Możesz, jeśli myślisz że możesz - Norman Vincent Peale - ebook

Możesz, jeśli myślisz że możesz ebook

Norman Vincent Peale

4,3

Opis

Filozofia pozytywnego myślenia propagowana przez Normana V. Peale’a wywiera niezwykły wpływ na miliony ludzi na całym świecie. Ta klasyczna publikacja o ponadczasowym przesłaniu, nieoceniona dla praktyki codziennego życia, jest ciągłą inspiracją jak zbudować szczęśliwsze, bardziej satysfakcjonujące życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (12 ocen)
8
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu

You Can If Think You Can

Prze­kład

EWA CZER­WIŃ­SKA

Pro­jekt okład­ki

Ma­ciej Za­dwor­ny

Re­dak­cja

Ita Tu­ro­wicz

Re­dak­cja tech­nicz­na

Ma­rze­na Kie­drow­ska

Co­py­ri­ght © by Nor­man Vin­cent Pe­ale

Pu­bli­shed in 1986 by Pren­ti­ce Hall Press

© Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tio by Wy­daw­nic­two Stu­dio

EMKA Ltd.

Wy­da­nie II

War­sza­wa 1996, 2005, 2011, 2013

Wszel­kie pra­wa, łącz­nie z pra­wemdo re­pro­duk­cji tek­stów w ca­ło­ści lubw czę­ści, w ja­kie­kol­wiek for­mie – za­strze­żo­ne.

Wszel­kich in­for­ma­cji udzie­la:

Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

ul. Kró­lo­wej Al­do­ny 6, 03-928 War­sza­wa

Tel./fax 22 628 08 38, 616 00 67

wy­daw­nic­two@stu­dio­em­ka.com.pl

www.stu­dio­em­ka.com.pl

ISBN 978-83-85881-25-4

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Książ­kę tę de­dy­ku­ję

z mi­ło­ścią i wdzięcz­no­ścią

RUTH STAF­FORD PE­ALE

mo­jej uko­cha­nej żo­nie

i sta­łe­mu part­ne­ro­wi wszel­kich po­czy­nań

* * *

Pra­gnę wy­ra­zić szcze­gól­ne sło­wa

uzna­nia moim se­kre­tar­kom:

Gra­ce M. Bly­the za nie­oce­nio­ny wkład

w przy­go­to­wa­nie ma­nu­skryp­tu

oraz Ali­ce Oli­vet za po­moc

w zbie­ra­niu ma­te­ria­łów.

Dro­gi Czy­tel­ni­ku,

Sta­rych przy­ja­ciół ser­decz­nie wi­ta­my w no­wej książ­ce. Nowi czy­tel­ni­cy są rów­nie mile wi­dzia­ni. Utrzy­my­wa­nie sta­rych przy­jaź­ni i za­wie­ra­nie no­wych na­le­ży do naj­więk­szych przy­jem­no­ści ży­cia.

Po co jed­nak ta ko­lej­na książ­ka, sko­ro na­pi­sa­łem ich już sie­dem­na­ście, a współ­pra­co­wa­łem też przy in­nych? Może to dziw­ne, ale wciąż nie opusz­cza mnie uczu­cie, że mam coś wię­cej do po­wie­dze­nia, albo chciał­bym po­wtó­rzyć in­a­czej to, co już zo­sta­ło po­wie­dzia­ne, czy też wy­ra­zić w bar­dziej prze­ko­nu­ją­cy spo­sób za­sa­dy, któ­re oka­za­ły się sku­tecz­ne.

Już daw­no temu zro­dzi­ło się we mnie coś na kształt ob­se­sji… jest nią pró­ba po­mo­cy lu­dziom w tym, by otrzy­my­wa­li od ży­cia to, co naj­lep­sze i uczy­li się ra­dzić so­bie w twór­czy spo­sób z jego trud­ny­mi do­świad­cze­nia­mi.

Oso­bi­ście za­wsze by­łem za­fa­scy­no­wa­ny ogrom­ny­mi zdol­no­ścia­mi jed­nost­ki oraz za­dzi­wia­ją­cy­mi zmia­na­mi, ja­kich isto­ty ludz­kie mogą do­ko­nać w sa­mych so­bie. Pa­sjo­nu­je mnie to tak bar­dzo, wręcz nie­wia­ry­god­nie, że po pro­stu nie po­tra­fię po­wstrzy­mać się od po­ru­sze­nia te­ma­tu raz jesz­cze, z no­wy­mi, bar­dziej in­spi­ru­ją­cy­mi opo­wie­ścia­mi o prze­mie­nio­nych lu­dziach, któ­rzy na­praw­dę do­ko­na­li cze­goś god­ne­go uwa­gi, szcze­gól­nie w pro­ce­sie wy­zwa­la­nia wła­sne­go po­ten­cja­łu. A przy tym są to hi­sto­rie zwy­kłych lu­dzi, ta­kich jak my sami. No, przy­najm­niej jak ja.

Dzię­ki po­zna­niu wie­lu ko­biet i męż­czyzn oraz dzię­ki spo­sob­no­ści przy­glą­da­nia się, jak po­ko­nu­ją pro­ble­my i się­ga­ją po praw­dzi­we war­to­ści, zda­łem so­bie spra­wę, iż twór­cze wy­ni­ki wią­żą się za­wsze z pew­ny­mi kon­kret­ny­mi za­sa­da­mi. Na­pi­sa­łem tę książ­kę po to, by pod­kre­ślić te wła­śnie dy­na­micz­ne i da­ją­ce się za­sto­so­wać re­gu­ły, a tak­że by za­chę­cić czy­tel­ni­ków do wpro­wa­dze­nia ich w swo­je ży­cie. Ce­lem moim jest prze­ko­nać cię, czy­tel­ni­ku, że mo­żesz, je­śli my­ślisz, że mo­żesz.

Książ­ka ta sta­no­wi re­zul­tat en­tu­zja­stycz­nej wia­ry w lu­dzi i pra­gnie­nia, by po­bu­dzić ich do prze­ję­cia od­po­wie­dzial­no­ści za wła­sne ży­cie po­przez peł­ne wy­ko­rzy­sty­wa­nie za­dzi­wia­ją­cych moż­li­wo­ści tkwią­cych w ich umy­słach.

Je­że­li nie do­świad­czasz w swym ży­ciu tego, co naj­lep­sze i naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­ce, książ­ka ta ma ci za­pro­po­no­wać re­al­ne su­ge­stie pro­wa­dzą­ce do osią­gnię­cia two­ich ce­lów. Je­śli do­pa­da­ją cię trud­no­ści i pro­ble­my, a two­ja pew­ność sie­bie słab­nie, to mam na­dzie­ję, że ta książ­ka uła­twi ci zro­zu­mie­nie, że mo­żesz so­bie po­ra­dzić ze wszyst­kim, co nad­cho­dzi, i to po­ra­dzić so­bie do­brze. Po­da­ne tu prak­tycz­ne pro­po­zy­cje mogą po­móc to­bie, po­dob­nie jak po­mo­gły już in­nym.

Je­śli po prze­czy­ta­niu tej książ­ki wzro­śnie two­ja wia­ra w moc wła­sne­go umy­słu, a twój spo­sób my­śle­nia sta­nie się bar­dziej re­ali­stycz­ny i uznasz z całą pew­no­ścią, że je­steś w sta­nie po­ra­dzić so­bie z każ­dym pro­ble­mem, będę uwa­żał, iż osią­gną­łem swój cel.

Wie­rzę, oczy­wi­ście, we wszyst­ko, co po­wie­dzia­no i zre­la­cjo­no­wa­no w tej książ­ce, w każ­dą wy­su­nię­tą kon­cep­cję i za­sa­dę. Wie­rzę, po­nie­waż one się spraw­dza­ją. Mam na­dzie­ję, że książ­ka ta po­wie i uczy­ni coś tak­że dla cie­bie.

JESZ­CZE TYL­KO JED­NO SŁO­WO

Czy kie­dy­kol­wiek za­sta­na­wia­łeś się, jaką rolę może ode­grać książ­ka? Zwłasz­cza na­pi­sa­na z po­zy­tyw­ne­go i in­spi­ru­ją­ce­go punk­tu wi­dze­nia? Chciał­bym móc od­two­rzyć tu­taj wie­le z otrzy­ma­nych li­stów, któ­re opo­wia­da­ją o cu­dow­nych re­zul­ta­tach, ja­kie tego typu książ­ki przy­nio­sły w ludz­kim do­świad­cze­niu ży­cio­wym. Po­zwól, że przy­to­czę tyl­ko je­den, któ­ry nad­szedł, gdy koń­czy­łem ten ma­nu­skrypt. Mówi on o tym, co książ­ka uczy­ni­ła dla pew­nej mło­dej ko­bie­ty, Loan Eng Tjioe.

Sza­now­ny Dok­to­rze Pe­ale,

Pana książ­ki wio­dły mnie przez trud­ne eta­py ży­cia przed przy­jaz­dem do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Miesz­ka­łam jesz­cze w ro­dzin­nym kra­ju, In­do­ne­zji, kie­dy tra­fi­łam na Pana książ­kę Po­zo­stań żywy przez całe swo­je ży­cie1. By­łam w tym cza­sie nie­szczę­śli­wą, sfru­stro­wa­ną stu­dent­ką col­le­ge’u. Bar­dzo pra­gnę­łam wy­je­chać za gra­ni­cę, żeby da­lej się kształ­cić i prze­ko­nać się, jak wy­glą­da świat poza moją oj­czy­zną.

Wie­lu z mo­ich przy­ja­ciół wy­je­cha­ło na stu­dia do Eu­ro­py, a ja od­pro­wa­dza­łam ich ko­lej­no na lot­ni­sko, by się z nimi po­że­gnać. Za­wsze wra­ca­łam za­pła­ka­na py­ta­jąc, kie­dy dla mnie na­dej­dzie ten dzień. Tata jed­nak był tyl­ko skrom­nym biz­nes­me­nem i miał pię­cio­ro dzie­ci do wy­kar­mie­nia. Nie mógł mi opła­cić stu­diów w Eu­ro­pie.

Wie­dzia­łam, że mu­siał­by wy­da­rzyć się cud, że­bym kie­dy­kol­wiek mo­gła wy­je­chać za gra­ni­cę. Wła­śnie wte­dy na­tknę­łam się na Pana książ­kę i do­wie­dzia­łam się, iż mogę do­stać wszyst­ko, cze­go chcę, je­śli tyl­ko uwie­rzę! Mó­wił Pan w niej tak­że, że mu­szę dzia­łać tak, jak­bym była pew­na, że otrzy­mam to, cze­go pra­gnę. Po­my­śla­łam, że wła­ści­wie nie mam nic do stra­ce­nia i mogę spró­bo­wać.

Po­wie­dzia­łam so­bie, że do­sta­nę sty­pen­dium na stu­dia w Niem­czech – kra­ju, gdzie za­wsze chcia­łam się uczyć, po­nie­waż tam na­ro­dzi­ła się psy­cho­lo­gia, a ja w tej dzie­dzi­nie się spe­cja­li­zo­wa­łam. Za­czę­łam in­ten­syw­nie uczyć się ję­zy­ka nie­miec­kie­go. Na­pi­sa­łam do róż­nych nie­miec­kich uni­wer­sy­te­tów z py­ta­niem o moż­li­wość uzy­ska­nia sty­pen­dium. Wszyst­kie od­po­wie­dzia­ły ne­ga­tyw­nie. Nikt nie mógł przy­znać mi sty­pen­dium, do­pó­ki nie stu­dio­wa­łam w Niem­czech i nie wy­ka­za­łam się na miej­scu swo­imi zdol­no­ścia­mi. Nadal jed­nak nie prze­sta­wa­łam wie­rzyć. Ro­dzi­ce uwa­ża­li, że po­stra­da­łam zmy­sły, sko­ro ucze­pi­łam się tak bez­na­dziej­nej wal­ki. Po­zwa­la­łam im tak mó­wić i oto pew­ne­go dnia do­sta­łam list z Uni­wer­sy­te­tu w Bonn, że chęt­nie roz­wa­żą moje zgło­sze­nie.

