Mówić prawdę - Josef Formanek - ebook + książka

Mówić prawdę ebook

Josef Formanek

4,4

Opis

 

Powieść na podstawie prawdziwych wydarzeń.

Wojna, ludzkie cierpienie, ale też miłość do życia, skrywane marzenia, siła i odwaga człowieka uwikłanego w wielką historię. Bernard Mares, bękart spłodzony w wyniku mezaliansu i podrzucony pod drzwiami kościoła, w poszukiwaniu namiastki rodziny decyduje się wstąpić do SS. Później zostaje żołnierzem Armii Czerwonej, najmłodszym regionalnym sekretarzem Partii Komunistycznej, więźniem, milionerem i jedynym lokatorem wysypiska śmieci. Kilkakrotnie bliski śmierci, spotkał wielką miłość, stracił ją i szukał jej ponownie. Podobnie jak odpowiedzi na pytanie: jakie jest znaczenie ludzkiego życia? Ta ekscytująca, okrutna, niewiarygodna, ale prawdziwa historia rozgrywa się w Austrii, Czechosłowacji, Niemczech, Rosji, Indonezji i Wenezueli. Wysłuchując i opisując opowieść Maresa, autor jednocześnie rozlicza się ze swoim własnym życiem.

Wielka powieść, jakich prawie się już dziś nie pisze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 533

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (12 ocen)
7
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
khologa

Nie oderwiesz się od lektury

Kapitalna!!!
00

Popularność




Andrzej S. Jagodziński Kronika szaleństwa XX wieku

„Prawdziwa mądrość nie przychodzi z wiekiem czy ze zdobytymi doświadczeniami, ale bierze się z porażek, które człowiek potrafi zmienić w sukces” – uważa jeden z bohaterów powieści Josefa Formánka Mówić prawdę (2008).

To książka niezwykła – napisana na podstawie autentycznego życiorysu, jest brutalną kroniką okrutnego XX wieku, zapisem tak bardzo wstrząsającym, że w literaturze czeskiej mogą się z nim równać chyba tylko trzy arcydzieła: Obsługiwałem angielskiego króla i Zbyt głośna samotność Bohumila Hrabala oraz Przypadki inżyniera ludzkich dusz Josefa Škvoreckiego. Trudno wprost uwierzyć, ile człowiek jest w stanie wycierpieć i ile zwrotów może pojawić się w jego życiu. Mówić prawdę to bowiem historia kogoś, kto służył w SS, w Armii Czerwonej i czechosłowackim wojsku, był sierotą, wojewódzkim sekretarzem partii komunistycznej, więźniem politycznym, uciekinierem, milionerem i kloszardem.

Fabuła jest świetnie opowiedziana, trzymająca przez cały czas w napięciu, a jednocześnie skłaniająca do postawienia wielu fundamentalnych pytań i podsuwająca różne warianty odpowiedzi. Wartka akcja wciąga czytelnika, który wciąż musi się zastanawiać, jak on sam zachowałby się w takich okolicznościach. Zważywszy na esesmańską przeszłość głównego bohatera, czytelnik wciąż próbuje odpowiadać na prowokacyjne pytanie: czy Bernard jest dobrym człowiekiem? I czy w ogóle w tym przypadku taka kategoria ma sens?

Bo nic w tej książce nie jest czarno-białe i każdemu z jej bohaterów daleko do ideału. Pewnie też dlatego powieść jest tak bardzo prawdziwa.

Autor powieści Josef Formánek (ur. 1969) nie jest jeszcze znany w Polsce, choć w Czechach należy do literackiej czołówki, a jego książki cieszą się tam wielką popularnością. Literaturą zajmuje się od kilkunastu lat, natomiast wcześniej był cenionym dziennikarzem i podróżnikiem – założył m.in. popularny czeski magazyn podróżniczy „Koktejl” (Koktail), a także współzakładał kilka innych pism tego typu.

Pisarz wiele podróżował, zwiedził ponad 30 krajów, ale szczególne wrażenie zrobiła na nim niewielka indonezyjska wyspa Siberut leżąca w archipelagu Wysp Mentawai na Oceanie Indyjskim na zachód od Sumatry – jedno z nielicznych miejsc na świecie, w którym żyją tubylcy mający bardzo ograniczoną styczność z cywilizacją. Rośnie tam las tropikalny, w którym żyje 17 endemicznych gatunków ssaków. Formánek kilkakrotnie odwiedzał wyspę i uważa ją za swój drugi dom, nauczył się nawet języka plemienia Mentawai i w liście otwartym do papieża Jana Pawła II protestował przeciw akcji chrystianizacyjnej wspomnianej ludności (spotkał się w tej sprawie z papieskim nuncjuszem Giovannim Coppą, nie uzyskał jednak jego zrozumienia). Po tsunami w grudniu 2005 roku pisarz zorganizował w Pradze akcję pomocy humanitarnej i jako wolontariusz Czeskiego Czerwonego Krzyża zawiózł dary do Acehu, na Seszele i na wyspę Siberut.

Wrażenia z podróży i kontaktów Formánka z plemieniem Mentawai stanowiły kanwę jego debiutu literackiego – powieści Prsatý muž a zlodĕj příbĕhů [Piersiasty mężczyzna i złodziej opowieści]. Wydana w 2003 roku książka miała od tego czasu kilkanaście wznowień i sprzedała się w łącznym nakładzie ponad 100 tys. egzemplarzy – mimo że nie jest to wcale literatura „łatwa i przyjemna”. Podobny charakter mają dwie inne jego książki – Syn vĕtru a prsatý muž [Syn wiatru i piersiasty mężczyzna] z 2013 roku oraz Létající jaguár [Latający jaguar] z 2004 roku. Za to wydana w 2011 roku powieść Umřel jsem v sobotu [Umarłem w sobotę] rozwija jeden z wątków Mówić prawdę i opowiada historię tajemniczego napisu na pewnym domu, śledząc przy tym dramatyczne losy budowniczego i jego rodziny. Do innego motywu wspomnianej powieści nawiązuje natomiast książka z 2014 roku, Úsmĕvy smutných mužů [Uśmiechy smutnych facetów] – zapiski z kuracji antyalkoholowej – która doczekała się w Czechach bardzo udanej ekranizacji (2018, reż. Dan Svátek).

Na koniec jeszcze osobista uwaga: od wielu lat zafascynowany jestem czeskimi pisarzami „pokolenia lat sześćdziesiątych” (Hrabal, Havel, Škvorecký, Kundera, Gruša, Sidon, Filip, Lustig i wielu innych), nie szukam już więc nowych autorów. Kiedy jednak przeczytałem Mówić prawdę i zaproponowano mi jej przekład, nie wahałem się nawet przez chwilę. Mam nadzieję, że na większości polskich czytelników książka ta zrobi podobne wrażenie, jak wtedy na mnie.

Prawdziwemu bohaterowi tej książki, który przez dziesiątki lat musiał milczeć na temat własnych losów, oraz

Czegoś szukałem. Pewnie był to sens życia. Wspólnie z Bernardem ruszyłem padołem łez w drodze ku Górze Poznania. Często ogarniały mnie drżąca groza, strach i poczucie beznadziei. Czasem się obawiałem, że nie potrafię iść dalej. Ale czasem kiedy przestaje się wierzyć, los ofiaruje nam coś z tego, o czym marzymy. Życzę szczęścia na tej drodze. Per aspera ad astra.

Głęboka noc

Kiedy wracam z knajpy na daczę, nigdy nie pozwalam, by kierowca dowiózł mnie na samo miejsce – nie chcę, żeby ktoś wiedział, gdzie jest ten domek. Tak samo nie lubię rozmawiać głośno w miejscach publicznych, nie mówię o sprawach poufnych przez telefon, numery kochanek zapisuję wyłącznie pod męskimi imionami i siedem razy kontroluję, czy zamknąłem wszystkie zamki.

Ponieważ jestem z natury nieufny, więc także i tego wieczora kilkakrotnie sprawdzałem rachunek za taksówkę, zanim go zapłaciłem, i ruszyłem na piechotę w stronę domu. Kiedy minąwszy jedną z wiosek Czeskiego Pogórza, skręcałem już z szosy na leśną drogę, nagle przy tamtejszym wysypisku śmieci dostrzegłem światełko. Na samej górze śmietnika.

Chociaż tej nocy księżyc był niemal w pełni, a na niebie mnóstwo rozrzuconych chmurek, to widziałem tylko zarys wysypiska i na jego szczycie krąg światła. Dopiero gdy podszedłem bliżej, dostrzegłem kontury chatki.

Co to jest?

Mój pijany umysł wymyślał różne teorie, jedne bardziej szalone od drugich, bo kiedy na trzeźwo przejeżdżałem obok tego śmietnika, to nigdy tam nie zauważyłem żadnego ludzkiego schronienia.

Co to może być? Marsjanie czy co?

Piąłem się po starych oponach, gruzach i jakichś śmierdzących rupieciach w stronę tego dziwnego zjawiska.

Gdybym był trzeźwy, nigdy w życiu bym sobie nie pozwolił, żeby w taki sposób kogoś w nocy straszyć.

Stuk-puk.

– Halo! – krzyknąłem. Usłyszałem spokojne szuranie nogami. Zbite z nierównych desek drzwi uchyliły się, ze środka przebiło się światło. Co teraz będzie?, pomyślałem.

Zobaczyłem bystre oczy w pomarszczonej twarzy z siwym wąsikiem.

– Co pan tu robi? – spytałem, czkając.

Cisza.

– Znaczy na tym wysypisku śmieci – dodałem zaskoczony, ale z pijackim uporem.

– Czasem tu bywam.

– Rozumiem – odparłem z miną ważniaka.

Milczał, a jego oczy wciąż się we mnie wpatrywały. Starałem się zajrzeć do środka, ale on zastąpił drogę memu spojrzeniu.

– Dobranoc, młody człowieku! – powiedział zdecydowanym tonem. Chyba uświadomiłem sobie, że jest głęboka noc, bo coś wymamrotałem, ale z powodu wypitego alkoholu już nie bardzo pamiętam, co.

W każdym razie postanowiłem sobie, że następnego dnia muszę całą sprawę zbadać.

