, Kraniec-can-tah” jednym głosem, po czym puścili złączone dłonie. Niektórzy przyklękli, by odbyć prywatny palaver z samym wielkim szefem. Tymczasem Cantab podprowadził czterech, może pięciu najmłodszych mężczyzn do wózka. Zwinęli śnieżnobiałą płachtę, zakrywającą budę, na której leżało kilka sporych drewnianych pudeł. Jake domyślił się, że są tam ołowianki i magnesy znacznie większe niż te, które Manni nosili na szyi; ciężka artyleria na drobną potyczkę. Skrzynki pokryte były zdobieniami w kształcie gwiazd, księżyców i dziwnych geometrycznych figur, kabalistycznymi raczej niż chrześcijańskimi. Ale, pomyślał Jake, jakie mamy dowody, że Manni są chrześcijanami? Może i wyglądali jak kwakrowie czy amisze – czarne płaszcze, brody, kapelusze o okrągłych rondach – może i wtrącali do rozmowy „wy, panie” i „wasze, panie”, ale można chyba z całą pewnością powiedzieć, że żaden kwakier ani amisz nigdy nie zrobili sobie hobby z podróży do innych światów.

Z kolejnego wozu ściągnięto długie, polerowane, drewniane drągi. Włożono je w metalowe uchwyty, umieszczone w dłuższych bokach zdobionych drewnianych skrzyń. Te skrzynie nazywano coffs, przypomniał sobie Jake. Manni nosili je tak, jak noszono symbole religijne po ulicach średniowiecznych miast. Przyszło mu nawet do głowy, że – w pewnym sensie – są to jednak symbole religijne.

Ruszyli ścieżką usłaną opaskami na włosy, strzępami materiału i zabawkami. Przynętami na Wilki… które połknęły tę przynętę wraz z hakiem. Dotarli wreszcie do miejsca, gdzie stopa Franka Tavery’ego ugrzęzła w dziurze i Jake znów usłyszał głos ślicznej siostry tego bezużytecznego frajera: Pomóż mu, proszę, sai. Błagam. Pomógł, niech mu Bóg wybaczy. I przez niego zginął Benny.

Odwrócił wzrok, skrzywił się i pomyślał: Jesteś rewolwerowcem. Powinieneś wiedzieć, jak zachować się w takiej sytuacji. Zmusił się do spojrzenia tam, gdzie zdarzyło się nieszczęście.

Dłoń Père Callahana opadła na jego ramię.

– Synu, czy dobrze się czujesz? Jesteś strasznie blady.

– Nic mi nie jest – odparł Jake. Czuł, jak zaciska mu się gardło, zaciska bardzo mocno, ale zdołał przełknąć i powtórzyć, okłamując bardziej siebie niż byłego księdza. – Nie, nic mi nie jest.

Callahan skinął głową i przełożył swój bagaż (zapakowaną bez zapału torbę mieszczucha, w głębi serca niewierzącego, że wybiera się gdziekolwiek) z lewego ramienia na prawe.

– Co będzie, kiedy dotrzemy wreszcie do jaskini? Jeśli do niej dotrzemy?

Jake wzruszył ramionami. Nie miał zielonego pojęcia.

3

Okazało się, że ścieżka jest do przejścia. Spadło na nią wprawdzie mnóstwo luźnych kamieni i wejście było trudne, zwłaszcza dla ludzi dźwigających skrzynie, ale pod jednym względem okazało się łatwiejsze niż przedtem. Trzęsienie obruszyło wielki głaz, niemal blokujący drogę na samej górze. Eddie spojrzał w przepaść i na dnie dostrzegł jego szczątki – mnóstwo drobnych kamieni. Szara skorupa ukrywała najwyraźniej coś jaśniejszego, błyszczącego; Eddiemu głaz natychmiast skojarzył się z największym na świecie jajkiem na twardo.

