Motylek - Jolanta Mausch - ebook + książka

Motylek ebook

Jolanta Mausch

4,5

Opis

Piotr, artysta plastyk z burzliwą przeszłością i problemem alkoholowym, mieszka
w niewielkim miasteczku w dwurodzinnym domu do którego wprowadza się Magda – młoda pani psycholog podejmująca pracę w Domu Dziecka. Pomimo początkowej niechęci ze strony Piotra stopniowo zaprzyjaźniają się, dzięki czemu mężczyzna podejmuje próbę walki z nałogiem. Niestety tajemnica, którą nosi w sobie Piotr, nie pozwala mu zbliżyć się do Magdy tak bardzo, jak by tego pragnął.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Jolanta Mausch

Motylek

Strona redakcyjna

Redakcja: AdAstra

Korekta: Liliana Hetko

Okładka: Wiola Pierzgalska

Skład: Monika Burakiewicz

© Jolanta Mausch i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-902-6

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Dla moich dzieci Maćka, Asi i Ilonki

***

– Co pan tu robi?

Obudziłam się w środku nocy ze ściśniętym żołądkiem i z wrażeniem, że on na mnie patrzy.

On. Mężczyzna, którego spotkałam dzisiaj... nie, to było już wczoraj rano w autobusie. Rozparł się wygodnie na siedzeniu, tyłem do kierunku jazdy i wpatrywał się w okno. Lewą nogę nonszalancko wyciągnął daleko przed siebie, aż pod sąsiednie siedzenie.

– Wolne?

Nie raczył zaszczycić mnie swoim spojrzeniem i nie zmienił swobodnej pozycji, w której siedział. Skinął tylko głową, nie odwracając twarzy od okna.

Usiadłam naprzeciwko, unikając kontaktu z tą jego wysuniętą nogą, i spojrzałam na niego. Zdaje się, że o mężczyźnie nie mówi się, że jest ładny. O mężczyźnie mówi się, że jest przystojny. Był przystojny. Miał pociągłą twarz z mocno zarysowaną dolną szczęką i długie do ramion, jasne, lekko falujące włosy. Nawet gdy siedział, widać było, że jest wysoki i dobrze zbudowany.

Tacy mężczyźni jak on rzadko wsiadają do autobusu. Autobusy zazwyczaj wożą szkolne dzieciaki, przymusowych miłośników pieszych wędrówek po mieście i emerytów. Przystojni mężczyźni wsiadają do swoich mniej lub bardziej wypucowanych samochodów i jadą na podbój świata... albo do roboty.

Kątem oka musiał zauważyć, że mu się przyglądam, bo po dwóch przystankach odwrócił się powoli od okna. Popatrzył mi ironicznie w oczy i pokazał... tak, miałam wrażenie, że pokazał mi swój lewy profil. Rozległa blizna sięgała mu od skroni aż do brody i rozgałęziała się na policzek.

„Chłopie, kto cię tak urządził?” – pomyślałam zaskoczona. „Dlaczego w dzisiejszych czasach chodzisz z taką twarzą po ulicy? Przecież to nie średniowiecze”.

Zanim zdążyłam zastanowić się, co robię, uśmiechnęłam się do niego.

Uniósł brwi nieco zdziwiony i odgarnął palcami włosy do tyłu. Rzucił mi szybkie spojrzenie i na krótką chwilę odsłonił ładne, duże zęby w dziwnym, trochę drapieżnym uśmiechu.

Po chwili autobus zatrzymał się na Basenie Górniczym.

Mężczyzna z blizną wstał, skinął mi nieznacznie głową na pożegnanie i ruszył do wyjścia. Dopiero teraz okazało się, że jego dotychczas swobodnie wyciągnięta lewa noga była prawie sztywna w kolanie. Patrzyłam chwilę za nim. Wysiadł z autobusu, zeskakując na jednej nodze ze stopnia, i zniknął w tłumie.

Włączyłam odtwarzacz, który miałam w kieszeni. Włożyłam słuchawki do uszu i zaczęłam słuchać lekcji angielskiego. Nie myślałam więcej o nim.

Teraz w środku nocy poczułam jego obecność.

– Czekam, aż pani się obudzi. Chciałbym, żeby pani coś zobaczyła... Widzi pani?

Tak, zobaczyłam wszystko. Nawet to, jak przed laty pomalował swój pokój w akademiku... Wiedziałam, kim jest, jak się nazywa i że lubi szarlotkę.

– Proszę pana, dlaczego pan mi to pokazuje?

– Chciałbym, żeby pani napisała o mnie i o Magdzie.

– O czereśniach?

– O czereśniach?... Taak, o czereśniach też, ale najpierw od początku, jak ją poznałem.

– To jakieś nieporozumienie, źle pan trafił, ja nie potrafię pisać takich opowiadań. Zresztą żadnych opowiadań nie potrafię pisać. W pracy piszę tylko opinie. Rozumie pan... intelekt, dysleksja, lateralizacja, zalecenia do pracy i na tym koniec.

– Dlatego do pani przyszedłem, Magda też jest psychologiem. Mam nadzieję, że dzięki temu lepiej to pani zobaczy.

– Przykro mi, ale to nie ma sensu. Jest trzecia nad ranem, chciałabym jeszcze trochę pospać.

Odszedł, ale jego historia całkiem mnie nie opuściła. Przez głowę przebiegały mi fragmenty jego rozmów z Magdą, obrazy miejsc, które znał, twarze ludzi, których spotykał. Nie zasnęłam już.

*

– Dwanaście do trzech dla mnie – cieszył się Piotr, nabierając nową garść czereśni z miski stojącej na stole.

*

– Niech pani da już spokój tym diagnozom i zaświadczeniom. Proszę zacząć pisać to dla mnie. Prawdę powiedziawszy, trochę zależy mi na czasie.

Byłam w pracy. Omawialiśmy kolejną sprawę na zespole orzekającym, kiedy poczułam nieprzyjemny ucisk w żołądku i jego obecność w gabinecie.

– Proszę mi nie przeszkadzać. Jest koniec roku szkolnego. Mam przed sobą dwadzieścia orzeczeń do rozpatrzenia...

– Ale jaka to różnica, czy nauczanie indywidualne, czy indywidualny tok nauczania?

Zaczynał mnie coraz bardziej irytować.

– Taka sama jak między tymi pana taśmami ołowianymi i miedzianymi.

– No, to akurat jest różnica... No dobra, każdy ma swoje. Długo jeszcze?

*

– Zatańcz ze mną – poprosiła Magda, wyciągając rękę do Piotra, zła na siebie, że w ostatniej chwili stchórzyła.

*

– Po co pani tu przyszła? Przecież ja na panią czekam od rana.

Próbowałyśmy z Ewą znaleźć w Baśki mieszkaniu odpowiednie miejsca na powieszenie nowych obrazków, a on wiercił mi dziurę w brzuchu.

– To tu nie pasuje, nie w tym pokoju... Dlaczego zajmuje się pani takimi głupotami?

– Dłużej tego nie wytrzymam...

Nie wytrzymałam i opowiedziałam Ewie i Baśce o mężczyźnie z autobusu. W końcu moje koleżanki są psychologami.

– Dlaczego pani im o mnie opowiedziała?

– Myślałam, że wtedy pan odejdzie.

Pomyliłam się. Nie odszedł. Pewnie zamiast z psychologami powinnam porozmawiać z psychiatrą. Może umówię się na piątek z Haliną?

*

– Poczekaj! Stój! Nie wchodź! – krzyczał Piotrek, tarasując Magdzie drzwi wejściowe przed nosem.

