Morze Trzcin. Księga życia Hili Campos - Agnieszka Wojdowicz - ebook

Morze Trzcin. Księga życia Hili Campos ebook

Agnieszka Wojdowicz

4,3

Opis

Jest rok 1602. W Zamościu krzyżują się ścieżki Polaków, Ormian i sefardyjskich Żydów. Kupiec Menachem Campos i jego syn Ruben wracają ze Stambułu z niedawno poślubioną żoną Rubena, Szikmą o różnobarwnych oczach. Mądrej i pięknej zielarce, uśmierzającej choroby ciała i duszy, towarzyszy młodsza siostra, tkaczka Miriam, której palce wyczarowują pełne życia i namiętności gobeliny. Zamojski dom Camposów znów jest pełen śmiechu, rozmów i miłości, a głowę i serce Hili poza córeczką zaczyna zaprzątać ktoś jeszcze. Wydaje się, że rodzinie tułaczy nareszcie sprzyja los. A jednak tylko do czasu…

„Księga życia Hili Campos” to porywająca dwutomowa opowieść o burzliwych dziejach sefardyjskich Żydów, wygnanych w 1492 roku z Hiszpanii edyktem króla Ferdynanda i królowej Izabeli. Pragnienie znalezienia nowej ojczyzny wiedzie Camposów do Wenecji i Zamościa, a ich niekończącej się wędrówce towarzyszy marzenie o città ideale – mieście idealnym.

Agnieszka Wojdowicz – pisarka, filolożka polska, autorka serii fantasy dla młodzieży „Strażnicy Nirgali” oraz trylogii historyczno-obyczajowej dla dorosłych „Niepokorne”. Interesuje się kulturą i dziedzictwem polskich Żydów, a także dawną i współczesną sztuką użytkową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (11 ocen)
6
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




AgnieszkaWojdowicz
Morze Trzcin. Księga życia Hili Campos Fragment
Nasza Księgarnia

Zajrzyj na strony:

www.nk.com.pl

Znajdź nas na Facebooku

www.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia

W serii:

CÓRKA GŁOSU

Księga życia Hili Campos

MORZE TRZCIN

Księga życia Hili Campos

Gdyby do Zamościa, miasta mego, pomienieni Żydzi luzytańscy i hiszpańscy, tak z Włoch, jako też z poddaństwa tureckiego przyjechali, tegoż Prawa, Przywilejów, Wolności w całości używać i zażywać będą, co inni mieszczanie zamojscy.

fragment przywileju zamojskiego, 1588

Przecież uwięziły nas rzeczy, które nie są poza zasięgiem Twojej władzy: do Ciebie należy to morze i góra zamykająca nam drogę: na Twój rozkaz góra może się usunąć, topiel – zamienić się w ląd, a nawet poprzez przestworza moglibyśmy przelecieć, gdyby Twojej potędze spodobało się ocalić nas w taki właśnie sposób.

Józef Flawiusz

Niebo, i co pod niebem, ziemia, i co w ziemi, Wszystko postać przemienia.

Owidiusz

1

Święty Błogosławiony zbiera łzy, które ktoś roni po człowieku uczciwym, i umieszcza je w skarbcu.

Szabbat 105

Przyszłam na świat w Wenecji, za murem getta. Imię – na cześć babki Hili Misrahi Campos – nadał mi ojciec. Byłam czwartym dzieckiem Menachema Camposa, wdowca, kupca, miłośnika ksiąg i kolekcjonera kuriozów, a przede wszystkim iberyjskiego Żyda, którego rodowi Jahwe wyznaczył los wędrowców.

Matkę straciłam przedwcześnie, wzrastałam więc pod bacznym i troskliwym okiem krewniaczki Lei. Gdy ojciec kupieckim galeonem wypływał do Lewantu lub ku krajom półksiężyca, to właśnie ona dbała, żebyśmy z braćmi nie odczuwali braku rodzicielskiej ręki. Dzięki niej wyszliśmy na ludzi. Ruben handlował tkaninami, Dawid, ukończywszy padewską wszechnicę, zajmował się medycyną, Ezra poświęcił się trudnej, lecz pięknej sztuce złotnictwa, mnie zaś Pan dał za małżonka mężczyznę szlachetnych obyczajów i wielkiego serca.

Błogosławilibyśmy Wenecję, gdyby hojność losu nie okazała się mirażem, a szczęście krótkotrwałą ułudą. Wystawieni na bolesne próby, postanowiliśmy podjąć przerwaną na niespełna trzy dekady wędrówkę i porzucić Serenissimę dla Zamościa, miasta w Królestwie Polskim. Zapewniono nas bowiem, że panują tam rządy surowe, lecz sprawiedliwe, oraz że przyjmą nas tam jak swoich. Kiedy więc wyruszaliśmy do owej città ideale, obiecywaliśmy sobie cuda, choć nie mogliśmy nawet przypuszczać, co nas tam spotka.

Tamtej fatalnej nocy, gdy Ruben wjechał na dziedzińczyk zamojskiego domu, wioząc ciało mojego małżonka spowite w płaszcz podróżny – choć przypominało ono raczej pustą skorupę bez tchu i czucia – przeklęłam tych, których obietnice skusiły nas do wyruszenia w drogę. Ale najgoręcej przeklinałam samą siebie, że dałam się zwieść gładkim słówkom.

Gdy mężczyźnie umiera żona, jego świat spowija gęsty mrok, dlatego że ona gaśnie w nim, a on w niej. Nie inaczej było ze mną. Na jawie i we śnie zżerała mnie tęsknota, pytałam więc, gdzie jest ten, którego miłuję i bez którego życie straciło powab. Byłam niewiastą i przepołowionym drzewem, żoną i ptakiem o podciętych skrzydłach, wdową i oblubienicą bez oblubieńca. Rozpacz podsuwała mi wciąż ten sam obraz: martwego Eliszy. Krzyk poranił mi gardło, pokaleczył je niczym nóż, lecz nic to nie dało. Żaden śmiertelnik nie odwróci biegu spraw ostatecznych.

Aksamitna sakiewka ozdobiona liśćmi akantu, hebrajskie czcionki w pudełku z drewna o słojach w kształcie rybich ości, szkarłatne baczmagi, wreszcie diariusz o cienkich stronicach zapełnionych mężowskim pismem – oto co zostało po człowieku, którego kochałam. Jakie kruche jest życie, skoro rzeczy, z pozoru przemijające, w obliczu jego marności wydają się wieczne.

Ponoć Pan zbiera łzy uronione po człowieku uczciwym i umieszcza je w swoim skarbcu, tak są cenne. A jeśli ten, który pożegnał się ze światem, był nie tylko uczciwy, ale i dobry, kochający, czuły, troskliwy, tak że nikt ani nic nie zdoła go zastąpić? Mój mąż za życia zważał przecież na każdy krok oraz na to, że wszystkie nasze czyny zostaną wpisane do Księgi, abyśmy kiedyś zdali z nich sprawę przed Królem królów.

Bałam się poznać prawdę, lecz Ruben nie miał dla mnie litości. Powiedział, że Eliszę do zguby przywiodły nieroztropność i niepowściągliwa natura marzyciela. Mimo przestróg Aarona Naniasa, w porze, gdyśmy w zamojskim domu odmawiali modlitwę na koniec szabatu i gdy gasnące słońce z wolna ustępowało miejsca księżycowej nocy, osiodłał wierzchowca. Nie zważając na zagrożenia, a więc na nieznajomość terenu, ludzi, języka – puścił się samopas drogą.