Jaskinia też przetrwała trzęsienie, choć przed wejściem do niej leżała teraz spora kupa gruzu z osuniętych z czoła skalnych odłamów. Uprzątnął ją Eddie wraz z co młodszymi Manni. Garściami odrzucali okruchy łupku, wśród których miejscami przeświecał granat jak kropla ciemnej krwi. Samo to, że dotarli do jaskini i że w dalszym ciągu była otwarta, rozluźniło nieco obręcz zaciskającą serce Eddiego. Nie podobała mu się tylko panująca tu atmosfera martwej ciszy. Podczas ich poprzedniej wizyty jaskinia była przecież bardzo gadatliwa, a teraz gdzieś z jej głębi dobiegał to wznoszący się, to cichnący świst wiatru, i tyle. Gdzie podział się jego brat Henry? Przecież Henry powinien wściekać się i skarżyć, że zabili go bandyci Balazara, a to wszystko wina Eddiego. Gdzie mamuśka, która oczywiście zgodziłaby się z Henrym w równie ponurym tonie. Gdzie Margaret Eisenhart, skarżąca się Henchickowi, że uznano ją za tą, która nie pamięta… i porzucono? To miejsce było Jaskinią Głosów na długo przedtem, nim stało się Jaskinią Przejścia, lecz teraz głosy ucichły, a same drzwi wyglądały… głupio. Było to pierwsze słowo, które przyszło Eddiemu na myśl, drugie zaś brzmiało „nieważnie”. Jaskinię formowały niegdyś i definiowały dobiegające z jej głębi głosy, drzwi uważano za straszne, tajemnicze i potężne, ale wyłącznie potęgą kryształowej kuli, Czarnej Trzynastki, która przez te drzwi trafiła do Calla.

Lecz Trzynastka opuściła je przecież tą samą drogą i teraz są to tylko stare drzwi, które nig… – Eddie próbował stłumić tę myśl, lecz nie potrafił – …dzie już nie prowadzą.

Spojrzał na Henchicka. Łzy napłynęły mu do oczu; uznał to za wręcz obrzydliwe, nie potrafił jednak ich powstrzymać.

– Tu nie ma już żadnej magii – powiedział głosem brzmiącym rozpaczą. – Za tymi pieprzonymi drzwiami nie ma nic oprócz stęchłego powietrza i kupy kamieni. Jesteś głupcem… a ja jeszcze większym.

Stwierdzenie to skwitowało kilka świadczących o poważnym wstrząsie, urywanych westchnień Mannich, ale Henchick patrzył na niego oczami błyszczącymi czymś, co mogło się wydawać wesołością.

– Lewis, Thonnie – głos także miał wesoły – przynieście skrzynię Branniego.

Dwaj potężnie zbudowani młodzi ludzie z krótkimi brodami i z włosami zaczesanymi do tyłu i zaplecionymi w warkocze wystąpili z szeregu. Nieśli kufer z drzewa żelaznego, o długości czterech stóp, i sądząc z tego, jak się męczyli, raczej ciężki. Postawili go przed Henchickiem.

– Otwórz, Eddie z Nowego Jorku.

Thonnie i Lewis spojrzeli na Eddiego pytająco, z wyraźnie widocznym strachem. Starsi Manni przyglądali mu się z czymś w rodzaju zachłannego zainteresowania. Eddie dostrzegł to i pomyślał, że trzeba ładnych paru lat, by stać się prawdziwym dziwakiem Manni, a tych dwóch młodych jest na dobrej drodze, ale czeka ich jeszcze dużo pracy, bo na razie są tylko trochę dziwni.

Henchick skinął głową z dobrze ukrytą, a jednak widoczną niecierpliwością. Eddie pochylił się i otworzył skrzynię. Nie sprawiało mu to trudności, bo nawet nie miała zamka. W środku zobaczył kawałek jedwabiu. Starzec zdarł go zamaszystym gestem prestidigitatora. Pod tą zasłoną znajdowała się ołowianka na łańcuchu. Eddiemu przypominała staroświecką dziecinną koszulkę i wcale nie była tak wielka, jak się spodziewał. Miała może dwie stopy długości od zaostrzonego czubka do szerokiej stopki i zrobiona była z żółtawego drewna, lśniącego, jakby je czymś natłuszczono. Srebrny łańcuszek przewleczony był przez kryształowe kółko, umieszczone w szerszej części.

– Wyjmij ją – polecił Henchick, a kiedy Eddie spojrzał na Rolanda, włosy zarastające usta starego mężczyzny rozdzieliły się, ukazując niesamowicie równe, białe zęby w uśmiechu świadczącym o niezwykłym wręcz cynizmie. – Dlaczego patrzysz na swego dinh, młody płakso? Czyż nie usłyszeliśmy z twych ust, że magia opuściła to miejsce? I czy wy, młodzieńcze, nie znacie się doskonale na magii? Bo przecież macie… macie co najmniej… co najmniej dwadzieścia pięć lat!

Manni, którzy stali wystarczająco blisko, by usłyszeć jego słowa, zachichotali kpiąco, chociaż kilku z nich było wyraźnie młodszych od Eddiego.

