Motywy osobiste - Aleksandra Marinina - ebook + audiobook + książka

Motywy osobiste ebook i audiobook

Aleksandra Marinina

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Za pragnieniem zemsty często skrywają się najciemniejsze pragnienia: żądza władzy, bogactwa oraz najbardziej dziwaczne ambicje...

By odkryć motywy okrutnej zbrodni Nastazja Kamieńska musi sięgnąć w głąb tajemnic z przeszłości

Nowym wyzwaniem dla Nastii Kamieńskiej jest okrutne morderstwo starego lekarza w małym miasteczku w głębi Rosji. Wstępna analiza nasuwa kilka prostych rozwiązań, jednak w miarę postępów śledztwa Nastia odkrywa, że korzenie zbrodni wyraźnie tkwią w przeszłości. Historie pacjentów ofiary pełne są tajemnic i wielu z nich miało powód do zemsty.

Kiedy akcja przenosi się do Moskwy, bieg zdarzeń nabiera zawrotnego tempa. Córka zabitego lekarza przypadkowo spotyka ekscentrycznego naukowca, który na wieść o śmierci jej ojca nagle znika. W mieście pojawia się coraz więcej trupów a jednocześnie trwa wyścig wielkich potentatów farmakologicznych o fotel w Dumie.

Wszystkie wątki są ze sobą powiązane. Gdzieś w przeszłości leży makabryczne zdarzenie, które wywołało lawinę morderstw, szantaży i zdrad. Trzeba ją jak najszybciej stłumić i zatrzymać paraliżujący miasto horror. Czy Nastia Kamieńska odnajdzie właściwe Motywy osobiste?

Ten porywający kryminał zaskakuje do ostatniej strony. Fascynujące portrety psychologiczne; bogate, realistyczne tło społeczne i specyfika rosyjskich obyczajów po raz kolejny potwierdzają, że Marinina jest w najwyższej formie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 601

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 19 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,2 (167 ocen)
82
49
32
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Od dawna czytam kryminały Pani Marininy od niedawna zaczęłam słuchać niestety niezbyt dużo pozycji jest czytana przez profesjonalnego lektora, a szkoda cykl o Kamieńskiej mnie się podoba. Jest zagadka trup nie ściele się na każdym kroku. polecam wszystkim lubiącym taki kryminał.
10
MarcinPLA

Dobrze spędzony czas

Książka przeciętna, można słuchać bez zbytniej iwagi. Fakty sa powtarzane przez różnych bohaterów. Wielkie brawa dla lektora za interpretację tekstu i grę aktorską. Dialogi z podziałem na rolę są dużo łatwiejsze w odbiorze. Nagranie dźwięku na dobrym poziomie.Bez dźwięków tła, czy dzwoniących komórek. Lekka i odmóżdżająca pozycja do samochodu.
00
REBUS101

Całkiem niezła

Za dużo psychologizowania nie związanego z przebiegiem akcji Autorka ma chyba osobiście problem ze swoim wiekiem i szuka wyjaśnienienia swojej sytuacji życiowej pisząc książkę co przeszkadza bo jej rozważania są długie i niezbyt związane z akcją książki
00

Popularność




Tytuł oryginału: Личные мотивы

Copyright © Aleksandra Marinina, 2011

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2017

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Stronka, 2017

Redaktor prowadzący: Patryk Mierzwa

Redakcja: Magdalena Wójcik

Korekta: Alicja Laskowska

Pro­jekt okład­ki: Mariusz Banachowicz

Kon­wer­sja: Grze­gorz Ka­li­siak

ISBN 978-83-7976-752-6

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Rozdział 1

Dzisiaj niedziela, a jutro Dzień Kosmonautyki. Traf chciał, że skończyli robotę akurat w przeddzień święta, więc można jechać do domu. Świąteczny poniedziałek nie jest, rzecz jasna, dniem wolnym od pracy, mimo to… W dzieciństwie Walerij Stiecenko chciał zostać kosmonautą, dwunasty kwietnia był jego ulubionym dniem w roku, wolał go bardziej od swoich urodzin czy sylwestra. Czytał książki o kosmosie, interesował się fizyką, uprawiał sport. Zresztą nie pora teraz na wspominki! I tak nic z tych rzeczy się nie przydało. Chociaż właściwie… Gdyby nie dobra kondycja fizyczna, raczej nie mógłby z pięćdziesiątką na karku pracować w brygadzie remontowej, stać godzinami na drabinie z podniesionymi rękami, wyrównując sufity i ściany czy montując rozmaite elementy dekoracyjne. Teraz w modzie jest empire i różne ozdobniki, zwyczajne bielenie sufitu i tapetowanie mało komu już wystarcza, klienci domagają się sztukaterii, choćby taniej, ze styropianu, skleconej w podmoskiewskim warsztacie.

Mieszkanie w domu położonym dwieście metrów od autostrady remontowali przez pięć miesięcy, namęczyli się, nim dogodzili właścicielom, którzy sami właściwie nie wiedzieli, czego chcą, i bez przerwy żądali, żeby „jakoś poprawić”. Parę dni temu pokazało się wreszcie światełko w tunelu, robota zbliżała się do końca, toteż wszyscy w brygadzie postanowili się sprężyć, nie szczędzili sił ani czasu, żeby najpóźniej w niedzielę uwolnić się od znienawidzonego obiektu, a zarazem od właścicieli, na których nie mogli już patrzeć. Do tej pory majster przestrzegał regulaminu pracy, dawał im wolne, najczęściej w soboty i w niedziele, czasami w środku tygodnia – zależy, jak posuwała się robota i czy dowieziono materiały – więc Walerij prawie co tydzień wpadał na dzień albo dwa do swoich, do Tweru, ale podczas tego weekendu musiał pracować. Za to teraz czeka go odpoczynek, sen i jedzenie. Z wyjątkiem majstra nikt w brygadzie nie pochodzi z Moskwy, wszyscy mają rodziny w innych miastach, stęsknili się i pilno im do domu, poza tym urobili sobie ręce po łokcie. Tyrali do drugiej w nocy, przed jedenastą kończyli „głośne” prace, żeby sąsiedzi się nie awanturowali, i jeszcze przez trzy godziny uwijali się po cichu; spali też tam, w obiekcie, na dmuchanych materacach, w ubraniu i bez pościeli, zrywali się o siódmej, pili szybko herbatę, połykali kanapki i od razu zabierali się do pracy. Wszyscy chcieli jak najszybciej skończyć. No i skończyli, chwała Bogu, akurat w niedzielę, więc można jechać do domu.

Po tym, jak majster obejrzał obiekt i odebrał robotę, zgodnie ze zwyczajem posiedzieli razem, odprężyli się, uczcili okazję. Będąc już pod dobrą datą, Walerij Stiecenko pojechał do mieszkania, które wynajmował na obrzeżach Moskwy z kolegami z brygady, braćmi Russu, żeby się umyć, przebrać i spakować. Bracia też przyjechali, zamierzali wszyscy razem wyruszyć na dworzec: mieli po drodze – parę lat temu Mołdawianie Russu osiedlili się z rodzinami w Smoleńsku, więc wracali do domu z Dworca Białoruskiego, a Stiecenko po odsiadce zamieszkał w Twerze, jego pociąg odchodził z Dworca Leningradzkiego. Razem dotrą do metra, dojadą do linii okrężnej i się na nią przesiądą.

Walerij Stiecenko zawsze umiał liczyć pieniądze, nawet po pijaku; dawno by przepadł, gdyby nie potrafił kalkulować. Nawyk pozostał, nie ulotnił się w ciągu lat spędzonych w kolonii karnej, a także podczas długiego okresu posuchy i przypadkowego dorabiania. Najlepszy jest nocny pociąg do Petersburga o pierwszej pięćdziesiąt trzy, są w nim miejsca siedzące, które kosztują tylko sto osiemdziesiąt pięć rubli, więc jedzie się prawie za darmo. Są też inne pociągi w nocy, pełno ich, ale nie w każdym jest wagon z miejscami siedzącymi albo nawet kuszetka, w której bilet kosztuje pięćset dwadzieścia trzy ruble, a więc znacznie drożej, no a gdyby jechać w wagonie sypialnym, to w ogóle można zbankrutować – za miejsce trzeba zapłacić ponad dziewięćset rubli. Walerij nie musi się wylegiwać, sama podróż to nic takiego, na siedząco też dojedzie. Najważniejsze, żeby były bilety na tamten pociąg z miejscami siedzącymi. W przeciwnym razie trzeba będzie zapłacić za miejsce w kuszetce albo, co gorsza, w wagonie sypialnym, a to Walerijowi się nie uśmiecha. Przez pięć miesięcy zarobił niezłą kasę, ale musi oszczędzać. Kto wie, jak długo posiedzi w Twerze, zanim majster złapie nowe zlecenie, zadzwoni i powie: „Przyjeżdżaj, Walerka, robota nie będzie czekać”? Telefon może się odezwać już za tydzień, Stiecenko nawet nie zdąży się wyspać i porządnie najeść, a może dopiero za trzy miesiące. To znaczy, że od początku trzeba oszczędzać. Z drugiej strony, jak tu cokolwiek uciułać, gdy córeczka nie może się doczekać tatusia, który przywiezie pieniądze i nakupi prezentów, nie mówiąc już o artykułach pierwszej potrzeby? Walerij kochał swoją małą psotnicę i rozpieszczał ją, jak tylko mógł.

Powinien jednak się pilnować i nie szastać forsą. Więc chociaż do pociągu było jeszcze sporo czasu, postanowił pojechać wcześniej, razem z braćmi Russu – chciał zdążyć na dworzec przed północą. Wolał zaczekać na swój pociąg, niż przepuścić wszystkie pociągi, a na ten o pierwszej pięćdziesiąt trzy nie będzie już miejsc siedzących. Na dobrą sprawę Walerij może też pojechać tym o zero trzydzieści dziewięć czy zero pięćdziesiąt, albo nawet o pierwszej czy o pierwszej dwadzieścia. Sęk w tym, że gdy wsiądzie do swojego ulubionego pociągu o pierwszej pięćdziesiąt trzy, na dworcu w Twerze spotka Kota, to znaczy Sieńkę Kotowa, który co tydzień z niedzieli na poniedziałek odbiera swoją przyjaciółkę wracającą z Moskwy. Kot będzie samochodem, więc na pewno podrzuci Stiecenkę do domu i nie weźmie pieniędzy, Walerij nieraz się o tym przekonał. A jeśli wybierze inny pociąg, będzie musiał albo czekać na Kota i szlajać się po peronie, albo szukać łebka. Wtedy na nic się zda oszczędzanie.