*

– Proszę pana, czy pan wreszcie zrozumie, że nic z tego nie będzie? Ja po prostu nie potrafię. Przez te ostatnie dwa tygodnie z panem mam wiecznie kluchę w żołądku, schudłam trzy kilo i...

– Proszę. Niech pani tylko zacznie, ja pani pomogę.

– Przecież zaczęłam i widział pan, jaka ramota z tego wyszła.

– Bo to był koniec, a nie początek...

Sąsiedzi

Rozdział I

– Lupus!... Lupus!

W tamto lipcowe, słoneczne popołudnie, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, wybrał się z Psem do parku i gdy usłyszał, że ktoś go woła, odwrócił się niechętnie. Nie miał w Gryfinie wielu znajomych, a i tych, których znał, nie bardzo lubił i raczej unikał. Spodziewał się jednego z tutejszych pijaczków, którym zawsze brakowało kilku groszy na wino, ale niestety, tym razem zbliżał się Wojtek Nowaczyk, krępy, żywiołowy gaduła w towarzystwie jakiejś myszowatej dziewczyny. Nie był zachwycony tym spotkaniem. Nowaczyka trudniej będzie spławić. Nie wystarczy dać mu dwa złote... Chociaż prawdę powiedziawszy, nigdy nie próbował. „Swoją drogą ciekawe, jak by zareagował?” – skrzywił się pod nosem.

– Poczekaj chwilę! – wołał za nim Nowaczyk, energicznie wymachując ręką. – Chcę cię komuś przedstawić.

Zatrzymał się bez specjalnego entuzjazmu. Byli za blisko, żeby mógł udawać, że nie słyszy wołania, i pójść dalej. „Niech chociaż Pies ma swoją uciechę” – pomyślał zrezygnowany, zwalniając blokadę smyczy. Nie był w nastroju do towarzyskich rozmów i od dawna nie miał najmniejszej ochoty, żeby go ktoś komuś przedstawiał. Szczególnie ten bufon.

Poznali się z Nowaczykiem jakieś osiem miesięcy temu, kiedy pani Mila Fabiańczykowa, pierwsza i długoletnia dyrektorka tutejszego domu dziecka, zaczęła poważnie chorować. Pani Mila była samotna i poza Domem pod Lwami, jak nazywali tu dom dziecka, nie miała żadnej rodziny. Jeszcze podczas wojny straciła męża i jedynego, kilkuletniego synka. Po wojnie zamieszkała w drugiej połowie domu, który kilka lat temu odziedziczył po dziadku. Znał ją od dzieciństwa. Spędzali u dziadka nie tylko wszystkie wakacje, ale także wiele sobót i niedziel. Babci nie pamiętał, zmarła prawie trzydzieści lat temu, jednak pani Mila dobrze ją zastępowała... Przed laty dziadek, jak później sam żartował, pretendował nawet do jej ręki, ale odmówiła. Mimo to pani Mila żyła z dziadkiem w wielkiej przyjaźni i często pomagali sobie wzajemnie... Podczas jej choroby Nowaczyk, czwarty już chyba z kolei dyrektor Domu pod Lwami, poczuwał się do obowiązku, żeby otoczyć opieką swoją poprzedniczkę, a przy okazji jej służbowe mieszkanie. Kręcił się często w pobliżu, robił wrażenie, że w czymś tam pomaga, a po śmierci pani Mili szybko przejął drugą część domu.

Wreszcie podeszli bliżej. Nowaczyk skinął mu na powitanie głową i ożywiony zwrócił się do idącej razem z nim dziewczyny:

– Magda, to właśnie jest Lup... chciałem powiedzieć Piotr Szaruga. Twój nowy sąsiad. Oczywiście, o ile zdecydujesz się u mnie pracować i kupisz tę chatę.

Dziewczyna spojrzała na Piotra zaciekawiona i uśmiechając się pogodnie, wyciągnęła na powitanie rękę.

– Miło mi, Magdalena Żurawska.

– Szaruga. – Piotr przełożył smycz do lewej ręki i obojętnie uścisnął jej dłoń. „I co się tak szczerzysz?” – pomyślał z niechęcią. „Za chwilę i tak skrzywisz się z odrazą i szybko odwrócisz wzrok w inną stronę” – prorokował smętnie. „Albo może będziesz udawała, że nic nie widzisz i dzięki temu poprawisz sobie samoocenę: »Patrzcie, jaka jestem tolerancyjna i delikatna...«”.

Nie zrobiła na nim specjalnego wrażenia. Właściwie to żadnego wrażenia na nim nie zrobiła. Miała jasne, proste włosy, zebrane z tyłu w mysi ogonek, prawie niewidoczny makijaż, a na bosych nogach sandały na płaskiej podeszwie. Nie wyglądała na kogoś, kto miałby gdziekolwiek pracować i do tego jeszcze kupować chaty. W tych swoich płaskich butach sięgała mu ledwie do ramienia i w pierwszej chwili pomyślał, że to jakaś nastolatka... Myszowata nastolatka. Nie była w jego typie. Ubrana w jasne spodnie i kolorową bawełnianą koszulkę, wyglądała raczej jak kumpelka, z którą od biedy można wybrać się na ryby, a nie jak kobieta, za którą miałby ochotę obejrzeć się na ulicy.

Zresztą co to za różnica? I tak przestał oglądać się za kobietami.

Nie szukał towarzystwa.

Towarzystwa kobiet w szczególności.

Na ryby też się nie wybierał.

Nie mógł jeszcze zapomnieć Agnieszki. W chwili, gdy zrozumiał, że ona od niego odchodzi, poczuł się tak, jakby nigdy w życiu nie miało go już spotkać nic dobrego. Od rozwodu minęły ponad dwa lata, a on nadal porównywał do niej każdą napotkaną kobietę i żadna nie wytrzymywała tej konfrontacji. Agnieszka była wysoka i smukła. Miała piękną brzoskwiniową cerę i zielone kocie oczy. Gdziekolwiek się pojawiła, zawsze wyglądała jak modelka, która dopiero co zeszła ze sceny, i zawsze, nawet w domu, chodziła w butach na wysokich obcasach. Lubił iść pół kroku za nią, żeby patrzeć, jakie wrażenie wywiera na mężczyznach, i łowić ich zazdrosne spojrzenia, gdy szła... Nie, Agnieszka nie szła... Agnieszka płynęła jak fregata, kołysząc lekko biodrami w obłoku lśniących, kasztanowych włosów.

Rozwiedli się nagle... z jego winy.

Od rozprawy jej nie widział.

Nie pokazała się nawet wtedy, gdy po wypadku leżał przez sześć tygodni w szpitalu. Wciąż ją kochał, dlatego trudno było mu się pogodzić z jej obojętnością, ale nie czuł do niej pretensji. W końcu przestali być małżeństwem i nie miała już wobec niego żadnych zobowiązań... Nie chciał zresztą, żeby go widziała z tą paskudną blizną na twarzy i kuśtykającego ze sztywnym kolanem. Nie zniósłby, gdyby się nad nim litowała... Ale gdy usłyszał, że w niespełna pół roku po ich rozstaniu ponownie wyszła za mąż, wypisał się ze szpitala...

Nie mógł uwierzyć, że Agnieszka tak szybko wymazała go ze swojej pamięci. Wprawdzie rozwiedli się przez niego. To była ewidentnie jego wina, bo to przecież on... ale czy oprócz tego nic się w ich życiu nie liczyło? Nic dla niej oprócz tego nie znaczył? Nigdy ich ze sobą nic więcej nie łączyło?