Jego podróżny płaszcz tylko przez chwilę jaśniał na tle traktu. Elisza pognał na złamanie karku, szalonym galopem, w jednej chwili niknąc za szpalerem drzew. Mimo że nie wracał podejrzanie długo, Aaron, mając go za doświadczonego jeźdźca, ruszył za nim dopiero po zmroku. Odnalazł go cudem, po czym wywnioskował, co zaszło. Koń poniósł, a pędząc na oślep, prosto między rosnące gęsto sosny i świerki, podczas najdzikszej galopady zrzucił jeźdźca z grzbietu. Gdyby Elisza spadł na rozpościerające się nieopodal mchy, uszedłby z życiem, jednak został znaleziony z głową roztrzaskaną o pniak, martwą i niemą...

Powiadają, że śmierć zwalnia człowieka od wszelakich zobowiązań. Nie zwalnia z nich jednak żywych, których umarły zostawił w pół słowa, porzucił niczym zużyty płaszcz, schodzone buty albo dziurawą koszulę. Nadal go miłujemy, może nawet goręcej, żywiej, prawdziwiej, bo niczego nie oczekując, bez nadziei na wzajemność. Dlatego zaniemogłam na wiele dni. A przy moim łożu nie czuwał mąż, lecz ojciec, z czułością gładząc mnie po włosach.

Nie znałam go takim. Zazwyczaj ukrywał uczucia, bo nie pasowały do powagi statecznego kupca i głowy rodu, a także człowieka zahartowanego w cierpieniu. Wiedział o nim więcej ode mnie, mówił więc o czasie gojącym rany, a pochylając się ku mojej twarzy, przekonywał, że oprócz straszliwej teraźniejszości jest jeszcze czas zapamiętany.

Dni wlokły się ospale, puchnąc od wydłużających się w nieskończoność chwil, pełnych apatii i zwątpienia. Nie byłam już pewna, czy śnię, czy trwam na jawie. Ani szczerość Rubena, ani troskliwość ojca nie przywróciły mi spokoju, choć go łaknęłam. Wierną i rozumiejącą mnie towarzyszką stała się wówczas Sara Nanias, bo choć obca, posiadała dar czytania z moich oczu i z ust także wtedy, gdy milczały. Oszczędziła mi obietnic odmiany losu i słuchała ze współczuciem, gdy doszukiwałam się przeoczonych znaków nieuchronnego nieszczęścia, i płakała ze mną, jako że łzy trzeba wylać aż po ostatnią.

Niebawem przez dom przewinął się korowód miejscowych naszego wyznania, kobiet i mężczyzn, których do Królestwa Polskiego sprowadziły marzenia o lepszym życiu. Byli wśród nich Żydzi z Italii, z Lewantu i z prowincji niderlandzkich, a ten wielojęzyczny gwar nasunął mi wspomnienie Wenecji. Na odświętnych szatach widziałam rozdarcia, twarze wyrażały żal i zasmucenie, lecz nie znając zmarłego, przybyli nie mogli o nim rzec nic oprócz tego, co w podobnych razach mówi się o obcym.

Mojemu cierpieniu ulżył dopiero Mosze da Mossa Cohen, powinowaty Eliszy. Spodziewając się nas w Zamościu, czekał na przyjazd ulubionego krewniaka, a dowiedziawszy się o jego nagłej śmierci, jak my był w żałobie. O zmarłym mówił życzliwie. Wiernie odmalował portret znakomitego drukarza, mężczyzny o śmiałych zamiarach, męża miłującego żonę, a także krewnych. Uczynił to żarliwie, a nawet w zapamiętaniu, przez które – oprócz rozpaczy – przebijała tak wielka szczerość i tak ogromny ból straty, że ujął wszystkich za serca. Mnie zaś nasunął obrazy, na których mąż stał jak żywy.

I dziwną koleją losu zmarły został mi na chwilę przywrócony. O jego obecności świadczyły mgliste, widziane z oddali cienie – dłoni splamionych farbą drukarską, albo haftowanej koszuli, albo wysoko noszonej głowy. Nie dowierzałam własnym zmysłom, więc wszystko to brałam za przejaw szaleństwa, lecz głęboko za nie wdzięczna, modliłam się, żeby trwało jak najdłużej. Tymczasem Mosze wziął na siebie bolesny obowiązek powiadomienia krewnych z Pesaro o tragicznym losie Eliszy.

Przygotowaniami do pochówku zajęli się inni, bo całymi dniami nie opuszczałam łoża. Nie widziałam, jak czuwano przy zmarłym, ani jak umyte i oczyszczone ciało ubierano w strój pogrzebowy, ani jak ustawiono przy nim niegasnącą świecę symbolizującą duszę. Żywiłam płonną nadzieję, że nagła choroba zatrzyma moje serce i że podążę za mężem tam, gdzie przebywa po śmierci, żeby wyprowadzić go na światło i przywrócić do życia.

Dopiero gdy odprowadzano Eliszę na położony za miastem cmentarz, Sara pomogła mi się ubrać. Jej ciepła dłoń przylgnęła do mojego brzucha, a twarz złagodniała, bo przyjaciółka domyśliła się, żem brzemienna. Poprosiła, abym uważała na siebie i dla dobra dziecka nie zapamiętywała się w żałobie.

Ale w głębi serca wątpiłam, czy je donoszę, bo rozpacz jeszcze długo górowała nad rozsądkiem i poczuciem odpowiedzialności za kiełkujące we mnie życie. Wbrew radom rozpamiętywałam stratę ukochanego, a ponieważ nie mogłam się z nią pogodzić, dociekałam jej przyczyny. Czy Elisza zawinił lekkomyślnością? Wszak poznałam się na jego naturze marzyciela, na skłonności do lekceważenia zagrożenia i na rozmachu w konstruowaniu wszelkich planów, w których brakowało niekiedy ładu. A może Pan ukarał mojego męża za zaniedbanie szabatu, bo mimo że mijała pora gaszenia świec, słońce jeszcze nie zaszło, on już osiodłał konia, żeby ruszyć w drogę?

Powiedziano mi jeszcze w Wenecji, że podążają za mną duchy przodków. Czemu więc żaden mnie nie ostrzegł? Nie przemówił w proroczym śnie ani nie podsunął złowieszczego przeczucia? Zadręczałam się myślą, jak bardzo zawiodłam się na darze postrzegania świata należącego już tylko do nich. Widziałam w nim przecież cichego sprzymierzeńca.

I czemu los nie pozwolił mi się przynajmniej pożegnać z Eliszą? Tak jak się żegnają małżonkowie, gdy ich ścieżki rozchodzą się na wieczność. Dlaczego nie było nam dane wymienić rozstrzygających słów, gorących spojrzeń i tkliwych, przeciąganych w nieskończoność uścisków w chwili poprzedzającej jego odejście? Ani ja, ani Elisza nie znaliśmy przyszłości i rozjeżdżaliśmy się w przekonaniu, że ujrzymy się niebawem.

Mimo to dziecko rosło w łonie, tylko z rzadka dając mi się we znaki, jakby nieśmiało przypominało o swoim istnieniu. Nawet Sara nie posiadała się ze zdumienia, że ciąża przebiega bez powikłań. Ale i ona nie podejrzewała, ile lęku i grozy budzi we mnie nadciągająca zima, podczas której spodziewałam się rozwiązania. A ponieważ coraz częściej głowę miałam zajętą nienarodzonym dzieckiem i jego przyszłością, poniechałam troski o ojcowskie księgi, a zwłaszcza o kurioza z gabinetu osobliwości. Obowiązek ten spadł na służki, którym wydawałam instrukcje, pilnując, by kolekcja nie ucierpiała z powodu ich zaniedbania. Nie umiały bowiem właściwie ocenić wartości eksponatów przechowywanych w zamówionych przez Rubena dwóch gdańskich szafach.