Po niedawnych zamachach w moskiewskim metrze bracia Russu bali się jeździć koleją podziemną, strach jeszcze ich nie opuścił, ale nie mieli wyjścia, musieli jechać. Żeby nie myśleć o strasznych rzeczach, przez całą drogę gadali jak najęci, usta im się nie zamykały. Stiecenkę ogarnęła irytacja, od wypitego alkoholu huczało mu w głowie, znowu mieszali wódkę z colą dla lepszego efektu, więc paplanina braci go drażniła. Ledwie wytrzymał, aż pociąg dojedzie do Biełoruskiej i Russu wysiądą z wagonu. On musiał się tłuc jeszcze do Komsomolskiej, ale to już niedaleko, raptem trzy przystanki.

– Walerka, to ty, brachu?

Głos rozległ się tuż nad uchem i mimo łoskotu pociągu niemal ogłuszył Walerija. Obrócił się zaskoczony. Jakiś facet, ubrany zwyczajnie, niedrogo, żeby nie powiedzieć biednie, luźna kurtka, za duża o dwa rozmiary – Walerij stwierdził to na pierwszy rzut oka, a oko miał wyćwiczone jeszcze z dawnych czasów, gdy kręcił się wśród cinkciarzy oraz spekulantów i doskonale znał się na ciuchach, firmach i rozmiarach. Workowate spodnie, które tamten miał na sobie, wyglądały na niezbyt czyste. Za to gęba wydawała się mgliście znajoma, ale Walerij nie potrafił sobie na poczekaniu przypomnieć, skąd go zna.

– No ja – odparł ostrożnie. – A ty coś za jeden?

– Nie poznajesz? – Facet spoglądał na niego z rozbawieniem. – Chociaż właściwie nie ma się co dziwić, minęło tyle lat. No dalej, rusz głową, mój drogi, wytęż pamięć.

W końcu Stiecenko sobie przypomniał. Wspomnienie nie należało wprawdzie do przyjemnych, ale nie mógł się wyprzeć znajomości, to fakt. Przypomniał sobie nawet imię faceta – Giennadij. Nazwisko wyleciało mu jednak z głowy, pamiętał, że było zwyczajne, coś jak Iwanow albo Sidorow.

– Co u ciebie? Gdzie mieszkasz, jak żyjesz? – z ożywieniem ciągnął Giennadij.

Stiecenko nie ma się czym specjalnie pochwalić, ale też niczego nie musi ukrywać, w końcu ten Giennadij zna jego najmroczniejsze tajemnice. Odparł więc krótko, nie wdając się w szczegóły, że mieszka w Twerze, pracuje w Moskwie w brygadzie remontowej, zarabia, ile się da, jednym słowem, nie narzeka, choć mogło być lepiej, gdyby miał więcej szczęścia.

Giennadij klepnął go w ramię z uznaniem.

– Dobrze się urządziłeś, brachu. Wiesz co? Chodźmy się gdzieś napić, uczcimy spotkanie, w końcu nie widzieliśmy się kopę lat.

Walerij chętnie by sobie golnął, zwłaszcza za frajer. Ale z drugiej strony, co z pociągiem… Jeżeli nie zdąży na ten o pierwszej pięćdziesiąt trzy, nie wiadomo, kiedy w ogóle dotrze do domu.

– Czekam na pociąg – wybąkał niepewnie.

– O której?

– Ostatni odjeżdża o pierwszej pięćdziesiąt trzy.

– Nie rób z igły wideł! – Giennadij się roześmiał. – Dopiero wpół do dwunastej. Zdążysz dziesięć razy, nawet pieszo, zobacz, jesteśmy już koło Prospektu Mira, stąd tylko dwa kroki do Kałanczowki1. No dalej, ruszaj się, trzeba oblać spotkanie.

– Nie jestem odpowiednio ubrany… – odparł Stiecenko z wahaniem.

Jego strój nadawał się do pociągu, ale w restauracji na pewno by raził.

– Myślisz, że cię zapraszam do knajpy? Wybacz, brachu, ale mnie nie stać, żyję z emerytury, a z nią człowiek nie zaszaleje. Ale mam to i owo przy sobie.

Giennadij mrugnął porozumiewawczo i pokazał szyjkę butelki wystającą z wewnętrznej kieszeni obszernej kurtki.

– Zaraz znajdziemy zaciszny kącik, jakiś plac zabaw dla dzieci, wysuszymy flaszkę i pojedziesz sobie do Tweru do… Masz tam kogoś? Żonę? Czy tylko babę?

Stiecenko miał „tylko babę”, ale mieszkał z nią od wielu lat i wychowywał wspólne dziecko, więc traktował ją jak żonę.

– Żonę – wybąkał niechętnie.

– No to świetnie. A więc idziemy. – Giennadij pociągnął go w stronę otwartych drzwi. – Wzniesiemy toast za jej zdrowie.

Czemu dałem się namówić? – tłukło się Walerijowi po głowie. – Po kiego diabła mi ten koleś? Wolałbym go nie widzieć i nie pamiętać. Warto jednak przepłukać gardło, bo po wódce z colą kac jest wyjątkowo parszywy… Może rzeczywiście mi ulży. I nie będę musiał stawiać. Najważniejsze, że nie wydam forsy.

Wjechali schodami ruchomymi na górę i wyszli na ulicę. Giennadij skręcił w lewo i poprowadził Stiecenkę koło apteki, salonu jubilerskiego i kwiaciarni. Gdy mijali jakieś ogrodzenie, Walerij pomyślał: To pewnie tutaj. Za płotem jest chyba podwórze. Ale Giennadij maszerował dalej.

– Daleko jeszcze? – zapytał z niezadowoleniem.

– Nie bój się, nie zabłądzimy, znam tutaj każdy kamień. – Giennadij uśmiechnął się pod nosem. – Wal za mną śmiało.

Na wszelki wypadek Walerij rzucił okiem w głąb podwórza za ogrodzeniem i zorientował się, że mieści się tam jakieś biuro. Prawie udało mu się odczytać szyld, chyba było tam jakieś stowarzyszenie i restauracja. Rzeczywiście nie mają tutaj czego szukać.

Minęli długi parterowy budynek z zamkniętymi już sklepikami i barami, a Giennadij wciąż parł przed siebie.

– Słuchaj no, tam już widać zakręt – nieśmiało zauważył Stiecenko, którego zaczęło nieznośnie suszyć, może za sprawą przykrych wspomnień, a może był to efekt nieprzerwanego działania wódki z colą. Pragnął dotrzeć na miejsce, otworzyć butelkę i sobie pociągnąć.

– Właśnie tam zasuwamy – niewzruszenie odparł Giennadij.

Skręcili w zaułek Grocholski, przecięli ulicę i po jakichś dwustu metrach znaleźli się w przejściu prowadzącym na podwórze okolone drzewami, za którym znajdował się dom z reklamą salonu ortopedycznego.

– To tutaj? – z nadzieją zapytał Walerij.

– A co? Miejsce pierwsza klasa. W rogu jest altana, widzisz?

Walerij wytężył wzrok – oświetlenie było tylko przy domu, podwórze, drzewa i altana tonęły w nieprzeniknionych ciemnościach. Mężczyzna z trudem wypatrzył altanę, odniósł jednak wrażenie, że w środku ktoś się porusza.

– Tam ktoś jest.

– Wiadomo, bezdomni. – Giennadij machnął ręką. – W niczym nam nie przeszkodzą. Zresztą pewnie już śpią.

Przekradli się do altany, w której rzeczywiście ulokowali się na noc dwaj osobnicy, chyba od dawna niemyci, bo biła od nich niemiła woń.

– Ej, panowie. – Giennadij szturchnął nogą chrapiące i posapujące ciała. – Jazda, wstawać.

Jeden z bezdomnych obudził się i odchrząknął. W ciemności nie było widać twarzy, więc Stiecenko nawet nie mógł stwierdzić, czy mężczyzna jest stary.

– Czego tam?

– Spływajcie stąd, chcemy z kolegą posiedzieć i oblać spotkanie. – Giennadij wyjął z zanadrza dwie butelki piwa i wręczył bezdomnemu. – Idźcie wypić za nasze zdrowie, zluzujcie teren.

Stiecenko zdumiał się, jak wiele potrzebnych i pożytecznych rzeczy kryje się w kieszeniach obszernej kurtki Giennadija: nie tylko flaszka wódki, ale też dwie butelki piwa. Pewnie jest tam również jakaś zagrycha. Walerijowi zrobiło się raźniej na duszy. Co prawda bezdomny wzbudził w nim całkiem uzasadnione obawy: z jakiej racji miałby ustąpić legalnie zajęte miejsce obcym przybyszom? Zaraz zacznie pyskować, rzuci się do bitki… Ale mężczyzna nie zamierzał wszczynać burdy, piwo zrobiło swoje, zaczął budzić towarzysza.

– Wstawaj, Pryszczaty, no dalej, wstawaj, mamy fart, grzejemy za dom, tam se łykniemy…

Drugi bezdomny pozwolił się wyprowadzić. Coś takiego, ależ tutaj jest ciemno, zdziwił się Walerij, przed chwilą niby byli tu jeszcze dwaj faceci, zrobili jednak parę kroków i rozpłynęli się w powietrzu, jakby nigdy nie istnieli. To dopiero dziwy.

Usiedli na ławce pod ścianą, Giennadij wyciągnął butelkę i plastikowe kubeczki, które – jak się okazało – również mieściły się w przepastnych kieszeniach kurtki. Nalał kolejkę. Stiecenko wypił od razu, nawet nie czekał na toast, chociaż doskonale widział, że Giennadij zamierza coś powiedzieć. Ten podniósł swój kubeczek i już otworzył usta, lecz nagle odstawił naczynie na ławkę, nachylił się i zaczął się czemuś przypatrywać.

– Co jest? – Walerij się zdziwił.

– Coś mi przebiegło po nodze, chyba szczur. Nie widzisz?

Stiecenko też się nachylił i przyświecając sobie zapalniczką, zajrzał pod ławkę. Nie zobaczył żadnego szczura, tylko pustą paczkę po papierosach, z dziesięć niedopałków i zgniecione opakowanie po lodach. Nic więcej nie zobaczył. Zupełnie nic.

*

Północna ściana była z litego szkła, Ardajew nie zauważył innych poważnych przeróbek niedużego domu. Szklana ściana to rzecz zrozumiała, w końcu właściciel jest artystą, potrzebuje pomieszczenia na pracownię. Ale dlaczego nic więcej nie zmienił? Nie starczyło mu pieniędzy? Nonsens, Ardajew dowiadywał się swoimi kanałami – dochody tego domorosłego pacykarza są więcej niż przyzwoite, na adaptację domu powinno wystarczyć. Może facet ma węża w kieszeni? Z drugiej strony, stawia samochód pod gołym niebem, nie wybudował garażu ani nawet zwyczajnej wiaty, a przecież taka bryka jest warta sporo kasy, Ardajew się na tym zna. Wygląda na to, że właściciel nie dba o majątek. Czy to możliwe, żeby dusigrosz miał za nic swoją krwawicę? Jeżeli facet naprawdę jest sknerą, to źle wróży. Wprawdzie to nie tragedia, ale taka sytuacja spowoduje pewne trudności. No i kiedy gość wreszcie się zmyje?