* * *

Rano bolała mnie głowa. Miałem spotkanie z wydawczynią, ale najchętniej bym je odwołał. Pulsowało mi w skroniach i z trudem koncentrowałem się na prowadzeniu auta. Mimo to przy wysypisku zwolniłem i sprawdziłem swoje wczorajsze zwidy.

Nie, to nie było przywidzenie. Na samym szczycie góry śmieci wznosiła się chałupka. Tam naprawdę ktoś mieszka. Jakiś bezdomny? Z wrażenia głowa rozbolała mnie jeszcze bardziej.

W drodze powrotnej zatrzymałem się przy wysypisku. Czułem się co prawda jak podglądacz, ale moja ciekawość wprost krzyczała: KTO TO JEST?! CO ON TAM ROBI?!

Wtedy właśnie drzwi się otworzyły i ten człowiek z wczorajszej nocy mnie zobaczył. Rzucił badawcze spojrzenie, a potem znów zatrzasnął drzwi.

Roześmiałem się. Albo boi się ludzi, albo nie chce z nikim rozmawiać.

Obudził się we mnie sęp. Moja wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. Może facet ma jakąś tajemnicę?

Nie miałem wtedy pojęcia, że rzeczywistość jest znacznie bardziej dramatycza, niż mogłem to sobie wyobrazić.

CICHY OGRÓD

Minęły dwa tygodnie, w ciągu których wciąż miałem coś ważniejszego do roboty, a w dodatku zbierałem w sobie odwagę, by znów tam pójść i wystraszyć starca. Że też nie zauważył go jeszcze nikt z wioski, przyszło mi nagle do głowy.

Jednak kiedy przejażdżałem obok, na wysypisku zaczęło się coś dziać. Wyrosły tam różne kupki i stosiki, a sam szczyt – pozbawiony śmieci – wyglądał spośród nich nagle, dziwnie nagi. Przy każdym kolejnym przejeździe wytężałem wzrok i zauważałem, że jeden stosik składa się z garnków, a inny – większy – z samych opon. Czy to jakiś zwariowany ekolog? Nie, na to był za stary i w dodatku sam.

Któregoś razu wreszcie wysiadłem z auta i poszedłem tam.

* * *

Lubię japońskie ogrody. Tu co prawda nie było wygładzonych przez wodę kamyków jak w Kioto, ułożonych w kształcie kamiennej rzeki, ani jeziorka czy pięknie przystrzyżonych drzew, lecz jednak w sumie coś bardzo podobnego. Tyle że obiekty wprowadzające nastrój zadumy nie były wytworem natury, ale przedmiotami wyrzuconymi na śmietnik.

Drzewo, które wcześniej wyrosło na tym wysypisku, miało wokół obnażonych korzeni świeżo zagrabioną ziemię, a jego gałęzie przyozdabiały obdrapane sitka, wykrzywione łyżki wazowe, zardzewiałe szczypce. Poniżej rosły kwiaty, na pierwszy rzut oka w chaotyczny sposób, lecz w istocie w regularnych kępach, a ścieżka wijąca się wśród posegregowanych odpadów była obramowana kamykami i kawałkami potłuczonych cegieł. Pod koroną następnego drzewa rozpościerała się podarta skórzana kanapa. Kiedy ktoś na niej siadał, mógł się przejrzeć w potłuczonym lustrze wiszącym na przeciwległej gałęzi.

Wszystko to wyglądało raczej na magazym rupieci czy scenografię dziwnego filmu niż na dzikie wysypisko śmieci. Aha, wisiała tam też huśtawka z rozciętej opony.

Tylko tego człowieka nie było.

Usłyszałem warkot ciężarówki. Czerwona tatra cofała w stronę wielkiej góry nieposortowanych odpadków. Z szoferki wyskoczył facet w koszulce w paski i starał się przekrzyczeć motor:

– Halo, szefie, nie widział pan starego?

Pokręciłem przecząco głową, ale na wszelki wypadek się rozejrzałem. Zza góry śmieci wyłoniła się znajoma twarz. Wskazałem ręką w tamtą stronę. Kierowca podziękował i podszedł do starca.

O czymś rozmawiali. Po chwili stary wyciągnął z kieszeni skręcony rulonik tysiąckoronówek, odliczył dwa banknoty i je podał. Zauważyłem, jak szoferowi błyszczał wzrok, kiedy wpatrywał się w ręce starca.

Potem podeszli do zwałowiska i zaczęli wrzucać śmieci na skrzynię auta. Stary rower. Buch! Beczki z czymś skamieniałym w środku. Buch! Buch! Nie mogli dać sobie rady z ciężką belką, więc poszedłem im pomóc.

Kiedy się z nią uporaliśmy, facet w pasiastej koszulce powiedział, że resztę tego drobnego świństwa już sam wrzuci.

Starszy pan z siwymi wąsami skinął głową w stronę chatki:

– Nie chce się pan czegoś napić?

– Pan tu mieszka? – wypytywałem go w drodze na górę.

– I tak, i nie.

– Nie przestraszyłem pana wtedy w nocy? – Nie odpowiedział i zamiast tego otworzył drzwi tajemniczego pomieszczenia. Niczego tam nie było prócz łóżka, półki, stołu i krzesła.

Jeszcze przez chwilę zagłuszaliśmy warkot ciężarówki konwencjonalną rozmową towarzyską i dopiero kiedy samochód odjechał, mogłem mu zadać prawdziwe pytanie, po którym jednak zaległa cisza.

Więc zadałem je inaczej:

– Nie uważam pana za wariata. Wydaje mi się to sympatyczne, ale większości ludzi takie miejsce nie przyniosłoby spokoju.

– Drogi chłopcze, mam gdzieś, czy ci się coś wydaje sympatyczne. Jeszcze po jednym?

Przytaknąłem.

Nagle wstał, mrugnął do mnie, uniósł w górę prawą dłoń z kieliszkiem wódki, lewą schował za plecy i powiedział:

– Prosit!

Ja też wstałem, wychyliłem zawartość i spytałem ironicznie:

– Szuka pan skarbu?

– Możliwe – roześmiał się.

– I nie boi się pan o tym mówić obcemu człowiekowi? – Nie chciałem prowadzić rozmowy w żartobliwym tonie, bo coś mnie mroziło w krzyżu.

Też spoważniał:

– Sądzi pan… że gdybym tu szukał skarbów, to bym panu o tym opowiadał? Czemu miałbym to robić? Przecież aż taki głupi nie jestem.

Zauważyłem jego szczególny akcent i to, że czasem dłużej szuka niektórych słów. Coś mi jednak mówiło, że nie jest cudzoziemcem. Byłem coraz bardziej zaciekawiony, więc przedstawiłem mu pewną propozycję:

– Niezależnie od tego, co pan robi, to może mógłbym jakoś panu pomóc? Jestem byłym dziennikarzem i mam dużo kontaktów.

Zaskoczyło mnie, kiedy powiedział, że możemy o tym porozmawiać jutro.

SKARB

Jeszcze tego samego wieczora poszedłem do knajpy w wiosce, niedaleko wysypiska śmieci. Była niemal pusta i tak samo ponura jak zawsze. Przeciąg lekko kołysał gołą żarówką na drucie pod sufitem, a na podłodze tańczyły cienie ludzi i krzeseł.

Z rogu, gdzie siedziało trzech mężczyzn, rozległo się:

– Jardo! My tu zdechniemy z pragnienia!

Z magazynu dobiegł śmiech barmana.

Potem mężczyźni ściszyli głos, lecz mimo to słyszałem niemal każde słowo. Nie rozumiem takich ludzi. Ja nigdy nie mówię głośno w miejscach publicznych, bo obawiam się, że ktoś mógłby mnie podsłuchać.

Wy też powinniście na to uważać. Ktoś ciągle słucha!

Ci faceci mówili o skarbie. Mógłbym przysiąc, że bardzo wyraźnie słyszałem słowo SKARB. Parę razy zmierzyli mnie nieufnie wzrokiem i za każdym razem na chwilę milkli. Bawiłem się zapalniczką i udawałem, że nic innego mnie nie interesuje.

Ten temat tak ich wciągnął, że znów w emocjach zaczęli półgłosem mówić o śmietniku i o tym starym faszyście. Nawet gdyby nie wypowiedzieli słowa „śmietnik”, wszystko byłoby dla mnie jasne.

Kiedy wreszcie barman przyniósł mi piwo, spytałem go po cichu:

– Tutaj gdzieś znaleziono skarb? – On zrobił teatralną pauzę i scenicznym szeptem odparł: – Interesują pana skarby, młody człowieku? Te w ziemi czy nasze drogie połowice? To są dopiero skarby! Tylko trzeba je wykopać!

Mężczyźni przy stole w rogu zarechotali, ale po chwili zobaczyłem kątem oka, że obrzucili mnie nieprzyjaznymi spojrzeniami.

Nigdy mnie tu specjalnie nie lubiano. Zawsze byłem i będę dla nich przybłędą z miasta. Mam ich gdzieś, pomyślałem, i w ciszy, lekko siorbiąc, dopijałem to ich wstrętne lounskie piwo. Wszędzie jednak panowała cisza – na stole, pod stołem, po kątach, wokół cieknącego nalewaka, w głośnej tajemnicy sąsiedniego stołu.

FASZYSTA

– Pan tu ma skarb! Słyszałem, jak ludzie mówili o tym w knajpie – zaatakowałem go następnego dnia natychmiast po przyjściu.

– Co pan rozumie przez skarb?

– Dużo pieniędzy! – odparłem surowo, żeby wiedział, że to zwodzenie mnie nie bawi.

– Istotnie, mam dużo pieniędzy. Chce pan trochę?… No, chce pan?! – powtórzył z ironicznym naciskiem w głosie. Zanim zdołałem się odezwać, podszedł do krzesła w rogu, spod równo ułożonej sterty spodni i swetrów wyciągnął całkiem spory zwitek banknotów, aż przełknąłem ślinę z wrażenia. Bez liczenia oddzielił pewną część i podał mi. Patrzyłem na niego, a jego ręka wciąż wisiała w powietrzu.

– Jeśli ich pan nie weźmie… Proszę wyjść, młody człowieku! Do widzenia. – I pokazał mi plecy.

– Albo nie, niech pan zaczeka.

Znieruchomiał, wciąż odwrócony do mnie tyłem.