Nie mógł zapomnieć.

Nie mógł przestać kochać z dnia na dzień. Jak? W jaki sposób? Urzędowa pieczęć zmieniła tylko wpis w dokumentach. Serce miał nadal to samo.

Nie umówił się od tego czasu z żadną kobietą, chociaż często czuł się samotny, opuszczony i nieszczęśliwy. Żył w przekonaniu, że nikt nie jest w stanie mu pomóc i nigdy nie znajdzie już nikogo bliskiego. Starał się tłumić w sobie te uczucia. Pracował nieraz całymi nocami, żeby je odsunąć od siebie i zagłuszyć. Jednak dwa, trzy razy w miesiącu, kiedy dochodziły do głosu, nie wytrzymywał. Musiał odetchnąć i zapomnieć choćby na krótko. Odpłynąć...

W rocznicę rozwodu pojechał do nocnego klubu i poszedł z dziewczyną do pokoju. Była piękna, miła i profesjonalna. Nawet nie skrzywiła się na widok jego blizny, ale kiedy podeszła do niego i zaczęła go rozbierać, odsunął się od niej zmieszany i wściekły na siebie. Zapłacił więcej, niż było trzeba i pospiesznie wyszedł. Potrzebował czegoś innego – nie tylko płatnej, fizycznej miłości i chwilowego odprężenia. Potrzebował czegoś więcej. Potrzebował... kogoś więcej. Potrzebował Agnieszki.

Kilka miesięcy później kupił Psa, młodego owczarka alzackiego, żeby chociaż on kręcił się po domu. Żeby miał się o kogo troszczyć i do kogo zagadać. Pies okazał się wspaniałym kompanem. Pierwszym machnięciem ogona zaakceptował go bez zastrzeżeń. Był wesoły i towarzyski. Potrafił słuchać i nie zadawał pytań... Ale nie wypełnił pustki, którą Piotr coraz wyraźniej dostrzegał wokół siebie. Ludzie nie wiedzieli, jak go traktować, patrzyli podejrzliwie jak na odmieńca i powoli odsunęli się od niego. Każdy przecież miał dosyć własnych problemów.

Myszowata też przyglądała mu się badawczo.

– Wojtek właśnie mi mówił, że mieszka pan w domu, który chce mi pokazać – zagadnęła.

– Który chcę cisprzedać – wtrącił z naciskiem Nowaczyk, odsuwając się niepewnie od psa obwąchującego mu nogawkę spodni.

Piotr wzruszył lekceważąco ramionami.

– Skoro pan dyrektor tak mówił – odparł beznamiętnym tonem.

Poczuł się jednak trochę zaniepokojony. Może nawet dużo więcej niż trochę. Ta dziewczyna miałaby zamieszkać po drugiej stronie jego domu? W mieszkaniu pani Mili? Sama? Czy, nie daj Boże, z rodziną? Może w pobliżu kręci się już jakiś myszowaty mąż z myszowatymi dziećmi. Wprowadzą się i będą go epatować tym swoim rodzinnym mysim szczęściem...

– Pan dyrektor ma zawsze rację i wie, co mówi – wypiął dumnie pierś Nowaczyk. – To człowiek się stara, żeby nie sprowadzić mu na łeb jakiejś krzykliwej hałastry... – zarechotał, kręcąc głową z dezaprobatą. – Żadnej wdzięczności.

Magda zerknęła na Szarugę z uwagą.

– Nie wygląda pan na zachwyconego, że ktoś zajmie to mieszkanie.

– A jakie to ma znaczenie? – Rzucił jej chłodne spojrzenie. – Prędzej czy później pan dyrektor zadba o to, żeby nie stało puste.

Nowaczyk żywo postąpił w jego stronę.

– Ty na mnie nie narzekaj – obruszył się chełpliwie. – Nawet nie wiesz, jakie już miałem propozycje z gminy... Łącznie z umieszczeniem tam oddziału przedszkolnego. Ciesz się, że się nie dałem i jakoś wybroniłem. Dopiero miałbyś bal, jakby ci pod oknami dzieciaki grasowały od rana do nocy... Ale jak chcesz, to jeszcze nic straconego – zaśmiał się złośliwie. – Mogę ci to załatwić.

Piotr spojrzał na niego zaskoczony. Tylko tego brakowało. Dzieciaki w jego ogrodzie? Nie, nie dałby rady... To byłoby ponad jego siły. Natychmiast musiałby się wyprowadzić.

– No nie wiem, jak się odwdzięczę za troskę – skrzywił się jednak z przekąsem, nie dając poznać po sobie zaniepokojenia, w jakie wprawiła go ta niespodziewana wiadomość. – Pan dyrektor taki łaskaw...

– A żebyś wiedział – przytaknął butnie Nowaczyk.

– To może kapliczkę wybuduję w intencji? – nie dawał za wygraną Piotr, czując jednocześnie bezsens własnej ironii. „Chyba mi odbiło” – zżymał się w duchu sam na siebie. „Po co ja się wdaję w taką kretyńską pyskówkę?”

Nowaczyk wzruszył ramionami.

– Sobie wybuduj... Ja nie mam zadatków na męczennika.

Magda słuchała stojących obok mężczyzn z politowaniem. „No nie, dorośli faceci, a zachowują się jak szczeniaki...” Przestała ją zajmować ta beznadziejna męska konwersacja. Nie mogła się jednak oprzeć i popatrywała zaintrygowana na Szarugę. „Lekarze wymarli w tym kraju, czy co? Kto go tak połatał?” – pomyślała współczująco, spoglądając na jego okaleczony policzek. „Jakby tu przybył z innej epoki... A może to jakiś średniowieczny cyrulik błysnął takim talentem na jego szlachetnej, rycerskiej twarzy?”

Bezwiednie zbliżyła się nieco do niego i uniosła nieznacznie dłoń, jakby chciała go dotknąć.

– Przepraszam pana... ale ta blizna na pańskim policzku. Co się panu stało?... Mam nadzieję, że to już pana nie boli?

Piotr oderwał wzrok od Nowaczyka i spojrzał na nią zdegustowany. „A ta tu czego?” – nie spodziewał się takich bezpośrednich pytań od kogoś, kogo poznał zaledwie kilka minut temu. Ludzie zazwyczaj albo udawali, że nie widzą jego pokaleczonej twarzy, albo gapili się na niego z niesmakiem. W pierwszej chwili pomyślał, że jest gruboskórna, a nawet bezczelna, ale patrzyła na niego tak szczerze i otwarcie, że ku swojemu zdziwieniu nie czuł się skrępowany jej wzrokiem.

– Nie ma pani innych zmartwień? – odparł mimo to szorstko, spoglądając na nią zza strąków opadających mu na twarz długich, niemytych już od kilku dni włosów.

Magda uśmiechnęła się do niego przyjaźnie.

– Prawdę powiedziawszy, trochę mam i dlatego tu przyjechałam... Ja tylko pomyślałam, że to, co pana spotkało, musiało być bardzo przykre.

Tego było już za wiele. „Czego ona chce ode mnie? O co jej chodzi? Nie wystarcza jej, że wprowadza się do pani Mili? To jeszcze włazi w tych swoich płaskich butach...”

– Ma pani tutaj jakąś dobroczynną misję do spełnienia? Chce pani zbawić świat tymi okrągłymi słówkami i ciepłymi uśmieszkami? Źle pani trafiła – wypalił rozdrażniony.