Ardajew siedział w samochodzie zaparkowanym dwie przecznice od domu malarza i czekał, aż ten wyjedzie. Wcześniej zasięgnął języka, więc wiedział, że pomoc domowa ma dzisiaj wolne, ponieważ nie pracuje w soboty, a malarz jest zaproszony na przyjęcie z okazji chrzcin kolejnego dziecka kolejnego autorytetu kryminalnego, który postawił sobie za cel zdobycie opinii szanowanego obywatela i zajęcie należnego mu miejsca w elitarnym towarzystwie. Goście zostali sproszeni na trzecią, jest już dwadzieścia po drugiej, a malarz, żeby go pokręciło, wciąż siedzi w domu i nie wychodzi. Widocznie uważa, że nie dotyczą go zasady savoir-vivre’u.

Gdy o wpół do trzeciej Boris Krotow zjawił się na schodach, Ardajew skrzywił się pogardliwie. W dżinsach, bluzie i rozpiętej kurtce – w takim stroju wybiera się na chrzciny? To już gruba przesada! A może chłopak rzeczywiście ma kłopoty finansowe? Czemu nie, to możliwe, wszystkie zarobione pieniądze władował w pracownię i drogi wóz, to przecież facet, który aż do śmierci pozostanie małym chłopcem, kupuje sobie zabawki, a na przyzwoite ubrania już mu nie starczyło. Jeśli tak się rzeczy mają, sprawa wygląda kiepsko. Ubogi artysta nie jest Ardajewowi potrzebny.

Po odjeździe właściciela mężczyzna odczekał jeszcze z dziesięć minut, po czym zamknął auto i nieśpiesznie ruszył w stronę pustego domu. Zaopatrzył się w solidny zestaw wytrychów, spodziewając się ciężkiej i wytężonej pracy, więc był nieco rozczarowany, gdy stwierdził, że zamek w drzwiach wejściowych nie jest wcale skomplikowany. Wślizgnął się do środka, starannie zamknął za sobą drzwi i zabrał się do oględzin pomieszczenia. To, czego szuka, jest najprawdopodobniej niewielkich rozmiarów, w żadnym razie nie może być duże. Jeśli ta rzecz znajduje się tutaj, Ardajew musi szybko zdecydować, od czego zacząć poszukiwania. Szukać trzeba tak, żeby nikomu nawet nie przyszło do głowy, że był tutaj ktoś obcy. Czasu jest dosyć, więc nie ma pośpiechu. Zresztą teren oględzin nie jest wcale duży: na parterze kuchnia, salon i pracownia, a na piętrze sypialnia i przestronna łazienka. Ardajew zauważył schody prowadzące na strych i uznał, że to też jest obiecujące miejsce. Chociaż zależy, jak na to patrzeć: jeżeli malarz zna wartość posiadanej rzeczy, powinna się ona znajdować w sypialni. Nie przechowywałby jej w pracowni albo w salonie, po którym wciąż przewalają się obcy ludzie. Natomiast jeśli rzecz nie przedstawia dla niego żadnej wartości, najprawdopodobniej poniewiera się na strychu wśród starych rupieci. Właściwie los owej rzeczy jest zupełnie niejasny: mogła być strzeżona jak źrenica w oku, mogła też znaleźć się na śmietniku, uznana za bezużyteczną. A jeśli spojrzeć z jeszcze innej strony, nie wiadomo, czemu malarz miałby jej strzec jak źrenicy w oku i się nią nie posłużyć? Mógłby zgarnąć niezłą forsę, gdyby ruszył głową. A więc chyba się na niej nie poznał i to, co cenne, leży gdzieś w stercie nieprzydatnych staroci, a w najlepszym razie trafiło do sypialni jako pamiątka.

Ardajew postanowił zacząć od sypialni. Nic szczególnego, wszystko bardzo zwyczajne i funkcjonalne: szerokie łóżko, szafka nocna, na której leży stosik książek, z każdej wystaje zakładka, jakby właściciel czytał parę tytułów jednocześnie. A może czyta książkę do połowy, rezygnuje, nie chce mu się odłożyć jej na miejsce i zaczyna nową? Czasami tak bywa. Regały z książkami, fotel, komoda z bielizną i skarpetkami, szafa ubraniowa. Na ścianie dwie fotografie w ramkach: na jednej bardzo ładna młoda kobieta, którą Ardajew, rzecz jasna, od razu poznał, na drugiej ta sama kobieta z chłopcem, na oko trzy-, czteroletnim, w którym z wielkim trudem można rozpoznać obecnego właściciela domu. W każdym razie Ardajew za nic by go nie poznał, gdyby nie miał pewności: to nikt inny, tylko on.

Mężczyzna nie oparł się pokusie i otworzył szafę z ubraniami – żywił nieprzepartą słabość do drogich, modnych strojów i do rzeczy, które przyjęło się obecnie nazywać szpanerskimi. Jednakże zawartość mebla go rozczarowała. Na paru wieszakach wisiały bluzy, koszule i dżinsy, a garnituru nie było. Ani jednego. Tymczasem Ardajew był przekonany, że musi ich być co najmniej pięć… Na półkach leżały wyprane i wyprasowane trykotowe koszulki. Wszystko bardzo zwyczajne, żadnego szpanu. Ardajew przejrzał wszystko dokładnie i doszedł do wniosku, że w garderobie malarza panuje kompletny chaos – tanie ubrania, kupione w pierwszym lepszym sklepie albo na rynku, sąsiadowały z bluzami Missoni, koszulkami Versace i dżinsami Prada. Na dolnej półce stały buty, które stanowiły taki sam eklektyczny zbiór tanich i niesłychanie drogich markowych egzemplarzy.

Gdzie w tym pokoju można przechowywać pamiątkową rzecz? Na pewno nie w szufladach z podkoszulkami i slipami! Jedynie w szafce nocnej, na komodzie albo wśród książek. A jeśli rzecz jest niezwykle cenna, to najprawdopodobniej albo w szufladzie komody, albo na którejś półce pod koszulkami i bluzami czy stosem pościeli. Ardajew miał spore doświadczenie, swego czasu nieźle się wyszkolił w przeprowadzaniu nieoficjalnych rewizji, więc oględziny nie zabrały mu dużo czasu, chociaż przeprowadził je starannie i gruntownie. Nic. Jedyną rzeczą, którą udało mu się znaleźć, był akt zgonu matki malarza i dokumenty dotyczące jej pochówku. Gdyby malarz traktował ową rzecz jak pamiątkę, ona też by tutaj leżała. Ale jej nie było.

Ardajew opuścił sypialnię i wąskimi, niebudzącymi zaufania schodami wdrapał się na strych, przeklinając w myślach brud i kurz, od których z pewnością ucierpią jego drogie spodnie i markowe buty. Jednakże wbrew obawom na strychu panowały idealny porządek i czystość, właściwie był to jeszcze jeden pokój przypominający sypialnię dla gości: wersalka, szafka nocna, stolik, fotel, lampy, a nawet gniazdka elektryczne w ścianach. Uwagę Ardajewa przyciągnęła wersalka z pojemnikiem na pościel, do którego wkłada się czasem stare, niepotrzebne rzeczy. Mężczyzna zajrzał do środka i z satysfakcją stwierdził, że się nie mylił: wersalka rzeczywiście służyła jako magazyn starych rzeczy. Były tutaj książki, zardzewiałe hantle, albumy ze szkicami, dwa szklane wazony z brzydkim wzorem, jakieś teczki. I właśnie one zainteresowały Ardajewa w pierwszej kolejności. Skwapliwie rzucił się do rozwiązywania tasiemek i przeglądania zawartości, ale nie znalazł tego, czego szukał. Owszem, były tutaj kartki z życzeniami, które niegdyś przysłano albo wręczono matce malarza z okazji urodzin, Dnia Kobiet albo Nowego Roku, był nawet stary notes Krotowa… Ale przecież Ardajew nie tego szuka! Na wszelki wypadek uważnie przewertował notes i jeszcze raz się przekonał: nie, to nie to. Z całą pewnością nie to.

Westchnąwszy, zszedł na parter i postanowił rozejrzeć się po salonie i po pracowni. Kto go tam wie, tego malarza, wszyscy artyści i twórcy mają swoje dziwactwa. Może Krotow przechowuje rzecz, na której zależy Ardajewowi, właśnie tam, gdzie wciąż kręcą się obcy ludzie? Nie, w salonie nie było odpowiedniego miejsca, w którym można było przechowywać ową rzecz, bez względu na to, czy traktować ją jako coś bardzo cennego, czy jako zwyczajną pamiątkę. Wzrok Ardajewa przykuła marynarka od Kenzo, niedbale rzucona na fotel, na której wylegiwał się olbrzymi, puszysty rudy kocur. W pierwszej chwili Ardajew osłupiał na widok tej profanacji, później poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość: trzeba mieć wyjątkowo lekceważący stosunek do pieniędzy, żeby kupić niesłychanie drogą marynarkę, rzucić ją na fotel i pozwolić, żeby stała się posłaniem dla kota! Sądząc z ilości sierści, marynarka leżała na fotelu od dawna i kot ją sobie całkiem przywłaszczył. Jak to w ogóle możliwe w sytuacji, gdy Krotow zatrudnia pomoc domową? Gdzie ta baba ma oczy? Przez cały dzień siedzi z założonymi rękami? Za co on jej płaci?! Płacenie za taką pracę to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Skandal!

W salonie nie ma nawet porządnego stołu, przy którym można by wygodnie usiąść, żeby coś zjeść, jest tylko niska ława olbrzymich rozmiarów, zawalona niedbale porozrzucanymi gazetami. Gdzie ten błazen je posiłki? Czyżby w kuchni, jak to się robiło w czasach radzieckich? A fe, co za niewybaczalne prostactwo!