– Mówią o panu, że jest pan podobno faszystą… znaczy byłym żołnierzem hitlerowskim, który nie jest na tyle głupi, żeby ot tak sobie sprzątał śmieci. Wszyscy myślą, że tuż przed końcem wojny zakopał pan tutaj to, co pan…

– Ukradł? Faszysta, który nakradł? – Odwrócił się w moją stronę.

– No, ja…

– Nazywam się Mares. – Wyciągnął do mnie rękę.

Też się przedstawiłem, ale to mu nie wystarczyło.

– Ale kim pan jest, były dziennikarzu?

– Niepiszącym pisarzem.

– To brzmi dumnie! – roześmiał się. – Wie pan, kto napisał Dzikiego Billa i Długiego Dicka?

– Nie.

– Człowieku! Will Peters. A kto napisał Wojnę i pokój?

– Lew Nikołajewicz Tołstoj.

– A co napisał ten… Dickens?

– Charles? Olivera Twista. Zgadza się?

– Coś bym dla pana miał. – Patrzył na mnie badawczo.

– Jakąś historię, tak? Każdy sobie myśli, że jego historia jest najciekawsza ze wszystkich.

– Moja matka… – zaczął z urazą w głosie – …moja wspaniała matka… – spojrzał, czy mnie to interesuje, i ciągnął dalej: – …ja właściwie nie miałem matki. Podrzuciła mnie pod kościołem, a i tak długie lata spędziłem bez Boga. Byłem świadkiem okrutnych rzeczy i mówię to otwarcie. Wojna. Więzienie. Wciąż uciekałem, ale przed życiem nie da się uciec. Służyłem w SS i w Armii Czerwonej. Też w czeskim wojsku, ale to była bzdura. Wasza armia jest do niczego. Byłem skazany na śmierć i przeżyłem. Potem zostałem sekretarzem wojewódzkim waszej wspaniałej partii komunistycznej KPCz, w latach pięćdziesiątych. Dostałem za to nieźle po głowie. Więzienia, obozy pracy. Prawie dwadzieścia lat. Valdice, Jachymov, Ruzynie, Ostrawa… Tak, chłopcze…

Wciągnęła mnie ta historia, nawet gdyby prawdą była tylko połowa z tego, co ten dziwny człowiek mówił. –Jak pan to wszystko dał radę przeżyć, panie Maresz? – uśmiechnąłem się.

– Ja ci dam Maresz! Jeszcze raz tak powiesz, a zdzielę cię laską. Nazywam się Ma-res! Z „es” na końcu! Głuchy jesteś, że tego nie słyszysz?

Zrozumiałem, że zmienia formę „pan” na „ty” w zależności od nastroju i stosuje ją podobnie jak intonację. Zaczął mi się podobać.

– Bardzo pana przepraszam! To ciekawa historia.

– Kiedy przyleciałem do Niemiec Zachodnich jako ostatni żołnierz niemiecki wracający z niewoli, to Rudolf Augstein, założyciel „Spiegla”, chciał mi za moją historię dać pięćdziesiąt tysięcy marek. Ale ja się bałem, że jak się odezwę, to zacznie mnie ścigać komunistyczny wywiad. Proponowało mi też paru pismaków, że z tego zrobią książkę, ale wszystkim odmówiłem. Milczałem przez dziesiątki lat.

– Dlaczego? – spytałem.

– Dowiesz się.

Przyciągnął mnie ku sobie za rękaw i szepnął, jakby to była jakaś niezwykła tajemnica:

– Wszystko ma swój czas. Jest czas milczenia i czas mówienia.

– Ale dlaczego? – pytałem dalej.

– Dowiesz się, jak ci wszystko opowiem. Było nam pisane spotkanie, to wola Boska.

– No tak – uśmiechnąłem się. – Ale ja nie mam czym zapłacić. I nawet nie chcę. – Zastanawiałem się, czy to dobry wybór, czy przypadkiem nie wpadłem w sidła jakiegoś egocentrycznego dziadka, a na dodatek to straszne słowo „SS” uwięzło mi w gardle niczym ość.

– Zapłacisz mi prawdą. Prawda za prawdę. Możesz mi też pomóc kogoś odnaleźć. – Roześmiał się i ciągnął dalej: – Już nad tym nie dumaj, chłopcze, tylko raczej zapisz sobie namiary.

Zacząłem grzebać po kieszeniach.

– Co z ciebie za pismak! – Podał mi długopis i kawałek starej gazety, a potem wymówił to nazwisko: – Sophie Rubinstein… to jej panieńskie, ale może znowu je nosić… chociaż wątpię. Teraz pewnie nazywa się Kopaczková. Jest ode mnie o cztery lata młodsza. Mieszkała w Usti. Dawniej w tej chałupie, zanim się spaliła, umawialiśmy się na randki – uśmiechnął się. – Diabli wiedzą, gdzie teraz jest. Może nie żyje. Może ma dziecko. Ono teraz musiałoby mieć około pięćdziesiątki? Nie wiem…

– Dlaczego nie sprzedał pan tego jakiejś gazecie?

– Głupi jesteś czy co? Przecież mówiłem, że się bałem. A teraz idź już i znajdź mi tę kobietę i dziecko.

Pięćdziesięcioletnie czy sześćdziesięcioletnie dziecko, uśmiechałem się pod nosem na odchodne. Ale jeszcze zanim zamknąłem drzwi, nie mogłem się powstrzymać i spytałem:

– A teraz się pan nie boi?

– Teraz już mi jest wszystko jedno. Niech pan przyjdzie jutro, będę panu opowiadał. A pan niech sobie też coś przygotuje w rewanżu. Coś ciekawego! Ale żadnych bzdur, tylko samą prawdę.

OGŁOSZENIE

Tak czy inaczej to ciekawy facet, pomyślałem sobie. Ale czemu akurat mnie to opowiada, i to właśnie teraz? Co się za tym kryje? Chce być sławny? Po co? Pytania bez odpowiedzi krążyły mi po głowie. W domu wziąłem te jego stare gazety do ubikacji, bo tam przeczytam wszystko, łącznie z tekstem na butelce z płynem do czyszczenia toalet. I kiedy tak siedziałem w tej toalecie, nagle coś odkryłem. Jedno z ogłoszeń w gazecie rzuciło mi się w oczy:

„Droga Sophie, szukam cię już tyle lat. Chciałbym cię zobaczyć i powiedzieć, że to, iż mogłem o tobie myśleć w więzieniu, zapewne uratowało mi życie. Nie pragnę niczego, tylko zobaczyć, że jest ci dobrze.

Bernard Mares, P.O.Box 17, Usti nad Łabą”

ROK 2007

Odwiedziłem go nieskończoną ilość razy w jego chatce albo w wynajętym mieszkaniu w Usti. To było szczególne uczucie: zaglądać w czyjeś życie, jak chirurg w otwartą klatkę piersiową. Może stałem się dla niego bliskim człowiekiem, bo – jak mawiał – wszyscy koledzy zginęli pod Stalingradem. Bliskim nie dlatego, że czasem załatwiłem coś za niego w urzędach, ale dlatego, że mówiliśmy sobie wszystko. Cieszyłem się, że kiedyś sprawię mu radość, gdy uda mi się odnaleźć jego zagubioną miłość. Powiedziałem mu to, a on wysłuchał z kamienną twarzą.

– Czemu? Tak bardzo pan tego pragnął – dziwiłem się, kiedy człowiek ze śmietnika powiedział mi, żebym na razie jej nie szukał.

Dopiero po jakimś czasie znów się odważyłem go spytać, kiedy mogę wznowić poszukiwania, chociaż już dawno to zrobiłem. Zbył mnie, że najpierw jedno, a potem drugie. Że jak dopiszę książkę.

Myślę, że celowo to odkładał. Tak jakby wraz z tym spotkaniem jego życie miało utracić sens.

ROK 2004

Słuchałem go uważnie. Tok opowieści, poszukiwanie czeskich słów, regularne odkasływanie. Obserwowałem, jak sięga po laskę albo mi nią wygraża, kiedy zirytowałem go jakimś pytaniem. Zmuszał mnie do myślenia – o nim, o mnie. Jaki byłbym na jego miejscu, w jego życiu, które coraz bardziej zaczynało mnie fascynować.

Może dlatego kiedy na chwilę przerwał, powiedziałem mu, że mimo tylu mrocznych historii, o których mówił, chciałbym napisać o tym jasną, rozświetloną opowieść, ciepłą jak kamienie wygrzane w słońcu. Na szczęście wściekły starzec tego nie usłyszał.

Wyglądał w tym momencie, jakby nie mógł sobie czegoś przypomnieć. Ale bo też w istocie – Bernard Mares był teraz gdzieś indziej.

Siedział co prawda w swoim fantastycznym ogrodzie na wysypisku śmieci, ale w środku czuł coś w rodzaju déjà vu. Jakby już to kiedyś przeżył…

Choć to nie mogła być prawda, jednak krążyło mu to po głowie. Bronił się przed tym i starał się odrzucać podobne myśli. Jego własna, opuszczona przeszłość wciąż mu leżała na żołądku, raniła go w środku, ostra i kanciasta, jakby połknął całe miasto. A to były tylko ruiny domu, tuż po bombardowaniu.

Dzięki przedwieczornemu słońcu dobrze widziałem, jak starzec przymyka oczy i zapada się w sobie. Spacerował gdzieś tam, w środku swych wspomnień, pod szarymi chmurami, tam i z powrotem wzdłuż wymarłych ulic, i rozpaczliwie nasłuchiwał. Czekał na choćby jeden głos.

Ale nikt nie wzywał pomocy, więc bezradnie przestępując z nogi na nogę, ruszył po chwili na Erinnerungsplatz, a potem Kindheitsstrasse w kierunku Ufer der Vergangenheit, skąd już tylko kawałeczek na Markt der Liebe und Hoffnung. Wszystkie te nazwy zniknęły wraz z miastem po bombardowaniu. Nie pozostało już nic.

Czy czas zniszczył wszystko?

Z zamkniętymi oczami zaczął mi powoli opowiadać o Sophii, w której się zakochał w Aussenkommando należącym do Hauptlager Mauthausen.

Zająknął się i rozpłakał:

– Opowiadam panu coś, o czym przez sześćdziesiąt lat starałem się zapomnieć.

– Wszystko będzie dobrze – pocieszałem go.