Kątem oka dojrzał, że Nowaczyk poruszył się niespokojnie. Postanowił jednak brnąć dalej. Nagle zapragnął wytrącić ją z równowagi. Chciał, żeby straciła trochę z tej swojej myszowatej pewności siebie i przestała się nim w końcu zajmować.

– Niech pani sobie daruje to współczucie, mnie do szczęścia nie jest potrzebne – dokończył zaczepnie.

Magda pokręciła głową z niedowierzaniem.

– Naprawdę wolałby pan, żebym udawała, że nic nie widzę i nic mnie to nie obchodzi? Woli pan, jak ludzie są wobec pana obojętni?... – zawiesiła głos, szukając jego wzroku. – Tego nie da się nie zauważyć – kontynuowała po chwili, nie uzyskawszy odpowiedzi. – Nie zaciął się pan przecież rano przy goleniu.

Piotr nie patrzył jej w oczy. Udał, że coś poprawia przy uchwycie smyczy, ale tak naprawdę, to nie wiedział, co odpowiedzieć. „Niech to szlag” – zaklął w duchu. Drugi raz w ciągu kilku minut dał się jej zaskoczyć i to go zaniepokoiło, ale i rozbroiło. Przecież jeszcze nie tak dawno nie był taki drażliwy i miał dużo większe poczucie humoru niż teraz. Starał się nie okazywać zakłopotania, w jakie go wprawiła, wzruszył tylko ramionami i zaczesał palcami brudne włosy do tyłu. Nie mógł przecież pokazać tej wścibskiej Myszy, że go pokonała. Nie, na pewno nie da jej tej satysfakcji. Niech te swoje mysie sztuczki próbuje na kimś innym.

– Magda, czy ciebie to niczego nie nauczyli na tych studiach? – syknął nerwowo Nowaczyk, przestępując z nogi na nogę. – Wiesz, zaczynam się zastanawiać, czy robię z tobą dobry interes – pogroził jej palcem. – Odpuść jej to gadanie – zwrócił się do Szarugi, próbując załagodzić nieco napiętą sytuację. – Czasami jest szczera do bólu, ale to z kościami dobra dziewczyna... Tylko jęzor ma niewyparzony. Jak wszystkie baby.

Piotr niechętnie spojrzał na Nowaczyka. „A ten po co się wtrąca? Prosił go kto?” Nie potrzebował takiego obrońcy. I to jeszcze przed kim?... Sam potrafił się bronić.

– Zaczynam się już powoli przyzwyczajać do roli miejscowej atrakcji – skrzywił się ironicznie. – Dziwię się nawet, że jeszcze do tej pory nie umieścili mojej fotki w folderze reklamującym miasto... Dziękuję pani za troskę, ale chyba nie po to tu pani przyjechała, żeby mnie namawiać na operację plastyczną?

Popatrzył jej prosto w oczy, starając się odzyskać kontrolę nad toczącą się rozmową.

Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową.

– Ależ nie, ja tylko... – urwała i uśmiechnęła się do niego pojednawczo. – Przepraszam, nie chciałam pana urazić.

Piotrowi zrobiło się nagle głupio. W końcu nic mu złego nie zrobiła, odezwała się tylko jakoś tak inaczej niż wszyscy. Właściwie to on zachowuje się dzisiaj jak ostatni dupek... Prawdę powiedziawszy, to nie tylko dzisiaj.

– Niech pani nie przeprasza, przecież nie ma za co – odrzekł prawie spokojnie, bo niespodziewanie zrobiło mu się czegoś żal. Sam nie wiedział czego... Może utraconej normalności?

– Ale mimo wszystko... Nie chciałabym, żeby pan chował do mnie jakąś urazę. Szczególnie że może zostaniemy sąsiadami... No, ale to tylko wtedy – odwróciła się z uśmiechem do Nowaczyka – jeśli pan dyrektor do końca się nie rozmyśli i zatrudni mnie od września.

– Pan dyrektor ma dzisiaj dzień dobroci dla bliźnich – łaskawie odparł Nowaczyk i mrugnął do niej porozumiewawczo. – Podanie ładnie napiszesz, załączniki dołączysz... najlepiej w naturze, to się zobaczy, co się da zrobić – zarechotał po swojemu.

Piotr poczuł się nagle znużony ich towarzystwem. Mało go obchodziły cudze problemy. Swoimi mógłby obdzielić pół miasta.

– Pójdę już. Obiecałem Psu spacer po parku.

Gwizdnął cicho przez zęby, przywołując swojego kompana, który, korzystając z okazji, rozciągnął smycz na całą długość i metodycznie obwąchiwał pobliską ławkę.

Owczarek odwrócił się, podnosząc łeb, i podbiegł do niego, merdając wesoło ogonem.

Magda podeszła bliżej.

– Też miałam kiedyś pieska, takiego małego, kudłatego kundelka... Wabił się Troll... Mogę go pogłaskać? – wyciągnęła rękę do psa, spoglądając pytająco na Szarugę.

Piotr chciał już wreszcie pójść w swoją drogę. Miał serdecznie dosyć jej, Nowaczyka i tej całej rozmowy, ale skinął przyzwalająco.

Dziewczyna przykucnęła obok psa. Pogładziła go delikatnie po głowie i sterczących uszach.

– Cześć, piesku – zagadnęła do niego przyjaźnie. – Ale masz błyszczące ślepka, jak gwiazdeczki...

– Urósł od ostatniego razu, jak go widziałem – zauważył Nowaczyk, spoglądając na owczarka z respektem. – Gryzie?

Piotr zmrużył oczy, patrząc na niego z politowaniem.

– Jak ma co, to gryzie.

– Ha, ha – zaśmiał się sztucznie Nowaczyk i odsunął się nieznacznie. – Pytałem, czy jest groźny...

– Jak chcesz, to sprawdź.

– Aż taki ciekawy to nie jestem.

– Wielka szkoda...

Magda pobłażliwie przysłuchiwała się prowadzonemu nad jej głową dialogowi. „Ci dwaj nie potrafią chyba ze sobą normalnie rozmawiać” – dziwiła się w duchu, tarmosząc pieszczotliwie psa za uszy. „Żaden nie odpuści...”

– Piękny wilczek – zwróciła się głośno do Szarugi. – Widać, że bardzo pan o niego dba. Ma taką miękką i delikatną sierść... Ojej! – roześmiała się nagle wesoło, gdy pies, wykorzystując okazję, przejechał mokrym jęzorem po jej twarzy. – Szybko się zaprzyjaźniasz, piesku... Jak się wabi? – spytała, wycierając sobie nos wierzchem dłoni.

– Troll – odpowiedział Piotr niespodziewanie dla samego siebie.

– Chyba pan żartuje!? – Podniosła na niego zdumione oczy. – Taki przypadek?

Piotr wzruszył ramionami. Sam był zaskoczony, że to powiedział.

– Nie, do tej pory mówiłem na niego Pies. Myślę, że Troll będzie mu się bardziej podobało... Została pani jego chrzestną matką – wycelował w nią palcem. – No, pójdę już. Skoro mamy być sąsiadami, to do zobaczenia.

– Do zobaczenia – lekko skinęła głową Magda.

– Żegnam... pana dyrektora. – Piotr na odchodnym rzucił jeszcze kpiąco w stronę urażonego Nowaczyka. – Chodź... Troll, pobiegasz sobie po parku... Ale ci się, chłopie, imię trafiło... Troll... Podoba ci się?