Ardajew zajrzał do pracowni, ale nie zauważył tutaj żadnego miejsca, w którym można by przechowywać to, czego szukał. Jego wzrok, wyczulony na drogie rzeczy, od razu wyłowił wśród szmatek do wycierania pędzli złotą zapalniczkę, a także telefon Vertu, który poniewierał się na sfatygowanej sofie obitej złotym brokatem, przeznaczonej zapewne dla pozującej modelki. Tyle że modelka chyba nie siedziała tutaj od dawna: obok telefonu leżało pudełko z ozdobami choinkowymi, opróżnione do połowy opakowanie herbatników maślanych i atrapa pistoletu rodem z amerykańskich westernów. Czyżby malarz pojechał na przyjęcie bez telefonu? Wykluczone. A więc ma jeszcze jeden, może nawet droższy, choć trudno w to uwierzyć, raczej tańszy i gorszy, który zabrał ze sobą. Co ten chłystek ma w głowie, skoro z marynarki Kenzo robi posłanie dla kota, złotą zapalniczkę ciska na stertę szmatek zapaćkanych farbą i posługuje się tanim telefonem, zamiast nosić ze sobą drogi? Ardajewowi pociemniało w oczach ze złości. Jego, Ardajewa, nie stać na kupno Vertu, chociaż długo się przymierzał, a ten… ten… aż brak słów, żeby go odpowiednio określić!

Zacisnął powieki, spróbował rozluźnić mięśnie pleców i zrobił parę głębokich wdechów, zaciskając struny głosowe i wydając z siebie gardłowy pomruk. To zawsze pomagało uspokoić nerwy. Tym razem też podziałało.

Ardajew opuścił dom malarza niezbicie przekonany, że facet ma forsy jak lodu, ale jej nie ceni i łatwo się z nią rozstaje. No cóż, tym lepiej. Dzisiejsze przedsięwzięcie miało podwójny cel: znaleźć poszukiwaną rzecz i spróbować rozszyfrować charakter właściciela domu. Pierwsze zadanie zakończyło się fiaskiem, ale drugie zostało wykonane w stu procentach, a wyniki były wielce satysfakcjonujące.

Ardajew musiał jeszcze doprowadzić do stanu pierwotnego zamek przy drzwiach wejściowych, żeby nikt nie powziął podejrzenia, że doszło do włamania. Poszło mu jak z płatka. Zamek w domu malarza był wyjątkowo prymitywny. Jedyną rzeczą, którą zauważy właściciel, jest to, że klucz będzie się ciężko obracał, jakby zamek się zacinał. Ale dziewięćdziesiąt dziewięć osób na sto nie zwraca na to uwagi.

1 Kałanczowka – potoczna nazwa stacji kolejowej Moskwa Kałanczowskaja. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Rozdział 2

Nikt-mi-nie-po-mo-że-ni-ko-go-nie-ob-cho-dzę – dudniło w głowie w takt stukotu kół. Po pogrążonym w ciemności przedziale prześlizgiwało się światło latarni, oślepiając przymknięte oczy, i za każdym razem Walentina krzywiła się z irytacją. Najpierw próbowała zasnąć, leżąc z głową zwróconą w stronę okna – w tej pozycji światło mniej raziło – ale od okna ciągnęło chłodem, ona zaś nie chciała się przeziębić, w końcu nie wraca do domu, ale jedzie do Moskwy, w dodatku nie wiadomo, na jak długo. Obróciła się głową ku drzwiom, rozgrzała, ale światło przeszkadza, nie pozwala zasnąć. A może przeszkadzają jej myśli? Albo żal? Nienawiść? Złość? Walentina nie miała siły zgłębiać mieszaniny swoich uczuć, właściwie nawet nie próbowała, bo wiedziała, że znalazła cel i ma zadanie, które musi koniecznie wykonać. Musi znaleźć tego, kto zabił jej ojca. I nie dba o śledczego, który już od trzech miesięcy nie przestaje jej kłaść do głowy, że sprawa nie rokuje nadziei, że ojca zabił jakiś drobny włamywacz i że gdyby zdążył wynieść coś z domu, gdyby cokolwiek ukradł, byłaby szansa, że zostanie schwytany podczas próby pozbycia się zrabowanych rzeczy; skoro jednak niczego nie zabrał, widocznie ktoś go spłoszył albo sam się przestraszył, gdy zabił bezbronnego, chorego mężczyznę w podeszłym wieku – tak więc nie warto się łudzić, że ów typ da się na czymś przyłapać. Jak go znaleźć w ogromnym kraju? Wszczęto poszukiwania, ale po pewnym czasie je odwołano. Śledczy o nazwisku Niedielko setki razy powtarzał Walentinie: „Niech pani zaufa mojemu doświadczeniu, jeśli tego rodzaju przestępstwo nie zostanie wyjaśnione na gorąco, później nic już się nie da zrobić”.

Walentina ma w nosie doświadczenie i śledczego Niedielkę. Czy to normalne, że zabito człowieka i nikt nie został ukarany? Ona, Walentina, nie może na to pozwolić. A Jewgienij, jej brat, skłania się ku opinii śledczego i twierdzi, że nikt nie będzie szukał zabójcy, ponieważ ojciec i tak mógł umrzeć w każdej chwili. Rak w ostatnim stadium, akurat w przeddzień zabójstwa lekarze powiedzieli jasno, że to kwestia dni, a może nawet godzin.

Walentina doszła do wniosku, że nie dojdzie prawdy w rodzinnym mieście, więc postanowiła pojechać do Moskwy. Siedzą tam ważni naczelnicy, którzy mogą kazać śledczemu prowadzić sprawę, póki przestępca nie zostanie schwytany. Jewgienij długo ją zniechęcał, później westchnął z rezygnacją, sięgnął do szafy i wyjął grubą kopertę z pieniędzmi.

– To nie jest dobry pomysł, Walu. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Żeby poważnie zająć się sprawą znalezienia zabójcy taty, trzeba zatrudnić prywatnych detektywów. Etatowi wywiadowcy nie będą wyrywać sobie dla nas rękawów. Stary lekarz umierający na raka to dla nich żadna szycha, gdyby chodziło o polityka albo dziennikarza, wtedy co innego, a tak… – Machnął ręką i rzucił kopertę na stół. – Weź, przydadzą ci się. Ja z tobą nie pojadę, prowadzę interesy, mam mnóstwo spraw na głowie, a weekend majowy spędzamy w Emiratach. Nie idź do żadnych oficjeli, stracisz tylko czas i narazisz się na upokorzenia.

– A do kogo? – zapytała zbita z tropu Walentina.

– Dam ci telefon mojego przyjaciela, zadzwonisz do niego, gdy będziesz na miejscu. Zawiadomię go i poproszę, żeby znalazł przyzwoitą agencję detektywistyczną. I uważaj na pieniądze, bo wszędzie pełno złodziei.

Walentina miała też swoje oszczędności, więc razem z pieniędzmi Jewgienija zebrała przyzwoitą sumkę, która powinna na wszystko wystarczyć. Szybko się spakowała, klucze od mieszkania zostawiła sąsiadce, poprosiła, żeby kobieta podlewała kwiaty, i wsiadła do pociągu. Ale choć w pierwszych godzinach podróży była pełna determinacji i niejasnej nadziei, która przerodziła się w pewność, że teraz sprawa zostanie doprowadzona do końca, uda się znaleźć zabójcę i go należycie ukarać, to im bliżej było Moskwy, tym większy ogarniał ją smutek i bezsilność. Kto tam, w stolicy, zainteresuje się sprawą prowincjuszki bez koneksji? Kto zechce jej wysłuchać? Kto pomoże? Usłyszy to samo, co mówił śledczy: „Co za różnica, czy pani ojciec umarł dzień wcześniej, czy dzień później? I tak już umierał, w dodatku w męczarniach, codziennie dostawał narkotyki, ponieważ nie mógł znieść bólu”.

Światło rozcinające ciemność wciąż raziło Walentinę w oczy i sen nie przychodził. Starając się nie obudzić śpiących pasażerów, wyślizgnęła się po cichu ze swego miejsca, narzuciła kurtkę, wyciągnęła spod poduszki torebkę, a z niej papierosy i wyszła na korytarz. Cały wagon śpi… A jednak nie, nie cały, w jednym z przedziałów drzwi są otwarte, plama światła pada na słabo oświetlony korytarz. Walentina nie wytrzymała i zerknęła z ciekawością, gdy przechodziła obok: samotna pasażerka koło czterdziestki, w czarnym dresie, siedzi z laptopem na kolanach, stolik i dolne leżanki zarzuciła papierami. Czemu nie zamyka drzwi? Ale baba ma szczęście, jest sama w przedziale, nie musi się na nikogo oglądać. Pociąg jest nabity po brzegi, Walentina doskonale wie, ponieważ ledwie udało jej się kupić bilet, a teraz się okazuje, że pełno jest wolnych miejsc. Pewnie to robota spekulantów handlujących biletami.

Przedsionek był przesiąknięty nieprzyjemnym zapachem zastarzałych niedopałków i panował w nim ziąb. Walentina musiała zapiąć suwak w kurtce. Ledwie zdążyła zapalić papierosa i zaciągnąć się parę razy, gdy drzwi się otworzyły i stanęła w nich kobieta z pustego przedziału. Ciemnorude włosy miała modnie ostrzyżone, czarny dres z jaskraworóżowymi lamówkami ciasno opinał zgrabną figurę ze szczupłą talią i szerokimi biodrami, ale twarz wyglądała na zmęczoną, jakby udręczoną, a oczy były zaczerwienione. Nic dziwnego, skoro przez cały czas pracuje na komputerze, nawet w pociągu nie potrafi się z nim rozstać.

– Nie może pani zasnąć? – Nieznajoma uśmiechnęła się przyjaźnie.

Walentina nerwowo skinęła głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Musiała jednak coś z siebie wydusić, nie chciała okazać się nieuprzejma.

– Pani też? – odparła pytaniem na pytanie, zadowolona, że tak zręcznie wybrnęła z sytuacji.

– O nie. – Kobieta roześmiała się lekko i swobodnie. – Cały czas walczę ze snem. Ale nie powinnam już spać, jest czwarta rano, za dwie godziny będziemy na miejscu, za godzinę zaczną nas budzić, żebyśmy zdążyli się umyć, póki nie wjechaliśmy do strefy sanitarnej. Jeżeli teraz zasnę, za godzinę obudzę się z ciężką głową i przez cały dzień będę nieprzytomna, a muszę być w formie. Lepiej już wcale się nie kłaść. Oczy mi się same zamykają, więc wyszłam zapalić i porozmawiać z panią, odegnać senność.

– Zauważyła mnie pani, gdy przechodziłam? – Walentina się zdziwiła. – Wydawało mi się, że nie zwróciła pani na mnie uwagi.

– Zwróciłam. Nie ma pani nic przeciwko? Może chciała pani pobyć sama?

– Nie, nie – pośpiesznie odparła Walentina – nie chciałam… To znaczy chcę powiedzieć, że z przyjemnością… Jedzie pani w delegację?