By­łam pod­nie­co­na i zde­ner­wo­wa­na. Te­raz mu­sia­łam zro­bić na­stęp­ny krok w swo­im po­zy­tyw­nym my­śle­niu. Mu­sia­łam uwie­rzyć, że będę stu­dio­wać w Niem­czech na Uni­wer­sy­te­cie w Bonn. Na ścia­nie w swo­im po­ko­ju po­wie­si­łam zdję­cie tego uni­wer­sy­te­tu, któ­re gdzieś zna­la­złam. Pa­trzy­łam wciąż na nie i mó­wi­łam do sie­bie:

„To wła­śnie tam bę­dziesz stu­dio­wać!” Ze zdwo­jo­ną in­ten­syw­no­ścią i za­pa­łem uczy­łam się ję­zy­ka nie­miec­kie­go. Wresz­cie, po bli­sko roku ago­nii, nad­szedł list in­for­mu­ją­cy, że rze­czy­wi­ście zdo­by­łam sty­pen­dium. Trzy mie­sią­ce póź­niej wy­je­cha­łam do Nie­miec.

Zda­rzy­ło się to wszyst­ko przed ośmiu laty. Wte­dy po raz pierw­szy, lecz wca­le nie ostat­ni, prze­ko­na­łam się, że Bóg pra­gnie dać nam wszyst­ko, o co pro­si­my, je­że­li tyl­ko uwie­rzy­my.

Za­wsze pra­gnę­łam spo­tkać Pana oso­bi­ście. To ży­cze­nie wła­śnie się speł­nia. Obec­nie wraz z mę­żem miesz­ka­my w No­wym jor­ku i w naj­bliż­szą nie­dzie­lę nasz syn zo­sta­nie przez Pana ochrzczo­ny. Kto mógł­by po­my­śleć o tym daw­no temu, jesz­cze w In­do­ne­zji, kie­dy przy­lgnę­łam do Pana książ­ki jako mo­jej je­dy­nej na­dziei? Dzię­ku­ję Panu z ca­łe­go ser­ca!

Niech Bóg Pana bło­go­sła­wi!

Może obec­na książ­ka i dla cie­bie uczy­ni coś po­dob­ne­go. Za­sa­dy, któ­rych na­ucza, są peł­ne mocy; dla­cze­go więc z nich nie za­czerp­nąć? Książ­ka po­wie ci, w jaki spo­sób to zro­bić. I pa­mię­taj, za­wsze pa­mię­taj: mo­żesz, je­śli my­ślisz, że mo­żesz.

NOR­MAN VIN­CENT PE­ALE

1ZASADA WYTRWAŁOŚCI:ZAWSZE JEST ZA WCZEŚNIE,BY REZYGNOWAĆ

Ist­nie­je pew­na za­sa­da, któ­ra po­win­na być wdra­ża­na i nie­zmien­nie sto­so­wa­na wo­bec każ­de­go pro­ble­mu, a zwłasz­cza szcze­gól­nie trud­ne­go, za­ska­ku­ją­ce­go czy sza­le­nie znie­chę­ca­ją­ce­go. Oto ona – nig­dy nie re­zy­gnuj.

Pod­da­jąc się, sam za­pra­szasz po­raż­kę i nie do­ty­czy ona je­dy­nie kon­kret­nej spra­wy bie­żą­cej. Da­nie za wy­gra­ną przy­czy­nia się do peł­nej klę­ski oso­bo­wo­ści. Sprzy­ja po­wsta­wa­niu psy­cho­lo­gii de­fe­ty­stycz­nej.

Je­że­li przy­ję­ta przez cie­bie me­to­da nie zda­je eg­za­mi­nu, po­dejdź do pro­ble­mu w inny spo­sób. Kie­dy nowe roz­wią­za­nie też oka­zu­je się nie­traf­ne, wy­pró­buj jesz­cze inną dro­gę, aż w koń­cu znaj­dziesz klucz do sy­tu­acji. Za­wsze ist­nie­je taki klucz i nie­prze­rwa­ne, prze­my­śla­ne, nie­roz­pro­szo­ne po­szu­ki­wa­nie i atak do­pro­wa­dzą do nie­go.

Kie­dyś pod­czas lun­chu za­uwa­ży­łem, że je­den z przy­ja­ciół ma zwy­czaj ry­so­wa­nia na bia­łej ser­wet­ce sche­ma­tów ilu­stru­ją­cych tezy, któ­re sta­wiał. Opo­wia­dał o czło­wie­ku, któ­re­mu było cięż­ko, lecz on sam był jesz­cze tward­szy od pro­ble­mów i dzię­ki temu, że nie za­prze­stał wy­sił­ków, osią­gnął osta­tecz­nie spek­ta­ku­lar­ne wy­ni­ki.

Dia­gram przed­sta­wiał męż­czy­znę sto­ją­ce­go przed ogrom­ną górą.

W jaki spo­sób prze­do­sta­nie się on na dru­gą stro­nę tej góry? – za­py­tał mój zna­jo­my.

– Obej­dzie ją – od­po­wie­dzia­łem.

– jest zbyt roz­le­gła.

– No, do­brze, to prze­ko­pie tu­nel w naj­węż­szym miej­scu – za­pro­po­no­wa­łem.

– Nie, to by­ło­by za głę­bo­ko. Oto spo­sób. W umy­śle wznie­sie się po­nad nią… je­że­li czło­wiek po­tra­fi wy­na­leźć me­cha­nizm la­ta­ją­cy na wy­so­ko­ści po­wy­żej dwu­na­stu ki­lo­me­trów, po­nad gó­ra­mi, to znaj­dzie też ta­kie my­śle­nie, któ­re wy­nie­sie go po­nad ol­brzy­mią trud­ność.

– Bill, to bar­dzo po­my­sło­we, jed­nak czy­ta­łem o tej kon­cep­cji już dość daw­no temu. Kto po­wie tej gó­rze: „Pod­nieś się i rzuć się w mo­rze!”, a nie wąt­pi w du­szy… (Ewan­ge­lia wg św. Mar­ka 11,23).

– Tak, to wła­śnie jest po­mysł – zgo­dził się en­tu­zja­stycz­nie. – Myśl, nie wpa­daj w emo­cje i trzy­maj się pod­sta­wo­wej za­sa­dy, że za­wsze jest za wcze­śnie, by re­zy­gno­wać.

Ostat­nio do­sta­łem list od czło­wie­ka, któ­ry z po­wo­dze­niem sto­so­wał tę za­sa­dę. Pi­sze, iż kil­ka lat wcze­śniej opra­co­wał sys­tem pre­fa­bry­ko­wa­nych ścian do ru­cho­mych do­mów. Otwo­rzył fir­mę, za­in­we­sto­wał w nią wszyst­kie pie­nią­dze, ale po­mysł nie chwy­cił, nie mógł na­praw­dę wy­star­to­wać. Przed­się­bior­stwo wpa­da­ło w jed­ne ta­ra­pa­ty po dru­gich, aż współ­pra­cow­ni­cy bła­ga­li go, by za­nie­chał spra­wy. On jed­nak nie po­zwo­lił na to.

Czło­wiek ten my­ślał w spo­sób po­zy­tyw­ny. Rów­no­cze­śnie był oso­bą prze­ja­wia­ją­cą trwa­łą wia­rę, mógł­byś po­wie­dzieć, praw­dzi­wie nie­po­ko­na­ny cha­rak­ter. Wie­rzył, że trud­ność ta nie po­win­na go zwy­cię­żyć ani znisz­czyć. Na­pi­sał: „Na­wet nie do­pu­ści­łem do sie­bie my­śli o zre­zy­gno­wa­niu”.

Prze­pro­wa­dził za­tem ra­cjo­nal­ne, głę­bo­kie my­śle­nie i wpadł na po­mysł… je­że­li my­ślisz i nie pa­ni­ku­jesz, za­wsze tra­fiasz na po­mysł. Po­sta­no­wił otwo­rzyć li­nię pro­duk­cji sys­te­mu pre­fa­bry­ko­wa­nych pod­łóg, któ­re mia­ły pa­so­wać do ścian. I tym tra­fił w sed­no… jego fir­mę wy­ku­pi­ło duże przed­się­bior­stwo pro­du­ku­ją­ce ru­cho­me domy. Pi­sząc o tym wy­su­nął tę wspa­nia­łą tezę: „Za­wsze jest za wcze­śnie, by re­zy­gno­wać!”

I ty, i ja wi­dzie­li­śmy po­wta­rza­ją­ce się wciąż praw­dzi­we tra­ge­die. Pa­trzy­li­śmy na lu­dzi i ich cele. Pra­co­wa­li… zma­ga­li się… my­śle­li… mo­dli­li się… jed­nak z po­wo­du trud­no­ści sta­wa­li się co­raz bar­dziej zmę­cze­ni, znie­chę­ce­ni i osta­tecz­nie re­zy­gno­wa­li. Po­nie­wcza­sie oka­zy­wa­ło się czę­sto, że gdy­by wy­trwa­li jesz­cze tyl­ko trosz­kę dłu­żej, po­tra­fi­li spoj­rzeć przed sie­bie, zna­leź­li­by re­zul­tat, któ­re­go po­szu­ki­wa­li.

NIG­DY NIE MÓW O PO­RAŻ­CE

Jak moż­na wy­pra­co­wać taką po­sta­wę nie re­zy­gnu­ją­cą, nie do po­ko­na­nia? jed­no jest pew­ne – nig­dy nie mów o po­raż­ce, bo mo­żesz wmó­wić so­bie ak­cep­ta­cję klę­ski. Pew­ne­go razu, kie­dy sam prze­ży­wa­łem trud­ną sy­tu­ację, za­dzwo­nił do mnie ja­kiś męż­czy­zna z Za­chod­nie­go Wy­brze­ża. Po­wie­dział tyl­ko tyle:

– Nie za­mar­twiaj się i nie pod­da­waj. Prze­ka­zu­ję ci do­bre sło­wo.

I za­nim zdą­ży­łem za­py­tać, co to za do­bre sło­wo, od­wie­sił słu­chaw­kę. Do tej pory nie wiem, ja­kie do­bre sło­wo miał na my­śli. Na­gle jed­nak zda­łem so­bie spra­wę, iż daw­no już nie wy­po­wia­da­łem do­brych, peł­nych na­dziei słów; mó­wi­łem w spo­sób, któ­ry znie­chę­cał. W rze­czy­wi­sto­ści wma­wia­łem so­bie po­sta­wę de­fe­ty­stycz­ną, a za­tem jed­no­cze­śnie samą po­raż­kę. Za­czą­łem więc wy­ma­wiać do­bre sło­wa, ta­kie jak na­dzie­ja – prze­ko­na­nie – wia­ra – zwy­cię­stwo. Sto­so­wa­łem peł­ną mocy afir­ma­cję: mo­żesz, je­śli my­ślisz, że mo­żesz. Na tych pod­sta­wach opar­łem swo­je my­śle­nie i pra­cę. Spró­buj tego i ty, a cała two­ja oso­bo­wość za­cznie się­gać po do­bre rze­czy; i osią­gać je.

W jed­nym z ar­ty­ku­łów Phy­lis Si­mol­ke omó­wi­ła ową kon­cep­cję do­bre­go sło­wa oraz nie­bez­pie­czeństw, ja­kie nie­sie uży­wa­nie słów ne­ga­tyw­nych. Za­pro­po­no­wa­ła, na przy­kład, ana­li­zę sło­wa kat. Su­ge­ru­je ono ko­niec, osta­tecz­ny, nie­odwo­łal­ny wy­rok. Przy­wo­dzi na myśl klę­skę, po­raż­kę, za­koń­cze­nie. Wy­mów je jed­nak od koń­ca i na­bierz no­wej na­dziei, bo wte­dy czy­ta się je tak. Obudź swo­ją ak­tyw­ność, dąż nie­stru­dze­nie w kie­run­ku celu, aż pro­blem zo­sta­nie roz­wią­za­ny na tak, a trud­ność usu­nię­ta.

Zwró­ci­ła też uwa­gę na sło­wo jar. Kie­dy wszyst­ko w two­im ży­ciu zda­je się być głę­bo­kim, ciem­nym ja­rem trud­no­ści, żalu, nie­efek­tyw­no­ści, od­wróć je wspak i utwórz sło­wo raj. Radź so­bie z każ­dym pro­ble­mem, któ­ry po­wsta­je. Nie bę­dzie już jaru po­raż­ki i bez­na­dziej­no­ści, ale otwo­rzy się raj dla twej pro­duk­tyw­no­ści i twór­cze­go wy­cho­dze­nia na­prze­ciw każ­de­go wy­zwa­nia. Za­mień więc sło­wo kat na tak, a jar na raj2.

Zmień swo­je my­śle­nie, by mie­rzyć się z pro­ble­ma­mi w po­zy­tyw­ny, kon­struk­tyw­ny spo­sób. I pa­mię­taj o za­sa­dzie wy­trwa­ło­ści: Za­wsze jest za wcze­śnie, by re­zy­gno­wać.

Szan­sę na doj­ście w ży­ciu tam, do­kąd chcesz, rze­czy­wi­ście czę­sto za­le­żą od two­jej re­ak­cji na prze­ciw­no­ści, któ­re sta­ją w po­przek. Czy pod­dasz się, czy bę­dziesz wciąż pró­bo­wał? To na­praw­dę jest tak pro­ste. A to co wy­bie­rzesz, wpły­nie na two­ją przy­szłość i może oka­zać się dla niej ra­jem.

OD­WO­ŁAJ SIĘ DO SWO­JEJ WY­TRZY­MA­ŁO­ŚCI

Czy sły­sza­łeś kie­dy­kol­wiek o za­pie­ra­ją­cej dech w pier­siach ka­rie­rze Hay­esa Jo­ne­sa? W 1960 roku stał się fe­no­me­nem roku w bie­gach przez płot­ki. Wy­gry­wał bieg za bie­giem. Bil re­kor­dy. Na­praw­dę był re­we­la­cyj­ny. Zo­stał oczy­wi­ście wy­ty­po­wa­ny do re­pre­zen­ta­cji na Olim­pia­dę w Rzy­mie. Tam po­śród wiel­kich, po­wszech­nych ocze­ki­wań na zło­ty me­dal wy­stą­pił w bie­gu na 110 me­trów przez płot­ki.

Ku za­sko­cze­niu wszyst­kich – nie wy­grał. Ukoń­czył bieg na trze­cim miej­scu spra­wia­jąc, oczy­wi­ście, peł­ne roz­cza­ro­wa­nie. Pierw­szą my­ślą było: „No i co! Mogę już prze­stać bie­gać”. Przez czte­ry dłu­gie lata nie bę­dzie prze­cież Olim­pia­dy. Poza tym wy­grał już wszel­kie zna­czą­ce ty­tu­ły mi­strzow­skie w bie­gach przez płot­ki. Po co mę­czyć się przez ko­lej­ne czte­ry wy­czer­pu­ją­ce lata, by utrzy­mać szczy­to­wą for­mę? je­dy­ną roz­sąd­ną rze­czą było zre­zy­gno­wać i za­cząć ka­rie­rę w biz­ne­sie.

To wy­da­wa­ło się cał­kiem lo­gicz­ne… jed­nak Hay­es jo­nes nie po­szedł na to.

– Nie mo­żesz po­słu­gi­wać się tyl­ko lo­gi­ką – mówi – w sto­sun­ku do cze­goś, cze­go pra­gną­łeś przez całe ży­cie.

Wzno­wił więc tre­nin­gi, po trzy go­dzi­ny dzien­nie, przez sie­dem dni w ty­go­dniu. I w cią­gu kil­ku ko­lej­nych lat usta­no­wił nowe re­kor­dy w bie­gach przez płot­ki na dy­stan­sach 60 i 70 jar­dów3.

Nad­szedł wie­czór, 22 lu­te­go 1964 roku, w Ma­di­son Squ­are Gar­den. Hay­es jo­nes brał udział w bie­gu przez plot­ki na dy­stan­sie 60 jar­dów. Ogło­sił, że bę­dzie to jego ostat­ni wy­stęp w hali. Na­pię­cie ro­sło; wszyst­kie oczy były zwró­co­ne na nie­go. I wy­grał bi­jąc swój po­przed­ni re­kord, któ­ry wy­da­wał się nie do po­bi­cia. Wte­dy sta­ła się dziw­na rzecz. W tym cza­sie w sta­rej hali Gar­den bie­ga­cze po prze­kro­cze­niu li­nii mety zni­ka­li pod ram­pą, za­nim zdą­ży­li wy­ha­mo­wać i za­trzy­mać się. Wra­ca­jąc na bież­nię jo­nes stał przez chwi­lę z po­chy­lo­ną gło­wą przyj­mu­jąc aplauz wi­dow­ni. Sie­dem­na­ście ty­się­cy lu­dzi, któ­rzy wy­peł­nia­li try­bu­ny, po­wsta­ło w uzna­niu… jo­nes szlo­chał, a i wie­lu wi­dzów uro­ni­ło łzę, bo oto wi­dzie­li w roli zwy­cięz­cy czło­wie­ka, któ­ry kie­dyś zo­stał po­ko­na­ny. Nie zre­zy­gno­wał jed­nak i jego wiel­bi­cie­le ko­cha­li go za to.

Wziął udział w Olim­pia­dzie w To­kio i prze­biegł dy­stans 110 me­trów przez płot­ki w cza­sie 13,6 se­kun­dy, wy­gry­wa­jąc – i zdo­by­wa­jąc zło­ty me­dal.

Za­koń­czyw­szy ka­rie­rę spor­to­wą za­czął pra­co­wać w li­niach lot­ni­czych jako przed­sta­wi­ciel han­dlo­wy.

Póź­niej za­ofe­ro­wał po­moc w pro­gra­mie roz­wi­ja­nia spraw­no­ści fi­zycz­nej w swo­im mie­ście… jego dzia­ła­nia przy­nio­sły spek­ta­ku­lar­ne wy­ni­ki.

W swo­im prze­mó­wie­niu do tłu­mu mło­dych lu­dzi przy­to­czył zda­nia, któ­re każ­dy mógł­by przy­jąć do swe­go umy­słu i żyć we­dług nich4:

Zbie­rzesz kie­dyś plon swe­go tru­du,

Nie trać więc fan­ta­zji ni du­cha!

Się­gnij swej głę­bi; bo ła­two się pod­dać:

To pod­nieść gło­wę jest trud­no.

Ła­two roz­pa­czać, żeś po­ko­na­ny –

– i odejść z tego świa­ta;

Pro­sto się czoł­gać i ra­kiem od­peł­znąć;

Lecz prze­cież wal­ka, zma­ga­nie do koń­ca,

Gdy tra­cisz na­dzie­ję z oczu -

To wła­śnie jest gra twe­go ży­cia!

Choć star­cie groź­niej­sze jed­no od dru­gie­go,

A ty po­ła­ma­ny, roz­bi­ty i w stra­chu,

Spró­buj raz tyl­ko jesz­cze – bo prze­cież

Śmier­tel­nie ła­two jest umrzeć,

To trwa­nie przy ży­ciu jest trud­ne.

Hi­sto­ria Hay­esa jo­ne­sa przy­wo­dzi na myśl sło­wa Go­ethe­go: „Naj­mniej­szy spo­śród nas może wy­pró­bo­wać su­ro­wą wy­trwa­łość, szorst­ką i nie­prze­rwa­ną, i rzad­ko mija się z ce­lem, po­nie­waż jej ci­cha siła ro­śnie nie­od­par­cie z upły­wem cza­su”. A ozna­cza­ją one: po pro­stu nie usta­waj w pró­bach – to przy­nie­sie efekt.

Ta od­mo­wa pod­da­nia się na­zy­wa­na jest za­sa­dą wy­trwa­ło­ści. Nie­ste­ty, w obec­nych cza­sach mięk­ko­ści i per­mi­sy­mi­zmu mało sły­szy­my o wy­trwa­ło­ści. Jed­nak w daw­nych cza­sach, kie­dy Ame­ry­ka wy­da­wa­ła sil­nych lu­dzi, do świa­do­mo­ści mło­dzie­ży sta­le wpro­wa­dza­no prze­ko­na­nie o wa­dze wy­trwa­ło­ści. Mó­wio­no mło­dym, by to­czy­li do­brą wal­kę i nig­dy nie po­zwo­li­li ni­cze­mu się po­wa­lić, ale je­śli­by tak się sta­ło, po­win­ni na­tych­miast po­wstać i za­ata­ko­wać trud­ność, ude­rzyć moc­no raz i dru­gi, i trwać bez wzglę­du na wszyst­ko. Wy­trwa­łość – to było wów­czas klu­czo­we sło­wo i wciąż po­zo­sta­je ono pod­sta­wo­wą za­sa­dą dla każ­de­go, kto pra­gnie suk­ce­su. Bez zde­cy­do­wa­ne­go za­sto­so­wa­nia za­sa­dy wy­trwa­ło­ści nie moż­na w tym ży­ciu dojść do ni­cze­go twór­cze­go.

WY­TRWA­ŁOŚĆ PRZY­NO­SI RE­ZUL­TA­TY

My­śli­cie­le tego świa­ta, ci, któ­rzy zna­ją kon­se­kwen­cje dzia­ła­nia, za­wsze gło­szą za­le­ty wy­trwa­ło­ści. Ma­ho­met po­wie­dział: „Bóg jest z tymi, któ­rzy trwa­ją”. Wy­da­je się, że Ma­ho­met wie­dział, w czym rzecz, po­dob­nie jak Szek­spir, któ­ry zo­sta­wił nam taką myśl: „Deszcz, pa­da­jąc nie­ustan­nie, żło­bi mar­mur”. Mar­mur jest prze­cież twar­dy, bar­dzo twar­dy, jed­nak małe kro­pel­ki wody spa­da­jąc nie­ustan­nie, mogą go wy­żło­bić. Sie­dem­na­ście wie­ków przed po­czy­nie­niem tej mą­drej ob­ser­wa­cji przez wiesz­cza z Avon Lu­kre­cjusz do­szedł do ta­kie­go sa­me­go wnio­sku: „Spa­da­ją­ce kro­ple drą­żą ka­mień”.

Wiel­ki bry­tyj­ski mąż sta­nu, Ed­mund Bur­ke, udzie­lił nam rady przy­kro­jo­nej na mia­rę czło­wie­ka. On tak­że wie­rzył w moc za­sa­dy wy­trwa­ło­ści. Po­wie­dział: „Nig­dy nie po­pa­daj w roz­pacz, a je­śli tak się sta­nie, pra­cuj nadal w roz­pa­czy”.

Czy po­zwo­lisz, że po­dam jesz­cze je­den przy­kład, może nie tak sław­nej oso­by jak te po­przed­nio cy­to­wa­ne, ale z pew­no­ścią rów­nie mą­drej? Ta oso­ba to moja mat­ka. Przez cale ży­cie sto­so­wa­ła za­sa­dę wy­trwa­ło­ści bez re­zy­gno­wa­nia, a mia­ła z czym wal­czyć – bar­dzo nie­wie­le pie­nię­dzy i zwy­kle ludz­kie pro­ble­my… jed­nak nig­dy nie my­śla­ła o wy­co­fa­niu się i pod­da­niu. Była z twar­de­go su­row­ca – moc­na za­wsze i nie­zmien­nie.

Z dzie­ciń­stwa pa­mię­tam dwie rze­czy, któ­rych nie­na­wi­dzi­łem: szpi­nak i al­ge­brę. Za żad­ną z nich nie prze­pa­dam do dzi­siaj, choć mu­szę przy­znać, że te­raz przy­rzą­dza się szpi­nak smacz­niej. Po po­wro­cie ze szko­ły po­sęp­nie in­for­mo­wa­łem mamę, iż po pro­stu nie mogę po­jąć al­ge­bry. Pa­mię­tam szcze­gól­nie je­den taki po­nu­ry dzień, kie­dy mia­łem tego wszyst­kie­go dość i skar­ży­łem się:

– Nie po­tra­fię się w tym po­ła­pać. To wszyst­ko. Po pro­stu nie mogę tego zro­zu­mieć. Nie mogę, nie mogę.

Spoj­rza­ła na mnie, i wierz mi, nie był to ła­god­ny wzrok ma­mu­si… jej głos brzmiał szorst­ko i do­sad­nie. Cho­ciaż fi­zycz­nie ode­szła z tego świa­ta przed wie­lu laty, wciąż sły­szę te ener­gicz­ne sło­wa, kie­dy za­cy­to­wa­ła zna­ne po­wie­dze­nie Wil­lia­ma Ed­ga­ra Hick­so­na: „je­że­li od razu nie osią­gasz suk­ce­su, pró­buj i pró­buj znów”. I do­da­ła: – Mo­żesz, je­śli my­ślisz, że mo­żesz. – Spra­wi­ła, iż uwie­rzy­łem, że mogę. Afir­ma­cja moc­ne­go trwa­nia, wy­trwa­ło­ści i nie­ustan­ne­go, ukie­run­ko­wa­ne­go wy­sił­ku wią­że się z osta­tecz­ną na­gro­dą, je­że­li od­czu­wasz we­wnętrz­ny przy­mus, by ją so­bie wy­obra­żać i trzy­mać się jej.

ZA­SA­DA ROZ­PO­ZNA­NIA

Za­sa­da wy­trwa­ło­ści, by mo­gła przy­no­sić skut­ki, musi być wspie­ra­na przez inną ży­cio­wą za­sa­dę – za­sa­dę roz­po­zna­nia i wy­pły­wa­ją­cą z niej siłę.

Co ro­zu­mie­my pod po­ję­ciem za­sa­dy roz­po­zna­nia? Kie­dy ktoś do­znał po­raż­ki w swo­im umy­śle albo ogar­nię­ty jest po­sta­wą sa­mo­obro­ny, po­trze­bu­je no­we­go po­strze­ga­nia.

Po­wi­nien do­ko­nać wni­kli­we­go spoj­rze­nia, aby do­strzec we­wnętrz­ną przy­czy­nę swo­jej klę­ski. Musi roz­po­znać sy­tu­ację nie tyl­ko od ze­wnątrz, lecz tak­że od środ­ka. Po­trzeb­ny mu in­tu­icyj­ny wgląd i zro­zu­mie­nie do­ty­czą­ce sie­bie sa­me­go – kim i czym jest. Musi do­strzec i za­trosz­czyć się o swo­je we­wnętrz­ne siły. Wte­dy może kro­czyć ku po­myśl­ne­mu re­zul­ta­to­wi.

Fak­tem jest, że więk­szość lu­dzi za­prze­pasz­cza­ją­cych swo­je ży­cie i po­no­szą­cych klę­skę, robi tak, przy­najm­niej w du­żej mie­rze, po­nie­waż brak im we­wnętrz­ne­go zor­ga­ni­zo­wa­nia. Nie mają ja­sne­go po­glą­du na to, kim i czym są. Czę­sto mówi się: „On sam jest swo­im naj­więk­szym wro­giem”. Lu­dzie mogą mieć cele i wy­ty­czać so­bie za­da­nia, a jed­nak za­wo­dzić. Ktoś może pra­gnąć osią­gnąć coś twór­cze­go, a mimo to zda­je się nie móc tego zro­bić; nie uda­je mu się. Dla­cze­go? Może kło­pot tkwi w nim sa­mym.

Rze­czy­wi­ście, naj­trud­niej jest po­znać sa­me­go sie­bie. Mamy w so­bie wbu­do­wa­ny pe­wien me­cha­nizm sa­mo­obron­ny, któ­ry za­wsze pró­bu­je zro­bić to, cze­go chce­my. Usi­łu­je spra­wić, by to, co ir­ra­cjo­nal­ne, wy­da­wa­ło się roz­sąd­ne. Wie­le osób zwy­czaj­nie nie chce sie­bie po­znać. Roz­ma­wia­ją o in­nych i ich pro­ble­mach, ale ukry­wa­ją się przed sobą i nie chcą zmie­rzyć się z rze­czy­wi­sto­ścią. Naj­więk­szą chwi­lą w roz­wo­ju każ­de­go z nas jest mo­ment, kie­dy prze­sta­je­my cho­wać się przed sa­my­mi sobą i po­sta­na­wia­my po­znać sie­bie ta­kich, ja­ki­mi je­ste­śmy.

Za­zwy­czaj lu­dzie za­wo­dzą nie dla­te­go, że nie po­tra­fią po­ra­dzić so­bie z ja­kąś ze­wnętrz­ną sy­tu­acją – po­ko­nu­je ich we­wnętrz­ny lub umy­sło­wy kon­flikt. Mu­sisz zo­ba­czyć sie­bie ta­kie­go, jaki je­steś na­praw­dę i ra­dzić so­bie ze sobą przy uczci­wych za­ło­że­niach. Na tym po­le­ga za­sa­da roz­po­zna­nia, opie­ra się ona na prze­ba­da­niu sa­me­go sie­bie. Stań przed lu­strem i po­wiedz do sie­bie: „Słu­chaj, chcę po­znać praw­dę o to­bie”. Twój umysł może ci na­tych­miast od­po­wie­dzieć: „je­steś w zu­peł­nym po­rząd­ku. Po co tyle ha­ła­su o nic?” Oso­ba o nor­mal­nym, zdro­wym roz­sąd­ku zro­zu­mie jed­nak, iż praw­dzi­wa wie­dza o so­bie sta­no­wi za­wsze po­czą­tek roz­wo­ju.

Prze­ma­wia­łem kie­dyś na spo­tka­niu w Wa­szyng­to­nie. Przy­by­ło wie­le dys­tyn­go­wa­nych oso­bi­sto­ści rzą­do­wych oraz spo­ro tak zwa­nych sław. Wie­lu z nich nie zna­lem oso­bi­ście, po za­koń­cze­niu jed­nak pod­szedł do mnie ja­kiś męż­czy­zna i przed­sta­wił się. Na­tych­miast roz­po­zna­łem w nim zna­ną oso­bę, czło­wie­ka wiel­kich zdol­no­ści i za­szczy­tów, za­czą­łem więc mó­wić, jak bar­dzo po­dzi­wiam jego spo­sób przy­wódz­twa.

– To rze­czy­wi­ście jest coś! – za­uwa­żył. – Bar­dzo dzię­ku­ję. Ale je­śli pań­skie uzna­nie jest za­słu­żo­ne, to jest ku temu do­bra przy­czy­na.

– Ach tak? – od­po­wie­dzia­łem.

– Tak – od­parł. – To dzię­ki pana wy­stą­pie­niu pew­ne­go wie­czo­ru, oko­ło pięt­na­stu lat temu, tu w Wa­szyng­to­nie. Bra­łem w nim udział i sły­sza­łem, co pan mó­wił. By­łem am­bit­ny i do­brze wy­kształ­co­ny – cią­gnął. – Wszy­scy mó­wi­li, że mam wiel­kie zdol­no­ści. Jed­nak wie­le z tego, co ro­bi­łem, oka­zy­wa­ło się nie­tra­fio­ne. Moje my­śle­nie i re­ak­cje były strasz­nie za­gma­twa­ne i ro­bi­łem mnó­stwo głu­pich ru­chów. Tego wie­czo­ru jed­nak, kie­dy słu­cha­łem pana mowy, coś nie­zwy­kłe­go sta­ło się ze mną. Przy­po­mi­na­ło to bar­dzo ciem­ną noc na wsi – wspo­mi­nał – kie­dy na­gle roz­świe­tli ją bły­ska­wi­ca i cały kra­jo­braz wy­raź­nie po­ja­wia się przed ocza­mi. Uj­rza­łem taki na­gły ob­raz wła­sne­go we­wnętrz­ne­go ja. I zo­ba­czy­łem, że by­łem nie­upo­rząd­ko­wa­ny, nie­zor­ga­ni­zo­wa­ny i sam sta­no­wi­łem przy­czy­nę swo­ich po­ra­żek. Od razu zde­cy­do­wa­łem za­brać się za to. Pierw­szą za­tem rze­czą, jaką uczy­ni­łem, była proś­ba do Boga, by zor­ga­ni­zo­wał mnie, by zło­żył w ca­łość te wszyst­kie roz­sy­pa­ne czę­ści mo­je­go we­wnętrz­ne­go ja. Bóg wy­słu­chał mo­jej mo­dli­twy. W cią­gu na­stęp­nych dni – koń­czył – do­świad­cza­łem co­raz bar­dziej cu­dow­ne­go, wprost nie­wia­ry­god­ne­go po­czu­cia zdol­no­ści, jed­no­ści i mocy. Oczy­wi­ście, nie wszyst­ko sta­ło się od razu ba­jecz­nie ko­lo­ro­we, ale po­pra­wia­ło się, zmie­rza­ło ku lep­sze­mu.

Twór­cza zmia­na na­stą­pi­ła, po­nie­waż męż­czy­zna ten umiał za­sto­so­wać za­sa­dę roz­po­zna­nia. Spoj­rzał w głąb sie­bie i po­pra­wił to, co do­strzegł złe­go. W re­zul­ta­cie zy­skał moc, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła go do suk­ce­su.

Gdy po­przez za­sto­so­wa­nie za­sa­dy roz­po­zna­nia ktoś za­czy­na zda­wać so­bie spra­wę z moż­li­wo­ści tkwią­cych w nim sa­mym, moc ta uwal­nia je, roz­wi­ja i re­ali­zu­je w kie­run­ku po­myśl­ne­go speł­nie­nia. Przez moc ro­zu­mie się po­czu­cie no­wej siły, uczu­cie ade­kwat­no­ści. Za­nim jed­nak kre­atyw­ność za­cznie dzia­łać, trze­ba nie tyl­ko na­uczyć się po­zna­wać i wie­rzyć w sie­bie, lecz tak­że do­świad­czyć ta­kie­go prze­ko­nu­ją­ce­go uwol­nie­nia mocy, któ­re po­zwa­la trwać mimo wszel­kich prze­ciw­no­ści.

Wy­trwa­łość po­krze­pio­na przez roz­po­zna­nie wy­zwa­la nowe siły i sta­no­wi nie­za­wod­ną for­mu­łę pro­wa­dzą­cą do po­myśl­nych osią­gnięć, nie­za­leż­nie od tego, jak trud­ny może oka­zać się sam pro­ces.

PO­NA­GLA­NY PRZEZ WE­WNĘTRZ­NY PO­TEN­CJAŁ

Spójrz­my na przy­kład na ka­rie­rę Boba Pet­ti­ta. Stał się on jed­nym z naj­sław­niej­szych gwiaz­do­rów swe­go po­ko­le­nia, jed­nym ze zdo­byw­ców naj­więk­szej ilo­ści punk­tów w ca­łej hi­sto­rii ko­szy­ków­ki męż­czyzn.

W wie­ku czter­na­stu lat, kie­dy Bob za­czy­nał szko­łę śred­nią, miał za­le­d­wie 170 cen­ty­me­trów wzro­stu i wa­żył 54 ki­lo­gra­my… jak sam o so­bie mó­wił, miał współ­rzęd­ne „kija od szczot­ki”. Był sła­bym, wą­tłym, ma­łym chłop­cem. Czuł jed­nak sil­ną, mo­ty­wu­ją­cą po­trze­bę zo­sta­nia spor­tow­cem. In­stynk­tow­nie za­sto­so­wał za­sa­dę roz­po­zna­nia. Sam bar­dziej czuł, niż wi­dział swo­je moż­li­wo­ści.

Pró­bo­wał fut­bo­lu, lecz nie do­stał się do dru­ży­ny. Przy­ję­to go jed­nak jako re­zer­wo­we­go. Pew­ne­go dnia, gdy za­bra­kło in­nych gra­czy, włą­czo­no go do gry i za­wod­nik dru­ży­ny prze­ciw­nej strze­lił gola po­nad nim zdo­by­wa­jąc bram­kę z od­le­gło­ści 60 me­trów. To był ko­niec jego ka­rie­ry w fut­bo­lu.

Po­tem pró­bo­wał ba­se­bal­lu. Któ­re­goś dnia usta­wio­no go w za­stęp­stwie na dru­giej ba­zie. Kie­dy gracz pu­ścił do nie­go szyb­ką pił­kę po zie­mi, tra­fi­ła do­kład­nie po­mię­dzy jego nogi i wpa­dły dwa punk­ty. Tak za­tem skoń­czy­ła się rów­nież ka­rie­ra ba­se­bal­lo­wa.

Wte­dy Bob tra­fił do ko­szy­ków­ki. Szkol­na dru­ży­na po­trze­bo­wa­ła dwu­na­stu chłop­ców; zgło­si­ło się sie­dem­na­stu. Po wy­wie­sze­niu li­sty oka­za­ło się, że nie ma na niej na­zwi­ska Boba. Ni­ski, wą­tły i sła­by nie wy­da­wał się od­po­wied­ni do spor­tu. On jed­nak tak bar­dzo pra­gnął być spor­tow­cem wraz z ol­brzy­ma­mi!

Bob udał się za­tem do swe­go ko­ścio­ła, by po­roz­ma­wiać z du­chow­nym, któ­ry na­tych­miast spo­strzegł to, co było w tym chłop­cu. Po­wie­dział mu, że Bóg uczy­ni go wiel­kim. I Bob uwie­rzył. Du­chow­ny miał też pe­wien po­mysł.

– Zor­ga­ni­zu­je­my dru­ży­nę ko­ściel­ną – po­wie­dział… – l znaj­dzie­my kil­ka in­nych ko­ścio­łów, któ­re zro­bią to samo.

Do dru­żyn tych na­le­że­li chłop­cy, któ­rzy nie do­sta­li się do dru­żyn szkol­nych. I Bob wresz­cie zna­lazł się w ze­spo­le!

Po raz pierw­szy w swym ży­ciu po­czuł się waż­ny. Nie­ustan­nie tre­no­wał. Do drzwi ga­ra­żu przy­bił roz­cią­gnię­ty dru­cia­ny wie­szak na ubra­nie, któ­ry przy­po­mi­nał kosz. Do tego za­im­pro­wi­zo­wa­ne­go ko­sza go­dzi­na­mi rzu­cał pił­ką te­ni­so­wą. Oj­ciec, bę­dąc pod wra­że­niem jego wy­trwa­ło­ści, ku­pił mu praw­dzi­wy kosz i ta­bli­cę.

Każ­de­go po­po­łu­dnia po szko­le Bob tre­no­wał rzu­ca­nie do ko­sza aż do ko­la­cji. Po­tem jadł, od­ra­biał lek­cje, wra­cał i znów tre­no­wał do sa­me­go zmro­ku. Za każ­dym ra­zem, kie­dy idąc uli­cą wi­dział otwar­ty kosz na śmie­ci, coś do nie­go wrzu­cał, bez prze­rwy tra­fiał wszel­ki­mi przed­mio­ta­mi do ja­kich­kol­wiek ko­szy. W dru­ży­nie ko­ściel­nej stał się czo­ło­wym zdo­byw­cą punk­tów. Był zde­ter­mi­no­wa­ny, by osią­gnąć szczy­ty w ko­szy­ków­ce… jego we­wnętrz­ny po­ten­cjał nie da­wał mu spo­ko­ju.

Nie po­sia­dał na­tu­ral­nej tę­ży­zny fi­zycz­nej, więc roz­po­czął co­dzien­ne ćwi­cze­nia, aby wzmoc­nić mię­śnie rąk i nóg. Każ­de­go dnia z wia­rą w sie­bie wy­ko­ny­wał ćwi­cze­nia i po­wia­da­ją, że to dzię­ki swej de­ter­mi­na­cji urósł trzy­na­ście cen­ty­me­trów w cią­gu roku. W na­stęp­nym roku wszedł do szkol­nej dru­ży­ny ko­szy­ków­ki. Tre­ner nie mógł na­dzi­wić się zmia­nie, jaka za­szła w Bo­bie, któ­ry „rok wcze­śniej nie mógł przejść eli­mi­na­cji do dru­ży­ny ju­nio­rów!”

W ostat­niej kla­sie dru­ży­na Boba wy­gra­ła mi­strzo­stwo w ka­te­go­rii szkół śred­nich, a Bob nadal tre­no­wał, aż zo­stał zdo­byw­cą naj­więk­szej ilo­ści punk­tów w dru­ży­nie Uni­wer­sy­te­tu Lu­izja­ny, a po­tem St. Lo­uis Hawks. Stał się cu­dow­nym oka­zem zdro­wia fi­zycz­ne­go i du­cho­we­go, jed­nym z naj­więk­szych spor­tow­ców swe­go po­ko­le­nia. Dla­cze­go? Po­nie­waż wpro­wa­dzał w czyn dwie za­sa­dy – roz­po­zna­nia i wy­trwa­ło­ści. Czu­jąc w so­bie po­ten­cjal­ną siłę, zwy­czaj­nie się nie pod­da­wał.

Nie mu­si­my być wiel­ki­mi spor­tow­ca­mi, aby wy­ko­rzy­sty­wać za­sa­dy roz­po­zna­nia i wy­trwa­ło­ści. W co­dzien­nych dzia­ła­niach czę­sto sta­je­my w sy­tu­acjach, w któ­rych po­trzeb­na jest na­sza zdol­ność po­zy­tyw­ne­go my­śle­nia i nie­pod­da­wa­nia się.

NIE USTA­WAJ W TRWA­NIU

Hi­sto­ria pro­ble­mu, z któ­rym na­gle mu­sia­łem się zmie­rzyć, do­brze ob­ra­zu­je fakt, że sy­tu­acja wy­glą­da­ją­ca na zu­peł­nie bez­na­dziej­ną roz­wią­zu­je się, je­że­li tyl­ko nie tra­cisz na­dziei, a jesz­cze le­piej, gdy nada! pró­bu­jesz! Nie­ocze­ki­wa­ne prze­ciw­no­ści są do­brym tego przy­kła­dem.

Po wy­stą­pie­niu na spo­tka­niu w Hol­land, w sta­nie Mi­chi­gan, gdzie zo­sta­łem na noc, mia­łem umó­wio­ne spo­tka­nie w Pho­enix, w sta­nie Ari­zo­na, na­stęp­ne­go wie­czo­ru. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach nie by­ło­by żad­ne­go pro­ble­mu z do­tar­ciem na miej­sce. Zgod­nie z pla­nem mia­łem po­le­cieć wcze­snym po­ran­nym sa­mo­lo­tem z Grand Ra­pids do Chi­ca­go i prze­siąść się na sa­mo­lot do Pho­enix, któ­ry po­wi­nien do­wieźć mnie na miej­sce z dużą re­zer­wą cza­so­wą. Po­dróż za­po­wia­da­ła się spo­koj­nie.

Jed­nak tego ran­ka w Hol­land trud­no było doj­rzeć sa­mo­chód za­par­ko­wa­ny tuż przed oknem po­ko­ju w mo­te­lu. Mgła była tak gę­sta. Za­dzwo­ni­łem na lot­ni­sko w Grand Ra­pids i oka­za­ło się, że ono też było cale we mgle. Sa­mo­lo­ty nie star­to­wa­ły.

Za­te­le­fo­no­wa­łem do De­tro­it. Tam tak­że wszyst­ko za­snu­ła mgła. Po­in­for­mo­wa­no mnie, że rów­nież lot­ni­sko O’Hare w Chi­ca­go ma nie­sprzy­ja­ją­ce wa­run­ki at­mos­fe­rycz­ne i nie spo­dzie­wa się, by ja­kie­kol­wiek sa­mo­lo­ty mo­gły tego dnia wy­star­to­wać. Spró­bo­wa­łem Min­ne­apo­lis. Za­mglo­ne… jed­nym sło­wem zna­la­złem się we mgle – set­ki ki­lo­me­trów od Pho­enix i mo­je­go wie­czor­ne­go zo­bo­wią­za­nia.

Co mo­głem zro­bić? Usia­dłem, urzą­dza­jąc małą se­sję po­zy­tyw­ne­go my­śle­nia i sto­su­jąc za­sa­dę wy­trwa­ło­ści. Lu­dzie z Pho­enix za­re­zer­wo­wa­li mój czas osiem mie­się­cy wcze­śniej. Ostat­nią rze­czą, któ­rą bra­łem pod uwa­gę, by­ło­by za­dzwo­nić tam te­raz i po­wie­dzieć, że nie mogę przy­je­chać. Mógł­bym pod­dać się i po­wie­dzieć: – Prze­cież nie mogę nic zro­bić. Po pro­stu nie mogę tam do­trzeć. – Gdy­bym to przy­znał, to je­stem pe­wien, że nie do­stał­bym się tam. Za­miast tego jed­nak zde­cy­do­wa­nie usku­tecz­nia­łem po­zy­tyw­ną po­sta­wę umy­sło­wą, wy­na­ją­łem sa­mo­chód i wy­ru­szy­łem do Chi­ca­go wy­obra­ża­jąc so­bie, iż mgła się pod­nie­sie, kie­dy tam do­trę.

Po prze­je­cha­niu oko­ło sie­dem­dzie­się­ciu z po­nad trzy­stu pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów sil­nik za­czął się krztu­sić i ga­snąć. Te me­cha­nicz­ne trud­no­ści nie roz­ja­śni­ły per­spek­ty­wy pro­gra­mu po­dró­ży. Zmu­si­łem swój umyśl do przy­ję­cia po­zy­tyw­ne­go ob­ra­zu. W tym mo­men­cie do­je­cha­łem do sta­cji ob­słu­gi, gdzie, mo­żesz mi wie­rzyć lub nie, pra­co­wał je­den z naj­lep­szych me­cha­ni­ków, ja­kich kie­dy­kol­wiek uda­ło mi się spo­tkać. W oka mgnie­niu sil­nik był do po­ło­wy ro­ze­bra­ny. Prze­czy­ścił i oskro­bal mnó­stwo czę­ści, a skoń­czył na wy­mia­nie ośmiu świec za­pło­no­wych.

– Te­raz – po­wie­dział – bę­dzie je­chać.

Za­dzwo­ni­łem z au­to­ma­tu do Chi­ca­go.

– Pań­ski sa­mo­lot zo­stał od­wo­ła­ny – po­wie­dzia­no mi. Mło­da dama do­da­ła jed­nak: – Ale jest sa­mo­lot o czwar­tej po po­łu­dniu. – Do­wió­zł­by mnie za­tem do­kład­nie na czas mo­je­go wy­stą­pie­nia w Pho­enix.

Zgad­nij, co się sta­ło, gdy wsia­dłem z po­wro­tem do sa­mo­cho­du. Nie za­pa­lił. Aku­mu­la­tor się roz­ła­do­wał. Me­cha­nik pod­ła­do­wał aku­mu­la­tor, po­wie­dział mi jed­nak:

– Do­trze pan do Chi­ca­go, ale pod żad­nym po­zo­rem niech pan nie wy­łą­cza po dro­dze sil­ni­ka!

Z no­wy­mi świe­ca­mi i wszyst­kim in­nym sa­mo­chód pra­co­wał bez za­rzu­tu. Kie­dy do­je­cha­łem do lot­ni­ska O’Hare, wy­łą­czy­łem sil­nik, by wy­jąć tor­bę z ba­gaż­ni­ka i wię­cej już nie za­pa­lił. Aku­mu­la­tor był kom­plet­nie roz­ła­do­wa­ny. Prze­ka­za­łem za­tem nie­do­ma­ga­ją­cy sa­mo­chód nie­zbyt za­chwy­co­ne­mu po­li­cjan­to­wi.

Ty­sią­ce lu­dzi krą­ży­ło po hali od­lo­tów. Gdy sta­łem tak wa­ha­jąc się, na­gle z tłu­mu wy­ło­nił się pra­cow­nik li­nii lot­ni­czych, któ­ry mnie roz­po­znał, i za­py­tał:

– W czym pro­blem? – Wy­tłu­ma­czy­łem. – Wszyst­kie na­sze sa­mo­lo­ty są uzie­mio­ne – od­parł – ale je­den z in­nych li­nii lot­ni­czych pró­bu­je wy­star­to­wać… je­śli uda się panu do­stać do tego sa­mo­lo­tu, zdą­ży pan na spo­tka­nie. Wy­pró­buj­my po­zy­tyw­ne my­śle­nie – nig­dy się nie pod­da­waj. Pro­szę tu na mnie po­cze­kać.

Znik­nął na do­bre pół go­dzi­ny; po­tem wró­cił i po­wie­dział:

– Ten sa­mo­lot rze­czy­wi­ście star­tu­je, ale nie ma już miejsc… jed­nak po­wiem coś panu; pój­dzie­my do wej­ścia pod­trzy­mu­jąc w so­bie myśl, że ktoś się nie zgło­si.

Kie­dy sa­mo­lot miał już star­to­wać, mój przy­ja­ciel z uśmie­chem na twa­rzy po­in­for­mo­wał mnie, że zna­la­zło się dla mnie miej­sce. Ktoś się nie zja­wił. Przy­by­łem do Pho­enix na czter­dzie­ści pięć mi­nut przed pla­no­wa­ną go­dzi­ną wy­stą­pie­nia.

Kie­dy wszyst­ko zda­je się sprzy­się­gać prze­ciw, to wła­śnie ozna­cza porę, aby za­sto­so­wać po­zy­tyw­ną po­sta­wę umy­słu, że nadal mo­żesz osią­gnąć swój cel, pod wa­run­kiem że bę­dziesz ob­sta­wać przy swo­im pró­bu­jąc wszyst­kie­go. Je­śli za­czniesz my­śleć, że to jest bez­na­dziej­ne, twój stan umy­słu za­cznie rze­czy­wi­ście przy­cią­gać dal­sze kło­po­ty, by cię po­ko­nać. Za­miast tego trzy­maj się my­śli, iż wa­run­ki zmie­nią się na two­ją ko­rzyść – i dzia­łaj nadal.

Ła­twa wy­mów­ka o oko­licz­no­ściach nie­za­leż­nych od nas na­zbyt czę­sto jest wy­ko­rzy­sty­wa­na, aby wy­tłu­ma­czyć zbyt wcze­sne pod­da­nie się. Lu­dzie ra­dzą­cy so­bie na tym świe­cie to tacy, któ­rzy ru­sza­ją się i szu­ka­ją od­po­wied­nich wa­run­ków, a je­śli ich nie znaj­du­ją, two­rzą je. Taka po­sta­wa czy­ni cuda w ra­dze­niu so­bie z pro­ble­ma­mi. Za­wsze jest za wcze­śnie, by re­zy­gno­wać i pod­da­wać się – więc się nie wy­co­fuj. Mo­żesz, je­śli my­ślisz, że mo­żesz.

A te­raz zbierz­my ra­zem waż­niej­sze za­sa­dy przed­sta­wio­ne w tym roz­dzia­le:

Pod­sta­wo­wą spra­wą

przy

zma­ga­niu się z pro­ble­mem jest to, by nig­dy nie prze­sta­wać go ata­ko­wać. Za­wsze sto­suj za­sa­dę wy­trwa­ło­ści.

Pa­mię­taj – mo­żesz prze­do­stać się

przez

góry trud­no­ści my­śląc po­nad nimi.

Przyj­mij mot­to: „Za­wsze

jest

za wcze­śnie, by re­zy­gno­wać”. Wciąż dzia­łaj.

Uży­waj słów bu­du­ją­cych. Nig­dy

nie

wy­ra­żaj się przy­gnę­bia­ją­co. Wy­po­wia­daj do­bre sło­wa.

Do­bra pra­ca na­praw­dę się opła­ca.

Opa­nuj

po

mi­strzow­sku za­sa­dę roz­po­zna­nia. Ucz się po­zna­wać sie­bie. Po­znaj tę praw­dzi­wą oso­bę ukry­tą głę­bo­ko w to­bie.

Je­śli

od

razu ci się nie po­wie­dzie, pró­buj i pró­buj na nowo.

Nie

po­zwól, aby oko­licz­no­ści cię po­ko­na­ły. Mo­żesz, je­śli my­ślisz, że mo­żesz.

Nig­dy

nie

usta­waj w trwa­niu – wciąż pró­buj – to przy­nie­sie efekt. Cią­gle dzia­łaj. To może tyl­ko ob­ró­cić się na do­bre.

niech

Bóg cię bło­go­sła­wi przez całą dro­gę.

2JAKI MASZ PROBLEM?MOŻESZ SOBIE Z NIM PORADZIĆ

„Każ­dy pro­blem za­wie­ra za­lą­żek wła­sne­go roz­wią­za­nia”. To istot­ne stwier­dze­nie Stan­leya Ar­nol­da, zna­ne­go ame­ry­kań­skie­go my­śli­cie­la, pod­kre­śla zna­czą­cy fakt, że we­wnątrz każ­de­go kło­po­tu mie­ści się jego roz­wią­za­nie. Roz­dział ten po­świę­co­ny jest spo­so­bo­wi jego od­naj­dy­wa­nia. Wska­że ci, jak mo­żesz so­bie ra­dzić z wła­sny­mi pro­ble­ma­mi. Po­wtórz­my raz jesz­cze: mo­żesz, je­śli my­ślisz, że mo­żesz.

Nie­mal nie­zmien­nie lu­dzie za­kła­da­ją, że pro­blem jest czymś z grun­tu złym. Tym­cza­sem jest od­wrot­nie, pro­blem, prze­ciw­ność może i naj­czę­ściej oka­zu­je się z na­tu­ry do­bra.

Co robi Bóg, kie­dy pra­gnie dać ci coś bar­dzo war­to­ścio­we­go? Czy owi­ja to w olśnie­wa­ją­cy, wy­myśl­ny pa­ku­nek i po­da­je na srebr­nej tacy? Nie… jest na to zbyt mą­dry. Naj­praw­do­po­dob­niej cho­wa to w ser­cu ogrom­nie trud­ne­go pro­ble­mu i z na­dzie­ją przy­glą­da się, czy po­tra­fisz go prze­ła­mać i zna­leźć w jego środ­ku to, co moż­na by na­zwać bez­cen­ną per­łą.

Nie­któ­rzy zda­ją się py­tać: „Czy ży­cie nie by­ło­by cu­dow­ne, gdy­by na­sze pro­ble­my były lżej­sze, lub gdy­by było ich mniej, albo jesz­cze le­piej, gdy­by­śmy nie mie­li pro­ble­mów w ogó­le?!” Czy rze­czy­wi­ście od­po­wiedź na te py­ta­nia brzmi „tak’’? Czy by­ło­by nam le­piej, gdy­by tak się wła­śnie sta­ło? Po­zwól mi od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie przy­kła­dem.

Spa­ce­ru­jąc Pią­tą Ale­ją spo­tka­łem zna­jo­me­go o imie­niu Geo­r­ge… jego me­lan­cho­lij­na i stra­pio­na po­sta­wa świad­czy­ła ewi­dent­nie o tym, że nie prze­peł­nia­ła go eks­ta­za ani peł­nia ludz­kie­go ist­nie­nia. To jest gór­no­lot­ny spo­sób stwier­dze­nia, że „do­tknął dna”. Był na­praw­dę przy­bi­ty.

Wzbu­dzi­ło to moją na­tu­ral­ną sym­pa­tię, za­py­ta­łem więc:

– Co sły­chać, Geo­r­ge? – Było to tyl­ko zwy­kłe, ru­ty­no­we py­ta­nie, oka­za­ło się jed­nak wiel­kim błę­dem z mo­jej stro­ny, gdyż Geo­r­ge zro­zu­miał je do­słow­nie i przez na­stęp­ne pięt­na­ście mi­nut szcze­gó­ło­wo uświa­da­miał mnie, jak źle się czu­je. A im wię­cej mó­wił, tym go­rzej ja sam się czu­łem.

Wresz­cie uda­ło mi się spy­tać:

– Geo­r­ge, co cię tra­pi? Co cię gry­zie? Co cię tak gnę­bi?

To do­pie­ro dało uj­ście jego ję­zy­ko­wi.

– Och – od­parł gwał­tow­nie – to te pro­ble­my, pro­ble­my… nic, tyl­ko pro­ble­my! Mam ich po dziur­ki w no­sie, na­praw­dę! Wszyst­ko, cze­go chcę, to je­dy­nie uwol­nić się od tych nie koń­czą­cych się pro­ble­mów.

Był już tak wy­ćwi­czo­ny w tej ma­te­rii, że za­po­mniał zu­peł­nie, do kogo mówi i za­czął ja­do­wi­cie kar­cić pro­ble­my, uży­wa­jąc przy oka­zji ca­łej gamy ter­mi­nów teo­lo­gicz­nych… z ża­lem jed­nak przy­zna­ję, że nie pod­su­mo­wał ich w spo­sób teo­lo­gicz­ny.

RZECZ PO­ŻĄ­DA­NA: BRAK PRO­BLE­MÓW?

– Nor­man – mó­wił da­lej – uwol­nij mnie od tych za­ki­cha­nych, pu­stych pro­ble­mów, a obie­cu­ję, że dam na two­ją służ­bę ty­siąc do­la­rów w go­tów­ce, bez żad­nych zo­bo­wią­zań.

Nie je­stem głu­chy na ta­kie pro­po­zy­cje; za­czą­łem więc my­śleć, prze­żu­wać spra­wę, me­dy­to­wać i w koń­cu zna­la­złem roz­wią­za­nie, któ­re wy­da­wa­ło się nie­złe; w każ­dym ra­zie było re­ali­stycz­ne. Geo­r­ge jed­nak chy­ba go nie uznał, po­nie­waż nig­dy nie do­sta­łem wspo­mnia­ne­go ty­sią­ca do­la­rów.

– Do­brze, Geo­r­ge – od­rze­kłem – na­praw­dę chciał­bym ci po­móc, ale wy­ja­śnij­my to so­bie bez ogró­dek. Czy mam ro­zu­mieć, że chcesz uwol­nić się od wszyst­kich swo­ich pro­ble­mów, do­słow­nie od każ­de­go z nich, co do ostat­nie­go? Czy o to ci cho­dzi?

– Sam to po­wie­dzia­łeś – po­wtó­rzył. – Chcę skoń­czyć z każ­dym pro­ble­mem, jaki mam. Wierz mi, mam tego po­tąd i jesz­cze tro­chę… je­stem wy­koń­czo­ny. Nie chcę wię­cej żad­nych pro­ble­mów – nig­dy.

– No, do­brze, Geo­r­ge, mam roz­wią­za­nie, lecz wąt­pię, czy ze­chcesz z nie­go sko­rzy­stać. A oto ono: by­łem kie­dyś, by tak to na­zwać, w spra­wie za­wo­do­wej w pew­nym miej­scu i pro­wa­dzą­cy po­wie­dział mi, że znaj­du­je się tam sto ty­się­cy lu­dzi i ża­den z nich, ani je­den nie ma żad­ne­go pro­ble­mu.

En­tu­zjazm za­bły­snął w oczach Geo­r­ge’a, gdy z wiel­kim za­pa­łem wy­krzyk­nął:

– Och, to coś dla mnie! Za­pro­wadź mnie tam!

– Do­brze – od­po­wie­dzia­łem. – To cmen­tarz.

To jest fakt – nikt z miesz­kań­ców cmen­ta­rza nie ma pro­ble­mu. Dla nich go­rącz­ka ka­pry­śne­go ży­cia na za­wsze się skoń­czy­ła; od­po­czy­wa­ją od swe­go tru­du. Nie mogą mniej dbać o to, co ty czy ja czy­ta­my w co­dzien­nej pra­sie albo sły­szy­my w ra­dio lub te­le­wi­zji. Nie mają już w ogó­le żad­nych pro­ble­mów – ani jed­ne­go. Są jed­nak mar­twi.

PRO­BLE­MY – ZNAK ŻY­CIA

W spo­sób lo­gicz­ny wy­pły­wa stąd wnio­sek, że pro­ble­my sta­no­wią znak ży­cia. Po­szedł­bym da­lej, su­ge­ru­jąc, że im wię­cej masz pro­ble­mów, tym bar­dziej ży­jesz. Oso­ba, któ­ra ma, po­wiedz­my to so­bie – dzie­sięć trud­nych, dłu­go­trwa­łych, ludz­kich pro­ble­mów jest dwu­krot­nie bar­dziej żywa niż ża­ło­sny apa­tycz­ny osob­nik z pię­cio­ma je­dy­nie pro­ble­ma­mi. A je­śli w ogó­le nie masz pro­ble­mów, ostrze­gam cię: je­steś w wiel­kim nie­bez­pie­czeń­stwie. Znaj­du­jesz się na wy­lo­cie i nie wiesz o tym. Może by­ło­by le­piej, gdy­byś udał się do swe­go po­ko­ju, za­mknął drzwi, upadł na ko­la­na i mo­dlił się do Boga: „Pa­nie, pro­szę, spójrz na mnie; czy już mi nie ufasz? Daj mi ja­kieś pro­ble­my! ”

Nie­któ­rzy za­sta­na­wia­ją się, co się sta­ło z tym wspa­nia­łym, wol­nym kra­jem, Ame­ry­ką. Ame­ry­ka­nie – to po­tom­ko­wie nie­gdyś wiel­kie­go rodu lu­dzi, któ­rzy mie­li pro­ble­my, i to pod do­stat­kiem. Czy oni ję­cze­li i skam­la­li, czoł­ga­li się przez ży­cie na ko­la­nach ża­ło­śnie bła­ga­jąc ja­kiś tak zwa­ny ła­ska­wy rząd, żeby się nimi za­jął? Nie, ani tro­chę! Sta­li pew­nie na no­gach i sami o sie­bie dba­li. I zbu­do­wa­li naj­wspa­nial­szą go­spo­dar­kę w hi­sto­rii świa­ta – tę, któ­ra przy­spo­rzy­ła wię­cej dóbr i usług więk­szej ilo­ści lu­dzi niż ja­ka­kol­wiek inna w cią­gu ca­łe­go ist­nie­nia ro­dza­ju ludz­kie­go na zie­mi.