– Gówno prawda, pan nie wie, jak to boli.

– Niech mi pan o tym opowie, ulży panu. Proszę mnie traktować jak księdza.

Popatrzył na mnie najpierw badawczo, a potem podejrzliwie:

– Pana jak księdza? Myśli pan, że jestem sklerotykiem?… Co za straszny człowiek… – znów zamilkł i zamknął oczy.

Dopiero teraz wśród dopalających się ruin wymarłego miasta zaczął dostrzegać samotne postaci, raczej zjawy niż ludzi.

Widział siostrę przełożoną, Dulcję, jak mu jako chłopcu rozpina rozporek.

Uśmiech kruchej i delikatnej Sophii, który głęboko utkwił mu w pamięci, zanim aresztowano go na granicy.

Im dłużej chodził tymi opuszczonymi ulicami i im głośniej wołał, tym wyraźniejsze były te postaci w jego wspomnieniach.

Przestał na mnie zwracać uwagę.

Widział siebie ponownie, jak biegnie podczas ucieczki z transportu, który wiózł go do więzienia w Valdicach.

Słyszał krzyki.

Zbliżający się dźwięk bombowca w locie nurkującym. Wściekły głos lejtnanta Gilewicza, nim go zastrzelił marszałek Malinowski.

Widział tę kakaową rzekę, kiedy szukał swej matki. Ręce kapitana Vlacha, drące na kawałki jego przeszłość.

Już sobie przypominał. Wszystko nagle defilowało w jego głowie jak wojskowy Parademarsch.

Zaczął o tym chaotycznie opowiadać. O prawie dwóch milionach marek, które nie miały dla niego żadnego znaczenia, i o tych pięciuset, które uratowały mu życie. Ale zwłaszcza o wróżbie.

A także o tym, jak przed zaśnięciem straszą go oczy Seppa, i jego dłonie, daremnie próbujące wepchnąć do brzucha własne trzewia, które wylazły niczym jakieś wstrętne, szare węże, opalizujące wszystkimi kolorami tęczy w blaskach mroźnego słońca. Jak pomarańczowe płomienie, pryskające w nocy z komina krematorium, powoli go ogarniają, dopóki się nie zbudzi. Słup iskier strzelający z ludzi.

Siedzi teraz naprzeciw mnie cały spocony, nie może złapać oddechu, a serce mu wali jak szalone.

Jeśli prawda ma jakiś kształt, to tego dnia miała taki, jaki widziałem w jego pełnych strachu oczach.

ROK 2006

I tak oto w upalne letnie dni zacząłem splatać nitki jego losu. Noc w noc spisywałem tę szczególną historię po to, by migotliwe gwiazdy rozjaśniły mroki nocy. Wciąż piszę, nie lękając się ni nocy, ni snów. Słowa, wspomnienia, los pisany każdemu, pragnienie życia. Historia o sile człowieka. O samotności i wielkiej górze. Wspinałem się na nią co noc z tym człowiekiem ze śmietnika. Niech wasze sny, podobnie jak moje, dadzą wam odpowiedź na choćby jedno pytanie.

Zrządzeniem losu i z woli Bożej

(napis na jednym z domów w Třebičy)

KREW

W 1898 roku urodziła się Marie Rosa Mares. Dość dziwne nazwisko. Jest w nim morze i tylko morze. Fale w górę i w dół. W nieskończoność. Nomen omen.

Jej rodzice w Ciudad de Mexico myśleli, że czeka ją wspaniała przyszłość. Nie byli ani bardzo bogaci, ani biedni, ale w warunkach meksykańskich coś niecoś mieli. Wystarczająco, żeby ich ukochana, jedyna córka mogła robić to, na co ma ochotę. W każde wakacje jeździli z nią nad morze. Bo kochała wodę. Woda to woda. Kipiąca i delikatna, błękitna w kilku odcieniach, w nieustającym, potężnym ruchu, pochłaniająca piasek i skały, czyniąca z rybaków poddanych Boga lub buntowników. Tacy jednak nigdy nie kończyli szczęśliwie.

Kiedyś, w czasie wakacji, gdy Maria Rosa Mares – ze swym wspaniałym, kulturalnym tatusiem o nienagannych manierach – była w tawernie na rybie ze smażonym bananem i piekielnie zieloną salsą, usłyszała o rybaku Diego Arristo, który wypłynął w morze akurat w trakcie burzy.

Jego łódź odnaleźli następnego dnia na szerokim morzu inni rybacy, ponoć ci, którzy akurat siedzieli w tawernie. Łódka już z daleka wyglądała na opuszczoną, ale na pokładzie leżał Diego – martwy, choć bez śladów jakichkolwiek obrażeń.

Rybacy w całkowitej ciszy przywiązywali łódź bezbożnego kompana, a nad nią niczym klątwa unosił się fetor psujących się ryb. Morze przestało falować i zamilkło, kiedy wynurzył się z niego delfinowaty samiec walenia. Leżąc na boku, wpatrywał się w nich jednym okiem i tęsknie śpiewał swą delfinią pieśń.

Diego Arristo dostał coś takiego zamiast pogrzebu.

Ojciec Marii, Antonio Mares – wyższy urzędnik Ministerio de Estado – bał się, żeby córka nie wpadła w objęcia podobnego szaleńca i po jego śmierci nie trafiła do którejś z podejrzanych dzielnic, pełnych wychudzonych psów, połamanych krzewów agawy z wyrytymi imionami zakochanych oraz różnych włóczęgów i łazików w sombrerach na głowie, wiecznym „hombre” i cygarem w ustach. Przerażał go ten śmierdzący przypaloną cebulą świat, świat rybaków, robotników, pastuchów i ulicznych sprzedawców tortilli. Z całą pewnością nie był odpowiedni dla niej, jego jedynej córki.

Señor Antonio Mares inaczej wyobrażał sobie jej przyszłość. Przecież przy odrobinie wysiłku wszystko można odpowiednio zaplanować i zrealizować. Z czasów swej służby w Cuerpo Diplomatico miał koneksje na wiedeńskim dworze. W Europie dziewczyna zrobi wspaniałą karierę. Ona też tak myślała, kiedy pewien kawaler wręczył jej zaproszenie do siedziby jednego z rodów szlacheckich. Podziękowała mu. Była piękna. On również oniemiał i zdołał z siebie wydusić tylko coś w rodzaju:

– Gracias, señorita, muchas gracias.

WIEDEŃ

To smutna historia. Nie udało się panience zdobyć sympatii w kręgach wiedeńskiej szlachty, za to udało się zajść w ciążę. Na sylwestra, w czasie przerwy w tańcach, tuż przed północą. Z miejscowym wiedeńskim byczkiem rozpłodowym, bogatym synalkiem ważnego akcjonariusza kopalń węgla na trasie St. Pölten – Krems, który wsadzał gdzie się dało i komu tylko się dało, bo na dany znak kolejne nogi świata rozkładały się przed nim niczym nożyczki.

* * *

Skąd się wzięła ta historia Bernarda Maresa? Nie wiem. Może tylko długo płynął w ciemnych głębinach morza jak waleń, który w tych mrokach dryfuje często bez ruchu, ale nieustająco popiskuje i nuci swoją pieśń. To dlatego, żeby nie zgubił się w otchłaniach oceanu i żeby usłyszały go samice, które z tych samych powodów prychają i tęsknie buczą. Pragnienie waleni delfinowatych, by zdobyć swoją samicę, jest tak ogromne, że potrafią płynąć tysiące dni, aby dotrzeć do tej właściwej. Jak ją rozpoznać? Że uporczywie się w was wpatruje? Że odzywa się głośno, kiedy w nią wchodzicie? Teraz i za każdym razem? Że radośnie wzdycha i piszczy, kiedy jest po wszystkim? Że ogarnia ją błogość na myśl o waszym wspólnym potomku?

Wystarczy! Wstrzymajcie się, rozsiewacze nasienia na wszystkich frontach, jeśli nie jesteście gotowi stać się ojcami. A co będzie, jeśli wasz potomek będzie żył inaczej, niż sobie wyobrażaliście? Jesteście gotowi stać przy nim nawet wtedy, kiedy nie będzie taki, jakim chcieliście go widzieć?

Jeśli nie, to raczej wyjmijcie swój instrument, bo nigdy nie możecie wiedzieć, co swym aktem uczynicie. Ostrzegam was.

* * *

Tylko że tego miejskiego byczka, którego nazwisko nie jest nawet warte wymówienia, nikt tak nie ostrzegał. Zrobił sobie dobrze i po trzech miesiącach los postawił go w obliczu ciąży tej pięknej kobiety. Wobec powyższego urządził jej awanturę. Jechali powozem do domu jego rodziców. Nie chciał, żeby go ktokolwiek z nią zobaczył. Padał śnieg. Na nich i na konie. Wiedział, jaką ma dla niego wiadomość. Cicha okolica i nagie drzewa odbierały siłę, wysysały ciepło. Zatrzymali się w oberży za Wiedniem. Czekali na gorącą herbatę, kiedy Maria Rosa Mares oznajmiła mu nowinę.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś wcześniej?! Mogliśmy to usunąć, dopóki jeszcze był czas! – starał się mówić cicho. Nic nie odpowiedziała. Wściekle kręcił głową i gorejącym ze złości wzrokiem wpatrywał się w skute mrozem okno pełne lodowych kwiatów. Przy starej jabłonce widział przywiązane konie, którym para buchała z nozdrzy. Jesteśmy jak one, pomyślał. Związani w biegu. Wciąż ciągniemy za sobą wóz minionych dni. Powiedział jej, że nie. To nie może być jego dziecko. Dlaczego mu o tym od razu nie powiedziała? Po prostu nie! Marii Rosie zakręciło się w głowie. Wybiegła na dwór. Pozwolił jej to zrobić. Spokojnie dopił herbatę, a potem rozkazał woźnicy, żeby wracał do domu inną drogą.

Ona z desperacją upokorzonej kobiety szła aż do domu pieszo. Jak nie, to nie! Bóg jeden raczy wiedzieć, co jej krążyło po głowie. Może już miała dosyć tego kraju, w którym zima trwała przez cały rok – zwłaszcza w nieruchomych twarzach i w sercach tutejszych ludzi, które przestają bić od razu po urodzeniu.