Tymczasem Sara przekonywała mnie do spacerów. Bezskutecznie, bo obce, opromienione blaskiem miasto, zwłaszcza w ciepłe i jasne przedpołudnia, budziło we mnie tak wielką odrazę, że nie mogłam go ścierpieć. W słonecznej szacie, w mozaice z roztańczonych plam światła, wydawało się drwić ze straty poniesionej przez nasz dom. Ponieważ uszła ze mnie wszelka radość, dobrowolnie wybrałam odosobnienie i samotność, mimo że tuż za oknem, na Rynku Solnym, hałaśliwa ciżba miała w pogardzie kruchość życia.

Powiadają, że w porównaniu do wieczności albo do trwania drzew, rzek, gór i gwiazd czas ludzkiego istnienia budzi śmiech, bo nie ma na świecie nic bardziej nietrwałego od człowieka. Nieodłączną cząstką jego losu jest śmierć – a jakże przed nią uciec i gdzie się ukryć? Zapewne więc nie mylą się ci, którzy nią gardzą, za główny cel zaś obierają szczęście, rozkosz, czynienie dobra i zwyczajną zapobiegliwość, bo to one stanowią przędzę naszego życia. Zamiast lęku i rozpaczy słuszniejszym wydaje się hartowanie ducha, dzięki któremu z godnością zniesiemy przeciwności losu, ten bowiem igra z nami bez litości.

Wszystko to prawda, jednak nie umiałam zdobyć się na niewzruszoność. Dlatego moja teraźniejszość splotła się z czasem zapamiętanym, ten zaś tak mną zawładnął, że pogrążyłam się w nim bez reszty. Niecierpliwie wyczekiwałam zmierzchu i snów, żeby zapaść się w ich objęcia. Nawiedzały mnie chętnie, a w każdym doświadczałam cudu spotkania ze zmarłym i opłakiwanym mężem, jakby Pan zachwiał ustalonym porządkiem i przenicował naturę rzeczywistości. To, co jawne, zasnuwał mgłą chwilowej niepamięci, to, co zazwyczaj ukryte przed śmiertelnymi, objawiał w marzeniach sennych.

Widziałam w nich swoje życie z Eliszą, po tym jak zdrów i cały przekroczył próg zamojskiego domu. Nawiedzały mnie wizje lat, które nastąpiłyby potem. W niespełnionej przyszłości drukowały się mężowskie księgi, rosła w oczach jego drukarnia i dochodziły do skutku peregrynacje rozdzielające nas na tygodnie lub na dłużące się, samotne lata. Dzieci galopowały na udających niedościgłe rumaki kijkach, tuliły lalki z gałganków, grały piłkami z pakuł. Ja zaś, hołubiąc je i pieszcząc, dopatrywałam się w każdym rysów własnych i męża. Były bowiem jak my, jak nasze wierne odbicia. Istniałam więc jakby podwójnie, w równoległych, choć różnych światach, lecz ceniłam tylko ten, w którym nas nie rozdzielono.

Ale sny przynosiły też koszmary pełne najgorszych przeczuć, że śmierć Eliszy to zaledwie początek serii katastrof oraz że po niej nic już nie będzie takie jak wcześniej, a ja nie odzyskam równowagi ducha. Zrywałam się wówczas z posłania i by ochłonąć, szarpnięciem rozchylałam okno, żeby odetchnąć ciszą uśpionego miasta. Zdawało mi się, że nocą – inaczej niż za dnia – niesie ono pokrzepienie.

Jesienią nawiedził mnie sen szczególnie przerażający. Ocknęłam się z niego szybko, a mimo to czułam, jakby wciąż na mnie czyhał, gotów na powrót dopaść, gdy znów przymknę oczy. Zapewne dlatego kusił mnie i nawoływał chłód ciągnący od uchylonego okna. Zaczerpnęłam tchu i zarzuciłam na ramiona chustę, jakbym w odpowiedzi na ten zew przypięła sobie skrzydła, żeby dla ukojenia zgłębić miasto, przebiec je wzdłuż i wszerz, potem zaś spojrzeć na nie z góry.

Ale czy jego znieruchomienie nie było złudzeniem? Czy za pozornym letargiem ulic, rynków, domów, świątyń, w szelestach, trzaskach, westchnieniach i stłumionych okrzykach nie kryło się inne, zaskakujące oblicze Zamościa? Przecież za dnia kipiał życiem! Wzrastał, piął się ku niebu, rozkrzewiał się, trzeszczał w szwach i przepoczwarzał niejako na przekór przemijaniu i wszechmocy śmierci. Nie wybiegłam więc, lecz cofnęłam się w ciemność uśpionego domu.

Mimo że niewiele obchodziły mnie w tamtym czasie sprawy doczesnego świata, cieszyłam się myślą, że ojciec i Ruben doglądają interesów na miejscu. Wyprawę do Stambułu zaplanowali na wiosnę, jesienią i zimą zaś szukali znających się na rzeczy, władających łukiem i sztyletem furmanów, podróże lądem były bowiem równie niebezpieczne jak na galeonach i każda para rąk mogła zaważyć na losie karawany. Co więcej, dwukondygnacyjną piwnicę przysposobili na skład tkanin, zapełniając go następnie beczkami, skrzyniami o ciężkich wiekach, nieprzemakalnymi sakwami i workami z miękko wyprawionej skóry. A wszystko to, by wygodnie i bezpiecznie składować towary, zanim odsprzedane przybyłym ze świata kupcom ruszą na północ i na zachód albo pod dachy zamojskich mieszczan.

Co do przewidywanych zysków, ojciec był dobrej myśli. Konkurował wprawdzie z Ormianami, którym trudno by dorównać w rzutkości i smykałce do interesów, lecz i z jego doświadczeniem kupca weneckiego niewielu mogłoby się mierzyć. A ponieważ w krajach rządzonych przez Osmanów poruszał się z rzadką swobodą, wśród Turków i tamtejszych Żydów mając licznych i lojalnych przyjaciół, takich towarów, jakie zwykle sprowadzał, szukać by w Zamościu ze świecą.

Tęskniliśmy za Italią. Gdy przez miasto przejeżdżali tamtejsi kupcy, zasięgaliśmy języka i chciwie słuchaliśmy wieści. Tym też sposobem docierały do nas listy z Wenecji. Pierwszy, skreślony ręką Ezry, przyszedł jesienią. Wysłany u zarania lata, ożywił wciąż świeże wspomnienia getta, upałów, mroku wąskich uliczek, odgłosów targów i placów. Ezra nie znał jeszcze losu mojego męża i zapewne to stanowiło przyczynę lekkiego, niewolnego od kpiny tonu jego listu. Dziwił się, że zrezygnowaliśmy ze względnego spokoju dla niewiadomego, po czym zapewniał o własnym powodzeniu, gdyż i w pracowni, i w pospiesznie zawartym małżeństwie wiodło mu się lepiej, niż można by się spodziewać. W drugim liście wszystko potwierdziła Rebeka. Wyważona, silna natura podyktowała mojej przyjaciółce słowa zadowolenia z przestronnych izb, pełnej spiżarni, gustownych sprzętów, lecz zwłaszcza z pomocy nieocenionej Lei, której ufała bezgranicznie. Oraz z dopiero co powziętej pewności, że wkrótce – bo wczesną wiosną – powije dziecko.

Niebawem kupiec z Anatolii przyniósł ostatni list, spisaną czarnym atramentem wiadomość od przyjaciela rodziny Gottarda Paluzziego. Niemożliwe byłoby prześledzenie drogi owego pisma, dość jednak rzec, że z niejasnych powodów zawędrowało do Stambułu, gdzie szczęśliwym trafem przejął je jadący na północ handlarz pieprzem. Ten, umieściwszy list w nieprzemakalnej sakwie, przywiózł go do Zamościa w dniach wielkiego jesiennego targu, sprowadzając do naszego domu radość z wieści o Dawidzie.