Wściekły na starego sukinsyna i co najmniej równie zły na siebie, Eddie wyciągnął dłoń. Henchick chwycił ją mocno.

– Nie dotykaj ołowianki. Nie rób tego, jeśli chcesz odróżniać, którą stroną jesz, a którą srasz. Za łańcuszek, czy mnie rozumiesz?

Eddie omal nie sięgnął po ołowiankę mimo ostrzeżenia; w końcu już zrobił z siebie idiotę przed tymi ludźmi i nie widział powodu, by nie dokończyć tak pomyślnie zaczętego dzieła, ale spojrzał w poważne, szare oczy Jake’a i zmienił zamiar. Wiał mocny wiatr, bardzo chłodny na tej wysokości, ziębił go, susząc pot wspinaczki, przyprawiając o dreszcze. Eddie oprzytomniał, chwycił łańcuszek i rozwinął go niezdarnie.

– Podnieś – polecił Henchick.

– I co się stanie?

Stary skinął głową, jakby uznał, że Eddie wreszcie powiedział coś, co ma jakiś sens.

– To się dopiero okaże. Podnieś.

Eddie spełnił jego polecenie. Pamiętając, z jakim wysiłkiem dwaj młodzi Manni nieśli skrzynię, spodziewał się, że ołowianka jest ciężka, no i bardzo się zdziwił. Podniósł ją niczym piórko zawieszone na czterostopowym łańcuszku z cienkiego srebra. Łańcuszek przerzucił przez grzbiet dłoni i uniósł ołowiankę do oczu. Wyglądał trochę jak lalkarz, który za chwilę zacznie animować laleczkę.

Już miał powtórnie spytać Henchicka, co będzie dalej, ale nie zdążył. Ołowianka zaczęła się delikatnie kołysać.

– To nie ja! – powiedział zaskoczony. – To znaczy, wydaje mi się, że to nie ja. Pewnie wiatr.

– Chyba raczej nie – zaprotestował Callahan. – Nie czuję przeciągu i…

– Cisza! – Głos i spojrzenie Cantaba były tak stanowcze, że Callahan umilkł natychmiast.

Eddie stał przed jaskinią, widząc rozciągającą się poniżej dziką górską krainę i niemal całą Calla Bryn Sturgis. Dalej, niewyraźny, błękitnoszary, jakby otoczony mgłą, stał las, przez który tu przybyli, kraniec Świata Pośredniego, do którego nie mieli wrócić. Powiał wiatr, odwiewając mu włosy z czoła.

I nagle Eddie usłyszał dziwne brzęczenie.

Tak naprawdę wcale go nie usłyszał. Ten dźwięk dobiegał z dłoni, którą trzymał przed oczami, tej, przez którą przewiesił łańcuszek. Z ramienia też. Najbardziej jednak z wnętrza jego głowy.

Wisząca niżej, na wysokości jego kolan ołowianka kołysała się coraz mocniej, stała się zataczającym coraz szerszy łuk wahadłem. Eddie ze zdumieniem zdał sobie sprawę z czegoś doprawdy przedziwnego: za każdym wahnięciem wydawała się coraz cięższa. Zupełnie jakby trzymał coś, co wyrywała mu z ręki potężna siła odśrodkowa.

Łuk robił się coraz dłuższy, ciężar na końcu wahadła coraz wyraźniejszy. I nagle…

– Eddie! – zawołał Jake, zatroskany, ale chyba jeszcze bardziej zachwycony. – Widzisz?

Widział, oczywiście. Teraz, przy końcu każdego wahnięcia, ołowianka stawała się także coraz bardziej… mglista. I jej ciężar rósł. Eddie musiał podpierać prawe ramię lewą ręką, by nie opadła, musiał kołysać się w biodrach, inaczej nie mógłby utrzymać równowagi. Wtem uświadomił sobie, gdzie jest: ponad siedemset stóp nad ziemią. Jeśli nie przestanie się kiwać, to cudo wkrótce zwali go w przepaść. Co będzie, gdy nie uda mu się zrzucić łańcucha z ręki?

Ołowianka odchyliła się w prawo, rysując w powietrzu kształt niewidzialnego uśmiechu, no i oczywiście wznosząc się po łuku, ciągle nabierała ciężaru. Zwykły wyjęty ze skrzyni kawałek drewna zdawał się ważyć sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto funtów. Kiedy znieruchomiał u końca drogi, na moment zawieszony między ruchem a grawitacją, Eddie zdał sobie sprawę, że widzi wschodni trakt, i to niezwykle wyraźnie. I wtedy ołowianka opadła, szybko i gwałtownie, jednocześnie tracąc na wadze. Lecz gdy znów zacznie się wznosić, tym razem po lewej stronie…

– Hej, przecież już rozumiem, pojąłem! – wrzasnął Eddie. – Bierz to, Henchick! A przynajmniej niech się nie kiwa!