Rozdział II

– To już niedaleko, jakbyś chodziła przez park, do pracy miałabyś jakieś piętnaście, może dwadzieścia minut drogi. – Wojtek przystanął i obejrzał się za siebie.

Magda podążyła za jego wzrokiem. Szaruga stał na chodniku obok ławki, w pobliżu miejsca, gdzie się przed chwilą rozstali, i gryzmolił coś na kolanie w niewielkim notesie. Po chwili schował go do kieszeni i ruszył z psem przed siebie.

– Coś mi się zdaje, że Troll sobie dzisiaj nie pobiega – stwierdził Wojtek z przekąsem. – Nie skręcił do parku. Mogę się założyć, że poszedł na wódkę.

Magda spojrzała na niego nieprzyjemnie zaskoczona.

– Pije? – zdziwiła się z niesmakiem. – Trochę zaniedbany, ale nie wyglądał na alkoholika... Chociaż nie każdy od razu wygląda... – dokończyła ciszej, w zamyśleniu.

Pan Torański, ojciec Elki, dopiero w domu pokazywał, co potrafi. Na zewnątrz uchodził za wzorowego męża i ojca. Poważny człowiek, na stanowisku, dyrektor dużej firmy... Pozory mylą. Pamięta, że Ela nigdy nie zapraszała jej do siebie do domu. „Tatuś musi mieć spokój do pracy” – mówiła. No i pracował... A biedna Elka uchodziła za klasową łamagę, bo ciągle chodziła posiniaczona. „Ze schodów spadłam... O dywan się potknęłam... Na szafkę się nadziałam...” – tłumaczyła się wymijająco. W czasie studiów niejedną noc przegadały i przepłakały w akademiku. Pani Torańska w końcu się rozwiodła. Gdy po kilku latach wychodziła powtórnie za mąż, córki krytykowały ojczyma, który był niższy od matki. „Mamo, on jest taki mały...” – krzywiły się. „Miałam już przystojnego męża” – ucięła krótko.

– Daje w gaz od czasu do czasu – wyrwał ją z zadumy Wojtek. – Taki zadufany w sobie, drobny pijaczek, ale niegroźny. Nigdy nie widziałem, żeby się awanturował... Fabiańczykowa na niego nie narzekała. Traktował ją jak własną babcię. Bardzo się nią zresztą opiekował, gdy chorowała. Chodził wtedy trzeźwy przez kilka miesięcy... Ale potem, po pogrzebie, odbił sobie czas posuchy z nawiązką – zaśmiał się urągliwie. – Potrzebowałem go akurat, bo miał u siebie wszystkie papiery na dom... ale on był nie z tego świata. Nic bez niego nie mogłem załatwić i musiałem czekać chyba z tydzień, zanim doszedł do siebie... To jakiś porąbany artysta – skrzywił się pogardliwie. – Podobno rozpił się, jak go żona rzuciła... Ale nie znam szczegółów, nie interesowałem się tym za bardzo. Musiałabyś zapytać proboszcza, on go chyba dobrze zna. Ja jestem w tej dziurze niecałe dwa lata... No, ale miałem ci pokazać dom. Popatrz – pokazał ręką na drugą stronę ulicy. – To tamten, z tym czerwonym dachem.

Magda spojrzała z ciekawością, zapominając na chwilę o Szarudze.

Dom był parterowy, podobny do innych przy tej uliczce. Wyróżniał się tylko półokrągłym gankiem wspartym na dwóch smukłych kolumnach i czerwonym, nowym dachem. Stał w dużym, zaniedbanym ogrodzie, który musiał być kiedyś chlubą gospodarzy, sądząc po bujnie rozrośniętych krzewach i iglakach. Od frontu ogród był podzielony na dwie nierówne części niskim bukszpanowym żywopłotem, przez który prowadziła wydeptana ścieżka. Widocznie poprzedni mieszkańcy często się odwiedzali.

– Kazałeś położyć nowy dach na moją cześć? – zapytała z uśmiechem. – To ładnie z twojej strony, Wojtuś.

Wojtek zadarł głowę do góry.

– Nie, to nie moja zasługa. Na twoją cześć przygotowałem za to coś innego – uśmiechnął się tajemniczo.

Znali się od dawna. Chyba już z dziesięć lat. Studiowali na jednym wydziale w Lublinie. W czasie studiów często wyjeżdżali razem na obozy naukowe, a nawet chodzili ze sobą przez kilka tygodni. Szybko jednak rozstali się w przyjaźni. Teraz, gdy Magda szukała nowej pracy i mieszkania, Wojtek zaproponował jej etat w Domu pod Lwami.

– Ten dach nie jest taki nowy. Ma już ze trzy, może nawet cztery lata – ciągnął dalej. – Był już, kiedy się tutaj sprowadziłem. To Lupus go wyremontował, gdy odziedziczył tę swoją połowę po dziadku.

– Ale dach jest cały nowy, a nie tylko na jednej części domu.

Magda przystanęła na chwilę i wskazała na inne posesje. Każdy z sąsiednich domów pokrywały co najmniej dwa rodzaje dachówek.

– Tam od razu wiadomo, ilu dom ma właścicieli. – Spojrzała na Wojtka pytająco.

– Dogadał się jakoś z gminą. Zdaje się, że kiedyś miał zamiar kupić i tę drugą połowę, razem z Fabiańczykową na dokładkę – zaśmiał się, nie wiedzieć czemu ubawiony tą wizją. – Po wypadku zrezygnował... Chyba nie ma kasy. Zdaje się, że teraz raczej cienko przędzie.

– Cienko przędzie? – zdziwiła się Magda i pokiwała głową ze zrozumieniem. – Ach, to pewnie dlatego...

– Co dlatego? – nie rozumiał Wojtek.

– Dlatego był tak dziwnie ubrany.

– Jak dziwnie? Co ty gadasz? – spojrzał na nią zaskoczony. – No, normalnie. Przecież w kiecce nie lata.

– Ojej, normalnie, ale dziwnie. Nie zauważyłeś? Wyglądał, jakby się ubierał w dobrej ciuchbudzie. Miał na sobie markowe ciuchy, ale sprzed kilku sezonów. Wszystko takie znoszone, sprane, podniszczone... A może to tylko taki nonszalancki, artystyczny styl... Może zgodnie z tym, co nam wpajali kiedyś w szkole, bardziej mu zależy na tym, żeby być, a nie mieć.

Wojtek skrzywił się z politowaniem.

– Ale żeś wymyśliła... Głupie gadanie. Komuna już się na tym dawno przejechała... Trudno być, jak się nie ma – stwierdził filozoficznie.

– Chociaż nie – przypomniała sobie nagle Magda, niezrażona jego uszczypliwością. – Buty miał całkiem nowe, i to porządne... Chyba angielskie.

Wojtek popatrzył na nią protekcjonalnie i zaśmiał się, przechodząc na drugą stronę ulicy.

– Wiesz co? Tu to już trochę przegięłaś... A gacie jakie miał? Hiszpańskie czy ukraińskie?... To tylko baby zwracają uwagę na takie pierdoły. Skąd ty wiesz, że to były angielskie buty? Metka mu z buta wystawała, czy co?

Magda uśmiechnęła się pod nosem.

– Nie metka, tylko język.

– Co? – nie zrozumiał. – Jaki język?

– Angielski... A twoje są krajowe – skwitowała.

Wojtek wzruszył ramionami.

– A co to za różnica?

Stanął przy krawężniku, podniósł nogę i popatrzył na podeszwę swojego buta. Oprócz przyklejonego kawałka gumy do żucia nic ciekawego tam jednak nie znalazł. Zsunął więc mokasyna ze stopy i zajrzał z góry do środka.