Relację Paluzziego chłonęłam chciwie, lecz szybko poczułam rozczarowanie. Bez wątpienia list miał drugie dno. Jurysta zapewniał z entuzjazmem, że Dawid nie postradał sił i nadziei, a ponieważ odbył już połowę kary, powinniśmy być dobrej myśli i wierzyć, że niebawem ujrzymy go w Zamościu. Ale przecież żeby uwierzyć w pomyślność skazańca uwięzionego pod pokładem weneckiej galery, trzeba by nie znać życia. Los Dawida zapewne nieraz zawisł na włosku, a lęk o ukochaną musiał mu doskwierać do żywego. Byłam więc rada z własnej przezorności. Gdybym mu doniosła o brzemienności Antonii, cierpiałby podwójnie.

Życie porwało mnie na nowo po narodzinach córeczki, co nastąpiło o zimowym brzasku, w łagodnym, perłowoszarym świetle budzącego się słońca. Sąsiadki i dziewki służebne zdmuchnęły już lampki oliwne i świece w lichtarzach, a dzień, śnieżny i mroźny, ustroił się w odświętne szaty, jakby czcił nowe, ledwo uformowane ludzkie istnienie. Urodziłam szybko, gdy więc akuszerka podała mi umytą i owiniętą w mięciutką tkaninę dziecinę, rzekła, że jestem ulubienicą Pana i że powinnam Mu podziękować za dorodną i zdrową córkę. Owszem, podziękowałam. A także za odzyskaną za sprawą małej Riny wolę istnienia. Poczułam się bowiem, jakbym narodziła się powtórnie, zyskując nowy rodzaj wiedzy: o sensie własnej egzystencji.

Chodziło zatem o to, aby żyć nie dla siebie, lecz dla owego dziecka. Było przecież owocem wielkiego obustronnego uczucia, żywym potwierdzeniem minionego szczęścia, błogosławieństwem i znakiem spełnienia. Przyniosło pocieszenie i sprawiło, że odtajały moje zlodowaciałe członki, a krew popłynęła w nich żywiej. Śmierć Eliszy skazała mnie na długotrwałą chorobę duszy i ciała, i tylko cudowi narodzin zawdzięczałam ratunek przed zatraceniem się w żałobie. Ale myliłby się ten, kto by sądził, że dziecko wypełni pustkę po zmarłym. Nawet to najsłodsze i najgoręcej wyczekiwane miłuje się inaczej, jakby w matczynym sercu takiemu uczuciu zarezerwowano miejsce szczególne.

Na pierwszych latach życia w Zamościu na zawsze położył się cień. Dlatego drugą księgę mojego życia rozpocznę od jesieni czwartego roku po wyjeździe z Wenecji, według chrześcijańskiej rachuby czasu 1602, a żydowskiej 5363 roku. Wtedy naszym domem znów wstrząsnęły zdarzenia najpierw niespodziewane, następnie zaś budzące grozę. Jakby z uśpienia zbudził się wróg, który prześladował nas w Wenecji i na którego uskarżał się Ruben.

Los, nie zważając na ludzkie pragnienia, po swojemu tka tkaninę życia. Niczego nie można być pewnym, nawet tego, czy smutek po bolesnej stracie będzie wieczny. Mimo to z tamtych lat zapamiętałam też chwile niewypowiedzianej radości, wielkiego i zaskakującego szczęścia, bo Pan, urządzając świat, wzniósł go na fundamencie z równowagi między dobrem a złem. Postanowił, że ma ich być po równo, więc doznajemy jednego i drugiego.

Poznając nowe miejsce i przypisane do niego prawa, łudziliśmy się, że możliwe jest istnienie miasta idealnego. Rzecz jasna niekiedy poddawaliśmy się zwątpieniu, bo czy tam, gdzie dochodzą do głosu ludzkie słabości i gdzie człowiekiem rządzi strach przed tym, co obce i niezrozumiałe, może być mowa o città ideale? Choćby bowiem miasto było chlubą architektów i niezdobytą, obwiedzioną wałami twierdzą, czy godne jest pochwały, gdy odmawia schronienia potrzebującym, słabym, gdzie indziej prześladowanym?

2

Czterej winni dziękować Bogu: ten, kto wyszedł cało z podróży morskiej i z podróży przez pustynię, chory, który wyzdrowiał, i więzień uwolniony z więzienia.

Berachot 54

Od wiosny 5362 roku, gdy ojciec z Rubenem wyruszyli ku krajom Lewantu, byłam w domu sama. Dzieliłam dolę córek, żon i matek opuszczonych przez mężczyzn, których kupiecki fach powiódł aż ku granicom odkrytego świata. Na szczęście miałam przy sobie życzliwe, zahartowane w wielomiesięcznej rozłące żydowskie niewiasty, zaradne, niestrachliwe, chętne do pomocy sąsiadki i przyjaciółki. Trzymałam się także z tymi, których mężczyźni – miejscowi krawcy, rzeźnicy, szmuklerze, złotnicy, szpitalnicy, mełamedzi[1], kantorzy, rzezacy, muzykanci – przez okrągły rok nie wyjeżdżali z miasta, chyba że w sprawach gminy albo na okoliczne targi, a i to z rzadka, bo zaspokajało ono wszystkie nasze potrzeby.

Byłam jeszcze młoda, więc choć z wyroku Pana skazana na wdowieństwo, ciągnęły do mnie Żydówki w podobnym wieku. Wśród nich piekarzowa Mojra, której odzienie przesiąkło słodkawą wonią chleba, pierogów, pierników i obwarzanków, i biegła w cudownych właściwościach ziół akuszerka Hanna, i skromna, dziwnie smutnawa Tamar poślubiona dopiero co przez chirurga Tobiasza. Nocami izby pustoszały, porzucone łoża coraz bardziej stygły, a ja zapalałam nieliczne spośród świec, które przechowywałam we florenckiej skrzyni, starannie owinąwszy każdą nawoskowanym papierem. Ale za dnia otwierałam okute żelazem drzwi, uchylałam okiennice i oszklone okna, i dom się ożywiał.

Najpierw na równe nogi zrywała się Frozyna, nasza chrześcijańska służka. We wnęce za grubą zasłoną, gdzie sypiała, ścieliła wąskie łóżko, a obmywszy piegowate, okrągłe niczym pszenna bułka liczko, biegła do pieców albo prosto do kuchni. Zastawałam ją ze szczapą drewna przy rozpalanym ogniu, z cebrzykiem wody, przy misie wydrążonych jabłek, a gdy pora była dżdżysta lub zimowa – drzemiącą na dębowej ławie.

Miałam z niej wyrękę i pomocnicę. Jej babka zgasła przed rokiem, matkę przed laty zabiła zaraza, ojciec – powszechnie pogardzany za to, że od powstania miasta jako kat w imieniu prawa, sądów i pana na Zamościu ścinał tutejsze głowy – przed pięcioma laty także wyzionął ducha. Nie dorobił się na swym rzemiośle. Córka odziedziczyła po nim długi i niezmierzone połacie ludzkiej nienawiści, i nikt z zamościan nie chciał jej zatrudnić, mimo iż wielu szeptało, że jako kat jej ojciec sprawiał się bez zarzutu, tnąc bezboleśnie, sprawnie i powściągliwie.

Frozynę i jej babkę przyjął na służbę Ruben, a gdy dziewczyna została sama na świecie, zadomowiła się u nas na dobre. Jednak niekiedy, wbrew wrodzonej pogodzie ducha, dręczyły ją złe myśli. Zwieszała wtedy głowę, a z jej rąk, zręcznych i silnych, leciały na podłogę łyżki, cynowe miski, skopki mleka, szkandele, kubki i urynały. Ponieważ z czasem oswoiłam się z tą cechą dziewczyny, szczędziłam jej fuknięć i strofowania, póki się nie opamiętała.