– Wracam z niej. Szef wpadł na pomysł, żeby kupić kolejną wytwórnię świec, i wysłał mnie na dwa dni, żebym sprawdziła, co i jak, przejrzała księgi rachunkowe i tym podobne rzeczy. Dzisiaj zamierza prowadzić już negocjacje w sprawie kupna, więc muszę uporządkować wszystkie papiery i przekazać mu swoje wnioski. Czasu jest jak na lekarstwo, to oczywiste, że nie nadążam, więc musiałam kupić cztery bilety, cały przedział, żeby spokojnie popracować w pociągu. Jak zwykle wszystko na ostatnią chwilę i na gwałt. Nie mam pojęcia, dlaczego faceci wiecznie czekają do za pięć dwunasta, niczego nie potrafią zrobić w porę. – Kobieta ziewnęła szeroko i potrząsnęła głową. – Boże, ależ chce mi się spać! Pół królestwa za osiem godzin snu. Na imię mi Jelena. A pani?

– Walentina. A po co pani szefowi wytwórnia świec?

– To tylko przenośnia. – Jelena uśmiechnęła się, zgasiła niedopałek w popielniczce wiszącej na ścianie i od razu wyjęła z paczki kolejnego papierosa. – Tak naprawdę chodzi o fabrykę farmaceutyczną. Specjalizujemy się w wyrobie dodatków żywieniowych oraz innych suplementów niezbędnych w zdrowej diecie. Nasz szef zaczynał od sprzedaży zagranicznych pastylek, a teraz wydoroślał, stał się dużym chłopcem i zagorzałym patriotą, uważa, że import leków to hańba dla kraju. Ale dosyć o tym, to mało ciekawe. Jedzie pani do Moskwy w jakiejś sprawie czy wraca do domu?

– Jadę coś załatwić.

– Jest pani w delegacji? Czy to sprawa osobista?

Walentina wzięła głęboki oddech, jej oczy znowu zaszkliły się łzami, a głos uwiązł w gardle.

– Osobista – wybąkała, po czym nagle wypaliła: – Zabito mojego ojca. I nikogo to nie obchodzi. Wszyscy mówią, że nie da się znaleźć zabójcy, zresztą tata i tak umierał, miał raka…

Walentina nie potrafiła się opanować i wybuchła płaczem. Jelena popatrzyła na nią uważnie i delikatnie dotknęła ramienia.

– Chodźmy do przedziału, usiądziemy i napijemy się czegoś ciepłego, mam cały termos gorącej herbaty. I wszystko mi pani opowie.

Jelena miała tylko jeden kubek, więc jako gościnna gospodyni odstąpiła go Walentinie, a sama piła herbatę z chromowanej nakrętki termosu. Walentina właściwie nie potrafiła wytłumaczyć, co ją skłoniło do zwierzania się nieznajomej osobie. Może zadziałał tak zwany „efekt towarzysza podróży”, a może w ciągu ostatnich paru godzin nabrała przekonania, że jej nieszczęście nikogo nie obchodzi, więc na nic się nie oglądając, rzuciła się na pierwszego napotkanego rozmówcę, który okazał jej zainteresowanie, jak wygłodzony bezdomny pies, który idzie potulnie za tym, kto go nakarmi; niewykluczone też, że znalazła sposób na spędzenie bezsennej nocy. Opowiadała ze szczegółami i po kolei: jak ojciec chorował, jak stawał się coraz słabszy, jak cierpiał z bólu, a także o tym, że żaden szpital nie chciał go przyjąć, ponieważ nie można już było mu pomóc, o lekkomyślnej młodej pielęgniarce, która miała opiekować się ojcem w ciągu dnia, gdy Walentina była w pracy, robić mu zastrzyki i podawać kroplówkę, i o tym, jak dziewczyna zostawiła ojca samego „na pół godzinki” i pobiegła na randkę, a gdy wróciła… Ojciec był dobrym człowiekiem i nigdy nie skarżył się na tę głuptaskę, a później, kiedy śledczy zaczął ją przesłuchiwać, okazało się, że często zostawiała pacjenta i biegła a to do sklepu, a to do najbliższej kawiarni na kawę z przyjaciółką, a to jeszcze gdzie indziej. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że nigdy nie zostawiała chorego na długo, ale jakie to ma znaczenie? Zabójca miał dość czasu, żeby wyłamać zamek, wejść do mieszkania i udusić bezbronnego starego człowieka.

Teraz Walentina musi wynająć w Moskwie prywatnego detektywa, który zajmie się jej sprawą. Musi też znaleźć sobie jakieś niedrogie lokum, ponieważ jeśli wynajmie detektywa i wróci do domu, znowu nikt się nie weźmie do roboty, musi zatem wszystkiego dopilnować, stać facetowi nad głową i stale żądać raportu. To oczywiste, że detektyw raczej nie będzie szukał zabójcy w Moskwie, pewnie zacznie jeździć po całym kraju, chociaż niewykluczone, że znajdzie go w stolicy, w każdym razie przełożeni owego detektywa są tutaj, a więc miejsce Walentiny też jest tutaj, niedaleko. Będzie miała od kogo zażądać sprawozdania, popatrzy temu komuś w oczy i zapyta, jakie kroki podjęto w jej sprawie. Nie, pieniądze to nie problem, ma ich dosyć, sporo zaoszczędziła, poza tym brat Jewgienij hojnie ją wspomógł. Tyle że nie wiadomo, jak długo potrwa śledztwo i jakie będą koszta, więc od początku trzeba oszczędzać i nie szastać pieniędzmi.

Pociąg nieśpiesznie zanurzył się w gęstej mgle otaczającej zachmurzoną o poranku Moskwę, do przybycia na stację pozostało najwyżej piętnaście minut, a Walentina nie przestawała mówić, nie potrafiła się powstrzymać. Jelena okazała się dobrą i wdzięczną słuchaczką, wciąż zadawała dodatkowe pytania i rzucała uwagi pełne a to zdziwienia, a to oburzenia, a to ubolewania, całym swoim wyglądem wyrażając szczere i głębokie współczucie przypadkowej towarzyszce podróży.

– Chyba będę mogła ci pomóc z mieszkaniem – powiedziała, gdy Walentina wreszcie się zreflektowała, że są już prawie na miejscu i powinna wrócić do przedziału, żeby się przebrać. – Zrobimy tak: teraz pojedziemy do mnie, umyjemy się, zjemy śniadanie, a koło ósmej, gdy będzie już wypadało zadzwonić, spróbuję rozwiązać twój problem. Nie musisz przecież mieszkać w centrum Moskwy, prawda? Możesz się zatrzymać za miastem?

– Oczywiście. W centrum jest pewnie strasznie drogo. Proponujesz mi swój domek letniskowy?

– Nie – Jelena się roześmiała. – Domek mam w takim miejscu, że bez samochodu nie da rady. Daleko, w zupełnej głuszy, nawet nie ma gdzie kupić chleba. Znam jednak pewną kobietę, jest ogrodnikiem u mojego szefa, może wynajmie ci pokój. Jest wspaniała, uwielbiam ją, mieszka sama, a dom ma duży. Można tam dojechać kolejką podmiejską, ze stacji idzie się dziesięć minut, mieścina jest spora, z pełną infrastrukturą. Myślę, że Nina Siergiejewna policzy niedrogo, wiem, że przyjmuje lokatorów, kiedyś podesłałam jej paru znajomych. Najważniejsze, żeby miała teraz wolny pokój.

– A jeśli wszystkie pokoje będą zajęte? – zapy­tała za­troskana Walentina.

– Wtedy poproszę, żeby poleciła kogoś innego, mieszka tam przecież przez całe życie, zna wszystkich sąsiadów. No jak, zgoda?

– Dziękuję ci. – Walentina uśmiechnęła się z wdzięcznością i pobiegła do swojego przedziału, żeby w krótkim czasie pozostałym do przyjazdu zdążyć się przebrać w porządny kostium.

Wyciągnąwszy jednak walizkę spod siedzenia, nagle się rozmyśliła. Po co miałaby zmieniać ubranie? Dżinsy, bluza, kurtka – to wystarczy. Zwłaszcza że prosto z dworca nie idzie na spotkanie biznesowe, tylko jedzie do Jeleny. Co za różnica, jak jest ubrana? Pośpiesznie się uczesała, zmieniła obuwie, wsunęła kosmetyczkę i torbę z kapciami do walizki, po czym zdecydowanym ruchem zapięła suwak.

Walentina z góry założyła, że pojadą do Jeleny metrem, ale na placu przed dworcem stał czarny mercedes z kierowcą, potężnym, ogolonym na łyso osiłkiem, który ruszył ku nim szybkim krokiem, jakby nie mógł się ich doczekać, chwycił walizkę Walentiny i niedużą torbę podróżną Jeleny, po czym błyskawicznie umieścił je w bagażniku. Pewnie firma, w której pracuje Jelena, jest naprawdę bogata, skoro przysłała po nią samochód z kierowcą o tak wczesnej porze.

– Jedziemy tak wcześnie – Walentina nawet nie zauważyła, że zaczęła szeptać – twoja rodzina chyba jeszcze śpi. Może niepotrzebnie mnie zaprosiłaś? Narobię tylko zamieszania.

– To żaden problem – Jelena się uśmiechnęła – nic im nie będzie, jak wstaną. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Mąż wybrał się na trzydniowy połów ryb, a chłopcom nie zaszkodzi, jak wcześnie wstaną. Chociaż sądzę, że i tak nie wstaną. Wiesz, jak oni twardo śpią? Nawet trzęsienie ziemi nie wyrwie ich z łóżek.

– Mąż jest na rybach? – ze zdumieniem zapytała Walentina, nie wierząc własnym uszom. – To znaczy, że dzieci zostały same? No to jak wyjechałaś?

– Oj, Walu, no co ty, jak pragnę zdrowia! Starszy syn ma dziewiętnaście lat, jest już na drugim roku studiów. Średni kończy szkołę w tym roku, a młodszy chodzi do siódmej klasy. Świetnie sobie beze mnie radzą. To już dorośli i samodzielni ludzie.

– Ja bym nie ryzykowała. – Walentina pokręciła głową. – Twoim zdaniem oni są dorośli? Przecież to jeszcze zupełne dzieci. Co to za wiek dziewiętnaście lat? Chłopak ma pstro w głowie. Czy może odpowiadać za młodsze rodzeństwo? Musisz być chyba mocno zdeterminowana, Leno.

Jelena uśmiechnęła się i przez chwilę milczała.

– Ty też byłabyś zdeterminowana, gdybyś zarabiała tyle co ja – powiedziała po krótkiej przerwie. – Nie mogę sobie pozwolić na utratę pracy, więc nie mam prawa odmawiać wyjazdu w delegacje. Mój mąż jest urzędnikiem państwowym, sama wiesz, ile się zarabia na takiej posadzie, mam trzech synów, a moi rodzice i teściowie, wszyscy czworo, są na emeryturze. I żyją z mojej pensji.