– No, polskie – zdziwił się, podskakując za Magdą na jednej nodze i próbując założyć but z powrotem. – Skąd wiedziałaś?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Baby czasami chodzą do sklepów. Męskich też... Co to był za wypadek? – zainteresowała się nagle. – Samochodowy?

– Jaki wypadek? A... Nie, nie znam szczegółów, ale to nie był samochód – potrzasnął głową. – Odnawiali tu kościół. On też coś tam naprawiał czy malował... Nie wiem... Uchlał się, spadł z rusztowania i po sprawie – rozłożył ręce. – Znaleźli go dopiero rano, a w tę ranę na gębie wdała mu się jakaś infekcja, czy coś... Podobno uciekł ze szpitala w trakcie leczenia, dlatego tak kuleje.

Magda aż przystanęła ze zdziwienia.

– No coś ty? Kuleje? Nie zauważyłam.

– No popatrz! Taka jesteś spostrzegawcza i nie zauważyłaś – ironizował złośliwie. – Przecież, że kuleje. Jak idzie wolno, to tak nie widać, dopiero jak się spieszy... Ale co mnie to wszystko obchodzi, jego sprawa – machnął ręką, podchodząc do ogrodzenia. – Jakbym nie miał dosyć swoich problemów. No chodź, pokażę ci wreszcie ten dom od środka.

Otworzył boczną furtkę kluczem wyjętym z plastikowej teczki, którą cały czas niósł pod pachą, i przepuścił Magdę przodem.

– On ma wejście przez główną furtkę i bramę – wskazał ruchem brody – i przez ten duży ganek. A ty masz tutaj bramę i furtkę... I wejście od strony szczytu przez taras. Od ogrodu też jest duży taras, ale to jego... Ta część domu jest mniejsza, ma jakieś siedemdziesiąt kilka metrów. Dwa duże pokoje, ładna kuchnia, łazienka z oknem – zachwalał, prowadząc ją ścieżką. – Powinno ci wystarczyć – poklepał ją poufale po ramieniu.

– Brzmi zachęcająco i do tej pory wygląda całkiem nieźle. Siedemdziesiąt kilka metrów? To dla mnie jak pałac! – cieszyła się Magda, spoglądając na Wojtka radośnie. – Teraz musi mi wystarczyć dwadzieścia pięć w mojej kawalerce.

Weszli po trzech schodkach na obszerny taras, okolony drewnianą balustradą. Wojtek kolejnym kluczem otworzył ozdobione kryształowymi szybkami drzwi wejściowe i wpuścił ją do środka. Znaleźli się w przestronnym, jasnym przedpokoju, który zwężał się i przechodził dalej w korytarz. Magda rozglądała się z ciekawością po mieszkaniu. Po lewej stronie przedpokoju wyłożonego starą kamienną posadzką widniały drzwi do kuchni, a po prawej do łazienki. Z korytarza można było wejść do dwóch usytuowanych naprzeciwko siebie pokoi.

– Gdyby wybić tę ścianę, tam na końcu, tobyś się znalazła u Szarugi – objaśniał Wojtek, wskazując palcem. – Tam było kiedyś przejście, ale teraz jest na szczęście zamurowane, chociaż został jeszcze ślad.

Magda rzuciła okiem w głąb korytarza i weszła do kuchni.

– Dlaczego na szczęście? – droczyła się wesoło.

– A co, wolałabyś mieć z nim wspólny korytarz? – popatrzył na nią podejrzliwie.

– Wiesz, on jest całkiem niezły – uśmiechnęła się zaaferowana. – Z tą blizną na twarzy wygląda jak średniowieczny rycerz powracający z krucjaty... Zważywszy jednak na jego skłonności – zmarszczyła nos z niechęcią. – To rzeczywiście niezbyt kusząca propozycja... Ładna ta kuchnia... O, popatrz! Świetne miejsce na postawienie stołu – rozpostarła ręce i zawirowała tanecznym krokiem w rogu między dwoma oknami.

Szaruga zaintrygował ją. Pomimo tej okaleczonej twarzy wydał się jej bardzo przystojny i było coś w jego zachowaniu, co ją zastanawiało i jednocześnie pociągało. Odniosła wrażenie, jakby za tą blizną ukrywał przed ludźmi swoje prawdziwe oblicze. Jakby chciał pokazać się z jak najgorszej strony. Tylko dlaczego? Przed kim się tak maskował? Kogo chciał odstraszyć?

Wojtek, słuchając jej z niedowierzaniem, wykrzywił się szkaradnie.

– No, jak on z tą rozchlastaną gębą i przetrąconą girą jest niezły, to ja jestem Mister Universum... Ty chyba dawno chłopa nie miałaś – zaśmiał się zgryźliwie. – Ja jestem do usług, jakbyś chciała. Trzeba bliźnim pomagać.

Magda, posyłając mu zdegustowane spojrzenie, wyminęła go w drzwiach kuchni.

– Dziękuję bardzo za troskę – wygięła usta w podkówkę. – Ale jak na mistera czegokolwiek używasz zbyt dosadnego słownictwa. Mam nadzieję, że to nie zazdrość przez ciebie przemawia? – westchnęła, otwierając drzwi do łazienki. – Uu, tutaj nie najlepiej wygląda... To chyba nie grzyb tam w rogu? Co?

– Rzeczywiście, jest mu czego zazdrościć – prychnął pogardliwie Wojtek, zaglądając jej przez ramię do środka. – Tamto? Nie, to chyba tylko zaciek od wody. Trochę się podmaluje i na razie będzie dobrze, nie martw się... – zatoczył szeroki łuk ręką w stronę poszarzałego sufitu. – Zostaniesz do jutra? – zapytał z nadzieją w głosie.

– Nie, chyba nie – pokręciła głową, wycofując się z łazienki. – W zasadzie nie mam już po co, obgadaliśmy wszystko...

– Jak to nie masz po co? – rzucił jej uwodzicielskie spojrzenie i przyłożył dłonie w teatralnym geście do piersi. – Dla mnie, moja luba. Nie widziałem cię już chyba z pół roku... No tak, od stycznia, od tamtej ostatniej narady w wydziale oświaty... Zabawimy się trochę i rozwiejemy razem tę małomiasteczkową nudę. No i może rano spojrzysz na świat innym okiem. Co?... Mój dyrektorski dodatek zainwestowałem już w dobre winko i owoce. Tak jak lubisz.

Chciał objąć Magdę ramieniem, ale popatrzyła na niego karcącym wzrokiem i wywinęła mu się zręcznie. Naraz zaczęły ogarniać ją wątpliwości. „Może nie powinnam podejmować tej pracy, skoro Wojtek jest tu dyrektorem? Zbyt dobrze się znamy. Trudno będzie utrzymać dystans”. Nie pomyślała o tym wcześniej. Prywatnie też chyba za wiele sobie po niej obiecuje. Gdyby się zdecydowała, trzeba będzie jasno i stanowczo postawić granice, żeby nie było między nimi żadnych niedomówień i nieporozumień.

– Lepiej będę się trzymała z daleka od ciebie, Wojtuś... I od wszystkich twoich dyrektorskich dodatków też. Sądząc po objawach, to może być zaraźliwe – stwierdziła z udawaną obawą, wyminęła go i poszła dalej wzdłuż korytarza.

Wojtek westchnął zrezygnowany, podążając za nią wzrokiem.