W porze śniadania pojawiał się parobek. Oporządzał stajnie i konia, którego ojciec, przed wyruszeniem z karawaną w drogę, przeznaczył plenipotentowi Józefowi Pszczółce, żeby w interesach podróżował wierzchem. Niebawem też zjawiał się sam Pszczółka. Referował uprzejmie wieści, zwłaszcza to, czy przyszły listy, jak idzie handel, jakiej spodziewa się pogody i co słychać w mieście. Był skrupulatny i zgodnie z zaleceniem ojca dzielił się ze mną wszelką wiedzą o postępach w składzie. Pszczółce ością w gardle stała ta codzienna spowiedź, ale że nie stanowiło tajemnicy, jak ojciec na mnie polega, plenipotent nie okazywał, co sądzi o niewieścich rządach w kantorze. Ale co to były za rządy! W rzeczywistości sprawował tam niepodzielną władzę, bo nie ciągnęło mnie ani do rachunków, ani tym bardziej do komenderowania tragarzami.

Jeszcze przed południem zjawiała się Sara Nanias. Rozmiłowana w mojej córeczce niczym we własnej nosiła ją na rękach, obsypywała pieszczotami, żaląc się, że choć od lat zamężna, Pan poskąpił jej słodyczy macierzyństwa. Jako że Aaronowi nie wiodło się w interesach, bo zamojskie safiany mniejszym cieszyły się wzięciem niż sprowadzane z Lewantu, z rozrzewnieniem wspominała Padwę, gdzie żyło im się lepiej, i nie milkła aż do przyjścia sąsiadek, kiedy w kuchni robiło się gwarno jak przed kramami z mydłem. Popołudniami zaś przyjmowałam często Michelego Brewera, naszego rabina i medyka, a to z racji dziecięcych przypadłości nękających malutką Rinę. Polegałam na nim, choć bardzo pragnęłam, żeby doglądał jej Dawid.

Za dnia nie doskwierała mi samotność, więc nie roztkliwiałam się nad sobą. Lecz nocą nie raz i nie dwa roniłam łzy z tęsknoty za Leą, ojcem, braćmi, wreszcie za Eliszą. Uciekałam we wspomnienia dzięki krótkim, nie do końca świadomym wrażeniom, że oto owionął mnie jego zapach, że musnął dłonią moją szyję, że spoczęło na mnie jego baczne, tkliwe spojrzenie. Takie jak wtedy, gdy dawaliśmy się ponieść uczuciom.

* * *

Lato odeszło z dnia na dzień. Ojca i Rubena spodziewałam się przed wielkim jesiennym targiem, na który, jak zakładali wiosną, powinni zdążyć. Wyglądałam ich niecierpliwie. Z obawą o to, jak mija im droga i czy fatalnym zrządzeniem losu jakaś niespodziewana przygoda nie zagraża ich życiu, szykowałam dom na powrót najbliższych.

Tego dnia od świtu oporządzałyśmy z Frozyną łoża. Trzepałyśmy prześcieradła, ściągałyśmy poszwy z kołder i poduch nadzianych gęsim puchem, zdejmowałyśmy zagłówki i materace. Gdy w kuchni gotowała się woda, na dziedzińczyku parobek ustawiał beczki z dziurawym dnem i mościł je słomą, żebyśmy mogły sztuka po sztuce, warstwami, ułożyć w nich bieliznę, posypać ją popiołem i zalać wrzątkiem. Z płukaniem i suszeniem wyługowanego prania zeszło się nam do wieczora, a gdy o zmierzchu zebrałyśmy je ze sznurów, ze składu tkanin przybiegł posłaniec z paczuszką listów. Były od Dawida: jeden do ojca, drugi do Rubena, trzeci zaś do mnie.

Odkąd przed rokiem Dawid odzyskał wolność, wuj Gottarda Paluzziego gościł go w letniej posiadłości nieopodal Mantui. Mojego brata skazano na dożywotnią banicję i pod groźbą powtórnych galer zakazano mu powrotu do Wenecji, dlatego mąż ów – na prośbę siostrzeńca – przyjął go pod swoje skrzydła. Dał Dawidowi dach nad głową, Paluzzi zaś nie skąpił przyjacielowi duchowego wsparcia. Ale mój brat częściej był w rozjazdach, niż korzystał z uprzejmości Gottarda. Szukał Antonii.

Z sympatii dla nieszczęśliwych kochanków Paluzzi już wcześniej przecierał mu ścieżki w Lukce, lecz trop urywał się przy zawartej dzień i noc furcie klasztoru hieronimitek. Jurysta zmierzał do celu najkrótszą drogą, nie zaniedbał więc bezpośredniej perswazji ubranej w szczodrość i fałszywą pobożność. Dzięki protekcji dotarł do tamtejszej przełożonej i kusił ją datkami na utrzymanie podupadającego przybytku, który wobec wszystkich zwał bastionem cnoty, w obecności zaufanych przyjaciół zaś kolonią zasuszonych dziewic. Ale zyskał niewiele: zapewnienie, że Antonii Cappani w Lukce nie ma, i grzeczną, choć kategoryczną odprawę.

Z nadzieją na dokładną relację z działań Dawida przełamałam pieczęć listu. Był rozczarowująco zwięzły. W tonie pozdrowień oraz w trosce o mnie i moją córeczkę rozpoznałam dawnego brata przedkładającego powodzenie bliskich nad własne troski, jednak z kolejnych zdań wyzierała bezradność człowieka wystawionego na próbę wytrwałości w sprawie rozpaczliwej, bez wyjścia. Wysiłek włożony w poszukiwania ukochanej spełzł na niczym i zmęczyła go jałowość dotychczasowych zabiegów. A ponadto wzdychał do Wenecji i choć od mieszkającej tam rodziny dzieliły go tylko godziny drogi, wymieniali jedynie listy. Pismo jednak nie odda w pełni złożoności ludzkich uczuć.

Dawid wyznał też, że i nas pragnie jak najszybciej ujrzeć, chociaż żyjemy jak na przeciwległych krawędziach świata, rozdzieleni setkami mil i krainami znanymi mu jedynie z ksiąg i ze słyszenia. Bił się z myślami, czyby do nas nie jechać, bo w Italii nie spodziewał się zaznać szczęścia. Gwoli sprawiedliwości dodał też, że gdyby nie determinacja Paluzziego, poddałby się i porzucił poszukiwania, zwłaszcza że w podzięce miał dla przyjaciela tylko dobre słowo.

List odłożyłam z westchnieniem i nadzieją, że Dawid istotnie przyjedzie do Zamościa. Tymczasem wieczerza była gotowa, Frozyna zbudziła więc Rinę, gdyż ta zasnęła jakiś czas wcześniej znużona monotonnym dniem. Potem, w blasku świec, spozierałam na córeczkę z uwagą i z rumieńcem zawstydzenia, wyobrażając sobie dziecko, które Antonia powiła Dawidowi. Czy jak Rina samo chwytało za łyżkę i ostrożnie, z nielicującym z wiekiem namysłem, niosło do ust strawę? Czy mierząc się coraz śmielej ze słowami, snuło najbardziej fantastyczne opowieści?