Stary wypowiedział jedno słowo tak gardłowym głosem, że zabrzmiało jak odgłos gazu wydobywającego się z bagna. Ołowianka nie zwolniła ruchu, rysowany przez nią łuk nie stawał się stopniowo coraz mniejszy, po prostu opadła nagle i zawisła przy kolanie Eddiego, wskazując czubkiem jego stopę. Jeszcze przez chwilę wydobywał się z niej szum, ale i on szybko ucichł. Jednocześnie znikło to niepokojące uczucie zwiększającego się obciążenia. Cholerstwo znów było lekkie jak piórko.

– Macie mi coś do powiedzenia, Eddie z Nowego Jorku? – spytał Henchick.

– Mam. Błagam o wybaczenie.

Stary znów uśmiechnął się, błyskając zębami, zdumiewająco białymi w gęstwie wąsów i brody.

– Nie jesteście całkowicie głupi, Eddie z Nowego Jorku, prawda?

– Mam nadzieję, że nie. – Eddie nie zdołał powstrzymać cichego westchnienia ulgi, gdy starszy Manni zdjął mu łańcuch z dłoni.

4

Henchick nalegał na próbę. Eddie rozumiał dlaczego, ale cholernie nie podobała mu się ta pieprzona gra wstępna. Przemijanie czasu odczuwał w tej chwili niemal fizycznie, jak przesunięcie szorstką tkaniną po wnętrzu dłoni. Mimo to siedział cicho. Wkurzył Henchicka raz i nie zamierzał powtarzać tego błędu.

Stary podprowadził do jaskini swych sześciu amigos (pięciu z nich w oczach Eddiego wyglądało na starszych od Boga). Trzem rozdał ołowianki, a pozostałym trzem magnesy w kształcie muszli. Ołowiankę Branniego, niemal na pewno najsilniejszą, zatrzymał dla siebie.

W siódemkę utworzyli krąg przed wejściem do jaskini.

– Nie staniecie przed drzwiami? – zdziwił się Roland.

– Nie. Dopiero kiedy będziemy musieli – odparł Henchick.

Starcy wzięli się za ręce; każdy z nich trzymał w dłoni ołowiankę lub magnes. Gdy tylko krąg się zamknął, Eddie znów usłyszał ów niezwykły dźwięk, przypominający wycie sprzężenia w kolumnach głośnikowych. Widział, jak Jake podnosi dłonie do uszu, a twarz Rolanda wykrzywia krótki grymas bólu.

Eddie spojrzał na drzwi. Nie sprawiały już wrażenia tak beznadziejnie zakurzonych i nieważnych. Widoczne na nich hieroglify wydawały się czyste i wyraźne jak przedtem; wypisano nimi słowo z zapomnianego języka, oznaczające NIEODKRYTE. Klamka z kryształu wydawała się świecić własnym światłem, w którym tym wyraźniej widać było wyrytą liniami białych promieni różę.

Czy potrafiłbym je otworzyć? – pomyślał. Otworzyć je i przejść? Przypuszczał, że nie. W każdym razie nie w tym momencie. Ale nadzieję miał teraz o wiele większą niż jeszcze pięć minut temu.

Nagle ożywiły się głosy, te same, które słyszeli wcześniej. Prawdę mówiąc, ryknęły ogłuszająco, wszystkie naraz. Eddie usłyszał Młodszego Bena krzyczącego Dogan, i swoją matkę, tłumaczącą mu jękliwym głosem, że teraz już osiągnął szczyt, że zawsze wszystko tracił, a teraz jeszcze stracił żonę, słyszał też męski głos, prawdopodobnie Elmera Chambersa, mówiącego synowi, że oszalał, że jest fou, że jest monsieur Lunatique. Dołączały do tego chóru kolejne głosy i kolejne, i kolejne.

Henchick energicznie skinął głową. Starcy puścili dłonie i głosy z głębi jaskini umilkły, jak ucięte nożem. No i, co wcale nie zaskoczyło Eddiego, drzwi natychmiast zbladły, spłowiały; znów wyglądały anonimowo; takie drzwi mija się codziennie na ulicy, nie zwracając na nie najmniejszej nawet uwagi.

– Co to było, na litość boską? – Callahan wskazał skinieniem głowy miejsce, w którym podłoże jaskini opadało w ciemność. – Przedtem wszystko było inaczej.

– Podejrzewam, że albo trzęsienie, albo zniknięcie magicznej kuli doprowadziło jaskinię do szaleństwa – odparł spokojnie Henchick. – Dla nas i dla tego, co teraz robimy, nie ma to najmniejszego znaczenia. Znaczenie mają drzwi. – Spojrzał na plecak Callahana. – Kiedyś wędrowałeś, prawda?

– Owszem, tak.

Henchick znów błysnął zdumiewająco białymi zębami. Eddie pomyślał, że starego w jakiś szczególny sposób cieszy to, co się dzieje.

– Jeśli spojrzeć na wasze gunna, sai Callahan, zapomnieliście, jak się wędruje.

– Szczerze mówiąc, trudno mi uwierzyć, że gdziekolwiek wyruszymy. – Père uśmiechnął się, w porównaniu z Henchickiem bardzo słabo. – No i jestem teraz znacznie starszy.

Stary skwitował te słowa prostackim, wręcz ordynarnym prychnięciem.

– Henchick – odezwał się Roland – czy wiesz, co sprawiło, że dzisiejszego ranka zatrzęsła się ziemia?

Niebieskie oczy starca spłowiały z wiekiem, ale wciąż umiały bystro patrzeć. Skinął głową. Przed jaskinią, ustawieni na ścieżce w porządny szereg, czekali jego Manni. Czekali spokojnie.

– Sądzimy, że pękł Promień.

– Ja też tak sądzę. Nasza sprawa wygląda coraz bardziej beznadziejnie. Proponuję skończyć z bezsensowną gadaniną, oczywiście jeśli ci to odpowiada. Rozmawiajmy o tym, o czym musimy rozmawiać, a potem zróbmy to, co musimy zrobić.

Henchick przyglądał się rewolwerowcowi spojrzeniem równie zimnym jak to, którym przed chwilą obdarzył Eddiego. Roland nie odwrócił wzroku. Starzec zmarszczył brwi, ale rozpogodził się niemal natychmiast.

– Ano. Jak sobie życzycie, Rolandzie. Zrobiłeś nam wielką przysługę, zarówno Mannim, jak i tym, którzy zapominają. Odpłacimy ci teraz najlepiej, jak potrafimy. Magia jest tu w dalszym ciągu… i jest gęsta. Potrzebuje tylko iskry. Potrafimy wykrzesać tę iskrę, ano tak, potrafimy, proste to jak taniec commala. Być może dostaniecie to, czego chcecie. Ale, być może, wszyscy dziś dotrzemy do polany na końcu ścieżki. Lub wkroczymy w ciemność. Czy mnie rozumiecie, Rolandzie?

Rewolwerowiec skinął głową.

– I godzicie się na to?

Roland stał przez długą chwilę ze spuszczoną głową i dłonią na rękojeści rewolweru. Kiedy podniósł wzrok, uśmiechał się jakże charakterystycznym dla niego uśmiechem: miłym, zmęczonym, smutnym, a przede wszystkim groźnym. Uniósł lewą, nieuszkodzoną dłoń i dwukrotnie obrócił nią w powietrzu. Naprzód!

5

Kufry złożono na ziemi – bardzo ostrożnie, albowiem ścieżka prowadząca do tego, co Manni nazywali Kra Kammen, była wąska – po czym wyjęto ich zawartość. Palce o bardzo długich paznokciach (Mannim wolno było obcinać paznokcie tylko raz do roku) stukały w magnesy, pod uderzeniem wydające przenikliwy dźwięk, sprawiający, że Jake czuł się tak, jakby ostry nóż ciął mu czaszkę na połowy.

– Co to znaczy Kra Kammen? – spytał Cantaba. – Dom Dzwonów?

– Dom Duchów – odparł Cantab, nie podnosząc wzroku znad łańcucha, który właśnie rozwijał. – Odpuść mi, Jake. Ta praca wymaga skupienia.

Jake nie pojmował, dlaczego rozwijanie łańcucha miało być szczególnie pochłaniającym uwagę zajęciem, ale prośbę Cantaba spełnił bez dyskusji. Podszedł do Rolanda, Eddiego i Callahana, stojących tuż przy wejściu do jaskini. Tymczasem Henchick rozstawił najstarszych Mannich w półokrąg wokół drzwi, od ich tylnej strony. Strona frontowa, ozdobiona hieroglifami, z kryształową klamką, pozostała niestrzeżona, przynajmniej na razie.