– To jest zaraźliwe – oświadczył z naciskiem – ale ty już się chyba na mnie uodporniłaś. Gorzej, że nie ty jedna. Cholera... Jakąś szczepionkę przeciwko mnie sprzedają, czy co? Coś nie mam ostatnio żadnego brania. Zdaje się, że muszę zmienić przedział wiekowy.

– W dół czy w górę? – zapytała ironicznie, wchodząc do pokoju po lewej stronie. – O, tu można urządzić sypialnię. Łóżko, szafa i jeszcze miejsce na książki by się znalazło – ustawiała już meble w wyobraźni.

Wojtek potarł czoło w zamyśleniu.

– Za bardzo w dół to już nie mogę – zafrasował się nie na żarty. – Jeszcze zahaczę o pedofilię i dopiero bym sobie narobił bigosu. Na moim dyrektorskim stanowisku człowiek musi uważać na każdym kroku... Ale wiesz – spojrzał na Magdę z czarującym uśmiechem, unosząc brew. – O górze nie pomyślałem do tej pory. To jest myśl... Taka czterdziecha to aż buzuje. Co nie?... Tam tyle energii się marnuje, aż iskry lecą. Szczególne jak rozwódka... Chociaż nie – zastanowił się chwilę i pokręcił głową z rezerwą. – Im wyżej, tym większe wymagania.

– A ty chciałbyś się tylko zabawić, bez wymagań i bez zobowiązań.

– Każdy mądry chłop by tak chciał.

– Ale żadna mądra kobieta na to nie pozwoli.

– A czy ja mówię, że zaraz ma być mądra? – zarechotał. – Byle miała wszystko, co trzeba na miejscu – zakreślił rękami w powietrzu kobiece kształty.

Magda spojrzała na niego z dezaprobatą i popukała się palcem w czoło.

– Te podłogi, to da się jakoś odnowić? – zatroskała się nagle, spoglądając na powycierane plamy koło drzwi.

– Pewnie tak, nie znam się na tym – wzruszył ramionami – ale myślę, że nie będzie większego problemu. W końcu to drewno... Chyba...

Postukał w podłogę obcasem, ale nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, poszedł za Magdą na drugą stronę korytarza. „Co ona taka niedostępna się zrobiła?” – zastanawiał się zawiedziony. „Przecież jest teraz sama, to co jej szkodzi? Moglibyśmy spróbować jeszcze raz, zanim trafi się coś innego”.

– A to co? – zapytała Magda po chwili, wskazując na wystający ze ściany otynkowany murek w rogu większego pokoju. – Półka? Nigdy czegoś takiego nie widziałam w mieszkaniu.

Wojtek zrobił tajemniczą minę.

– To jest spècialitè de la maison – powiedział, mrużąc oczy. – Tam jest zamurowana niegrzeczna księżniczka, która była za bardzo przebierna. Tajemnica tego domu – roześmiał się, ale spoważniał zaraz, widząc jej zdegustowaną minę. – Co, nie wierzysz mi?

– Nie – stwierdziła zdecydowanie.

– No, nie dość, że ranisz me serce, to jeszcze nie przejawiasz ani krzty romantyzmu – westchnął teatralnie.

– Ty, Wojtuś, to się przypadkiem nie minąłeś z powołaniem? – Magda udawała zatroskanie. – Może jakiś teatrzyk podwórkowy czeka na ciebie, Mazepę mógłbyś zagrać... a ty się tu marnujesz na tym dyrektorskim stołku.

Wojtek naburmuszył się urażony.

– Widzę, że na nic moje starania... No dobra – podjął rzeczowo. – To nie żadna półka, tylko kominek, a raczej jego zamurowana połowa. Druga część tego pokoju i druga część tego kominka jest po tamtej stronie, u Szarugi... Po wojnie, jak dzielono te domy, postawili tu po prostu ścianę przez środek pokoju i problem z głowy.

– Coś takiego... Kominek? Nigdy bym nie pomyślała... To musiał być naprawdę wielki pokój, przecież ten ma ze dwadzieścia metrów – dziwiła się Magda, rozglądając się wokoło.

– Yy... dwadzieścia pięć i pół – przytwierdził, zaglądając w przyniesione ze sobą dokumenty.

– Matko! Tyle, co całe moje mieszkanie! – Magda wyjrzała przez okno na zielony, zadrzewiony ogród i uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem.

Szczególnie przypadła jej do gustu przestronna kuchnia, nie do pomyślenia w bloku, gdzie mieszkała do tej pory. Zawsze marzyła o dużej kuchni. Z okrągłym stołem, przy którym zbierałaby się cała rodzina. „No, o rodzinie to mogę na razie tylko pomarzyć, ale od czegoś trzeba zacząć. Tak tu cicho i spokojnie...” Całkiem inaczej niż w Szczecinie, gdzie wynajmowała mieszkanie na czwartym piętrze przy ruchliwej ulicy w centrum miasta z widokiem na parkujące samochody. „Dla tego widoku z okna i dla tej ciszy warto byłoby tu zamieszkać”.

*

– To jest superokazja – przekonywał ją Wojtek, gdy po oględzinach w środku wyszli na taras. – Nigdzie nie znajdziesz domu tak tanio. Ten nie jest właściwie traktowany jak dom, tylko ma status mieszkania komunalnego i na dodatek jest podłączony do miejskiej ciepłowni. W Szczecinie za te pieniądze kupiłabyś najwyżej... bo ja wiem, może ze dwadzieścia metrów... A poza tym, prawdę mówiąc, nie mam ci tutaj nic innego do zaoferowania. To jedyne mieszkanie, jakim dysponuję. I tak narażam się kilku osobom, sprzedając je tobie... No, chyba że wolisz pokój gościnny pod Lwami? – rozłożył bezradnie ręce.

– Nie, nie, zdecydowanie nie – zaoponowała szybko Magda, opierając się rękami o balustradę. – Podoba mi się tu... nawet bardzo. Tylko widzisz, gdyby to był mały, samodzielny domek albo mieszkanie w bloku, tobym się nie zastanawiała ani przez chwilę. Prawdę powiedziawszy, to boję się tego sąsiedztwa. Wspólne płoty, miedze i... i te kominki z księżniczkami rzadko wychodziły ludziom na zdrowie. Rozumiesz... syndrom Kargula i Pawlaka – rzuciła mu niepewne spojrzenie przez ramię. – No i na dodatek taki sąsiad – dokończyła z naciskiem. – Z ponurym Smutasem dałabym sobie jakoś radę, ale pijaczka to się trochę boję... Chyba nawet nie tylko trochę.

– Mówiłem ci już, że jest niegroźny – nie dawał za wygraną Wojtek. – Zresztą sama widziałaś.

Czubkiem buta kopnął lekko w balustradę i zszedł z tarasu.

– Widziałam – potwierdziła ruszając za nim. – Przez pięć minut i trzeźwego, a czy ja wiem, co mu strzeli do łba, jak się upije?

Gdyby zdecydowała się na kupno tego domu, to przecież nie na rok ani dwa. To decyzja na lata, a może na całe życie. Mało się nasłuchała o sąsiedzkich kłótniach i awanturach? Prędzej czy później niegroźny pijak może stać się nieobliczalnym pieniaczem. Nigdy nic nie wiadomo. Kto jej da gwarancję?

Wojtek podrapał się frasobliwie w głowę.