Tłumiłam wyrzuty sumienia, że przemilczeniem skrzywdziłam brata i jego nieszczęsne dziecko. Myślami byłam przy córce, przy jej szczebiotliwej paplaninie, w której brzmiały aż trzy języki: miejscowy, włoski i hebrajski. Z każdym dniem, z każdą wspólną chwilą coraz bardziej ujawniało się jej podobieństwo do Eliszy, więc choć go straciłam, zyskałam istotę o jego kędzierzawych włosach, oczach błyszczących od śmiechu albo pociemniałych od powagi. Ponieważ marzycielska natura Riny mogła i ją zgubić, nie spuszczałam jej z oka. A przecież Dawidowi odmówiłam prawa do lęku o dziecko powite przez Antonię.

Tymczasem pod koniec wieczerzy nastąpiło zdarzenie najbardziej niespodziewane, choć tak upragnione. Oto bowiem w kuchennych drzwiach stanął Józef Pszczółka, a z nim Dawid! W pierwszej chwili wzięłam go za przywidzenie wywołane lekturą listu i tęsknotą, jednak bez wątpienia to był mój brat. A przecież mogło się zdawać, że poprzednim razem widzieliśmy się w innym świecie i w życiu, które powinniśmy spisać na straty.

Powitałam go okrzykiem. Zerwałam się od stołu i rzuciłam się w ramiona Dawida, a on przygarnął mnie i uścisnął ze wzruszeniem. Otaczała go woń znużenia, a z nią zapachy dróg przemierzonych pieszo i na wozie, w słocie i pod palącym słońcem. Szeptałam ze szlochem, że przez minione lata, gdy żyliśmy osobno, nie znalazłby się dzień, żebym o nim nie pomyślała. Nieprędko odsunęliśmy się od siebie, aż Pszczółka, zmieszany tym wybuchem rodzinnych uczuć, rzekł, że na niego pora.

Od stołu przyskoczyła też Frozyna, dygając raz za razem. Przybysz ją onieśmielał, czerwieniła się więc i bladła, przebierając palcami w pasmach na pół rozplecionego warkocza. Kazałam jej wrócić na miejsce i bez obawy uchybienia panu Dawidowi sięgnąć po łyżkę, bo nie gościa ma przed sobą, lecz od dawna oczekiwanego domownika. Tymczasem Dawid pochylił się nad Riną i delikatnym, czułym gestem zmierzwił jej niesforne loki. Dziewczynka nie rozumiała, z kim ma do czynienia. Spozierała na niego nieśmiało i pytająco, i dopiero u schyłku wieczora jej zawstydzenie zastąpiła ufność, która w kolejnych dniach przerodziła się w przywiązanie.

Wzięłam od Dawida kapelusz, poszarzały od kurzu płaszcz podróżny i sakwę, w której brat zamknął swój cały dobytek. Bolałam nad jego ubóstwem, pamiętałam bowiem Dawida z chwil świetności i powodzenia: odzianego w aksamit, blamowany futrem adamaszek, w najszlachetniejszy wschodni jedwab. Teraz skromne szaty, niczym słabe odbicie dawnych, wisiały na wynędzniałym ciele, które nie zdołało jeszcze odzyskać urody i wdzięku. Ale to nic, bo powiadają, że gdy runie pałac, ludzie wciąż nazywać go będą pałacem, a gdy usypie się stos śmieci, zostanie nim na zawsze. Powzięłam pewność, że nie inaczej będzie z Dawidem. Chociaż odmieniony i sponiewierany przez weneckie trybunały, pozostawał tym, dzięki któremu posiadłam trudną, lecz szlachetną sztukę stawiania liter.

Następnie mój brat obmył się z pyłu oraz zmienił odzienie na czyste i z tak szlachetnych tkanin, że nareszcie przypominał siebie sprzed uwięzienia. Potem rozgościł się w przysposobionej naprędce sypialni – i zamilkł. Milczał też przy kuchennym stole, gdy kończyliśmy wieczerzać, więc zaniepokojona zagadywałam ciszę. Ale gdy nękałam go pytaniami, jakby z wysiłkiem rzucał urywane słowa. Pojęłam wtedy, że był taki, odkąd przestąpił próg, tyle że nie od razu to dostrzegłam.

Śledziłam jego gesty i spojrzenia. Ukradkiem zerkałam na dłonie Dawida: jak ujmowały łyżkę, niosły do ust strawę, ocierały je rąbkiem chusteczki, rozrywały nożem i widelcem sztukę upieczonego mięsa. Te dłonie wiele przeszły. Długie miesiące galer naznaczyły je bliznami, gładką niegdyś skórę czyniąc szorstką i zgrubiałą. Lewa dłoń nosiła nieusuwalne piętno: palec serdeczny odjęto u nasady, okaleczając Dawida do końca życia, może po to, aby pamiętał, jak kruche są podstawy wolności. Nie mogąc znieść owej straty, powędrowałam wzrokiem do poważnej, zamyślonej twarzy, ale i ona nosiła ślady nie tak odległej przeszłości, co wzbudziło mój gniew.

Rzekłam, że lada dzień przybędzie do Zamościa piętnaście ojcowskich wozów załadowanych skrzyniami altembasu[2], kamlotu[3] i przetykanych złotem jedwabiów. Miną bramę miasta, po czym tragarze wniosą do naszego składu zapasy takich tkanin, jakie ostatnimi czasy cieszyły się wzięciem z racji żywych kolorów przywodzących na myśl tęczę, zwłaszcza fiołkowych, rozmarynowych, brzoskwiniowych i ceglastych. Dodałam, że dom kupiony od Salomona Marcusa był spełnieniem marzeń o godnej naszego rodu siedzibie i że choć z powodu żałoby nieco go zaniedbałam, teraz dbałam w dwójnasób, żeby nie popadł w ruinę. A jednak Dawid milczał. Mówiłam więc o wprowadzanych co roku zmianach i ulepszeniach, o ojcowskiej szczodrości, bo nie żałował dukatów na dębowe stoły, inkrustowane skrzynie, szafy gdańskie, kobierce anatolijskie, puzdra, szkatuły i sepety[4] obite wzorzystą skórą. Przybywało lichtarzy, naczyń z pozłocistego srebra, czar, kubków i pucharów tak udatnych i tak misternej roboty, że dorównujących im szukać by w sąsiednich domach ze świecą. Rzekłam nawet, iż nie zaniechałam zwyczaju obsiewania ziołami skrzynek żyznej ziemi ustawionych nieopodal stajni, na dziedzińczyku, w miejscu słonecznym, choć na uboczu, aby ich nie zdeptały końskie kopyta ani gapowaty stajenny. Że tutejsze wiosny i lata sprzyjają moim lebiodkom, majerankom i lubczykom, dzięki czemu w kuchni nigdy nie brakuje świeżych ziół – ale Dawid milczał. Nareszcie, gdy brakło mi już słów, wspomniałam o sąsiadach, rabinie, jarmarkach i kramach, o trzech ludnych zamojskich rynkach i o wznoszącym się ponad miastem pałacu hetmańskim, o wyprawie inflanckiej oraz o miejscowej mowie, bo choć trudna i dla ucha nawykłego do języków Południa brzmiąca niczym brzęk miedzi, uczyłam się jej od służki. I o służce mówiłam, że jest wierna i pilna, lecz mój kiwający na wszystko głową brat wciąż milczał.

Wreszcie ucichłam. Frozyna usypiała Rinę, ja zaś zaryglowałam drzwi i zamknęłam okna. Rozeszliśmy się do izb. Radość ze spotkania prysła, ustępując rozczarowaniu i przeczuciu, że nie da się cofnąć czasu ani puścić w niepamięć zdarzeń z ostatnich lat. Zżymałam się na siebie, bo nie powinnam była zalewać brata powodzią słów, i wierciłam się w pościeli. Obwiniałabym się do rana, gdyby nie zły sen Riny. Na szczęście dzieliłyśmy łoże, gdy więc straszyły ją nocne zmory, przeganiałam je nuceniem, póki na powrót nie zamknęła oczu. I tym razem kołysanka rozpogodziła jej twarzyczkę. Kiedy zasnęła, smagłe policzki poróżowiały, rączki opadły swobodnie na pościel. Ale moje obawy nie pierzchły.