To nie blask corocznego balu w wiedeńskiej operze, ale chłód i szarość były tym, co ją oślepiło i zaciemniło rozum. Nie jest to jej kraj. Nie jest to jej dziecko. Urodzi je, odda do sierocińca i wróci do słonecznej ojczyzny. Do domu. Chciała tam być jak najszybciej, ale musiała poczekać, aż pozbędzie się tego, co w niej jest. Cóż to byłaby za hańba, gdyby wróciła z dzieckiem z nieprawego łoża. Jej ojciec by tego nie przeżył.

Ale los był dla niej łaskawy. Tak jakby miał inne plany wobec tego dziecka. Ani się obejrzała, jak nadeszło lato, potem szybko zaczęły żółknąć liście i pod koniec pewnej wrześniowej nocy odczuła nagle pierwsze skurcze.

Blaszany stwór się obudził. Z jego wnętrza wydobyło się skrzypienie. Z łoskotem ruszył po szynach na wciąż taką samą, codzienną wędrówkę, jak gwiazdy na nocnym niebie. Gwiazdy są dobre, podobnie jak niedziele. Ale tramwaje też. Motorniczy z miłością pogłaskał wóz po nowoczesnej desce rozdzielczej. To jest jego Marinka. Tak nazywał tramwaj, bo każdy potrzebuje choć odrobiny szacunku i miłości. Kiedy wyjeżdżał z zajezdni, chciał zerwać kartkę z wiszącego na sznurku ściennego kalendarza. Ale Marinka sennie się kołysała, więc mu się nie udawało. Dopiero po chwili chwycił tę kartkę. Nowy dzień – 29 września 1924. Ten stary zmiął i wrzucił do pustej puszki po oleju. Była pełna minionych dni, podobnych do siebie jak jajko do jajka. Czasem go to martwiło. Jak to zrobić, żeby każdy dzień był inny, pełen przygód, ale jednocześnie aby nie stracić poczucia bezpieczeństwa i tradycyjnych kotletów w niedziele? Kiedy wjechał Marinką w ulice obramowane wysokimi domami, echo potęgowało łoskot kół. To go uspokoiło. Ten nieustający hałas zmienił się w ciszę. Cisza jako początek. Czysta kartka papieru. Nowy początek, który ma ten feler, że zmierza do takiego samego końca. Na przykład wciąż takie same rozmowy z żoną, kiedy wraca wieczorem do domu. Może dziś będzie inaczej, pomyślał, ale po chwili sam się z tego uśmiał. Więc żeby sprawić sobie choć trochę radości, motorniczy zadzwonił. Dzyń, dzyń!

Jeszcze nie przypuszczał, co się za chwilę zdarzy. Tramwaj tymczasem pędził przez Wiedeń i na przystankach zbierał kolejne losy.

Początki wszystkiego są małe

Omnium enim rerum principia parva sunt

(Cycero)

DZIEŃ PIERWSZY

Wlokła się w stronę tramwaju, który jechał do szpitala arcyksięcia Rainera. Sprawdziła pieniądze dla doktora schowane w kieszeni. Kiedy usiadła na siedzeniu w pojeździe, odeszły jej wody płodowe. Zsunęła się na ziemię i zaczęła tam rodzić, wśród zaspanych ludzi trzymających się uchwytów pod sufitem i zdążających do fabryk. Ktoś rozłożył pod nią chustę. Nie widziała tego i tylko miała nadzieję, że jak najszybciej dotrze do szpitala. Kobiety odsunęły mężczyzn, ze swoich ciał i ubrań zrobiły kotarę, aby zasłonić rodzącą. Kilka krzyków i chłopiec przyszedł na świat. Starsza kobieta zawołała na cały tramwaj, czy ktoś nie ma odrobiny alkoholu. Jakiś facet z brodą jej podał. Chyba nie lubiła rumu, bo wzdrygnęła się, kiedy wypiła łyk. Odchyliła głowę do tyłu i było słychać, że płucze sobie usta, a potem wypluła alkohol na swoje rozpostarte dłonie. Przyklęknęła przy rodzącej, ujęła pępowinę, przegryzła ją przy brzuszku czerwono-fioletowego noworodka, zawiązała na niej węzeł i kiedy go zaciskała, ten plasnął o brzuch dziecka, aż się rozpłakało. Tramwaj w końcu stanął.

Mężczyźni pomogli jej wysiąść. Znów poczuła skurcze i urodziła łożysko. Krwawiła, było tuż nad ranem i ptaki krzyczały jak szalone. Wzięła dziecko w objęcia i ruszyła przed siebie w miasto, aż dotarła do jakiegoś kościoła.

Nie zastanawiała się długo, to był ledwie moment, gdy położyła na schodach przed kościołem noworodka zamotanego w chustę, na której go urodziła. Wyjęła z kieszeni bilet tramwajowy, na odwrocie napisała: BERNARD MARES, URODZONY 29.09.1924. DZIĘKUJĘ i położyła go na piersiach chłopca pod tą grubą, znoszoną chustę, w którą był zawnięty niczym w becik. Spojrzała na niego po raz ostatni i bez śladu żalu odwróciła się. Albo schowała ten żal głęboko w swoim sercu jak tajemnicę, o której nigdy nie wiemy, dokąd nas doprowadzi.

Dziecko leżało samo na schodach ponad godzinę, ale nie płakało, tylko cicho mruczało, czego świadkami były jedynie ptaki w koronach żółknących kasztanowców wokół kościoła, do którego wkrótce miało pielgrzymować wielu ludzi. Był poniedziałek, dla Bernarda Maresa pierwszy dzień życia.

CUD

Kościelny pochylił się nad dzieckiem noszącym jeszcze ślady resztek krwi i wód płodowych, rozwinął chustę, w którą było zawinięte, i pogłaskał malca.

– Jakiś Bernard Mares – uśmiechnął się do proboszcza. Przez chwilę razem wpatrywali się w dziecko, ale ksiądz zaraz uświadomił sobie, że przecież musi wezwać żandarma. Nie ma co się zastanawiać. Nie przypuszczał, że oczami tego stworzenia, które kiedyś dorośnie i, podobnie jak on, wypełni swój los, patrzył na niego sam Pan Bóg. W tej właśnie chwili proboszcz wpadł na szczęśliwy pomysł, jak oddalić w czasie kontakt z władzą, za którą nigdy nie przepadał. Musi go natychmiast ochrzcić! To jedyne, co może temu chłopcu dać, rozpromienił się jak słońce.

Kościelny tymczasem przebrał się na plebanii ze starych łachów, w których pracował w ogrodzie. Z kieszeni wypadł mu list. Jego siostra posłała mu go wraz z paczką, w której były przetwory, miód, herbatka z dzikiej róży i jeszcze jakaś inna ziołowa. Kobieta miała fioła na punkcie ziół i Ferdynandowi – który już przed wielu laty przyjechał do Wiednia za pracą – wydawało się, że prócz tego, a także prócz troski o niego, siostra nie posiadała niczego innego, czym mogłaby się w życiu zająć. Tak, bardzo pragnęła dziecka, ale z powodu fizjonomii – podobnej do Ferdynandowej – nikt nigdy nawet nie próbował jej uwieść. Zresztą nawet gdyby pojawił się ktoś taki, to i tak jej zdaniem w rodzinnej Třebičy pełno było jedynie wulgarnych, spoconych szewców. Całą zatem swoją siłę życiową skupiła na pracy nauczycielki w tamtejszej szkole realnej, na ogródku, ziołach i opiece nad bratem. Każda paczka od siostry go wzruszała, choć herbatkę ziołową – w odróżnieniu od tej z dzikiej róży – natychmiast wyrzucał. Kiedyś na kacu napił się jej przez pomyłkę i zrobiło mu się jeszcze gorzej.

Delikatnie odłożył list na stół i uświadomił sobie, że proboszcz jest tam z tym dzieckiem sam. Mój Boże! Nie znał nikogo bardziej niepraktycznego niż on. Mówić potrafił pięknie, ale kiedy miał zapalić świeczkę, tak mu się trzęsły ręce, że prędzej by spalił kościół, zużył całą paczkę zapałek albo poparzył sobie ręce. Ferdynand zatrzasnął drzwi od plebanii i pośpieszył do kościoła. Wrota były otwarte. Dziecko leżało na ławie, a proboszcz Kühn robił przed nim dzikie grymasy, wybałuszał oczy i przeskakiwał z nogi na nogę z rękoma uniesionymi nad głową.

Ależ z niego stary bałwan, pomyślał kościelny z czułością i cicho zawołał:

– Ojcze?… – Proboszcz aż podskoczył i niemal stracił równowagę. W ostatnim momencie chwycił się ławy i niewiele brakowało, by wraz z dzieckiem zwalił ją na siebie.

– Już wystarczy – powiedział chłodno kościelny i odebrał mu dziecko.

– Zostawmy je choć na jeden dzień – żebrał proboszcz.

– Ksiądz chyba oszalał!

– Przecież musimy je ochrzcić.

– A kto będzie ojcem chrzestnym?

– No, przecież ty.

Kościelnego mile to połechtało, a podczas chrztu ze wzruszenia aż mróz mu przebiegł po plecach. Potem proboszcz wymruczał coś, że przecież ten mały nie może tak zostać w tej chuście i że przydałoby się dla niego trochę mleka.

Ferdynand nieufnie popatrzył na niego i na dziecko.

– Coś wykombinuję, ale proszę mi przysiąc, że już go ksiądz nie dotknie! Proszę mu raczej coś opowiedzieć.

Zatem gdy kościelny pobiegł na Praterstern, noworodek wysłuchał pierwszego kazania. Proboszcz wybrał swój ulubiony temat – że każda rzecz pod słońcem ma swój czas: jest czas rodzenia i czas umierania, czas walki i czas gojenia ran. Na co ten mały czknął i rozpłakał się. Proboszcz ciągnął dalej ściszonym głosem. O tym, jak marne są wszelkie nasze działania. Że lepiej radować się z uczynków swoich, czyniąc w życiu dobro, i przyjmować wszelkie dobro, które Pan nam daje. Wszystko po to, aby człowiek miał siłę wytrzymać też złe rzeczy, które Pan na nas zsyła, abyśmy mogli zakosztować pełni życia.

W tym momencie z hukiem otwarły się drzwi i w całym kościele dał się słyszeć chrapliwy głos młodej prostytutki:

– Gdzie on jest, proszę ojca?