– Przemyśl to jeszcze – przekonywał. – Zależy mi, żebyś została, bo naprawdę nie mam tu żadnego psychologa. Ale prawdę powiedziawszy, rzeczywiście mało go znam... Chociaż patrząc z drugiej strony, masz całkiem osobne wejście, to co on cię obchodzi? A jak będziesz chciała, zamiast tych mizernych krzaczków – wskazał na bukszpan, który także za domem przedzielał ogród – postawisz tu solidny płot i już... W bloku też nikt sąsiadów nie wybiera. Chociaż tu, to może trochę co innego. – Zamyślił się na krótko. – Może rzeczywiście powinnaś pójść na plebanię i porozmawiać z proboszczem Kozielskim, zanim podejmiesz ostateczną decyzję? Oni muszą się dobrze znać – zapalił się do własnego pomysłu. – Czasami widuję ich, jak rozmawiają przy kościele... Ale Magda, ty jeszcze nie widziałaś najważniejszego! – przypomniał sobie nagle. – Temu nie zdołasz się oprzeć. Jak cię znam, będziesz ugotowana.

Poprowadził ją przez zarośnięty trawnik do końca lekko opadającego w dół ogrodu za domem. Płynął tam leniwie płytki, wąziutki strumyczek, na którego brzegu jak na zawołanie kąpały się w piasku dwa wróble. Magda przyglądała się tej sielance przez chwilę, zanurzyła dłonie w chłodnej wodzie i wiedziała już, że trudno będzie jej odrzucić propozycję Wojtka.

Rozdział III

– Moje dziecko... – proboszcz Kozielski przypatrywał się Magdzie surowo zza okularów.

Wysoki i masywnie zbudowany, wyglądał bardzo dostojnie, zagłębiony w dużym skórzanym fotelu za ogromnym dębowym biurkiem. Mimo upływu lat zachował gęste, falujące nad czołem, mlecznobiałe już teraz włosy i bystre spojrzenie. Bardzo ciepło przyjął nową panią psycholog w swoim gabinecie, ale nie miał ani ochoty, ani zamiaru zdradzać jej sekretów swoich parafian.

– Na te pytania to myślę, że Piotrek sam ci odpowie... Jeśli go zapytasz – perswadował z naganą w głosie, bębniąc palcem w solidny blat biurka.

Po wczorajszych rozterkach Magda postanowiła jednak skorzystać z rady Wojtka i została w Gryfinie dzień dłużej. Z samego rana, po spędzeniu nocy w gościnnym pokoju pod Lwami, skierowała swoje kroki na plebanię.

– Proszę księdza – nieco speszona wyjaśniała swoje racje. – Tu nie chodzi o zaspokojenie zwykłej babskiej ciekawości. Chcę kupić drugą część domu, w którym on jest zameldowany, i jeśli mam z nim mieszkać pod wspólnym dachem... W tak bliskim sąsiedztwie, to chciałabym wiedzieć, co to za człowiek... – popatrzyła na proboszcza wyczekująco. – Nie chcę się wpakować w jakąś pijacką awanturę. Chyba mnie ksiądz rozumie, prawda? Nie chcę wiedzieć, z czego się spowiada ani czy się spowiada, ale wolałabym się upewnić, czy nie zatruje mi życia...

Proboszcz zamyślił się. W końcu przez tyle lat kapłaństwa widział i słyszał niejedno, więc znał się trochę na ludziach. Przeczuwał w tej młodej, energicznej kobiecie dobre, czułe serce i prostolinijny charakter. „Może Bóg w swojej mądrości zsyła nam to, o co się tak gorąco modliłem?” – zastanowił się, poprawiając okulary na nosie. „Może teraz moja kolej, żeby wspomóc zamysły Boże i z pożytkiem wykorzystać Jego dary...”

Odchylił się w zamyśleniu w swoim fotelu i splótł ręce na wydatnym brzuchu.

– No cóż, rozumiem... rozumiem... No dobrze. Myślę, że trochę ci, moje dziecko, mogę pomóc – popatrzył na nią badawczo. – W końcu znam go już od trzydziestu dwóch lat, a ta sytuacja rzeczywiście wydaje się wyjątkowa... Dobrze to pamiętam... Przybyłem tu, do tego kościoła, jako młody wikary i to były moje pierwsze chrzty w tej parafii... Pamiętam to dokładnie. Trzydzieści dwa lata temu, zaraz w pierwszą niedzielę... Piotr, Łukasz i Grażynka... ta, co to teraz pracuje na poczcie...

– Jak to trzydzieści dwa lata temu!? Jaki chrzest!? – Magda impulsywnie przerwała wspomnienia proboszcza i z wrażenia aż oparła łokcie na dzielącym ich biurku. – Chce ksiądz powiedzieć, że on jest tylko trzy lata starszy ode mnie? – zdziwiła się szczerze, nachylając się ku niemu. – Myślałam, że jest koło czterdziestki – pokręciła z niedowierzaniem głową i oblała się szkarłatnym rumieńcem, napotykając jego karcące spojrzenie. – Przepraszam, bardzo przepraszam... ale ja... ja myślałam, że jest dużo starszy. To pewnie przez te siwiejące włosy... – zażenowana dokończyła niepewnie, poprawiając się na krześle.

Spuściła wzrok i wpatrzyła się zawstydzona w zdobiące biurko kwiatowe intarsje. No, ale tak ją zaskoczyła ta wiadomość. To on ma tylko trzydzieści dwa lata. Nigdy by nie przypuszczała... Wprawdzie widziała go krótko, ale... Może dlatego, że oczy ma takie smutne i nie uśmiechnął się ani razu. Jakby stracił ochotę do życia.

– Nie wiem, dziecko, ile Piotrek jest od ciebie starszy. Przy twoim chrzcie nie byłem, a chyba nikogo tu nie zgorszę, jeśli powiem, że kobiety i księdza nie pyta się o lata, tylko... jak się lata – zażartował i uśmiechnął się wyrozumiale, patrząc na zmieszaną Magdę. – Musisz być jednak jeszcze bardzo młoda, moje dziecko, skoro tak się chwalisz swoim wiekiem. Ale to z upływem lat kobietom przechodzi... przechodzi... Ehe – kaszlnął, ukrywając rozbawienie. – Na czym to ja skończyłem?... – zastanowił się, marszcząc czoło. – Aha. Oni mieszkali już wtedy w Szczecinie – kontynuował po chwili. – Ale chrzest był tutaj u dziadków, w naszym kościele. Tak, to były moje pierwsze chrzty... Piotr, Łukasz i Grażynka... – powtórzył, kiwając głową. – Pierwszą komunię też tu razem przyjmowali... Bóg boleśnie doświadczył Piotrka i zesłał na niego ciężką próbę. Nie każdy da radę udźwignąć... Jego żona nie mogła się z tym pogodzić i nie dotrzymała mu przysięgi małżeńskiej... Ale co to też była za przysięga. Rejestracja, a nie przysięga – skrzywił się z niesmakiem. – Nie to, co w kościele. No, ale zawsze. Na dobre i na złe... – powiedział jakby do siebie i popatrzył uważnie na Magdę. – To dobry chłopak, bardzo wrażliwy. Pogrążył się tylko w swojej rozpaczy i nie może odbić się od jej dna. Codziennie modlę się w jego intencji... Żeby nie Szarugowie, to do tej pory kościół nie byłby odnowiony. Ludwik, jego dziadek, tyle petycji do władz napisał... nawet do Warszawy, do ministerstwa, że w końcu sprowadzili tu konserwatora i całą ekipę. Trochę to trwało. Ludwik, świeć Panie, nad jego duszą, już nie doczekał... – przeżegnał się i pokiwał głową ze smutkiem. – Ale jego praca nie zostanie zapomniana, a efekty