Ponieważ doskwierało mi pragnienie, poszłam do kuchni napełnić kubek wodą. Przez okno do ciemnej izby wsączała się jasna noc, a grube, oprawione w ołów szybki zniekształcały świat po drugiej stronie: niebo z okrągłym księżycem pośrodku, rynek i stojące wokół niego domy.

I stała się rzecz przedziwna, a tak cudowna jak wtedy, gdy podczas zaślubin ujrzałam ducha matki. Zadrżałam z chłodu i tęsknoty za moim małżonkiem. A także pod wpływem przeświadczenia, iż oto – wbrew powszechnemu mniemaniu, że lepsza jest godzina szczęśliwości w raju niż całe życie na ziemi – dusza Eliszy opuściła zaświaty, aby być tej nocy ze mną. Westchnęłam głośno w próżnym oczekiwaniu na czuły uścisk jego dłoni.

– Nie śpisz, Hilo? I mnie gniotą troski.

Nie mąż, lecz brat stał przy mnie. Objął mnie ramionami i trwaliśmy tak, póki nie wyznał, że choć ma w nogach setki mil, sen go opuścił. Chciałam rozproszyć półmrok świecami, ale Dawid otworzył okno na oścież. Do kuchni wśliznęła się księżycowa poświata, a ująwszy jego twarz w świetlistą ramę, dodała jej bladości i odjęła lat.

– Dziś przyszły twoje listy, te pisane wiosną – szepnęłam.

– Później napisałem jeszcze jeden, z myślą o tobie, siostro, i wysłałem go przed wyruszeniem do was. Lecz gdy nadejdzie, spalę wszystko do ostatniej litery, bo układając go, nie byłem sobą.

Spytałam, co w nim zawarł, ale nadaremnie, bo jak wcześniej odgrodził się milczeniem. Aby je przerwać, rzekłam, że się domyślam, po czym z rozmysłem powtórzyłam te słowa, którymi i mnie karmiono, gdy traciłam zmysły z rozpaczy: o czasie gojącym rany, o harcie ducha, o wierze w przyszłość i możliwość odmiany losu. Dawid potrząsnął głową. Ani w Zamościu, ani w Italii nie widział dla siebie przyszłości. Mimo to zdobył się na zwierzenia.

– Straszliwsza od galer, Hilo, była jedynie bezradność podczas oczekiwania na wyrok – powiedział. – Lękałem się wtedy o Antonię i o to, że nie uniknie kary. Zadręczałem się, bo skoro mnie nie było łatwo, jak ona, słaba i krucha, zniosłaby hańbę uwięzienia, napiętnowanie, pręgierz? Wypieszczona, chowana w puchach, wychowana i kształcona nie dla więziennej kraty, lecz dla małżeństwa. Antonia byłaby bez wątpienia ozdobą i podporą męża, a także niezrównaną matką. Drżałem też, że nasze miłowanie jest sprzeczne z naturą. Żeśmy zbłądzili, choć w dobrej wierze, a dając się zwieść namiętności, sprowadziliśmy zgubę na siebie i na dwa sprzyjające sobie rody. Ale nie sądź mnie po pozorach. Nie wyparłbym się jej nawet za obietnicę łaski. A jednak nie mogłem odpędzić myśli, że rozłąka stanie się grobem naszej miłości i gdy miną cztery lata, Antonia zaprze się jej, a mnie zapomni. Wyobrażałem sobie dzień, w którym – odzyskawszy wolność – zastanę ją szczęśliwą u boku innego. Nie zniósłbym tego, Hilo, więc tym bardziej cierpiałem.

– To zrozumiałe – odparłam ze współczuciem. – Lecz że ten czas już minął, podziękuj Panu za wolność. Wierzę w Jego nieustającą opiekę nad tobą.

– Niekiedy wątpiłem w nią, bo moje życie dziesiątki razy zawisło na włosku. Byłem wszak wyrzutkiem, nędzarzem i niewolnikiem. Obwiniałem o wszystko siebie, donosicieli, sędziów, prokuratorów i tylko myśl o Antonii trzymała mnie przy zdrowych zmysłach, przywracała siły i nadzieję. Przetrwanie zawdzięczam też Paluzziemu. Czuwał nade mną dzień i noc, używał wszelkich wpływów, by ulżyć mojej niedoli.

– To najwierniejszy z twoich przyjaciół – przyznałam. – Dzięki niemu mieliśmy o tobie wieści.

– Mimo to nie uniknąłem ciężkiej ręki nadzorcy ani miesięcy pod pokładem galery, najpierw wojennej, patrolującej Adriatyk i wyspy greckie, później handlowej, na której kupcy weneccy pływali po sukno do Flandrii. Gdybyś wiedziała, jak często zasypiałem z myślą o ojcu i tych rejsach, dzięki którym żyliśmy dostatnio, nie doświadczywszy biedy i trosk codzienności! Jak on spędziłem na wodzie setki dni, a przecież nie zobaczyłem choćby ułomka świata, o którym nam prawił. Ani jego cudów.

– Ale przetrwałeś.

– Znasz mój upór, Hilo. Skoro przysiągłem sobie i Panu, że nie dam się złamać, czy mogło być inaczej? Na szczęście mam to za sobą. I choć nie tak łatwo wyrzucić z pamięci tamte cztery lata, zapominam o nich z wolna, jak się zapomina o koszmarach sennych. O tym, że Gottardo ugościł mnie w domu wuja, doniosłem ci w liście. Byłoby mi tam jak w raju, gdyby nie zakaz powrotu do Wenecji. Domyślasz się zapewne, jak tęskniłem do Lei i Ezry. Jak pragnąłem podziękować tym przyjaciołom, którzy, wstawiwszy się za mną, oszczędzili mi sroższej kary. Jak chciwie wyglądałem wiadomości o Antonii. Ale nawet w tym musiałem zdać się na Gottarda. Tyle że i dla niego przeniknięcie przez mury willi Cappanich okazało się niezwykle trudnym zadaniem i gdyby nie uciekł się do podstępu, poniósłby klęskę. Podając się za przyjaciela domu, zwiódł Horacego, tego samego, który mi sprzyjał przed laty, a którego słaba głowa czyniła z niego łatwą ofiarę. Spoił go i wydobył zapewnienie, że Antonię istotnie zamknięto u hieronimitek. Niby rzecz była nam już wiadoma, ale że w Lukce twierdzono zgoła inaczej, póty zamęczał Horacego, póki ten, klnąc się, że mówi prawdę, radził poszukać potwierdzenia u Immacolaty, służki Antonii. Gottardo poszedł tym tropem, co wiadomo ci z kolejnych listów, i upewnił się, że owszem, Antonię trzymano w klasztorze, tam bowiem przewieziono ją po zapadnięciu wyroku w mojej sprawie. Z tej przyczyny spędziłem w Lukce zimę i część wiosny. Niejeden powie, że to piękne miasto, we mnie jednak budziło złość, w końcu zaś prawdziwy gniew. Z biegiem czasu przejrzałem je na wylot. Każda uliczka, najlichszy kram z miejscowym jedwabiem, najokazalsza świątynia i najwyższa z wież, których wyrosło w Lukce więcej niż drzew w najgęstszej puszczy, nie miały dla mnie tajemnic, więc i to stało się oczywistością, że na ludzi naszej wiary patrzy się tam wilkiem. Najpierw podążałem więc za tłumem na oślep, łowiąc wśród mieszczan jakie bądź pogłoski z nadzieją, iż ślepy traf albo cud powiodą mnie do Antonii. Później krążyłem godzinami wokół klasztoru, a że rzucałem się w oczy, wisiało nade mną śmiertelne niebezpieczeństwo. Jednak Pan czuwał nade mną. Działałem ostrożnie i wedle raz powziętego zamysłu, z największym mozołem zdobywając zaufanie mniszek. Żebyś miała pełny obraz tego, z czym przyszło mi się zmierzyć, powiem tylko, że te zakonnice żyją w klasztorze niczym w więzieniu, jak pogrzebane żywcem, i za tak potężnym murem, aby ani z bliska, ani z nieodległego wzniesienia nie padło na nie pożądliwe oko. Okna tam zamurowano, a jedynego wejścia strzegą rygle i żelazne kraty, przy których ustanowiono strażniczkę posłuszną rozkazom przełożonej, patriarchy[5] i postanowieniom Trydentu. A mniszki, Hilo, to fortece za szańcami z welonów i kwefów! To kukły spowite w pokutne szaty, w nieludzką ciszę, wreszcie w taką powagę, jakby od wieczności dzielił je zaledwie krok! Ponieważ mniszkom klauzurowym wolno opuszczać cele jedynie dla zbierania jałmużny i dla ratowania chorych i kalekich, niekiedy wychodzą z klasztoru, zawsze jednak zbrojne w milczenie. Mimo to nie dawałem za wygraną. Usiłowałem zjednać je sobie sztuką lekarską, podążałem więc za nimi i jak one niosłem ulgę ciałom napiętnowanym świerzbem, liszajami, głodem. Znosiłem cierpliwie robactwo, nieczystości, smród miejskiego rynsztoka i odór brudu, i owszem, z czasem jakby do mnie przywykły. Co więcej, zdawały się na mnie czekać, biorąc najpewniej za pokutującego chrześcijanina lub za szaleńca. Lecz byłem głupcem, licząc, że coś na tym ugram lub że zlitują się nade mną. Bo choć miłosierne dla wszelkich nieszczęśników, dla mnie ostatecznie nie znalazły zrozumienia. Byłem bliski obłędu. Rozum wiódł mnie na manowce, do świata złudzeń, podsuwając przedziwne przeczucia i zwidy: rozpoznawałem Antonię wśród mniszek o zakrytych twarzach i wołałem ją znanym tylko nam dwojgu imieniem. Domyślasz się, że mój trud był daremny. Wnet zakonnice uznały mnie za intruza, odsunęły się, zaczęły unikać, aż pojąłem, że niczego nie osiągnę.