– A mąż? Przecież mógł sobie darować ryby, skoro ty musiałaś pilnie wyjechać.

– Mógł. Ale za nic bym się na to nie zgodziła.

– Dlaczego? – Walentina szczerze się zdziwiła.

– Nie chcę, żeby miał poczucie, że musi z czegoś rezygnować ze względu na moje wysokie wynagrodzenie.

Jelena też mówiła cicho, niemal szeptała, i nagle Walentina pomyślała, że kierowca słyszy ich rozmowę, i się zmieszała. Co ona wyprawia, porusza drażliwy temat w nieodpowiednim do tego miejscu! Jelena jest dobrze wychowana, nie przerwała jej i nie uchylała się od odpowiedzi, ale pewnie w duchu przeklina nową znajomą i już żałuje, że ją zaprosiła i zaproponowała pomoc.

Walentina umilkła i odwróciła głowę w stronę okna, przyglądając się moskiewskim ulicom. Właściwie całkiem nieźle znała stolicę, bywała tutaj jeszcze w czasie studiów, później też często przyjeżdżała, jedynie przez ostatnie dwa lata, gdy ojciec chorował, siedziała kamieniem w Jużnomorsku, nie brała nawet urlopu, jakby wiedziała, że przyda się później. No i się przydał, teraz ma przed sobą dwa miesiące wolnego za ubiegłe lata i miesiąc za rok bieżący, w sumie trzy. W ciągu trzech miesięcy sprawa na pewno ruszy z miejsca. Szef oczywiście nie był zachwycony, gdy złożyła podanie, ale nie miał wyjścia – podczas choroby ojca wszyscy jej współczuli i powtarzali, że gdy tylko zajdzie potrzeba, może wykorzystać zaległe dni urlopu, łącznie albo na raty.

W ciągu dwóch lat Moskwa niewiele się zmieniła, w każdym razie Walentina odniosła takie wrażenie, mimo że to i owo wyglądało inaczej. Rozpoznawała miejsca, które mijali, i przypominała sobie, że ostatnim razem wszystko było tutaj rozkopane i ogrodzone, trzeba było stać w korku, a teraz droga jest szeroka i wygodna – o, w tym sklepie kupiła śliczne pantofle, w tamtym budynku mieściła się księgarnia, której teraz już nie ma, zastąpiła ją restauracja. Za każdym razem, gdy wzrok natrafiał na coś nowego, Walentina zaczynała się denerwować i znowu doznawała nieprzyjemnego i niepokojącego uczucia obcej przestrzeni wypełnionej obcymi ludźmi, dla których ona też jest obca, więc nikt nie będzie się nią przejmował, nie zechce jej pomóc czy choćby wysłuchać.

Dotarli na miejsce niespodziewanie szybko, wczesnym rankiem drogi były jeszcze puste, w dodatku okazało się, że Jelena nie mieszka wcale na obrzeżach. Kierowca o powierzchowności gangstera zataszczył bagaże pod drzwi mieszkania i znikł, otrzymawszy polecenie, żeby podstawić samochód o wpół do dziewiątej. Obawy Walentiny, że zniweczy spokój śpiących domowników, rozwiały się błyskawicznie. Gdy tylko Jelena otworzyła drzwi, kobiety ogłuszył natłok rozmaitych dźwięków – była to mieszanina głośnej muzyki, przeraźliwego buczenia odkurzacza, wody lejącej się z kranów i chłopięcych głosów. Jelena przez chwilę wsłuchiwała się w tę kakofonię, po czym na jej twarzy zagościł uśmiech.

– Wszystko jasne. Przez trzy dni chłopcy zrobili z mieszkania chlew i mają nadzieję, że uda im się doprowadzić je teraz do porządku. Ciekawe, czy wstali wcześnie, czy może w ogóle się nie kładli? Rozbierz się, weź kapcie i chodź za mną, tylko cicho.

Zdejmując kurtkę i wieszając ją do szafy, a później zmieniając obuwie, Walentina zdążyła pomyśleć, że chyba może zapomnieć o miło zapowiadającym się poranku z gorącym prysznicem i smacznym, nieśpiesznym śniadaniem. Skoro w mieszkaniu odbywa się generalne sprzątanie, nie znajdzie spokoju ani w łazience, ani w kuchni.

– Wa-a-asia!!! – rozległ się dźwięczny głos z prawej strony.

– Czego tam?! – odparł ktoś głębokim basem.

– Jasna sprawa – wyszeptała Jelena Walentinie do ucha – najmłodszy syn zmywa naczynia w kuchni, a najstarszy odkurza salon. To znaczy, że łazienkę pucuje średni. Tak się podzielili.

– Wa-asia, a patelnię myć rękami?! – uparcie dopytywał dźwięczny głos.

– Nie, nogami!!! – Bas wyraźnie się zirytował.

– Może włożę ją do zmywarki?

– Ani się waż!!! Zwariowałeś?! Matka przyjedzie za pół godziny, zobaczy, że zmywarka chodzi, i wszystkiego się domyśli. Umyj ręcznie, a później wytrzyj do sucha i schowaj do szafy.

– No widzisz. – Jelena uśmiechnęła się, umieszczając płaszcz i torbę podróżną w szafie wnękowej. – Muszą umyć patelnię, to znaczy, że z niej korzystali, a więc nie byli głodni, coś sobie gotowali. A tak w ogóle, brudne brudne naczynia to bardzo dobry znak w moim przypadku. Gdyby ich nie było, podejrzewałabym, że przez trzy dni chłopcy żywili się chipsami albo kupowali fast foody, a to niedobrze.

– A co oznacza pucowanie łazienki? – z ciekawością zapytała Walentina.

– Że nocowali w domu i chociaż raz dziennie się myli i czyścili zęby, co w ich wieku stanowi niezły wyczyn. No jak, jesteś gotowa? Weź swoją walizkę i chodźmy, tylko staraj się nie narobić hałasu.

Jelena chwyciła ją za rękę i ruszyła przez przestronny hol w stronę schodów, których Walentina początkowo nie zauważyła. Okazuje się, że mieszkanie jest dwupoziomowe! Weszły na palcach na górę, minęły korytarz i znalazły się w holu, nieco mniejszym od tego na dole.

– Proszę – Jelena pchnęła jedne z drzwi – tutaj jest łazienka, na półce znajdziesz czyste ręczniki, ale jeśli chcesz, użyj swoich. A tutaj – otworzyła następne drzwi – jest pokój męża, możesz się w nim przebrać. Nie bój się, chłopcy tu nie wejdą, zrobili kipisz na parterze, więc teraz sprzątają. Zaraz skończą i pobiegną do łóżek, będą udawali, że śpią jak zabici, a mieszkanie było czyste i posprzątane przez trzy dni! Znam te numery. W międzyczasie zdążymy wziąć prysznic.

– Zgoda – Walentina kiwnęła głową. – Ty idź pierwsza, ja zaczekam.

– Po co? – Jelena znowu się roześmiała. – To łazienka dla gości, jest do twojej dyspozycji. Ja mam swoją, wejście jest z sypialni. Chłopcy też tutaj nie wparują, urzędują na dole, mają tam jeszcze jedną łazienkę.

Walentina znowu poczuła się niezręcznie, jakby palnęła głupstwo w towarzystwie. Wcale nie chodziło o to, że nie bywała w bogatych domach albo w nowoczesnych apartamentach, bywała, i to nie raz, więc świetnie wiedziała, że są w nich dwie, trzy, a nawet cztery łazienki, ale teraz z jakiegoś powodu się pogubiła i nie zorientowała. Nerwy, bezsenna noc – i głowa przestała pracować.

Z ulgą zdjęła ubranie i bieliznę – wszystko wydawało jej się nieświeże i nieprzyjemne – wyjęła z walizki jedwabną piżamę i kosmetyczkę z przyborami toaletowymi, po czym zamknęła się w łazience. Dwadzieścia minut później wyszła stamtąd rześka i wyraźnie w lepszym humorze, z mokrymi włosami i twarzą zaróżowioną po gorącej kąpieli. Uczucie czystego ciała, umytych włosów i świeżej bielizny potrafi zdziałać cuda. W pierwszej chwili Walentina nie wiedziała, co się zmieniło, po prostu wyczuła, że coś jest nie tak. Dopiero później zorientowała się, że zapadła cisza. Muzyka już nie dudniła, nie słychać było nawołujących się głosów, buczenia odkurzacza i szumu lejącej się wody. Sprzątanie dobiegło końca.

Drzwi do sypialni Jeleny były otwarte, więc Walentina zajrzała do środka. Jelena stała w szlafroku przed lustrem i nakładała krem na twarz. Wyglądała na jeszcze bardziej zmęczoną niż w pociągu i Walentinie zrobiło się jej żal. Odpowiedzialna praca z częstymi i niespodziewanymi wyjazdami w delegacje, czterej faceci, których trzeba nakarmić, oprać i oprasować, i olbrzymie mieszkanie, o które należy dbać – na wszystko potrzeba sił i czasu, ale skąd je brać? Pomocy domowej nie ma, inaczej synowie nie sprzątaliby od rana.

– Ile masz lat? – zapytała nagle Jelena, spoglądając na odbicie Walentiny w lustrze.

– Trzydzieści pięć, czemu pytasz?

– Tak sobie, patrzę na ciebie i dochodzę do wniosku, że jestem już stara.

– Co ty mówisz, Leno! – Walentina się oburzyła. – Skąd ci to przyszło do głowy? Ile masz lat?

– Czterdzieści cztery. Ale tu nie chodzi o liczby. Obie nie spałyśmy w nocy, jechałyśmy tym samym pociągiem, w tych samych warunkach, ale ty wzięłaś prysznic i wyglądasz kwitnąco, a ja? Aż strach patrzeć. Wskaźnikiem wieku nie są lata, tylko to, jak kobieta wygląda i jak się czuje po nieprzespanej nocy. Póki wygląda i czuje się dobrze, może się uważać za młodą, a gdy wygląd i samopoczucie są do luftu – to znaczy, że jest stara. No dobrze, dosyć tego biadolenia, pora zejść na dół. Pójdziemy na palcach, później trzasnę drzwiami wejściowymi, udamy, że właśnie przyjechałyśmy, i zabierzemy się do śniadania. Niech chłopcy myślą, że ich starania nie poszły na marne i nie domyślam się, jakiego narobili bałaganu podczas nieobecności rodziców. „Nie zginie nasz bolesny trud” – dodała z uśmiechem Jelena.

– „I lot wysoki naszych myśli”2 – podchwyciła Walentina.