– Kogo masz na myśli, moje dziecko? – spytał przestraszony proboszcz.

– Ten mały gówniarz.

– Ależ córko!

– Ja tu się wcale nie prosiłam. A gdzie, tak w ogóle, ksiądz jest? – Mówiąc to, wyciągnęła pierś z przybrudzonej bluzki. Proboszcz wyszedł z zakrystii z dzieckiem na ręku i zobaczył kobietę wraz z Ferdynandem. Już z daleka było widać, że ma niezwykłe piersi, pełne, z licznymi niebieskimi żyłkami, którymi płynęła do nich krew. Więc nawet proboszcz uznał, że ta kobieta lekkich obyczajów słusznie znalazła się w jego kościele. Nakarmiła noworodka, który łapczywie ssał z jej brodawki życiodajne mleko, a ksiądz wstydliwie odwracał wzrok. Jego oczy napotkały za to wzrok Ferdynanda, który tylko wzruszył ramionami, że niby co… Ojciec Kühn wskazał brodą karmiącą kobietę.

– Mleko – odparł kościelny, jakby go to nie dotyczyło.

– Mleko? – wyszeptał proboszcz z przestrachem.

Potem młoda kobieta podała kościelnemu jakieś gałganki. Ksiądz Kühn zrozumiał z rozmowy, że miała o miesiąc starsze dziecko, więc poprosił ją, żeby przyszła jeszcze wieczorem.

Kiedy zostali sami, tym razem kościelny popatrzył pytająco na proboszcza.

– Za chwilę mamy mszę, a ja nie chcę żandarmom oddawać tego dziecka w takim pośpiechu. Chcę wiedzieć, co z nim będzie. Na razie go tu na trochę zostawimy.

Kiedy znów zaczął stroić te swoje miny, do środka weszła jedna z jego owieczek – stara plotkara Richterowa – więc proboszcz szybko wpłynął do konfesjonału.

– Gdzie ksiądz proboszcz?

– Nie ma go – obojętnym tonem odpowiedział kościelny. W tej chwili rozległ się płacz dziecka.

– Wy tu macie dziecko?

– Nie.

– Przecież je tam słyszę. – I podeszła do konfesjonału. Otworzyła jedne drzwi, potem drugie… W środku siedział proboszcz Kühn. W czarnej sutannie, z lekko rozchylonymi nogami, pochyloną głową i złożonymi rękami.

– Co tu ksiądz robi?

– Ja też potrzebuję się czasem wyspowiadać, moja córko.

– Aha. Ja też właśnie przyszłam się wyspowiadać i przyniosłam księdzu coś na ząb. Babka! Domowa! – mówiła z takim zapałem, że zapomniała o płaczu i uklękła z drugiej strony konfesjonału. Właśnie wyznawała swoje grzechy, gdy nagle dziecko znów zapłakało.

– Słyszy ksiądz?

– Co takiego, córko?

– Ten płacz.

– Nic nie słyszę.

– Ale jak to? – krzyknęła przestraszona.

Ferdynand zdecydował, że musi działać. Podszedł do konfesjonału i spytał z udawanym spokojem:

– Ojcze, a czy pani Richter nie słyszy przypadkiem płaczu Marii Magdaleny? Podobno słychać go raz na sto lat. To cud, którego doświadczają tylko najbardziej gorliwi wierni.

Dziecko znów zapłakało.

– Wy tego naprawdę nie słyszycie? – pani Richter z trudem chwytała oddech.

– Czego? – zdziwił się proboszcz.

– Cud… najbardziej gorliwi wierni… – szeptała z przejęciem stara baba, potem podziękowała proboszczowi i nie czekając nawet, aż ten skończy się modlić, wybiegła z konfesjonału. Po drodze w biegu podała kościelnemu babkę, uśmiechnęła się do niego i popędziła do drzwi.

– Toś mnie urządził, synu! – powiedział proboszcz, kiedy wyszedł z dzieckiem z konfesjonału. – Weź je czym prędzej i połóż w moim łóżku na plebanii.

Potem była msza święta. Przyszło więcej ludzi niż zwykle – stałe owieczki i wszyscy ci, których zdążyła obskoczyć Richterowa. Proboszcz głosił normalne kazanie, ale ludzie przez cały czas rozglądali się dookoła. Ferdynand przysunął się do starej pani Richter na brzeg ławki i szepnął:

– Coś jakbym słyszał…

Nie dała mu dokończyć, tylko z egzaltacją upadła na ziemię, krzycząc:

– Cud! Cud!…

Kościelny dołączył się do niej z teatralnym zdumieniem w oczach:

– Kto nie słyszy płaczu Marii Magdaleny, nie jest gorliwym katolikiem!

W tej chwili cały kościół był już na kolanach. Proboszcz spojrzał na rozbawionego Ferdynanda, postawił oczy w słup i zaczął kazanie na temat cudów. Że największych cudów człowiek nie widzi ani nie słyszy, a one są na wyciągnięcie ręki. Opowiedział o tym, że jako mały chłopiec zobaczył u bogatego kupca szklane pudełko, które dziś nazywane jest akwarium. Taki wspaniały miniaturowy klejnot życia. Przychodził potem często je oglądać. Jednak pewnego razu pudełko było puste. Kupiec powiedział mu, że musiał wyjechać, a żona zapomniała nakarmić rybki.

Proboszcz powiedział, że jako mały chłopiec bardzo to przeżył. Mówił też, że dziś obserwował liście drzew, przez które prześwitywało światło, wokół kościoła fruwały ptaki, a on podziwiał te doskonałe kolory i kształty, wybrane przez Boga, żeby nam ukazać cud nazywany życiem, którego nikt z nas nie musi karmić. Tę wszechobecną równowagę między karmieniem – dawaniem – i braniem, pięknem i brzydotą, dobrem i złem.

– To było piękne kazanie – powiedział kościelny, a wieczorem, w oczekiwaniu na następne karmienie małego Bernarda, po raz pierwszy upił się razem z proboszczem. Patrzyli obaj na to śpiące dziecko, rozpływając się nad tym, jakie jest cudowne, i zastanawiając się, co z niego może wyrosnąć. Proboszcz wypominał kościelnemu, że chodzi do prostytutki na Praterstern, ale po chwili przyznał, że jest wspaniała. I że dopiero dzięki opiece nad Bernardkiem także on dostąpił łaski poznania prawdziwej miłości. Gadali tak coraz bardziej pijani i w końcu doszli do wniosku, że dzięki temu małemu stworzeniu poznali lepiej samych siebie i że dziecko nie zasługuje na to, żeby wychowywało się w sierocińcu.

Ferdynandowi przyszła do głowy siostra, która już od dawna marzyła o dziecku. Zaproponował, że mógłby do niej pojechać z tą dziewczyną lekkich obyczajów i jej dzieckiem, żeby w drodze miał kto nakarmić Bernarda. Problem jednak w tym, że nie ma pieniędzy na drogę dla siebie i dla tej dziewczyny, bo klepie biedę. Proboszcz nie dał mu nawet dokończyć, tylko wyszedł z sypialni do salonu i po chwili wrócił z pokaźnym tobołkiem. Wyjął z niego zwitek banknotów, oddzielił jakieś dwie trzecie i podał kościelnemu. Potem ostrożnie położył się obok dziecka i wpatrywał się w nie pijackim wzrokiem, aż usnął. Nie zobaczył więc już, jak ta współczesna Maria Magdalena przyszła wykąpać i nakarmić Bernardka. Kościelny powiedział jej o wszystkim i poprosił, żeby rano była gotowa do drogi, bo on po nią przyjdzie.

Czekała na niego ze swoim dzieckiem, a kościelny przyniósł małego podrzutka. Wyszli razem na pociąg, jeszcze zanim zaczęło świtać. Tuż po szóstej pociąg z małym Bernardem Maresem ruszył na spotkanie losu.

Na łóżku śpiącego proboszcza kościelny zostawił małą karteczkę: „Wszystko będzie dobrze!”. Nie wiedział, jak bardzo się myli, a jednocześnie – jak bardzo ma rację. Tak jak to przeważnie jest w życiu.

Ksiądz Kühn nad tym się jednak nie zastanawiał, bo nie miał czasu. Przed kościołem czekał na niego ogromny tłum ludzi, którzy dowiedzieli się o tutejszym cudzie.

PRZYJACIÓŁKA SĄSIADKA

Kiedy chrzestny oddał w Třebičy małego Bernarda swojej siostrze Annie, ta się rozpłakała. Tak bardzo chciała mieć dziecko, żeby obdarzyć kogoś swoją miłością! Bóg naprawdę istnieje, wysłuchał jej próśb! Przesłał jej za pośrednictwem brata to, o czym tak marzyła! Płakała i śmiała się przez łzy. Co za wspaniały rewanż za te paczuszki, które mu posyłała.

– Nigdy ci tego nie zapomnę, Ferdynandzie! Poślę ci do Wiednia tysiąc razy tyle miodu i przetworów.

– Ale przede wszystkim te herbatki ziołowe, które tak kocham, przecież wiesz – uśmiechnął się do niej brat. Przypomniał sobie dzieciństwo i swojego stryja, który, kiedy on jako małe dziecko wściekał się, że nie chce wziąć czapki, przykazał mu głosem nieznoszącym sprzeciwu:

– Słuchaj babci i weź czapkę.

Kiedy jednak wyszli na dwór, stryjek powiedział:

– A za rogiem możesz ją sobie zdjąć. – Dzięki niemu już wtedy Ferdynand zrozumiał, że jeśli nie chcemy, to nie musimy napełniać swoich bliskich smutkiem.

Na koniec swojej misji u wylotu ulicy Zahradnej odwrócił się i przez chwilę machał na pożegnanie temu stworzeniu w dwóch osobach, w jakie zrośli się jego siostra i mały znajda.

Stała tam jeszcze chwilkę po tym, jak brat pobiegł w ślad za młodą prostytutką i zniknął jej z oczu. Popatrzyła na Bernardynka, jak postanowiła go nazywać. Nie oddałaby go, nawet gdyby już wtedy wiedziała, jak to się wszystko skończy. Był taki uroczy, czysty i delikatny. Kto potrafi na bieżąco rozumieć szaleństwa losu? Nikt. Zatem również i nie Anna, która stojąc przed swoim odziedziczonym po rodzicach domem, pomachała rączką niemowlaka w stronę przeciwległego okna sąsiadki, gdzie, jak zauważyła, poruszyła się zasłona.

– To jest ciocia Maruszka, wiesz? – powiedziała dziecku z uśmiechem. – Przyjaciółka – dodała już raczej dla siebie. Przez chwilę zdziwiło ją, że się sąsiadka zza tej zasłony nie pokazała.

Za to wktótce odwiedziła Annę. Kiedy ta jej otworzyła, Maria próbowała się uśmiechać, ale ten uśmiech skrywał coś jeszcze. Podeszła do Anny i pocałowała ją, ale nie nadstawiła swego policzka, jak to miały w zwyczaju robić. Poszła wprost do kuchni, a Anna z obawą za nią.

– Coś się stało?

Maria przez chwilę krążyła wokół stołu, zanim odpowiedziała pytaniem:

– To raczej ty mi powinnaś powiedzieć, nie sądzisz? – Popatrzyła jej badawczo w oczy.

Anna jednak się roześmiała:

– Masz na myśli tego małego brzdąca? – I pokazała jej dziecko. Tak oto Maria po raz pierwszy spojrzała w przenikliwie ciemne oczy Bernarda.

Pokręciła głową z mieszaniną zazdrości, podziwu i jednocześnie obawy o swą najlepszą przyjaciółkę. Pomyślała, że po tym, gdy wreszcie odnalazła w swoim życiu bratnią duszę, z którą mogła chodzić na spacery, wycieczki, zakupy czy wymieniać się nowymi przepisami na ciasta, ciasteczka i dżemy podczas regularnych spotkań przy herbatce, teraz to wszystko się kończy i znów zostanie sama. Wiedziała, ile takie małe dziecko wymaga pracy i jak niewiele wolnego czasu zostaje jego opiekunom – w końcu sama wychowała dwóch synów. Ale żaden z nich nie wrócił już po skończeniu nauk i nigdy się u niej nie pokazał.

Anna nie mogła wiedzieć, co przyjaciółce leży na sercu. Ani tego, że tamta postanowiła zrobić coś złego, ale dla jej dobra. Więc kiedy zobaczyła, że Maria nagle zaczęła płakać, położyła Bernarda ostrożnie do łóżka, obłożyła go pierzyną i poduszką, żeby nie spadł, i zaczęła ją pocieszać. Gdy poznała obawy przyjaciółki dotyczące końca przyjaźni, zachichotała wręcz kokieteryjnie, co nie bardzo przystawało do jej wieku.

– Zwariowałaś, Maruszko?! Kocham cię i będę cię zawsze kochała! To dziecko jest darem Bożym, który nie może nas rozdzielić, przeciwnie, musi jeszcze bardziej połączyć. – I delikatnie otarła jej łzy. – Zaraz jutro zorganizuję wózeczek i możemy iść razem na spacer.

Ale nie zorganizowała wózka i oczywiście przeprosiła Marię. Musiała się teraz zająć załatwianiem pracy w domu, tak by móc zostać z Bernardynkiem, dla którego odeszła ze szkoły.

Nikt się nie dziwił, że stara panna wychowuje dziecko. W tych czasach było dość naturalne, że wiele dzieci wychowywało się u bogatszych krewnych, dziadków czy ciotek. Anna twierdziła, że to małe jest dzieckiem jej siostrzenicy, która miała już piątkę starszych.

Ale Maria wiedziała, że to obce dziecko. Wciąż jednak wierzyła, że nic nie znaczy dla ich przyjaźni. Jednak gdy miały jechać razem na wycieczkę nad przepaść Macocha, małemu Bernardowi Maresowi akurat wtedy wyrzynały się pierwsze ząbki. Kiedy indziej Anna musiała w czasie weekendu zostać w domu, bo Bernard miał odrę. I to akurat wtedy, gdy do Třebíčy przyjechali komedianci. Wszystkie te drobne upokorzenia powoli odkładały się w Marii. Sama nie rozumiała nawet, skąd się w niej bierze tyle nienawiści do tego dziecka, ani czemu z powodu podrzutka Anna brała takie podrzędne prace i zrezygnowała z szanowanej posady nauczycielki.

Zrozumiała, że Anna nigdy nie będzie miała tyle sił, żeby się go pozbyć. Zastanawiała się, jakim sposobem może pomóc swej przyjaciółce, ale wpadła na jakiś pomysł dopiero, gdy z powodu braku środków do życia Anna musiała sprzedać dom – mimo że brat z Wiednia posyłał jej pieniądze, a ona jemu nie wysyłała już żadnych paczek. Wtedy to Maria całkiem osamotniała, bo po sprzedaży domu Anna musiała się na początku wiosny przeprowadzić z dzieckiem do kamienicy czynszowej na drugim końcu miasta, niedaleko żydowskiej dzielnicy.

Pewnego dnia Maria wyszykowała się i poszła na posterunek żandarmerii. Opowiedziała wszystko, choć nie dlatego, że chciała skrzywdzić Annę, lecz odwrotnie – pomóc jej. Zeznała, że Bernard to dziecko jakichś włóczęgów, którzy zostawili go jej na karku, wykorzystując dobroć Anny. I z tego powodu przyjaciółka nie może sobie dać rady finansowo. Poinformowała też strażników prawa, że robi to dla dobra Anny, więc chce pozostać anonimowa.

W asyście siostry przełożonej Dulcji z miejskiego sierocińca żandarmi odwiedzili Annę Podrazską w jej mieszkaniu i stwierdzili, że istotnie przebywa tam małe dziecko, którego pochodzenia osoba podejrzana nie potrafiła w sposób przekonujący wyjaśnić. Powtarzała tylko ciągle jakąś historyjkę o włóczęgach z Wiednia. Siostra przełożona skwitowała to pogardliwie:

– Co z was za kobieta?!

Kiedy odbierali Annie dziecko, nie obeszło się bez krzyków. Głośno wyła, wpijając się jedną ręką w barierkę pawlacza, a w drugiej trzymając Bernarda. Z pozostałych mieszkań niczym pluskwy wyszli mężczyźni i kobiety, którym spod sukni wypełzło tyle dzieci, że w owej chwili Annie przemknęła przez głowę absurdalna myśl, iż ci ludzie nie mogą robić nic innego, tylko co wieczór się mnożyć, jak robactwo czy myszy. A tymczasem żandarmi z całych sił starali się wyrwać jej dziecko. Po chwili trzymała je już tylko za jedną nóżkę, więc puściła, żeby nie rozerwali dziecka.

– Jak wronia matka, raczej by je zabiła – odezwała się głośno i surowo przełożona sierocińca.

– Wronia matka, kukułczy podrzutek. Ptasia rodzinka przyfrunęła – powiedział jeden ze strażników prawa. Siostra Dulcja zmierzyła go lodowatym spojrzeniem. Kiedy odeszli z dzieckiem, gapie również stopniowo poznikali i została tam tylko Anna, leżała na podłodze przy barierce, jak gdyby wyrwano jej nogi ze stawów.

Następnego dnia przyszła do niej Maria ze świeżo upieczoną babką, ale nie zastała nikogo w mieszkaniu. Nie przypuszczała, że kiedy chcemy coś zdobyć przemocą, nigdy się to nie uda, że dobro darowane wbrew czyjejś woli to brama do piekieł.

Anna w tym momencie stała już nad rzeką i rozpakowywała pudło ze ślubną suknią mamy, którą tyle razy oglądała jako dziecko. Zaczęła się rozbierać, nie zważając, że z mostu oddalonego ledwie o parę metrów mogą zobaczyć ją w bieliźnie jacyś ludzie. Była całkiem zaprzątnięta tą białą suknią, gładziła ją czule, a potem uroczyście i ostrożnie zaczęła wkładać przez głowę. Bez powodzenia, była już bowiem zbyt stara na ślub i miała za bardzo zaokrąglone biodra. Przez chwilę się zastanawiała, czy nie rozerwać sukni, ale pomyślała, że ta na to nie zasługuje, więc szła do rzeki z białą przepaską nad biodrami niczym jakaś szalona, podstarzała baletnica z Jeziora łabędziego, zagubiona w czasie i przestrzeni. Ludzie z mostu coś do niej krzyczeli, ale nie zwracała na to uwagi. Miała dosyć ich i całego świata.

Weszła do wody i poczuła się wolna.

Prąd porwał ją pod most. Kiedy tonęła, a bąbelki powietrza wydobywały jej się z ust, pomyślała, jaka to szkoda, że nigdy nie nauczyła się pływać. To takie wspaniałe poczucie nieważkości, uśmiechała się, zanim zaczęło ją boleć w płucach; i wtedy poprosiła Boga, żeby pozwolił jej szybko umrzeć.

– Dlaczego? – usłyszała nagle gdzieś z daleka w swym zalanym przez wodę mózgu.

– Żebym się stała aniołem i mogła ochraniać Bernardynka.

– To weź głęboki oddech – powiedział z oddali ten spokojny głos.

Posłuchała go, jej dusza wyfrunęła z wody i dostała skrzydeł. A prąd rzeki targał już tylko pustą skorupą tego czegoś niebiańskiego, co jest w każdym z nas.

Maria wbiegła pod most wraz z innymi ludźmi, bała się jednak skoczyć do rzeki. Ktoś krzyczał, żeby podać kije, ale było już po fakcie. Po chwili woda wypluła ciało na powierzchnię i tak tam Anna płynęła, z głową zanurzoną w głębinach, całą resztą na powierzchni, w białej sukni wokół nagich bioder, niczym kwiat wrzucony do wody. Brzeg ucichł.

Wkrótce potem z poczuciem winy Maria wybrała się do Bernarda – jedynej istoty, która została po Annie. Nie powiedział nic więcej, tylko nieustannie powtarzał:

– Papa. Pa. Papa.

Siostry twierdziły, że to nie do niej, że od swojego przyjścia do sierocińca nie wydał innego dźwięku, ale Maria wiedziała swoje. Dlatego już nigdy więcej nie odwiedziła tego chłopca o psim imieniu.

Dzyń, dzyń.