Czy ten ród mógł wy­gi­nąć? Czy na­sze my­śle­nie sta­ło się obec­nie tak płyt­kie, iż rze­czy­wi­ście wie­rzy­my w złe trak­to­wa­nie przez ja­kiś okrut­ny los, któ­ry każe nam się mie­rzyć z pro­ble­ma­mi?

Nasi pra­oj­co­wie byli fi­lo­zo­fa­mi. Wie­dzie­li, że pro­ble­my są nie­od­łącz­nie wkom­po­no­wa­ne w struk­tu­rę wszech­świa­ta. Jest on w ten wła­śnie spo­sób zbu­do­wa­ny. Zda­wa­li so­bie spra­wę z tego, że ce­lem Stwór­cy jest for­mo­wa­nie sil­nych, męż­nych lu­dzi, wy­po­sa­żo­nych we wszyst­ko, co po­trze­ba do wy­trzy­ma­nia zmien­nych ko­lei ludz­kiej eg­zy­sten­cji, twar­dych re­aliów ziem­skie­go ży­cia, a nie do wy­co­fy­wa­nia się czy le­ni­we­go za­ła­my­wa­nia rąk za­miast ra­dze­nia so­bie w spo­sób twór­czy i otwar­ty.

Nasi przod­ko­wie byli ludź­mi my­ślą­cy­mi i wie­dzie­li, że sil­nych lu­dzi ro­dzi wal­ka. Czło­wiek wzra­sta do doj­rza­ło­ści umy­sło­wej i du­cho­wej, kie­dy sta­now­czo, zde­cy­do­wa­nie prze­ciw­sta­wia się nie­do­stat­kom, prze­ciw­no­ściom, cier­pie­niu. To sta­no­wi dys­cy­pli­nu­ją­cą war­tość pro­ble­mu w roz­wo­ju jed­nost­ki. Po­sze­rza ho­ry­zon­ty, wzmac­nia siły i całą zdol­ność kon­struk­tyw­ne­go ży­cia. Char­les F. („Szef”) Ket­te­ring, sław­ny na­uko­wiec, uznał te fak­ty, umiesz­cza­jąc na ścia­nie swe­go la­bo­ra­to­rium w Ge­ne­rał Mo­tors sło­wa zba­wien­ne dla jego współ­pra­cow­ni­ków i dla nie­go sa­me­go: Nie przy­no­ście mi suk­ce­sów – osła­bia­ją mnie. Przy­no­ście mi swo­je pro­ble­my – to one mnie wzmac­nia­ją”.

Przy­glą­da­jąc się swo­im re­ak­cjom na pro­ble­my, moż­na się wie­le do­wie­dzieć o sta­nie swe­go zdro­wia psy­chicz­ne­go… je­śli znaj­dzie­my jęki, zgorzk­nie­nie, skar­gi na nie­uczci­we trak­to­wa­nie czy po­sta­wę: dla­cze­go ja? – być może po­trzeb­na jest po­moc. Spo­koj­ne zaś przyj­mo­wa­nie pro­ble­mu jako nie­od­łącz­nej czę­ści ży­cia, po­zy­tyw­ne my­śle­nie, że może się on ob­ró­cić ku po­żyt­ko­wi, przy jed­no­cze­snej nie­za­chwia­nej wie­rze w moż­li­wość spro­sta­nia mu, wska­zu­je na do­bre zdro­wie psy­chicz­ne. Stąd nasz na­cisk na za­sa­dę – mo­żesz, je­śli my­ślisz, że mo­żesz.

By­łem kie­dyś zwią­za­ny z kli­ni­ką, w któ­rej psy­chia­trzy, psy­cho­lo­go­wie, du­chow­ni wszyst­kich wy­znań współ­pra­co­wa­li w do­radz­twie i le­cze­niu lu­dzi sta­ją­cych przed pro­ble­ma­mi. W rze­czy­wi­sto­ści wraz ze zna­nym psy­chia­trą, dr. Smi­ley­em Blan­to­nem, za­ło­ży­łem tę or­ga­ni­za­cję po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat temu. Ży­wię cie­płe uczu­cia dla psy­chia­trów i wy­so­ko ich ce­nię jako spe­cja­li­stów w swo­jej dzie­dzi­nie. Są z re­gu­ły od­da­ny­mi męż­czy­zna­mi i ko­bie­ta­mi, bar­dzo wraż­li­wy­mi na ludz­kie po­trze­by i twór­czy­mi w roz­wi­ja­niu pro­ble­mów oso­bi­stych.

Z po­wo­du tego wy­so­kie­go po­wa­ża­nia dla psy­chia­trów mam na­dzie­ję, że bę­dzie mi wy­ba­czo­ne przy­to­cze­nie tu za­baw­nej hi­sto­rii, któ­ra była re­la­cjo­no­wa­na w ga­ze­cie no­wo­jor­skiej. W ho­te­lu przy Siód­mej Alei w No­wym jor­ku Sto­wa­rzy­sze­nie Psy­chia­trów Ame­ry­kań­skich (The Ame­ri­can As­so­cia­tion of Psy­chia­tri­sts) zor­ga­ni­zo­wa­ło czte­ro­dnio­wy zjazd. Ho­tel był wy­peł­nio­ny psy­chia­tra­mi po brze­gi; hali le­d­wo ich mie­ścił.

Po dru­giej stro­nie uli­cy znaj­du­je się sta­cja ko­le­jo­wa Penn Cen­tral Ra­il­ro­ad Sta­tion, wo­kół któ­rej wiel­kie sta­da go­łę­bi urzą­dzi­ły swo­ją kwa­te­rę. Każ­dy mógł za­świad­czyć, że były to pta­ki do­brze zor­ga­ni­zo­wa­ne, opa­no­wa­ne emo­cjo­nal­nie, zin­te­gro­wa­ne dźwię­ko­wo, wy­peł­nia­ją­ce czyn­no­ści co­dzien­ne­go ży­cia go­łę­bi. Wi­docz­nie jed­nak nie­sta­bil­ność emo­cjo­nal­na tłu­mu wle­wa­ją­ce­go się i wy­le­wa­ją­ce­go z dwor­ca udzie­li­ła się jed­ne­mu z go­łę­bi, któ­ry, mó­wiąc krót­ko, wy­padł z szy­ku. W ja­kiś dziw­ny, nie­wy­tłu­ma­czal­ny spo­sób go­łąb ten zna­lazł się w hal­lu wy­peł­nio­nym owy­mi psy­chia­tra­mi. Wia­ry­god­ne źró­dła po­da­ją, że ptak fru­wał po hal­lu przez całe dwa dni, za­nim któ­ry­kol­wiek z psy­chia­trów od­wa­żył się przy­znać in­ne­mu, że wi­dział go­łę­bia.

We wspo­mnia­nej kli­ni­ce spo­tka­li­śmy się prak­tycz­nie z każ­dym do­świad­cza­nym przez czło­wie­ka pro­ble­mem. Po­daj na­zwę, a my już go zna­my. Po­ja­wił się też pro­blem zmar­twie­nia. (Zna­czą­ce wy­da­je się, iż an­giel­skie sło­wo wor­ry wy­wo­dzi się od sta­re­go an­glo­sa­skie­go sło­wa, ozna­cza­ją­ce­go du­sić albo dła­wić się. Gdy­by ktoś chwy­cił cię za gar­dło, moc­no ści­ska­jąc i po­zba­wia­jąc do­pły­wu po­wie­trza, zro­bił­by prak­tycz­nie to samo, co ty ro­bisz sa­me­mu so­bie, po­zo­sta­jąc przez dłuż­szy czas ofia­rą zmar­twie­nia).

GŁÓW­NY PRO­BLEM TO STA­WIE­NIE CZO­ŁA

Po­śród wie­lu in­nych pro­ble­mów ja­wią się strach i oba­wa, ta ostat­nia jako na­wie­dza­ją­ce prze­świad­cze­nie, że sta­nie się coś strasz­ne­go. Dr Blan­ton zwykł na­zy­wać oba­wę „wiel­ką pla­gą no­wo­cze­sne­go świa­ta”. Są tak­że pro­ble­my winy i ura­zy, a tak­że nar­ko­ty­ków, al­ko­ho­lu, kło­po­ty mał­żeństw i mło­dzie­ży. Po­zna­li­śmy je wszyst­kie i spo­ro wię­cej. Po­wtó­rzę jed­nak za dr. Blan­to­nem, iż naj­po­waż­niej­szym pro­ble­mem jest głę­bo­ki we­wnętrz­ny kon­flikt, po­czu­cie nie­zdat­no­ści i niż­szo­ści, in­dy­wi­du­al­ne od­czu­cie bra­ku zdol­no­ści do sta­wia­nia czo­ła zwy­kłym pro­ble­mom ludz­kiej eg­zy­sten­cji.

W wy­ni­ku wcze­śniej­sze­go pa­ra­nia się do­radz­twem zro­zu­mia­łem, że dla po­myśl­ne­go ra­dze­nia so­bie z pro­ble­ma­mi istot­ne są co naj­mniej trzy spra­wy: wie­dza, myśl i wia­ra; albo uj­mu­jąc rzecz in­a­czej – po­znać, my­śleć, wie­rzyć.

Póź­niej­sze i peł­niej­sze do­świad­cze­nie z ludź­mi po­twier­dzi­ło tę tezę.

Sta­jąc się świa­do­mym ko­rze­ni swo­je­go pro­ble­mu, ro­bisz duży krok w kie­run­ku po­ko­na­nia go. Nie­mal każ­dy pro­blem spro­wa­dza się do zna­jo­mo­ści rze­czy, wie­dzy i zro­zu­mie­nia. Je­że­li jed­nak nie prze­ba­dasz pro­ble­mu, na­da­jesz mu sto­pień trud­no­ści w ode­rwa­niu od fak­tów. Ludz­ka in­te­li­gen­cja jest bar­dzo po­tęż­nym czyn­ni­kiem w stu­dio­wa­niu i ana­li­zo­wa­niu każ­de­go aspek­tu pro­ble­mu do chwi­li przed­sta­wie­nia go w spo­sób upo­rząd­ko­wa­ny, go­to­wy do do­kład­ne­go roz­pa­trze­nia i pod­ję­cia de­cy­zji. Wte­dy zwy­kle oka­zu­je się, że pro­blem, któ­ry wy­glą­dał nie tyl­ko na skom­pli­ko­wa­ny, lecz tak­że po­ten­cjal­nie de­struk­tyw­ny, może za­wie­rać w so­bie cał­kiem twór­cze moż­li­wo­ści roz­wią­za­nia.

MASZ PRO­BLEM? MOJE GRA­TU­LA­CJE!

Przy­po­mi­nam so­bie W. Cle­men­ta Sto­ne’a5. Wspól­nie pra­co­wa­li­śmy nad te­ma­tem, przy oka­zji któ­re­go zro­dził się po­waż­ny pro­blem. Za­dzwo­ni­łem do nie­go i po­wie­dzia­łem:

– Mam pro­blem.

Na to udzie­lił mi za­ska­ku­ją­cej od­po­wie­dzi:

– Moje gra­tu­la­cje!

– Ale – twier­dzi­łem – to nie żar­ty, to bar­dzo trud­ny pro­blem.

Pan Sto­ne po­zo­sta­wał jed­nak nie­po­ru­szo­ny.

– W ta­kim ra­zie – po­wie­dział uro­czo – po­dwój­ne gra­tu­la­cje! – Po­tem do­dał: – Pro­szę pa­mię­tać, że każ­dej ujem­nej stro­nie to­wa­rzy­szy od­po­wied­nia ko­rzyść.

Py­tał da­lej, czy prze­pro­wa­dzo­no peł­ne i do­głęb­ne ba­da­nie pro­ble­mu oraz jego ana­li­zę. Czy po­de­szli­śmy do spra­wy w spo­sób na­uko­wy? Czy za­się­gnę­li­śmy fa­cho­wej po­ra­dy?

Krót­ko mó­wiąc, czy wie­my wszyst­ko o pro­ble­mie, czy też zwy­czaj­nie prze­ra­zi­li­śmy się go, po­nie­waż na pierw­szy rzut oka su­ge­ro­wał nie­zwy­kle trud­no­ści?

– Zaj­mij­my się tym pro­ble­mem na­praw­dę – po­wie­dział. – Roz­bierz­my go na czę­ści, zo­bacz­my, co jest źle i złóż­my go z po­wro­tem w od­po­wied­ni spo­sób.