Starzec podszedł do wejścia do jaskini, przez chwilę rozmawiał z Cantabem, po czym skinął na czekających w kolejce na ścieżce Mannich, polecając im ruszyć. Kiedy pierwszy z nich stanął u wejścia do jaskini, zatrzymał go i podszedł do Rolanda. Przykucnął, prosząc rewolwerowca gestem, by przysiadł obok niego.

Podłoże jaskini pokryte było pyłem pochodzącym w drobnej części ze zmielonych przez czas kamieni, a w większości z kości zwierząt, które okazały się tak lekkomyślne, że weszły do środka. Henchick palcem naszkicował prostokąt, a potem uzupełnił go półokręgiem.

– Drzwi – powiedział. – I mężczyźni z mojego kra. Pojmujesz mnie?

Roland skinął głową.

– Ty i twoi przyjaciele przekształcicie półokrąg w okrąg – dodał starzec, dokańczając rysunek. – Chłopiec ma mocny dotyk. – Skierował wzrok na Jake’a, który drgnął pod jego spojrzeniem.

– Tak – zgodził się rewolwerowiec.

– Więc postawimy go na wprost drzwi, ale w odpowiedniej odległości, żeby, jeśli otworzą się gwałtownie, a to oczywiście jest możliwe, nie uderzyły go w głowę. Czy wytrzymacie, chłopcze?

– Tak. Póki pan lub Roland nie każecie mi ustąpić.

– Poczujesz coś w głowie, jakby ssanie. Nieprzyjemne. – Stary przerwał na krótką chwilę. – Chcesz, żeby drzwi otworzyły się dwukrotnie.

– Tak – przytaknął Roland. – Dwukrotnie.

Eddie wiedział, że po raz drugi drzwi otwarły się w związku z Calvinem Towerem, ale właściciel księgarni już przestał być dla niego interesującą osobą. Zapewne należał do ludzi odważnych, ale był także zachłanny, uparty i egoistyczny; innymi słowy, typowy nowojorczyk, żyjący w dwudziestym wieku. No i… ostatnią osobą, która skorzystała z tych drzwi, była Suze, więc gdy tylko się otworzą, Eddie zamierzał skoczyć, nie oglądając się na innych. A jeśli drzwi otworzą się drugi raz na pipidówę w Maine, tę, w której ukryli się Tower i jego przyjaciel Aaron Deepneau, to bardzo fajnie. Jeżeli reszta ka-tet też tam trafi i będzie próbowała osłaniać Towera i zdobyć prawa własności do pewnej niezabudowanej działki i rosnącej na niej pewnej róży, to równie fajnie. Eddiego interesowała przede wszystkim Susannah. Wszystko inne było dla niego drugorzędne.

Nawet Wieża.

6

– Kogo wyślesz pierwszego, kiedy otworzą się drzwi? – spytał Henchick.

Roland przemyślał sobie to ważne pytanie, machinalnie przesuwając dłonią po książkach, do których zabrania zmusił ich Calvin Tower. Była wśród nich ta, która tak wstrząsnęła Callahanem. Nie chciał wysyłać Eddiego, który był bardzo impulsywny, a teraz jeszcze oślepiony miłością… i troską… o Susannah. Czy Eddie posłucha rozkazu? Co wybierze, gdy będzie musiał wybierać między żoną a Towerem i Deepneau? Roland sądził, że zna odpowiedź na te pytania. A to oznaczało…

– Rewolwerowcze? – Henchick nie miał ochoty czekać dłużej.

– Gdy drzwi otworzą się po raz pierwszy, przejdziemy przez nie ja i Eddie – zadecydował. – Czy zamkną się same z siebie?

– Tak właśnie będzie. Musicie być szybcy jak sami diabli uciekający z piekła, bo przetną was na dwoje: połowa zostanie w jaskini, połowa tam, gdzie przeszła brązowoskóra kobieta.

– Będziemy tak szybcy, jak tylko potrafimy – zapewnił go Roland.

– Ano, bo i powinniście. – Henchick znów zademonstrował im wspaniałe zęby. Ten uśmiech

(czego nie mówi? Czegoś, co wie albo przynajmniej sądzi, że wie?)

Roland miał wspomnieć już niedługo.

– Broń zostawiłbym tutaj – mówił dalej Henchick. – Jeśli zechcecie ją przenieść, możecie ją utracić.