No, chodźcie już, nie bójcie się wsiadać. Tak, tak, pan, proszę pana! Coś podobnego, jak panienka pięknie wygląda! Proszę się trzymać uchwytów, bo za chwilkę ruszamy. Tramwaj numer 23! Proszę wsiadać!

Następna stacja KINDHEITSSTRASSE! Tramwaj na sam koniec świata!

Następny dzień jest uczniem poprzedniego

Discipulus est prioris posterior dies

(Publiusz Syrus)

SIEROCINIEC

Raz Bernard schował się cioci Annie w szafie, a ona go daremnie szukała. Wyszedł ze swojej kryjówki dopiero wtedy, kiedy załamana rozpłakała się i usłyszał, jak ją Maria pociesza. Kiedy się pojawił, Maria zaczęła na niego krzyczeć, że niegrzeczne bachory źle kończą, że takich łobuziaków Cyganie zabierają do worków i sprzedają w piekle. Wrzeszczałaby tak dalej, gdyby jej ciocia Anna nie powstrzymała.

Bernard przypomniał to sobie, kiedy siostra przełożona ciągnęła go płaczącego za sobą do sierocińca. Gdy zatrzasnęły się za nimi wielkie czerwone wrota, otarł sobie łzy i z rezygnacją spytał:

– To już jesteśmy w piekle?

Siostra przełożona Dulcja popatrzyła na niego surowo:

– Czemu w piekle? Jesteśmy w domu Bożym, gdzie mieszka miłość chrześcijańska. – Bernard znów się skulił w sobie, jakby oczekiwanie na krzywdę było gorsze niż sama krzywda. – Nie musisz się bać piekła. – Dulcja pogłaskała go po głowie i dodała: – W tym domu wszystkimi krokami kieruje Pan Bóg. – Bernard strasznie zapłakał. Dlaczego Pan Bóg? On chce znów do swojej cioci, do jej mieszkania. Nie wiedział jednak jeszcze, że za sprawą losu są takie miejsca, z których nie można już wrócić, miejsca bez Boga. Potem wiele razy miał tego doświadczyć.

Sierociniec miejski Alicji Masarykovej na Jejkovie w Třebičy prowadziły siostry szkolne De Notre Dame z zakonu Matki Boskiej – całe w czerni, z sięgającym aż do połowy pleców czarnym welonem, którego część stanowiły białe, krochmalone kornety, okalające całą twarz po brodę.

Było to szczególne dzieciństwo, pełne wiary i miłości bliźniego. Chociaż za nic nie potrafił zrozumieć, dlaczego gdy w Třebičy mijali kościół Braci Czeskich w alei Brafa, siostry kazały wszystkim sierotom stanąć i na komendę splunąć w tamtą stronę.

Bernard lubił atmosferę mszy w kościele, chociaż bał się skamieniałych ludzi – jak kiedyś powiedział o rzeźbach zdenerwowany ksiądz Bouzek, który chciał w ten sposób uspokoić rozbrykane sieroty. Mówił, że też skamienieją, jeśli będą w tym domu Bożym krzyczeć i dokazywać. Spoglądając na poważne twarze świętych, trochę jednak stracił rezon. Zdawało mu się nawet, że niektórzy święci zmarszczyli brwi, a inni ze zdziwieniem pokręcili głowami. „Cel uświęca środki”, asekurancko powiedział sobie w duchu ksiądz Bouzek, ale na wszelki wypadek się przeżegnał.

Sieroty rzeczywiście nagle ucichły, jakby na komendę. Zrobiło to na nich wrażenie. Z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami rozglądały się wokół po tym strasznym miejscu.

Ksiądz Bouzek tubalnym głosem, dobrze korespondującym z jego potężną postacią, przykazał potem wszystkim, żeby na czas kazania usiedli w ławkach. Obok dwunastoletniego, lecz na swój wiek niewysokiego Bernarda usiadł o dwa lata starszy dryblas Rudo i przyjaźnie wziął go za rękę, ale tak, żeby inni tego nie widzieli. Jeden rudy i piegowaty, z matką lekkich obyczajów, która wypacykowana odwiedzała go czasem w sierocińcu, a drugi bojaźliwy i zamknięty w tajemniczym świecie własnej przeszłości, łatwo padający ofiarą agresji silniejszych chłopców. Czemu to ci inni albo najsłabsi zawsze tworzą sojusze?

Rudo bronił chłopca, bo ten jako jedyny nie wyśmiewał się z niego i jego matki dziwki, wręcz przeciwnie – chłonął wszystkie opowieści o niej. Co wieczór Beny nadstawiał uszu, kiedy Rudo opowiadał:

– Moja mama się pięknie śmieje. Nazywa mnie swoim małym rudzielcem. Powiedziała też, że jak mnie jej pokazali, od razu wiedziała, że mnie ze sobą weźmie. Przedtem podobno mówiła dziewczynom w firmie, że mnie komuś odda, ale jak mnie zobaczyła, to coś ją tu ścisnęło – Rudo wskazał na serce.

– Co to jest „firma”? – spytał Bernard.

– Firma to firma – odparł Rudo. Beny zastanawiał się, dlaczego go jednak ze sobą nie wzięła, a Rudo ciągnął dalej. – No, po prostu w knajpie obsługują przeważnie kobiety, żeby faceci więcej pili. No i też… zastępują matki opuszczonym facetom.

– Jak?

– No, po prostu ich głaszczą i pytają się, jak było dzisiaj w pracy, i tak dalej.

– To dobra praca. Mają za to dużo pieniędzy?

– Całkiem sporo. Czasem muszą też brać tę pracę do domu, jak tam nie zdążą jej zrobić.

– To z kolei kiepskie. Ciocia Anna z mojego powodu musiała zarabiać nawlekaniem koralików aż do późna w nocy. Była bardzo dobra, ale… chyba ją czymś rozzłościłem, bo nie przychodzi tu do mnie.

– A czyściłeś sobie buty, przynosiłeś węgiel i zmywałeś naczynia?

– Nie, tylko je wycierałem. A i tego za bardzo nie pamiętam.

– No tak! To dlatego! – powiedział doświadczony Rudo.

– Ale ja… – Beny zamilkł, robiąc rachunek sumienia, a potem spytał: – To już nigdy nie przyjdzie, żebym mógł ją przeprosić?

– Chyba nie. Musisz się starać, zanim cię zostawi. Potem już jest za późno. Ja jestem na Jejkovie z tego samego powodu, też się nie starałem. Raz mama wzięła sobie jednego faceta do domu, bo w firmie nie zdążyła. Ale ten facet nie odszedł zaraz na drugi dzień, jak inni. Był cichy i w ogóle się nie śmiał. Miał na imię Petr. Lubiłem go. Wujek Petr miał konia. Raz mnie na niego wsadził i ten koń mnie zrzucił. To mi się nie bardzo podobało. Zamiast mu podziękować, to ja normalnie się poryczałem. Jemu chyba też się to nie spodobało i z tego powodu już więcej nie przyszedł. Mama mi tłumaczyła, że potrzebuje mieć kogoś przy sobie. Ona jest dobra. Mówi, że po mnie tu przyjdzie. Ale dopiero jak znajdzie innego faceta, żebyśmy nie klepali biedy – szeptał Rudo, a Bernard na tle rozświetlonego światłem księżyca okna zobaczył jego rękę, która mu pomachała. Też mu pokiwał i zapytał po cichu:

– Ty, a co będzie, jak mama po ciebie przyjdzie?…

– Śpijcie już, kretyni! – rozległ się czyjś głos z innego końca sali.

Rudo wypełzł ze swojego łóżka, podszedł do Bernarda, uklęknął przy nim i szepnął:

– Ja cię wezmę ze sobą, Beny. Będziemy pomagać mojej mamie, a w niedziele będziemy razem szukać twojej mamy. Razem, dobra? Jak Dziki Bill i Długi Dick.

– Jak kto?

– To taka jedna książka, wiesz?

– Skąd ją wziąłeś?

– U…krad…łem – Rudo raczej tylko otwierał usta, niż szeptał.

– Ożeż ty! – z podziwem wystękał Bernard.

W tym szaroniebieskim mroku jego przyjaciel pochylił się ku niemu i wznosząc brwi w górę, poważnie pokiwał głową.

– Ja będę Bill, dobra? – spytał po cichu Bernard.

Rudo zamyślił się, a potem przytaknął:

– Dobra… Bill. Jesteśmy kumple na całe życie, tak, Bill? Ja jestem Dick, Długi Dick.

Podali sobie ręce i dobrą chwilę z powagą nimi potrząsali.

Podczas gdy pozostali chłopcy w pokoju już dawno spali, tym dwóm spiskowcom kotłujące się w głowie myśli nie dawały zmrużyć oka. Myśleli o przyjaźni, o matkach, których pewnie nigdy nie zobaczą. Ale oni śnili o tym inaczej – jak o fantastycznym i pełnym przygód życiu, o tym, co wspólnie będą przeżywać w przerwach między pomaganiem mamie Ruda, czyli Dicka, żeby nie musiała klepać biedy, a poszukiwaniem tajemniczej mamy Billa.

OBRAZY ŚWIATA

Dawniej dni w sierocińcu były podobne do siebie jak purée grochowe polane olejem i serwowane w każdy czwartek – równie beznadziejne. Ale teraz – w środku lata, kiedy Bernard i Rudo już chyba po raz pięćdziesiąty czytali na głos postrzępioną broszurkę z napisem Dziki Bill i Długi Dick, leżąc schowani za płotem ogrodu, zza którego widać było otwartą przestrzeń – teraz świat przybrał znacznie jaśniejsze barwy.

Tam, na zewnątrz, istnieje zupełnie inne życie! Żadnych sióstr francuskiego zakonu Matki Boskiej. Żadnych jezuitów, których zadaniem było nauczanie i wychowywanie sierot w ramach opieki, jaką roztaczał nad nimi Kościół rzymskokatolicki. Ani żadnych ich przykazań. Żadnych nakazów i zakazów, porannych modlitw, śpiewów w kościele, nieustannego sprzątania i mycia rąk. Ani Dick, ani Bill nigdy by czegoś takiego nie robili. Beny i Rudo znali już przecież na pamięć całą książkę.

Zamieniali się podczas czytania, ale zdania, które wypowiadali ich bohaterowie, musiał przytaczać zawsze ten właściwy.

– Jak ją ukradłeś? – spytał kiedyś Bernard.