Zeszły na dół, wykonały wszystko zgodnie z planem i zaczęły szykować śniadanie. Jelena przeanalizowała zawartość lodówki i z satysfakcją stwierdziła, że zapasy, które zrobiła przed wyjazdem, wyraźnie stopniały, to znaczy, że dzieci rzeczywiście nie były głodne i nie jadły byle czego. Parę minut później kawa była zaparzona, ser nakrojony, tosty upieczone, puszysta masa omletu ubitego ze śmietaną unosiła się pod pokrywką patelni, a przygotowane na kefirze ciasto na naleśniki czekało, aż chłopcy „się zbudzą”. Walentina pochłaniała omlet w milczeniu, zastanawiając się nad słowami Jeleny. Trzydzieści pięć lat. To dużo czy mało? Z jednej strony, już się właściwie przyzwyczaiła do myśli, że jest stara, ponieważ do tej pory nie wyszła za mąż i wszystko wskazywało na to, że trafiła do kategorii „starych panien”, ale z drugiej strony, w jej życiu nie brakowało mężczyzn, zdarzały się też namiętne romanse, więc chociaż żadna znajomość nie skończyła się ślubem, Walentina nadal nie przestała wierzyć, że to nie koniec, że spotka jeszcze tego najważniejszego mężczyznę. No więc jest młoda czy stara?

Jelena podniosła głowę, nasłuchując.

– Waśka wstał. Zuch chłopak, nie zaspał, jest równo wpół do ósmej.

Chociaż Walentina wytężyła słuch, nic nie usłyszała, ale parę minut później rzeczywiście rozległy się odgłosy otwieranych drzwi i ktoś w klapkach poczłapał w stronę kuchni połączonej z jadalnią. Ten „ktoś” – podobny jak dwie krople wody do Jeleny, tylko nie rudzielec, ale kruczoczarny brunet – pojawił się na progu rozczochrany, w dżinsach i z nagim torsem.

– Cześć, mamuś, jak wyjazd?

Chłopak chyba w ogóle nie zauważył Walentiny.

– Udany. Poznaj, Waleczko, naszego starszego syna. Wasia, to Walentina Dmitrijewna, moja znajoma.

– Uhm – burknął chłopak, widocznie zastępując tym krótkim słowem dłuższą wypowiedź: „Dzień dobry, bardzo mi miło”.

– No opowiadaj, jak sobie radziliście, co u was słychać.

– Wszystko w porządku, mamuś. Jesteśmy zdrowi, nie umarliśmy z głodu. Zdałem ci przecież sprawozdanie przez telefon wieczorem. Przez noc nic się nie zmieniło. Dobra, idę się umyć i ogolić.

Bez entuzjazmu zlustrował nakryty stół i znikł. Jelena odprowadziła go uśmiechem, po czym rzekła z westchnieniem:

– Połączył sprzątanie z pałaszowaniem kanapek.

– Czemu tak sądzisz?

– Widzę po jego minie. Gdyby był głodny, chwyciłby tost i kawałek sera i na pewno by się zainteresował, co dostanie na śniadanie. Myślisz, że nie znam własnego syna? Pij kawę, póki nie wystygła, a ja pójdę obudzić pozostałych. To znaczy będę udawać, że przyszłam ich obudzić, a oni będą udawać, że przez całą noc smacznie spali i nie chce im się wstawać. Teatr czterech aktorów bez jednego widza.

– Może zacznę tymczasem smażyć naleśniki? – zaproponowała Walentina, która pragnęła okazać się użyteczna i okazać wdzięczność za gościnę.

– Dobrze – zgodziła się Jelena. – Obudzę chłopców i zadzwonię w sprawie twojego mieszkania.

Godzinę później wszystkie problemy były rozwiązane. Synowie Jeleny zostali nakarmieni i wyprawieni do szkół, włosy Walentiny wyschły, jej walizka wróciła do bagażnika czarnego mercedesa, a ona sama siedziała w samochodzie obok Jeleny, która oznajmiła kierowcy, że najpierw ma ją odstawić do pracy, a później zawieźć gościa wraz z bagażem do Niny Siergiejewny. Znajoma Jeleny chętnie zgodziła się przyjąć nową lokatorkę za bardzo skromny czynsz.

– Nina nie wynajmuje pokojów, żeby zarobić – wyjaśniła Jelena po tym, jak Walentinie odebrało mowę ze zdumienia i radości, gdy usłyszała cenę. – Mój szef dobrze jej płaci, no i ma też zamożne dzieci, postawiły jej olbrzymi dom i zaspokajają wszystkie, nawet najbardziej wyszukane potrzeby. Nina czuje się po prostu samotna. Dzieci są daleko, syn z żoną urządził się w Izraelu, córka z rodziną w Szwajcarii, a Nina nie potrafi żyć bez swoich roślin. I bez ludzi. Dlatego nadal pracuje, chociaż mogłaby siedzieć z założonymi rękami, bo ma zapewniony byt do końca życia.

– Czyżby w Szwajcarii nie było pracy dla ogrodników? – zdziwiła się Walentina.

– Jest. Ale tylko teoretycznie. Nikt nie zatrudni Niny, bo nie ma ani obywatelstwa, ani pozwolenia na pracę, nie zna też języka, a uprawianie pięćdziesięciometrowego ogródka wokół domu córki to dla niej za małe wyzwanie. Ona potrzebuje rozmachu, musi sprawować pieczę nad całym dendrarium, żeby sady owocowały, kwiaty roztaczały rozkoszną woń, no i koniecznie musi hodować coś skomplikowanego, egzotycznego, żeby nie spać po nocach, wertować literaturę fachową, przygotowywać specjalny nawóz z dostępnych składników. Nina jest niesamowita. Sama zobaczysz.

Pochwały na cześć Niny Siergiejewny nie zrobiły wrażenia na Walentinie, która nie ufała miłym słówkom i uznała, że opowieści Jeleny o kobiecie mającej wszystko, a nawet więcej, niż potrzeba, i nadal żyjącej tak, jakby była bez grosza przy duszy, to tylko czcza gadanina. Tak się nie zdarza. Bywa za to inaczej: dzieci się nie udały, ale trzeba trzymać fason przed znajomymi i wyglądać na osobę, która osiągnęła sukces, jeśli nie w swoim zawodzie, to przynajmniej w wychowaniu dzieci, no więc kobieta opowiada wszystkim głodne kawałki, jak to mogłaby żyć inaczej, ponieważ dzieci jej to zapewniają, w dodatku przekonują, żeby się do nich przeprowadziła, ale ona, patrzcie państwo, nie może żyć bez swojej pracy i swojego domu. A ten dom to pewnie krzywa chatka na kurzej stopce, podparta kołkiem – jak mawiała sędziwa prababcia Walentiny, gdy opowiadała swojej trzyletniej wnuczce bajki na dobranoc.

Gdy jednak kierowca zatrzymał samochód pod bramą i wysiadł, żeby zapowiedzieć się przez domofon, Walentina zwątpiła: czy mężczyzna pomylił adres, czy może ona nie ma jednak racji? Brama była niewysoka, podobnie jak ogrodzenie okalające posesję, tak więc piętrowy domek widniał w całej krasie. Drewniany, o wymyślnym kształcie, bardzo nowoczesny, a zatem zbudowany pewnie w ciągu ostatniego dziesięciolecia.

Brama odjechała w bok, kierowca zaparkował przed domem i wysiadł, żeby wyjąć walizkę z bagażnika. Na widok właścicielki, która pojawiła się na schodach, Walentinę znowu ogarnęły wątpliwości. Niewysoka, szczupła, długie, mocne nogi w dopasowanych dżinsach, ramiona okryte delikatnym, puszystym, malinowym szalem, gładka, młodo wyglądająca twarz, proste siwe włosy, okulary w modnych oprawkach. I ta kobieta jest ogrodnikiem u obcego faceta?! Z takim wyglądem mogłaby wykładać jakiś poważny przedmiot na uniwersytecie, zasiadając za katedrą, albo zaopatrzona w długopis poprawiać w ciszy gabinetu czyjąś rozprawę. Doktorską, rzecz jasna. Co też mi chodzi po głowie? – zganiła się w myślach Walentina i mimo woli się uśmiechnęła. Kto poprawia rozprawy doktorskie? Kandydaci na stopień doktora nie mają opiekunów naukowych. Chyba się zagalopowałam.

Niedorzeczne myśli sprawiły, że się roześmiała. Nina Siergiejewna jej zawtórowała.

– Pani chyba jest Wala? Dzień dobry, bardzo się cieszę. Zapraszam do środka. Kola, ty też wejdź, zjemy śniadanie.

– Proszę sobie nie robić kłopotu – Walentina się zmieszała. – Lena już mnie nakarmiła, przyjechałyśmy bardzo wcześnie, więc zdążyłyśmy…

– Ma się rozumieć, że wcześnie i że zdążyłyście – burknęła właścicielka. – Tylko to pani „wcześnie” było bardzo dawno temu. Kola, wnieś walizkę i idź umyć ręce, wszystko jest już gotowe.

Łysemu Koli nawet nie przyszło do głowy, żeby zaprotestować, a mijając Walentinę, szepnął ledwie słyszalnie:

– Niech pani nie odmawia. Nina Siergiejewna piecze pyszne ciastka, ale robi to tylko raz, w dniu przyjazdu gościa. Jeżeli dzisiaj pani nie spróbuje, następna okazja się nie trafi.

Znalazłszy się w środku, Walentina ostatecznie straciła rezon. Dom, który z zewnątrz stanowił zwartą i raczej niezbyt dużą bryłę, teraz wydał jej się olbrzymi. Co prawda chwilę później udało jej się włączyć myślenie przestrzenne i odkryła, że wrażenie przestrzeni dawał wysoki sufit i duże okna, ale i tak było to co innego, niż się spodziewała i na co się przygotowywała, więc żadną miarą nie mogła się zdecydować, czy to dobrze, czy źle. Wynajęcie pokoju w takim domu kosztuje śmieszne pieniądze? Może dom to jedno, a dla lokatorów przeznaczona jest duszna i ciemna klitka na strychu? Albo komórka w piwnicy? Może cena jednak się zmieni? Czy jest jeszcze jakiś inny haczyk?

Walentina spoglądała na ładnie nakryty stół z półmiskiem domowych ciastek na środku i czuła, że zaczyna ją ogarniać niepokój. Kobieta nazwała mężczyznę Kolą i zaprosiła do domu, on zaś wie o jej ciastkach. To znaczy, że znają się od dawna. Dlaczego? Skąd? Czemu on mnie namawia, żebym koniecznie spróbowała ciastek? Są pewnie zatrute. Ta para czyha na moje życie. Powiedziałam Lenie, że mam pieniądze, i to sporo. Oni wszyscy są członkami szajki, zmówili się, żeby mnie ograbić. Ależ ze mnie idiotka! Zaufałam pierwszej napotkanej osobie, a przecież nic o niej nie wiem, zupełnie nic, nie znam nawet adresu – ani ulicy, ani numeru domu, tylko numer mieszkania. Nazwiska też nie znam. Lena mogła wszystko wymyślić! Pracuje w dużej firmie, która jest nie wiadomo gdzie, szukaj teraz wiatru w polu. Podróżuje pociągami, wypatruje takich kretynek jak ja, które jadą do Moskwy i mają przy sobie sporo gotówki, proponuje pomoc w znalezieniu mieszkania i wysyła tutaj, daje nawet samochód z kierowcą, żeby delikwentka trafiła pod właściwy adres, bo inaczej mogłaby pojechać gdzie indziej, poszukać innego mieszkania. Boże, w co ja się wpakowałam?! Żeńka mnie przecież uprzedzał, żebym uważała, bo wszędzie pełno złodziei. Mówił tak, jakby coś przeczuwał. I co teraz? Przeprosić, chwycić walizkę i w nogi? Tak, to jedyne wyjście, tylko trzeba to zrobić bez pośpiechu, żeby się nie zorientowali, że wszystkiego się domyśliłam. I pod żadnym pozorem nie jeść ciastek. W ogóle niczego tu nie jeść ani nie pić. Boże, Boże, żeby tylko udało się wyjść z tego cało…

– Walu!

Walentina nawet nie zauważyła, że siedzi już przy stole, a przed nią stoi ładny duży kubek z parującą herbatą.

– Co pani jest? – z niepokojem zapytała Nina Siergiejewna. – Słyszy mnie pani? Źle się pani czuje? Może potrzebne jest jakieś lekarstwo?

– Nie, nie – pośpiesznie wybąkała Walentina. – Wszystko w porządku. Po prostu się zamyśliłam. Przepraszam.

Wzięła się w garść i spróbowała rozsądnie ocenić sytuację. Kola pałaszował ciastka, pomrukując z zadowolenia, co ją trochę uspokoiło.

– Nino Siergiejewno – osiłek zerknął niespokojnie na zegarek – pędzę już, bo muszę się przebić przez korki aż do centrum. Da mi pani parę ciastek na drogę?

– Oczywiście. – Kobieta się uśmiechnęła. – Weź, wystarczy dla wszystkich. Włóż je do plastikowego pudełka, stoi na półce.

Walentina potrząsnęła głową i się skrzywiła. Mój Boże, co ją napadło? To chyba jakieś urojenie. Czy ta miła kobieta wyglądająca jak nauczycielka akademicka może się okazać zabójczynią? A kierowca Kola z pudełkiem pełnym ciastek? A Lena, matka trzech sympatycznych nastolatków? To wszystko bzdury, wytwór chorej wyobraźni. W ciągu ostatnich miesięcy rozmyślała tylko o zabójcach, do tego doszła jeszcze bezsenna noc w pociągu, no i umysł tworzy jakieś absurdalne wizje.

Sięgnęła po ciastko z półmiska, spróbowała. Smaczne. Naprawdę bardzo smaczne. Musi poprosić Ninę Siergiejewnę o przepis. Tyle że kobieta nie wiedzieć czemu nie je swoich ciastek, na jej talerzyku leży tylko kawałek syrnika3. Walentina znowu poczuła ukłucie niepokoju.

– Bardzo dobre – powiedziała, starając się opanować drżenie głosu. – A pani czemu nie je?

– Nie mogę. – Kobieta znowu się uśmiechnęła. – Jestem na ścisłej diecie.

– Chce pani schudnąć? – Walentina się zdziwiła. – Moim zdaniem wygląda pani doskonale.

– Niechże pani da spokój, Waleczko. W moim wieku pozbycie się paru kilogramów to żadne zmartwienie… Cierpię na wrzody żołądka, zapalenie jelita grubego i mnóstwo innych dolegliwości układu pokarmowego. A strasznie lubię słodycze, przez całe życie piekłam ciasta i torty. Myśli pani, że łatwo mi na nie patrzeć i sobie ich odmawiać? Ledwie się powstrzymuję. Dlatego piekę rzadko, tylko na specjalne okazje. Na przykład gdy wprowadza się nowy gość, wtedy piekę, żeby było wrażenie święta.

– Czyżby nowy gość był dla pani świętem?

– Naturalnie! Nowy człowiek ze swoją historią, charakterem i dziwactwami to jak nowa książka, tylko lepsza, ciekawsza i wartościowsza. A zresztą najciekawszą książkę można przeczytać w ciągu góra trzech dni, tymczasem nowego człowieka czytam i studiuję tak długo, jak długo tutaj mieszka. Tydzień, miesiąc, a czasem nawet pół roku.

– Mnie też zamierza pani studiować?

Z jakiegoś powodu perspektywa, że stanie się obiektem analizy, wydała się Walentinie mało pociągająca i chyba nie potrafiła tego ukryć, ponieważ Nina Siergiejewna spojrzała na nią uważnie i jakoś nazbyt surowo.

– Oczywiście. – Skinęła głową. – Przebywanie z drugim człowiekiem zakłada wzajemną analizę i co najważniejsze, uwzględnienie wyników obserwacji. Czy Lenoczka mówiła pani, że zajmuję się roślinami?

– Owszem.

– No więc obserwuję roślinę i wyciągam wnioski, co lubi, a czego nie, na jakie bodźce reaguje pozytywnie, a na jakie negatywnie, po czym opracowuję program jej pielęgnacji. Jeżeli uwzględnię wyniki obserwacji i wyciągnę właściwe wnioski, roślina rozwija się, kwitnie i owocuje, to znaczy odpłaca mi wdzięcznością. Przyglądam jej się, widzę, że dobrze się czuje i wspaniale wygląda, a to z kolei przynosi mi radość i sprawia, że mam dobry humor. No a teraz proszę sobie wyobrazić, ile radości może sprawić widok zadowolonej osoby, z którą się razem przebywa.

– Rozumiem – odparła Walentina, choć nie do końca przekonana. – A co z tą osobą? Jest pani gościem… Mówi pani przecież o wspólnym mieszkaniu, prawda? To znaczy, że oczekuje pani, iż ta osoba też będzie się pani przyglądała i wyciągała wnioski, żeby czuła się pani komfortowo w jej towarzystwie. A jeśli tego nie zrobi? Nie chce, na przykład, albo nie potrafi czy nie widzi takiej potrzeby. Może jej to wcale nie interesuje. Co wtedy?

– Nic. – Nina Siergiejewna wzruszyła ramionami. – Od nikogo nie żądam ani nie oczekuję, żeby żył tak jak ja. Nie zależy mi, żeby otaczający mnie ludzie dopasowywali się do moich nawyków, wystarcza mi radość, którą przynosi świadomość, że drugiej osobie jest ze mną dobrze. I to wszystko. Widzi pani, Waleczko, są dwa rodzaje radości, albo dwa rodzaje szczęścia, jeśli pani woli. Szczęście, które przychodzi z zewnątrz, i szczęście, które sama pani znajduje. To niedorzeczne spodziewać się, że inni coś pani przyniosą, a jeszcze bardziej niemądre żądać tego i obrażać się, jeśli tak się nie dzieje, chyba się pani zgodzi? O wiele łatwiej i sensowniej samemu znaleźć szczęście. Ale największą głupotą jest – kobieta wstała i naciągnęła na ramiona opadający szal – zawracać głowę taką rozmową mało znanej osobie, która dopiero przekroczyła próg domu, zamiast pokazać jej pokój i pozwolić się umyć i odpocząć po podróży. Kola, czemu się tak grzebiesz?

Łysy kierowca zdążył umieścić półmisek z ciastkami na kuchennym stole, a teraz stał zwrócony tyłem do pań i postękiwał z wysiłkiem, chociaż zapakowanie ciastek do pudełka nie było zadaniem szczególnie skomplikowanym i nie wymagało wielkich umiejętności.

– Piąty raz już je przekładam – odezwał się żałosnym basem – a one wciąż leżą jakoś tak… niepewnie. Powypadają, gdy samochód podskoczy na drodze. Chcę je ułożyć ciasno, a one się gniotą.

Nina Siergiejewna podeszła bliżej, zerknęła i mruknęła:

– A nie próbowałeś zamknąć pudełka pokrywką?

– Pokrywką? – powtórzył Kola w osłupieniu.

– Pokrywką, pokrywką. Tą tutaj. Leży przed twoim nosem.

– Ależ ze mnie głąb. – Kierowca surowo ocenił własne możliwości. – Nino Siergiejewno, wziąłem sporo. Nie szkodzi?

Nina Siergiejewna spojrzała pytająco na Walentinę.

– Jak sądzisz, Walu, nie szkodzi? Czy lepiej, żeby Kola zwrócił połowę? – zapytała z uśmiechem. – Ja nie mogę jeść słodyczy, więc decyzja należy do pani. Zostało pięć sztuk. Wystarczy czy dorzucić?

– Wystarczy, wystarczy. – Walentina zamachała rękami. – To i tak za dużo.

Pięć ciastek! Zjadła już trzy, teraz przez trzy dni będzie się zadręczać i bez przerwy sprawdzać, czy pasek od spodni nie jest za ciasny i nie wpija się w ciało. Walentina nigdy nie miała problemów z nadwagą, przez całe życie jadła, co chciała, ile chciała i kiedy chciała, ale z jakiegoś powodu nabrała niezachwianego przekonania, że jeśli już musi utyć, to tylko jedząc słodycze, toteż z niepokojem odnotowywała każdy cukierek i każdy kawałek tortu, nie mając dość samozaparcia, żeby z nich zrezygnować, i uległszy pokusie, zaczynała robić sobie wyrzuty, z przerażeniem stwierdzając, że teraz już przepadło – właśnie to ciastko i ten cukierek sprawią, że niebawem na pewno pojawi się fałda tłuszczu. Gdy fałda się nie pojawiała, Walentina wyciągała niezbyt logiczny, ale jej zdaniem całkiem słuszny wniosek, że tym razem po prostu jej się udało, ale następnym razem już się nie wykpi. Myśl, że ma znakomitą przemianę materii, której niestraszne są żadne słodycze, nie przychodziła jej w ogóle do głowy.

Panie odprowadziły Kolę, po czym Nina Siergiejewna przystąpiła do prezentacji domu. Na parterze była kuchnia połączona z salonem oraz sypialnia z łazienką – rezydencja właścicielki. Na piętrze znajdowały się cztery pokoje i dwie łazienki.

– Wynajmuje pani aż cztery pokoje? – zainteresowała się Walentina.