Za­sto­so­wa­li­śmy wie­dzę od­po­wied­nią do da­nej sy­tu­acji, aż zna­leź­li­śmy roz­wią­za­nie, a efekt koń­co­wy spra­wy, któ­ra z po­cząt­ku wy­da­wa­ła się bez­na­dziej­na, oka­zał się wy­so­ce po­żą­da­ny. Rze­czy­wi­ście, ro­ze­bra­ny na czę­ści pro­blem przy­niósł war­to­ścio­we re­zul­ta­ty, któ­re w in­nym wy­pad­ku nie zo­sta­ły­by osią­gnię­te. Po­znaj za­tem swój pro­blem; jest bar­dzo praw­do­po­dob­ne, iż oka­że się two­im przy­ja­cie­lem – nie wro­giem.

Mia­łem szczę­ście w cią­gu lat po­zna­wać lu­dzi suk­ce­su, któ­rzy sta­li się tacy, przy­najm­niej w czę­ści, dzię­ki temu, że na­uczy­li się za­głę­biać w po­szu­ki­wa­nia wie­dzy o pro­ble­mie. Nie po­zwo­li­li, żeby pro­ble­my ich za­la­ły i nie dali się im za­stra­szyć. W za­mian chłod­no i re­ali­stycz­nie, do­głęb­nie ba­da­li sy­tu­ację pod każ­dym wzglę­dem. Się­ga­li po radę eks­per­tów oraz tych, któ­rzy prze­szli przez po­dob­ne prze­ciw­no­ści. Son­do­wa­li i ba­da­li, i na­tych­miast roz­bie­ra­li pro­blem na czę­ści, do­pó­ki nie do­wie­dzie­li się o nim wszyst­kie­go. Opa­no­wy­wa­li go przez peł­ne wy­ko­rzy­sta­nie in­te­li­gen­cji, a to za­wsze pro­wa­dzi do zro­zu­mie­nia. Zro­zu­mie­nie na­to­miast może po­ko­nać każ­dą sy­tu­ację, nie­za­leż­nie od tego jak bar­dzo wy­da­je się ta­jem­ni­cza czy nie­prze­zwy­cię­żo­na.

Har­low B. An­drews z Sy­ra­cu­se w sta­nie Nowy Jork, biz­nes­men o wy­jąt­ko­wych zdol­no­ściach, na­le­ży do nie­za­po­mnia­nych przy­ja­ciół. Był nie­zwy­kle mą­drym czło­wie­kiem o bar­dzo by­strym i prze­ni­kli­wym umy­śle. Po­sia­dał in­tu­icyj­ną, żywą wie­dzę o czło­wie­ku… jako mło­dy chło­pak wie­dzia­łem do­kład­nie, gdzie się zwró­cić, gdy po­trze­bo­wa­łem rady w ja­kimś kło­po­cie, spoj­rze­nia, któ­re owo­co­wa­ło praw­dzi­wy­mi od­po­wie­dzia­mi. W na­uce ży­cia nie po­mi­nął ni­cze­go, cho­ciaż jego for­mal­ne wy­kształ­ce­nie było bar­dzo ogra­ni­czo­ne. Sły­sza­łem kie­dyś, jak pe­wien wy­kła­dow­ca uni­wer­sy­tec­ki gra­tu­lo­wał mu, że nig­dy nie ukoń­czył żad­ne­go col­le­ge’u. – Oba­wiam się, że mo­gli­by­śmy „wy­edu­ko­wać” z pana tę za­dzi­wia­ją­cą na­tu­ral­ną mą­drość i uczy­nić jed­ne­go z na­szych stan­dar­do­wych ab­sol­wen­tów za­strze­gał się z uśmie­chem, może na­wet wię­cej niż w po­ło­wie wie­rząc w to, co mó­wił. W każ­dym ra­zie Har­low An­drews po­sia­dał to, co po­trze­ba do ra­dze­nia so­bie z pro­ble­ma­mi.

Mo­głem się o tym prze­ko­nać, gdy po­sze­dłem do nie­go ze spra­wą, któ­ra zu­peł­nie zbi­ła mnie z tro­pu. Wy­słu­chał uważ­nie, kie­dy wpusz­cza­łem sy­tu­ację, a jego by­stry umysł kon­cen­tro­wał się i sor­to­wał in­for­ma­cje. Na­tych­miast wy­ło­wił sed­no pro­ble­mu i przy­stą­pił do opa­no­wa­nia go po mi­strzow­sku, o czym świad­czy­ły za­da­wa­ne przez nie­go py­ta­nia. – Czy prze­pro­wa­dzi­łeś peł­ne i szcze­gó­ło­we ba­da­nie wszyst­kich czyn­ni­ków, któ­re mogą się z tym wią­zać? Czy uczci­wie czu­jesz, że po­sia­dasz wy­star­cza­ją­cą wie­dzę? – Za­dał kil­ka py­tań, by spraw­dzić moją zna­jo­mość spra­wy, nad któ­rą pra­co­wa­li­śmy. – Czy upo­rząd­ko­wa­nie in­for­ma­cji jest na­le­ży­cie ja­sne i zwię­złe? – py­tał. – Prze­gru­puj­my ele­men­ty.

Wte­dy za­jął się dziw­ną pro­ce­du­rą, któ­rej sku­tecz­no­ści wie­lo­krot­nie do­świad­czy­łem i twór­czo wy­ko­rzy­sty­wa­łem w wie­lu spra­wach. Cho­dził wo­kół sto­łu, wy­ko­nu­jąc rę­ka­mi ru­chy zgar­nia­ją­ce, jak­by chciał po­łą­czyć ze sobą wszyst­kie skład­ni­ki pro­ble­mu.

Po­tem za­czął wska­zy­wać na tak ze­bra­ny kło­pot swym dłu­gim zde­for­mo­wa­nym pal­cem. Miał ar­tre­tyzm, co spo­wo­do­wa­ło za­krzy­wie­nie pal­ca i utwo­rze­nie gu­zów w sta­wach. Tym za­krzy­wio­nym pal­cem po­tra­fił jed­nak wska­zać znacz­nie pro­ściej niż więk­szość lu­dzi pro­sty­mi pal­ca­mi.

Wresz­cie po­wie­dział: – Po­dejdź tu. W każ­dym pro­ble­mie jest ja­kiś sła­by punkt. Wszyst­ko, co trze­ba zro­bić, to pa­trzeć tak dłu­go, aż się go doj­rzy. Zna­la­złem sła­by punkt tego pro­ble­mu. – Wte­dy za­nu­rzył swój pa­lec w tę spra­wę, po­dob­nie jak pies wbi­ja zęby w kość, do­pó­ki jej nie zła­mie. Jej ele­men­ty były jed­nak już upo­rząd­ko­wa­ne i zna­lazł od­po­wiedź. Oka­za­ła się do­brym roz­wią­za­niem.

– Kie­dy po­ja­wia się pro­blem, użyj tyl­ko swo­jej gło­wy, chłop­cze – ra­dził. – Ba­daj go aż po­znasz do­głęb­nie. Wte­dy znajdź sła­by punkt, złam pro­blem, a resz­ta bę­dzie już ła­twa.

MO­ŻESZ WY­MY­ŚLIĆ DRO­GĘ PRZEZ CO­KOL­WIEK

Dru­gą tech­ni­ką jest my­śle­nie. Myśl, po pro­stu myśl. Je­że­li wy­ćwi­czysz wolę, wy­trwa­łość i spo­kój umy­słu, mo­żesz wy­my­ślić przej­ście przez co­kol­wiek. Umysł jest wspa­nia­łym na­rzę­dziem. Dzię­ki nie­mu masz moc nad wszel­ki­mi wa­run­ka­mi i oko­licz­no­ścia­mi i nad każ­dym, choć­by naj­trud­niej­szym pro­ble­mem. Mo­żesz, je­śli my­ślisz, że mo­żesz i je­że­li my­ślisz rze­tel­nie i sys­te­ma­tycz­nie.

To Tho­mas A. Edi­son po­wie­dział, że po­trze­bu­je­my cia­ła tyl­ko po to, by no­si­ło nasz umysł. Mózg do­mi­nu­je. Może wła­śnie dla­te­go jest umiesz­czo­ny w czasz­ce na sa­mym szczy­cie cia­ła. Edi­son pra­gnął oczy­wi­ście po­wie­dzieć, że wszyst­kie spra­wy – na­sza co­dzien­na eg­zy­sten­cja, suk­ce­sy, szczę­ście, przy­szłość, są zde­ter­mi­no­wa­ne przez umysł – przez dzia­ła­nie, ja­kie do­ko­nu­je się we­wnątrz mó­zgu. To tam od­by­wa się za­pa­mię­ty­wa­nie, tam ro­zu­mie­my, ma­rzy­my i my­śli­my. Po­eci przy­pi­sa­li te funk­cje ser­cu, ale sko­ro jego za­da­niem jest tyl­ko pom­po­wa­nie krwi, to wła­śnie umysł ze swo­ją zdol­no­ścią do my­śle­nia sta­no­wi o isto­cie czło­wie­ka. Umysł to w rze­czy­wi­sto­ści ty i tu znaj­du­je się część czło­wie­ka na­zy­wa­na du­szą lub du­chem.

Za­zwy­czaj jed­nak w chwi­li po­wsta­nia pro­ble­mu mamy ten­den­cję do re­ago­wa­nia emo­cjo­nal­ne­go, a nie do my­śle­nia. Umysł, któ­ry nie znaj­du­je się pod chłod­ną i lo­gicz­ną kon­tro­lą, wy­sy­ła sy­gna­ły emo­cjo­nal­ne do ner­wów, na­wet do żo­łąd­ka, któ­ry wsku­tek pa­nicz­nej re­ak­cji re­agu­je skur­czem. Ktoś sta­je się ner­wo­wy, bu­dzi się w środ­ku nocy, czu­jąc na prze­mian zim­no i go­rą­co, wy­schnię­te usta i wa­lą­ce ser­ce. Woła: „Dla­cze­go ja? Dla­cze­go miał­bym sta­wiać czo­ła tej sy­tu­acji? Zwy­czaj­nie nie wiem, gdzie się zwró­cić”.

Od­po­wie­dzią jest oczy­wi­ście zwró­ce­nie się do do­bre­go, zdro­we­go roz­sąd­ku – my­śle­nie. Po pro­stu myśl. Od­po­wie­dzi na two­je py­ta­nia znaj­du­ją się już w two­im umy­śle, są jed­nak blo­ko­wa­ne przez sil­ne re­ak­cje emo­cjo­nal­ne albo pa­ni­kę… jed­no jest pew­ne; umysł ludz­ki nie dzia­ła spraw­nie, kie­dy jest roz­go­rącz­ko­wa­ny… je­dy­nie gdy jest chłod­ny, ab­so­lut­nie zim­ny, do­star­czy tego re­ali­stycz­ne­go, ra­cjo­nal­ne­go, in­te­lek­tu­al­ne­go spoj­rze­nia, któ­re do­pro­wa­dzi do rze­czy­wi­ste­go roz­wią­za­nia.

Przez cały czas głę­bo­ko w pod­świa­do­mo­ści od­by­wa się pro­ces roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mu. W nor­mal­nym try­bie po­my­sły spro­sta­nia sy­tu­acji usi­łu­ją wy­pły­nąć na po­wierzch­nię. Pa­mię­taj, iż twój umysł za­wsze chce ci po­móc i zro­bi to, je­śli mu na to po­zwo­lisz. Pa­ni­ka jed­nak, hi­ste­ria, a na­wet sto­sun­ko­wo ła­god­ne emo­cje utrzy­mu­ją po­wierzch­nię umy­słu w sta­nie za­bu­rze­nia, unie­moż­li­wia­jąc wspa­nia­łym spo­strze­że­niom wy­do­stać się z głęb­szych po­zio­mów świa­do­mo­ści.

Za­tem pierw­szym kro­kiem po za­ata­ko­wa­niu przez pro­blem po­win­no być Wy­ci­sze­nie, osią­gnię­cie spo­ko­ju. Może to wy­ma­gać kształ­to­wa­nia sa­mo­dy­scy­pli­ny, ale cóż złe­go znaj­dziesz w dys­cy­pli­nie? Ten aspekt roz­wo­ju oso­bo­wo­ści jest obec­nie z pew­no­ścią zbyt mało wy­ko­rzy­sty­wa­ny. Weź się zde­cy­do­wa­nie w garść i wy­mu­szaj spo­koj­ne re­ago­wa­nie. Osią­gnij rów­no­wa­gę emo­cjo­nal­ną i utrzy­muj ją.

OPA­NUJ SIĘ, KIE­DY NAD­CHO­DZI PRO­BLEM