– A Paluzzi?

– Przyjął pozę najgorliwszego z chrześcijan i nie ustawał w kołataniu do drzwi i serca przeoryszy. Słał do niej list za listem, potem – z przyzwoleniem patriarchy – udał się do niej osobiście, lecz po to tylko, aby się przekonać, że nawet złoto nie rozwiąże jej języka. Ale zdobył wyznanie klasztornego ogrodnika. Ten, dbając o wirydarz, okopując grządki i przycinając drzewka, widywał przeoryszę i mniszki. Rozpoznawał ich głosy, sposób stawiania kroków, a jako że te z zamożniejszych domów nie porzuciły swojego miana, wiedział, z jakiego są rodu i gdzie je wychowywano, zanim przyoblekły mnisie szaty. Rozwiał moje nadzieje, przysięgając na wszystko, co dla niego święte, że panny o imieniu Antonia i pochodzącej z Wenecji nie ma ani wśród mniszek chórowych, ani wśród konwersek, choć nie daje głowy, że nigdy nie było. To zaś nasunęło mi całkiem nową myśl: może Cappani posłali ją gdzie bądź, a mnie, ciebie, służkę i Paluzziego wywiedli w pole? Albo, zamknąwszy ją w domu, wymusili na służbie milczenie, aby odgrodzić Antonię od świata? Możliwość, że nie ma jej już wśród żywych, rozważałem na ostatku, gdyż w takim przypadku musiałbym pójść w jej ślady. Gdybym tylko zyskał pewność, nie wahałbym się, siostro, bo co mi po życiu bez niej? Ale uczepiłem się wątłej nadziei, że żyje. A choć zaprzestałem poszukiwań, ufam, że prędzej czy później Pan da mi znak, dokąd po nią jechać, ponieważ ludzkie potępienie nie wyklucza Jego miłosierdzia. I tak na początku lata, gdy miejscowa szlachta i kupcy opuścili Lukkę, by odpocząć na wsi, i ja ruszyłem w drogę, za cel obrawszy Zamość. Nie sądź jednak, że przyszło mi to łatwo. Setki razy pragnąłem zawrócić. Biłem się z myślami, o krok od porzucenia zamiaru, żeby się z wami połączyć. Ale w chwilach zwątpienia miałem na uwadze ciebie, siostrzyczko, bo i ty doświadczyłaś straty i skosztowałaś gorzkiego smaku rozłąki. Wierzyłem, że mnie zrozumiesz.

– Nie przypadł nam w udziale pokrewny los – odparłam. – Moja strata jest nieodwracalna, gdy tymczasem twoja nie jest nią wcale, bo nie można stracić tego, czego się nie miało. Wybacz, że powiem, co mi leży na sercu. Antonię pokochałam jak siostrę, lecz przyznaj nareszcie, że ani ty dla niej, ani ona dla ciebie. Wszystko sprzysięgło się przeciwko wam, więc byłbyś głupcem, gdybyś spodziewał się poprawy losu albo ingerencji jakiejś wyższej siły, która znów skrzyżowałaby wasze ścieżki. Taka miłość nie znajdzie zrozumienia ani na tym świecie, ani na żadnym innym.

– Gottardo zalecał mi cierpliwość i ufność. Łatwiej utrzymać na języku rozżarzony węgielek niż sekret, niedługo więc prawda o Antonii wyjdzie na jaw – rzekł Dawid stanowczo.

– Skoro tak, przynajmniej nie trwoń czasu – odpowiedziałam z rozdrażnieniem. – Postaraj się o zgodę na zamieszkanie w Zamościu i na praktykowanie wyuczonego fachu, jest tu bowiem w cenie, a potem przyrządzaj gargaryzmy[6], maści, mikstury – i lecz. Między księgami ojca znajdziesz rozprawę o narodzinach zrośniętych bliźniąt. Dokończ ją, a może pisanie sprawi, że jeśli nie od razu, to za jakiś czas wrócisz do życia, choćbyś w istocie był tu tylko ciałem, nie sercem!

Ciąg dalszy w wersji pełnej

[1] mełamed – nauczyciel w chederze

[2] altembas – ciężka kosztowna tkanina przetykana złotymi nićmi

[3] kamlot – miękka wełniana tkanina, z której szyto płaszcze

[4] sepet – skrzynia z szufladami do przechowywania klejnotów lub dokumentów

[5] patriarcha – tytuł używany od XV w. przez biskupów weneckich

[6] gargaryzmy – lekarstwa do płukania gardła (z wiersza J.A. Morsztyna Do jednej)

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

© Copyright by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2018

Text © by Agnieszka Wojdowicz 2018

Projekt okładki Monika Pietras

Zdjęcia na okładce:

© Chamille White/Shutterstock.com

© Elena Ray/Shutterstock.com

Redaktor prowadzący Joanna Wajs

Opieka redakcyjna Joanna Kończak

Redakcja Magdalena Adamska

Korekta Roma Sachnowska, Krystyna Lesińska

ISBN 978-83-10-13417-2

Plik wyprodukowany na podstawie Morze Trzcin. Księga życia Hili Campos, Warszawa 2018

www.naszaksiegarnia.pl

Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o.

02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c

tel. 22 643 93 89, 22 331 91 49,

faks 22 643 70 28

e-mail: [email protected]

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl