Morski ogień - Natalie C.Parker - ebook

Morski ogień ebook

Natalie C.Parker

3,7

Opis

Morski ogień to zapierająca dech w piersi opowieść łącząca kobiecą siłę Wonder Woman z wybuchową akcją Mad Maxa: na drodze gniewu.

Gdy jej załoga ginie z rąk krwiożerczych żołnierzy nikczemnego Arica Athaira, zwanych Pociskami, Caledonia Styx musi sama znaleźć swój kurs pośród śmiertelnie niebezpiecznych wód. Dowodzi statkiem „Mors Navis”, którego załoga składa się z podobnych do niej dziewczyn i kobiet, które straciły rodziny i domy przez Arica. Wspólnie starają się nie tylko przeżyć, ale i pozbawić Arica jego floty uzbrojonych po zęby okrętów.

Gdy jednak najlepsza przyjaciółka Caledonii cudem przeżywa atak dzięki jednemu z Pocisków, który wraz z nią próbuje uciec, przywódczyni staje przed dylematem – czy pozwolić mu dołączyć do załogi? Czy chłopak jest kluczem do zniszczenia Arica raz na zawsze... czy też stanowi zagrożenie dla wszystkiego, co zbudowały kobiety z „Mors Navis”?

Wciągający i pełen wartkiej akcji Morski ogień przypomina o potrzebie siostrzanej solidarności i jedności w obliczu ucisku i tyranii.

Jedna z najbardziej fascynujących powieści przygodowych roku. Piractwo kobiet w najlepszym wydaniu.

„San Francisco Chronicle”

Ekscytująca, porywająca akcja. Ta opowieść ani przez chwilę nie traci tempa.

„Publishers Weekly”

Jedna z najbardziej oczekiwanych powieści fantasy roku.

„Entertainment Weekly”

To spotkanie Mad Maxa i Davy’ego Jonesa. Pasjonująca historia o grupie doświadczonych przez los dziewczyn, które znajdują wsparcie w sobie nawzajem.

„Booklist”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (34 oceny)
9
9
13
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Natalie C. Parker Morski ogień Tytuł oryginału Seafire: Book 1 ISBN Produced by Alloy Entertainment, LLC Copyright © 2018 by Alloy Entertainment and Natalie C. Parker Published by arrangement with Rights People, LondonAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 Redakcja Agnieszka Czapczyk Ilustracja na okładce Billelis Projekt okładki Corina Lupp Opracowanie polskiej wersji okładki Tobiasz Zysk Projekt typograficzny i łamanie Paweł Uniejewski Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Siostry walczą ze sobą, dla siebie nawzajem i ramię w ramię. Mam szczęście, że mam siostrę taką jak ty, Rosie.

Prolog

Caledonia położyła się na dziobie mknącego poprzez czarne fale „Ducha”. Na powierzchni oceanu widać było jedynie ciemne odbicie nocnego nieba, pod nią zaś czekał na wszystkich nieszczęśników zimny grób.

Rhona, jej matka, przyklęknęła obok z karabinem na kolanach i wpatrywała się w czekający ich morski szlak.

— To niebezpieczny kurs, widzisz? — powiedziała.

Caledonia przyglądała się kłębom wody i szukała skał, zatopionych statków, nietypowych wirów czy szczególnie wzburzonych fal. Rhona zawsze pierwsza je wypatrywała, ale jej córka też była w tym coraz lepsza.

— Skały — powiedziała dziewczyna. Nie pytając o zgodę, odwróciła się i zawołała do ojca: — Trzy stopnie na bakburtę!

Dziób „Ducha” zwrócił się na południe, by uniknąć niebezpieczeństw. Po jakimś czasie po obu stronach pojawiły się znajome kształty lądu. Wpłynęli do Kościanej Paszczy, gdzie znajdowała się gromada wysepek i skalistych występów dających liche schronienie tym, którym starczyło odwagi, by zapuścić się w tę okolicę. W świetle dnia były zdradzieckie, a w nocy niemal nie do przejścia dla każdego poza matką Caledonii, Rhoną Styx, kapitaną „Ducha”. Pod jej dowództwem statek płynął gładko jak na otwartych wodach.

Wiele lat temu, jak często przypominała córce Rhona, nie musieliby się tak skradać. Gdy była młoda, pływali od zimnych prądów północnych, mijali wysokie Wyspy Skaliste i docierali do Kościanej Paszczy bez zagrożeń większych niż niewielkie sztormy. Wkrótce jednak, stopniowo, tak że mało kto zorientował się, zanim było za późno, człowiek o nazwisku Aric Athair zbudował flotę uzbrojonych po zęby okrętów, których zadaniem było łupić i zabijać. Flota jego Pocisków tworzyła łańcuch zagradzający jedyną drogę wejścia i wyjścia z tych szerokich wód. Każdy, kto znalazł się po złej stronie Sieci, musiał się ugiąć pod butem watażki.

Teraz, po latach wymykania się Aricowi i jego Pociskom oraz w obliczu kurczących się zasobów, Rhona uznała, że przyszedł czas, by jej niewielka załoga przebiła się przez Sieć. Przez kilka miesięcy szukali najlepszej drogi. Przyglądali się wrogim okrętom z większej odległości i stwierdzili, że najsłabszym ogniwem był koniuszek Kościanej Paszczy, gdzie obawiały się zapuszczać nawet Pociski. „Duchowi” mogło się udać, ale przed wyruszeniem na nieznane wody musieli uzupełnić swoje skromne zapasy owoców, orzechów i mięsa, na tyle, na ile udałoby się je zdobyć.

Dziś mieli się zaopatrzyć, a jutro czekał ich decydujący rejs.

— Znajdź brata i przygotuj się do wyprawy na brzeg. — Rude włosy Rhony powiewały za nią na wietrze.

Caledonia poczuła ciarki na plecach. Odkąd skończyła sześć lat, chciała przewodzić wyprawom na wybrzeże i dopiero w ostatnim roku jej matka w końcu się na to zgodziła. Ale choć Caledonię cieszyło zaufanie matki, wiedziała też, że jej młodszy brat nie znosi długich nocnych podróży na ląd. Przerażało go, że musi opuścić bezpieczny statek.

— Pozwól mi zabrać Pisces. — Caledonia wstała i ruszyła za matką. — Dobrze nam się razem pracuje. Poza tym wiesz dobrze, że Donnally jest za młody. Ma tylko dwanaście obrotów.

Rhona roześmiała się gorzko.

— Wiesz to wszystko z doświadczenia?

Caledonia wyobraziła sobie przerażone oczy i zaciśnięte usta Donnally’ego, starającego się nie rozczarować matki.

— Tak — odparła.

— Cala, twój brat nauczy się tylko przy tobie. — Rhona westchnęła, ale słychać było, że nie chce się wykłócać.

Matka i córka minęły mostek i jedna za drugą zeszły na główny pokład. Swobodnie poruszały się po „Duchu” nawet w bezksiężycową noc. W miarę jak na statku przybywało rodzin uciekających przed tyranią Arica, każdy jego cal wykorzystano tak, by spełniał wiele zadań. Na masztach wisiały nie tylko żagle, ale i sznury z praniem, kambuz codziennie stawał się sypialnią, a na pokładzie stał szereg łóżek polowych i dwie zagrody dla kóz. Podczas gdy kilkanaścioro mężczyzn i kobiet nadal pełniło nocną wachtę, większość załogi spała w niewielkich kajutach pod pokładem. Okolicę obserwowali marynarze na dziobie, rufie i w bocianim gnieździe. Tu, w Kościanej Paszczy, „Duch” nigdy dotąd nie natknął się jednak na okręty Pocisków. Ludzie Arica byli śmiali i zaciekli, ale nie tak zdolni jak Rhona.

Caledonia wypatrzyła swojego brata, przycupniętego za jednym z czterech masztów położonych wzdłuż osi symetrii statku. Za duża kurtka otulała go jak szara chmura. Miał ciemne włosy ojca, jasną cerę matki i zadarty nos, sprawiający, że wciąż wyglądał, jakby czemuś się dziwił.

Pod czupryną widać było tatuaż w kształcie strzały, połowicznie wypełniony czarnym atramentem. Ona również miała identyczny na skroni. Wśród rodziców na „Duchu” istniał zwyczaj oznaczania dzieci w taki sposób na wypadek schwytania. Gdyby wzięto je do niewoli, miały choć nikłą szansę na odnalezienie kiedyś rodziny.

— Zabiorę go następnym razem. — Caledonia poczuła ukłucie wyrzutów sumienia. Jej matka miała rację. Wiedziała, że obchodząc się z Donnallym jak z jajkiem, nie przygotują go do życia. Nadal jednak bała się o swojego małego braciszka, a w oczach matki wyczytała, że ona także podziela te uczucia.

— Donnally! — zawołała Rhona. — Unieś wzrok!

Chłopiec poderwał się na nogi i chwilę rozglądał się wokół, zanim udało mu się wypatrzyć matkę i siostrę. Niespiesznie potruchtał po pokładzie w ich stronę.

— Wyprawa na ląd? — spytał z udawanym spokojem. Zdradzała go nuta napięcia w głosie.

— Tak, ale nie twoja. Cala zabiera Pi, co oznacza, że ty i Ares siedzicie na oku. Jasne? — Rhona wskazała na bocianie gniazdo.

Donnally ochoczo skinął głową.

— Jasne — odparł i uśmiechnął się z wdzięcznością do Caledonii.

Rhona uścisnęła córkę i pocałowała ją w czoło.

— Zrób, co trzeba…

— …i wróć na statek — dokończyła Caledonia.

Gdy „Duch” opuścił kotwicę przy wyspie zwanej Klejnotem, Caledonia i Pisces były gotowe do drogi. Wskoczyły do łodzi przymocowanej do burty statku i opuściły ją na wodę, tak jak dziesiątki razy wcześniej.

Szybkimi ruchami wioseł przemierzały przestrzeń między statkiem a wyspą. Ostatnio Pisces urosła o kilka cali. Była już wyższa od swojego młodszego brata Aresa i przewyższyła też Caledonię, a wzrost wyraźnie dodał jej odwagi. Dziewczyna miała szerokie i silne ramiona, bladobrązową skórę i włosy zaplecione w cztery długie warkocze. W czasie gdy wiosłowały, spoglądała z ekscytacją na wyspę i jej bogactwa, podczas gdy Caledonia jednym okiem zerkała na czarne wody.

— Za cicho. Nie podoba mi się to — stwierdziła.

Pisces wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się do przyjaciółki.

— Jest spokojnie. To tak, jakby znaleźć się tak głęboko pod wodą, że nie widać już powierzchni.

— To się nazywa „tonięcie”. Chyba tylko dla ciebie to oznacza spokój.

Pisces zaśmiała się cicho, aby nie niepokoić już więcej Caledonii.

Przybiły do brzegu w małej, osłoniętej zatoczce i zacumowały wśród gęstej trzciny. Rozdzieliły się, by szybciej pracować, i umówiły się, że spotkają się znów w zatoczce z pełnymi workami.

Plaża była wąska, a ocean ciemny jak nocne niebo i niemal tak samo płaski. Caledonia ruszyła wzdłuż granicy drzew i wrzucała opadłe na ziemię kokosy, banany i dżakfruty do płóciennych worków, które przerzuciła przez ramiona. Było ich tak dużo, że mogła być nieco bardziej wybredna, ale wiedziała, że im więcej ich przyniesie, tym dłużej będą mogli pozostać na pełnym morzu. Nikt nie wiedział, czego się spodziewać, gdy przedrą się przez Sieć. Mogły ich czekać dnie, a mogły i miesiące podróży i musieli przygotować się na obie ewentualności. Niektórzy mawiali, że są tam szerokie morza i miasta, gdzie dzieci nikt nie zmusza do służby tyranowi, ale taki świat trudno było sobie wyobrazić.

Na morzu trwał odpływ i fale niespiesznie pluskały o ląd. Gdy się cofały, piasek lśnił od perlistych skorup krabów i gładkich grzbietów wyrzuconych na ląd meduz. Między drzewami słychać było brzęczenie owadów i skrzekotanie rzekotek drzewnych. Być może jednak uda jej się wrócić także z mięsem?

Za jej plecami rozległy się pospieszne, ciężkie kroki.

Serce Caledonii zamarło na chwilę, jej trzymające worek ręce zadrżały. Instynktownie schowała się wśród pnączy. Pomyślała, że przecież w odległości wielu mil nie ma innych statków, więc kroki muszą należeć do Pisces. Nie było innej możliwości.

Odgłos nie pasował jednak do obrazu biegnącej przyjaciółki, za którą unoszą się długie, czarne war­kocze.

Nawet poza „Duchem” wciąż obowiązywały panujące na statku prawa. Pierwsza zasada: „nie daj się zobaczyć”. Caledonia oddychała powoli, przykucnęła i położyła worek owoców na ziemi. Była gotowa do biegu. Oraz do walki.

Kroki zrobiły się coraz głośniejsze i wolniejsze. Pojawiła się ciemna sylwetka — wysoka, muskularna, wyraźnie męska. Zamiast pobiec dalej, jak miała nadzieję Caledonia, chłopak zatrzymał się kilka stóp od jej kryjówki. Jego skóra była ogorzała i mokra od potu. Do spodni miał przymocowanych kilka sztuk broni, a na kamizelce wisiał zapas amunicji. Na jego bicepsie widniała jaskrawopomarańczowa linia, widoczna nawet z tej odległości. W jego krwi krążył specyfik zwany „szlamem”, co oznaczało, że był jednym z Pocisków, żołnierzy Arica Athaira.

Aric zbudował imperium, werbując do swojej armii dzieci i rozbijając rodziny. Ludzie tacy jak rodzice Caledonii wybrali życie morskich banitów, zamiast pozwolić, by porwano ich dzieci i zmieniono w żołdaków. Jednak właśnie dlatego, gdyby ich pojmano, nie oszczędzono by nikogo z nich. Nawet dzieci. Inni chętniej oddawali swoje potomstwo, gdy wiedzieli, że oprócz tego do wyboru mają jedynie śmierć całej rodziny.

Ten Pocisk nie mógł być dużo starszy od niej. Miał najwyżej siedemnaście lat, ale znamię na bicepsie oznaczało, że zabijał już w służbie Arica.

Poczuła zapach jego słonego potu, ostrą woń prochu i coś słodkiego, czego nie potrafiła rozpoznać. Za­drżała.

Chłopak nie patrzył na nią ani nie zdawał sobie sprawy, że dziewczyna powoli wyciąga pistolet z kabury. Zamiast tego zaczął robić dokładnie to samo co ona wcześniej — schylać się po leżące na ziemi owoce.

Nigdy dotąd nie widziała żadnego z Pocisków z tak bliska; jej rodzice zawsze starali się trzymać „Ducha” jak najdalej od floty Arica. Przez lata wymykali się wielu jego okrętom, zbierali kolejne rodziny z innych statków i odosobnionych osad, nie rzucając się w oczy.

Zasada druga: „strzelaj od razu”.

Miała pistolet w dłoni i rękę na spuście. Gdy chłopak odwrócił się do niej plecami i schylił, by obejrzeć kokos, Caledonia miała idealną okazję. Potrzebowała tylko jednej kuli.

Podniosła broń i powoli wyszła z kryjówki.

Chłopak zamarł, puścił kokos i uniósł ręce.

— Kimkolwiek jesteś, masz mnie — powiedział.

Caledonia nie odpowiadała. Z zaciśniętym gardłem rozważała pociągnięcie za spust.

— Czy zrobi jakąś różnicę, jeśli poproszę, abyś nie strzelała? — spytał chłopak, patrząc przed siebie, na ocean. — Gdybym błagał o miłosierdzie?

— Zabicie cię byłoby miłosierdziem — odparła.

— Być może — przyznał jednocześnie błagalnym i zrezygnowanym głosem. — Ale skoro zamierzasz mnie zabić, może chociaż pozwól mi zobaczyć swoją twarz?

Tętno Caledonii przyspieszyło. Nie miała na to czasu. Tam, gdzie był jeden Pocisk, był ich tuzin lub więcej. Musiała znaleźć Pisces i natychmiast wracać na łódkę. „Strzelaj” — popędzał ją głos matki, ale tej zasady dziewczyna nigdy dotąd nie musiała zastosować w praktyce.

Wyczuwszy jej wahanie, chłopak obrócił się na kolanach twarzą do niej. Ręce nadal trzymał w powietrzu, ale teraz spoglądał jej prosto w oczy.

Caledonia odruchowo zrobiła krok w tył.

— Rusz się znowu, a cię zastrzelę. — Wycelowała w głowę.

Skinął głową i skupił wzrok bladych oczu na lufie pistoletu. Miał podłużną twarz z podbródkiem tak ostrym, że sam mógłby służyć za broń. Jasne, gęste włosy zmierzwione morskim wiatrem okalały jego czoło jak korona. Jedno ucho odstawało nieco bardziej niż drugie, ale wyglądało to nawet uroczo. Caledonia naliczyła dwie sztuki broni palnej przymocowane do każdego z ud, co oznaczało zapewne, że przynajmniej dwóch kolejnych nie widziała. Na razie to ona tu rządziła, ale wiedziała, jak szybko może się to zmienić.

— Przynajmniej jeśli zginę, to z ręki kogoś ślicznego. — Jego oczy skupiły się znów na jej twarzy.

Caledonia poczuła, że się rumieni.

— Gdzie reszta twojej załogi?

— Czy… czy mogę wskazać? — Gdy dziewczyna skinęła głową, skierował rękę w stronę, z której przyszedł. — Okręt zacumował przy północnym końcu wyspy. Zatrzymaliśmy się, by zebrać pożywienie.

— Jeden okręt? — spytała Caledonia.

— Jeden. Kierowaliśmy się w stronę Sieci, ale przycumowaliśmy tu na noc. Księżyc nie sprzyja dziś nocnym podróżom.

Mógł kłamać — zapewne kłamał — ale w tej okolicy mogła to nawet być prawda. Jeden okręt na drugim końcu wyspy dało się przeżyć — o ile wraz z Pisces natychmiast wróci na „Ducha”.

Coś trzeba było jednak zrobić z tym Pociskiem.

— Jak masz na imię? — spytała.

Chłopak wyglądał, jakby skurczył się pod ciężarem tego pytania.

— Jakie to ma znaczenie, jeśli mnie zabijesz?

— Żadne. — Palec Caledonii znów spoczął na spuście.

Usta chłopaka wykrzywił smutny uśmiech.

— Lir. Mam na imię Lir. I zapewne ty poznasz je jako ostatnia.

Był tak młody i gotów na śmierć. Czy dość młody, by go ocalić? Mówili, że poddanie się w pełni sennej rozkoszy szlamu nie zajmowało dzieciom Arica zbyt dużo czasu. Uzależnienie zapewniało lojalność i zaciekłość. Mawiano jednak także, że spotkanie z jednym z Pocisków zawsze kończyło się na jeden z dwóch sposobów — śmiercią twoją lub jego.

„Strzelaj, odważna córeczko” — usłyszała w głowie szept matki.

— Przykro mi… — powiedziała, przygotowując się do oddania strzału. Jej palce zadrżały.

Jego oczy się rozszerzyły. Ręce nadal miał sztywno wyciągnięte w górę.

— Proszę — odezwał się. — Okaż mi łaskę, której nie okazuje nasz Ojciec. Zabierz mnie ze sobą. Jakkolwiek wygląda twoje życie, musi być lepsze niż to, do jakiego nas zmusza. Proszę, pomóż mi.

To właśnie dlatego zasada brzmiała „strzelaj od razu”, a nie „strzelaj, gdy tylko to możliwe albo gdy poczujesz, że jesteś gotowa”. Ale złamała ją już i teraz miała przed sobą nie jednego z Pocisków, ale Lira.

Lira, który rozpaczliwie pragnął uciec.

Lira, który jej nie skrzywdził.

Lira, który mógł być czyimś bratem.

Gdyby na jakiejś innej plaży inna dziewczyna mierzyła z broni do Donnally’ego, czy Caledonia chciałaby, aby mu pomogła?

— Wstawaj — powiedziała i opuściła broń. Mierzyła teraz w jego pierś.

Lir zastosował się do polecenia, a jego twarz przestała być tak spięta, gdy podeszła do niego i wyciągnęła z kabur i pochew na jego udach, łydkach i plecach sześć pistoletów i dwa noże. Z bliska jeszcze bardziej czuć było od niego amunicją, ale ze szczyptą czegoś słodkiego. Wciąż miał uniesione ręce i spoglądał na każde miejsce, którego dotykała.

— Proszę — powtórzył. — Nigdy nie będę już miał takiej szansy. Pomóż mi, proszę.

Fale pieniły się pod ich nogami i znów się cofały. Wyraźnie zaczynał się przypływ. Ten sam przypływ, który zabierze wszystkie rodziny na pokładzie „Ducha” daleko od tego okropnego życia, w którym robiono z dzieci wojowników i które sprawiło, że Lir musiał błagać o życie na pustej plaży w bezksiężycową noc. Mogła mu pomóc. I chciała, ale kłóciło się to ze wszystkim, czego nauczyła ją matka.

Pokręciła głową i przycisnęła lufę do jego piersi.

Na jego twarzy znów odmalowała się desperacja.

— Jak masz na imię? — spytał.

Nie był to żaden sekret, ale dziewczyna nadal nie miała ochoty go zdradzać.

Chłopak wyraźnie spochmurniał.

— Może nazwę cię Cierpiętniczką? Pasuje.

Uniósł wzrok i spojrzał na jej włosy. Jej własny uśmiech ją zaskoczył. Nie pierwszy raz porównano włosy Caledonii do pomarańczowych kwiatów cierpiętnicy, ale po raz pierwszy czuła, że to komplement.

— Nazywaj mnie, jak chcesz — odparła. — Nie podam ci imienia.

— Rozumiem, nie masz powodu, by mi zaufać. Ale pokażę ci, dlaczego powinnaś.

Caledonia była gotowa do strzału, podczas gdy on włożył rękę za pazuchę kamizelki i wyciągnął sztylet naciskowy, który wcześniej przegapiła. Rękojeść była tak mała, że mieściła się w jego pięści, a czarne ostrze wystawało spomiędzy jego palca wskazującego i środkowego. Podał jej broń rękojeścią do przodu.

Chwyciła ją szybko i zauważyła, że jego ciało zdążyło ogrzać metal. Schowała sztylet za pas.

— Czy już mi ufasz, Cierpiętniczko?

Caledonia żałowała teraz, że nie jest jeszcze tak mądra jak jej matka. Rhona wiedziałaby, co robić. Zrobiłaby to, co słuszne, nawet jeśli wiązałoby się to z niebezpieczeństwem.

Caledonia mogła liczyć tylko na siebie.

— Nikt nie ufa Pociskom — odparła. — Ale może ci pomogę.

— Zabierzesz mnie do swojej załogi?

Lir uśmiechnął się smutno, jakby znał odpowiedź, zanim udzieliła jej Caledonia.

Zasada trzecia: „nigdy nie pokazuj statku”.

— Nie — odparła stanowczo. — Ale cię nie zastrzelę.

Lir skinął głową, chociaż na jego odważnej twarzy widać było rozczarowanie. Mimo zmroku widziała, że jego szczęka pokryta jest brudem i starymi bliznami. W jego oczach widać było przyćmiony blask, a jego usta się zacisnęły. Nadzieję, którą ujrzała wcześniej, zastąpiła rezygnacja. Gdy znów się odezwał, w jego głosie wyraźnie słychać było przygnębienie.

— Powinnaś już iść. Wracaj na statek i wynoś się stąd. Schowam się albo zginę, ale przynajmniej w końcu na własną rękę.

Rzuciła okiem w stronę „Ducha”. Żałowała, że to wszystko nie jest takie proste i nie może po prostu wziąć Lira ze sobą.

Chłopak podążył za jej wzrokiem i w jego oczach ujrzała determinację.

— Wiesz, jak nazywamy taki księżyc? — spytał.

— Na niebie nie ma dziś księżyca.

— To nów — odparł po chwili milczenia, tym razem o dziwo bez śladu smutnej rezygnacji. — Czas wzrostu i nowych możliwości. Obietnica tego, co nadejdzie.

Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Caledonii ze zdziwienia zaparło dech w piersi. Opuściła broń. Jego dłoń gładziła jej włosy i w sercu poczuła przyjemne ciepło.

— To księżyc początku i końca. — W jego głosie nagle usłyszała coś złowieszczego.

Zbyt późno pomyślała, że jeśli przegapiła jeden nóż, mogła przegapić i kolejny.

Palce chłopaka zacisnęły się na jej włosach. Jego usta wykrzywiły się w niepokojącym uśmiechu.

A w jej brzuchu zatopiło się ostrze.

Lir trzymał dziewczynę za głowę. Mocno objął ją, gdy poczuła upływ krwi. Kolana ugięły się pod nią, a pistolet opadł na ziemię.

— Dziękuję za łaskę, Cierpiętniczko — szepnął, położywszy ją niemal delikatnie na piasku. Jej ciało przeszywał przyprawiający o mdłości ból. — I dziękuję za twój statek.

Caledonia wydała z siebie krzyk i próbowała z całej siły zachować przytomność. Gdyby ją usłyszeli, mieliby szansę na ucieczkę. Trzymała rękę na ranie i czuła na twarzy szorstki piasek. Wiedziała, że powinno ją boleć, ale czuła tylko panikę. Musiała wstać, znaleźć Pisces, ostrzec statek. Znów krzyknęła.

Kroki. Tym razem wiedziała, że należały do Lira. Biegł w stronę okrętu Pocisków, który miał wkrótce znaleźć jej rodzinę. Wymacała w piasku broń i oddała trzy strzały. Nadal panowała ciemność, ale miała wrażenie, że jej cel się zachwiał.

Nawet jeśli wszystkie trzy kule spudłowały, każdy w okolicy musiał usłyszeć wystrzały. Ostrzegła rodzinę. Będą w stanie uciec, jeśli tylko będą trzymać się zasad.

Jej mdłości przeszły w dziwne zdrętwienie. Zdała sobie sprawę, że w jej trzewiach wciąż tkwiło ostrze. Pożegnalny prezent, który mógł ją uratować. Trzymając za rękojeść tak, by zatrzymać krwawienie, powoli wstała i zaczęła chwiejnym krokiem iść w stronę zatoczki, gdzie przycumowała łódź. Myślała tylko o tym, że chce zobaczyć, jak „Duch” bezpiecznie odpływa.

— Cala! — Spośród drzew wyskoczyła nagle Pisces. Jej długie warkocze kołysały się wokół niej jak liny. — Och, na duchy, Cala!

— Pociski — ledwie zdołała wycedzić Caledonia, zanim znów padła na kolana. — Musimy się pospieszyć.

Pisces ponuro skinęła głową i odpruła długi skrawek materiału z koszuli. Wyciągane ostrze bolało jeszcze bardziej. Pisces ciasno opatrzyła ranę, a następnie założyła sobie ramię Caledonii za głowę i podniosła przyjaciółkę na nogi.

Wspólnie kuśtykały przez las, obierając najkrótszą możliwą drogę do łódki. Caledonia próbowała biec. Z każdym krokiem czuła, że jej nogi są coraz słabsze, a oddech płytszy. Jej brzuch przeszywał ból nasilający się pod wpływem ruchu. Ich ręce i nogi zahaczały o cierniste rośliny, co zostawiało na skórze strużki krwi. Gęste latorośle spowalniały je jeszcze bardziej. Zanim znów ujrzały ocean wyłaniający się zza drzew, powietrze przeszył odgłos wystrzału.

Żadna z dziewczyn się nie odzywała, dopóki nie dotarły do zatoczki. Zacumowana łódka wciąż unosiła się na falach przypływu. Ale do miejsca, gdzie rzucił kotwicę ich statek, zbliżał się rozświetlony ogniem okręt Pocisków.

Był to okręt szturmowy z ostrym dziobem i żłobieniami wzdłuż kadłuba, gdzie czekały Pociski z bombami magnetycznymi. „Duch” próbował podnieść kotwicę i nabrać prędkości, ale wrogi okręt był tuż­‍-tuż. Nad coraz węższym dzielącym statki skrawkiem wody śmigały bomby. Gdy uderzyły w kadłub „Ducha”, rozległy się ogłuszające wybuchy. Caledonia straciła na ten widok dech w piersi.

Z dziury na sterburcie buchały płomienie. Obie dziewczyny uczono, by właśnie tego się obawiać i unikać, przed tym przez całe życie chronili je rodzice. A przez Caledonię to się właśnie ziściło.

Gdy armaty na chwilę ucichły, dały się słyszeć krzyki. Caledonia zignorowała ból i wbiegła do płytkiej wody. Próbowała popłynąć, ale jej ciało zawiodło. Jej stopy zanurzyły się w piasku, sól szczypała jej ranę, a w końcu Pisces złapała za ramiona i zaciągnęła z powrotem na brzeg.

— Caledonio, nie! — zawołała.

Dziewczyny mogły tylko bezczynnie patrzeć na rozwój wydarzeń. Pociski nie oszczędzały nikogo.

Wszystko to trwało mniej niż piętnaście minut.

Wschodziło słońce, a odgłosy strzałów i wrzaski stawały się coraz cichsze.

Pociski zaczęły przenosić ciała na swój okręt i nadziewać zabitych na metalowe szpikulce wystające z relingu.

Jedno z ciał, umieszczone na samym dziobie okrętu, miało na sobie za dużą kurtkę, powiewającą na wietrze jak szara chmura. Stopy bujały się na wietrze i Caledonia z bólem pomyślała, że zaledwie kilka godzin temu zostawiła Donnally’ego na statku.

Dziewczyna drżała, mimo że noc była ciepła. Wciąż krwawiła, ale ból w trzewiach nie mógł się równać z bólem w sercu.

— Jak? — szepnęła Pisces.

Caledonia opadła na kolana. Pokręciła głową, nie będąc w stanie wyznać przyjaciółce prawdy. Zawiodła całą swoją rodzinę; nie mogła teraz zawieść też Pisces. Schowała więc prawdę głęboko, pod żalem, poczuciem winy i gniewem.

— Co teraz zrobimy? — spytała Pisces. Jej brązowa twarz była cała we łzach. — Cala, co zrobimy?

Caledonia skupiła wzrok na okręcie Pocisków i słuch na ostatnich krzykach rodziny. Ogień odbijał się gniewnie od czarnej powierzchni oceanu, który nie zdołał zachować sekretu jej bliskich. Ale jej również się to nie udało. Poczuła ukłucie w sercu na myśl o Lirze. Okazała mu łaskę, a on odwdzięczył się rzezią. Teraz pozostały tylko ona i Pisces.

Chwyciła zimną dłoń przyjaciółki w swoją, zakrwawioną, i udzieliła jedynej odpowiedzi, która przyszła jej do głowy.

— Nie wiem.

Rozdział pierwszy

Cztery lata później

Tuż przed świtem Caledonia wdrapała się na rufowy takielunek statku. Gdy wspinała się pewnie na wysoki na pięćdziesiąt stóp bezanmaszt, jej stwardniałe dłonie chwytały za kolejne szorstkie liny. Coraz szybciej i szybciej ruszała rękami i nogami, starając się przegonić słońce w drodze na szczyt. Niebo wypełniła szklista poranna poświata, ona zaś pięła się coraz wyżej, ciesząc się pierwszym pocałunkiem potu na skórze. Gdy ledwie przycupnęła na żerdzi, zawołała do dziewczyn na pokładzie.

— Ciągnąć!

Kolejne głosy z entuzjazmem powtórzyły jej rozkaz i cztery pary silnych rąk pociągnęły za liny. Wzdłuż masztu skrzypiały bloki. Caledonia wpatrywała się w poruszający się w jej stronę gafel.

— Dość! — krzyknęła, gdy gafel znalazł się na wysokości jej piersi. Zwisał z niego ich cenny żagiel słoneczny — setki lśniących czarnych łusek pochłaniających energię słoneczną i napędzających silniki.

Dziewczyny na dole zaczęły mocować liny, podczas gdy Caledonia stanęła na belce. Poranny wiatr, który na pokładzie wiał tak delikatnie, tu dął znacznie mocniej i jej żołądek wciąż wirował. Jedną ręką trzymając się lin, wyciągnęła się, sięgnęła po kotwicę topową i szarpnęła w dół, umieszczając linę w prowadnicy.

Horyzont był teraz ognistożółty i ukazanie się słońca sprawiło, że na twarzy Caledonii pojawił się uśmiech. Na dole widziała Aminę, która przycupnęła na relingu przy sterburcie i uważnie się jej przyglądała. Kapitana nie musiała mocować żagli. Każda z Węzłów Aminy mogła zrobić to tak samo łatwo jak Caledonia, ale ta chwila była inna niż wszystkie pozostałe na pokładzie „Mors Navis” i Caledonia lubiła czuć, że ma cały świat u swoich stóp.

— Przechył na bakburtę! — zawołała.

Żagiel skierował się w stronę słońca, gdy tylko pierwsze, delikatne promienie powędrowały po powierzchni oceanu. Światło na sekundę rozświetliło dziewczyny, po czym dotarło do czarnych płytek żagla słonecznego.

Było jak ogień.

Setki łusek zaczęły jednocześnie mienić się blaskiem w kolorach jaskrawej żółci, pomarańczu i różu. Lśniąca kaskada ruszyła w górę, w miarę jak słońce pięło się po niebie, a na samym szczycie stała Caledonia. Wiatr szarpał jej rękawy i mierzwił włosy, światło objęło ją od stóp do głów i czuła się tak żywa, jak okręt pod jej stopami. Naładowana potężną energią.

Trwało to tylko chwilę, po czym oszałamiający poranny ogień ustał.

Światło słoneczne błyskało spokojnie w żaglu, wytwarzając moc zasilającą wszystkie układy statku zwanego dawniej „Duchem”. Naprawiony i przechrzczony na „Mors Navis”, był smukły i elegancki. Jego kadłub pokrywała ciemnoszara stal, nie licząc kilku łat z drewna i smoły. Stanowił połączenie techniki ze starego świata i wszelkich zasobów naturalnych, które udało im się znaleźć. Jakoś sobie radziły. „Mors Navis” była teraz domem dla pięćdziesięciu trzech dziewczyn, sześciu kotów i jednej kozy. A także ich bronią.

Cztery lata temu brzmiałoby to wciąż jak fantazja. Ranna, uwięziona na plaży z najlepszą przyjaciółką, patrzyła, jak ten właśnie statek rozpada się na kawałki. Caledonia mogła jedynie marzyć o dniu, gdy będzie mogła stanąć do walki. Stało się to wcześniej, niż myślała, gdy rano Pisces spojrzała jej prosto w oczy i powiedziała, że pragnie zemsty. Gdy skupiły wszelkie siły na odzyskaniu statku, gdy zbierały dziewczynę po dziewczynie, Caledonia i Pisces załatały statek i zgromadziły załogę z wyrzutków znanego świata.

Gdy zaczęła schodzić na dół, usłyszała, jak zawieszona na burcie motorówka opada na wodę. Chwilę później zobaczyła, jak wyprzedza statek z pięcioma dziewczynami pod dowództwem Czerwonozębej na pokładzie. Czerwone końcówki jej złotych warkoczy odznaczały się na tle błękitnego poranka. Załoga łodzi miała przeprowadzić zwiad kilka mil przed nimi i sprawdzić, czy nie czekają tam na nie kłopoty lub kuszące okazje. Caledonia zatrzymała się, patrząc, jak Czerwonozęba podnosi rękę, pozdrawiając kolejny ciemny kształt w morzu, zanim ruszyła naprzód.

Pisces. Czasami wydawało się, że dziewczyna nie wychodziła z wody od napaści na „Ducha”. Wstała tamtego straszliwego dnia przed wschodem słońca i weszła prosto do oceanu, by zatopić swoje łzy. Gdy wyszła na ląd, jej łkania wypełniały cichy poranek. Niemal nie będąc w stanie się ruszać, Caledonia musiała leżeć i słuchać żalu przyjaciółki. Ten żal był jak gorączka, którą sama czuła we krwi. Podczas gdy Pisces szukała ukojenia w oceanie, Caledonia uniosła wzrok do nieba i pozwoliła, by jej łzy wsiąkały w twardy piach.

Tak wiele zmieniło się przez te cztery lata, a jednocześnie tak mało. Pisces pływała w wodzie każdego ranka tak samo wcześnie, jak Caledonia wspinała się na takielunek. Tak samo jak ona znała swój okręt i powierzchnię oceanu, jej przyjaciółka znała to, co kryło się pod nią.

Promienie słońca odbiły się od gładkiej głowy i ramion Pisces, zanim znów zanurkowała, znikając z pola widzenia. Caledonia przypomniała sobie chwilę, gdy Pisces przyszła do niej z brzytwą w ręce i łzami w oczach.

— Chcę się ich pozbyć — powiedziała.

— Czego? — spytała Caledonia i ostrożnie chwyciła brzytwę, obawiając się odpowiedzi przyjaciółki.

— Włosów — odparła cicho Pisces. Po jej policzkach popłynęły łzy. — Spowalniają mnie w wodzie. Muszę być szybsza.

Caledonia zaczęła ścinać włosy, zatrzymując się co jakiś czas, by wytrzeć własne łzy.

Było to pierwsze z wielu poświęceń. Każde z nich jednak je wzmocniło, przygotowało do walki, do której się garnęły. Do pomszczenia matek i ojców, braci i wszystkich rodzin na pokładzie „Ducha”. Pewnego dnia zamierzały zemścić się na samym Aricu Athairze.

— Jak wygląda dzisiejszy poranek, kapitano? — usłyszała Caledonia, gdy zeszła na pokład.

Koronka zawsze była jedną z pierwszych, które witały Caledonię, niezależnie od tego, jak wcześnie wstała.

— Jest jasny jak twoje włosy. — Caledonia przyjrzała się złotym lokom dziewczyny, sterczącym radośnie na wszystkie strony. — Co nowego? — spytała, ruszając na mostek.

Choć Koronka była jedną z najmłodszych członkiń załogi, stała się też jedną z najbardziej zaufanych, gdy tylko weszła na pokład. Była spokojna i kompetentna, a jej śmiech przypominał śmiech Rhony. Jej skóra była blada jak morska piana, a na głowie miała burzę loków, choć nie rudych. Caledonia dziwnie się czuła z tym, że ktoś tak młody przypomina jej matkę, ale dzięki temu podobieństwu charakterów od razu ją pokochała.

Dziewczynka poszła za nią i zaczęła zdawać codzienny raport. Zmiany na rozkładzie dyżurów, plan napraw, kwestie zdrowotne. Miała rzadki talent do przedstawiania złych informacji w lepszym świetle. Większość nie wymagała bezpośrednio uwagi Caledonii, ale ostatnia pozycja na liście Koronki zawsze ciążyła na sercu kapitany.

— I na koniec… — zaczęła Koronka.

— Na koniec — westchnęła Caledonia.

— Żywność. Daleka mówi, że została nam fasola i słona zupa. Wytrzymamy na tym wikcie jakieś pięć dni.

— Mówisz o pięciu dniach od trzech dni, Koronko. Zupa zaczyna przypominać wodę. Na pewno wytrzymamy jeszcze pięć dni?

Uśmiech Koronki był tak pewny jak pokład pod ich nogami.

— Przetrwałyśmy gorsze rzeczy niż rzadka zupa, kapitano.

Pięć kolejnych dni skromnego pożywienia oznaczało jednak również słabszą załogę. Caledonia czuła ssanie w żołądku pomnożone razy pięćdziesiąt trzy. Koronka stała obok i dziwnie zamilkła.

— Jeszcze coś?

Wokół nich pokład był pełen życia. Napinano liny, by powiesić na nich pranie, pięć sióstr Mary ostrzyło przecinaki, Amina zaś i jej jedenaście strzelczyń zwanych Węzłami wspinały się na takielunek, by wypolerować płytki żagla słonecznego.

Uśmiech Koronki zgasł, gdy w końcu odpowiedziała.

— Straciłyśmy Stalojadkę.

— Cholera.

Caledonia zatrzymała się i oparła ręce na biodrach.

— Daleka uważa, że zjadła coś zgniłego. Musiało być naprawdę zepsute, żeby ją zabić.

Mało powiedziane. Kozy były dość wytrzymałe, ale Stalojadka dostała imię od tego, że gdyby mogła, zjadłaby kadłub okrętu. Bez kozy nie miały mleka, więc zostało im jeszcze mniej żywności. Pomyślała, że niełatwo będzie znaleźć kolejną.

— Szczęście w nieszczęściu? — Koronka uśmiechnęła się. — Na obiad będzie mięso.

— Najpierw najmłodsze — odparła cicho Caledonia. W myślach już obliczała odległość do znajomych wód Kościanej Paszczy. Gdyby teraz zmieniły kurs, byłyby na miejscu, zanim skończy im się zapas fasoli. Przy odrobinie szczęścia zaopatrzyłyby się na wyspach i złowiły nieco ryb. — Zwołaj dowództwo. Zmieniamy kurs.

Zanim Koronka zdążyła odpowiedzieć, powietrze przeszył gwizd, a następnie rozległ się okrzyk Aminy z masztu nad nimi.

— Łódź wraca!

— Szybko poszło — stwierdziła Koronka, osłaniając oczy, by ją wypatrzyć.

Łódź płynęła w linii prostej, z wyraźnym pośpiechem. Oznaczało to, że czekała je jedna z dwóch rzeczy — walka lub ucieczka.

Siostry Mary zmobilizowały resztę załogi pokładowej i przygotowały haki, za pomocą których podnosiło się łódź. Manewr nie zawsze był prosty dla tak młodej załogi, ale tym razem udało się podnieść ją z wody za pierwszym razem.

Czerwonozęba natychmiast przeskoczyła przez reling. Gdy dobiegła do Caledonii, wybałuszyła oczy tak, jak zawsze napinała mięśnie swoich wiecznie opalonych rąk.

— Kapitano — powiedziała, kładąc rękę na ramieniu Caledonii — mamy kłopoty.

Caledonia domyśliła się, co je czeka, po ochoczym wyrazie twarzy Czerwonozębej. Kłopoty oznaczały walkę. Sądząc po uśmiechu, którego nie była w stanie ukryć, nie chodziło o byle jaką walkę, ale o szansę na zadanie ciosu Aricowi Athairowi, której nie mogły zmarnować.

— Czy są jadalne? — spytała Caledonia.

Czerwonozęba uśmiechnęła się wrednie.

— Jasne. Jesteśmy załogą „Mors Navis”. Zjadamy Pociski na śniadanie.

Rozdział drugi

Barka stanowiła piękny cel. Płynęła po szklistym, błękitnym morzu cała pokryta pomarańczowymi kwiatami.

Czerwonozęba poprowadziła je prosto do transportu cierpiętnicy. Długi, płaski pokład pełen był dojrzałych kwiatów gotowych do przetworzenia, wysuszenia i przerobienia na szlam. Statek, podobnie jak inne mu podobne, płynął, by zaopatrzyć flotę Arica.

Tyran potrzebował tych kwiatów, wytwarzanego z nich narkotyku, za pomocą którego zmuszał Pociski do lojalności. Jego ludzie byli głodni szlamu prawie tak bardzo, jak jego ­uznania.

Nie mógł nie zauważyć braku tej barki.

Dzień był jasny, morze spokojne, a w powietrzu unosił się z oddali obrzydliwie słodki zapach tych trujących kwiatów.

Caledonia opuściła lornetkę i odwróciła się do swoich oficerek: Pisces, Aminy, Czerwonozębej, Koronki i Słodkiej Hime. Pisces była jej zastępczynią, podczas gdy pozostałe dowodziły mniejszymi zespołami złożonymi z kilkunastu dziewczyn, zajmującymi się odpowiednio sprzętem, szkoleniem, nawigacją i leczeniem. Tylko Pisces towarzyszyła Caledonii od czasu jej pierwszego ataku na flotę frachtową Arica, ale ich twarze były mniej pogodne niż dawniej. Mała Słodka Hime nie chowała już rąk w kieszeniach fartucha, Amina wpatrywała się w horyzont tak często, jak kiedyś w niebo, w uśmiechu Koronki widać było więcej determinacji niż radości, końcówki warkoczy Czerwonozębej były ciągle pokryte czerwoną glinką, co oznaczało, że jest gotowa do walki, a ­Pisces trenowała w wodzie tak często, że jej ramiona wciąż pokrywały drobinki soli. Były podporami Caledonii: mniejszymi lub większymi, potężnymi na swój sposób.

Z miejsca na mostku miały dobry widok zarówno na barkę, jak i na załogę na pokładzie swojego statku.

Caledonia spojrzała Aminie w oczy. W odpowiedzi ta ułożyła dłoń w kształt żagla.

— Z zachodu nadchodzi zabójczy wiatr, a duchy są głodne. Pragną krwi, nieważne czyjej.

Dla Caledonii ta kwestia była jednak dość ważna, ale nie miała ochoty na kłótnię z duchami Aminy. Zamiast tego zadała pytanie:

— Jaki mamy poziom mocy?

— Osiemdziesiąt procent. Ładujemy się wolniej, odkąd przebili nam żagiel w zeszłym tygodniu — odparła Amina gorzko, wspominając o ich ostatnim spotkaniu z wrogiem. Zamyśliła się i odwróciła do rufy. — Pracuję nad rozwiązaniem.

Jak większość odratowanych statków, „Mors Navis” zasilana była światłem słońca. Różniła się od innych tym, że dysponowała systemem wysuwanych masztów z przechowywanymi pod pokładem płóciennymi żaglami. W każdej chwili mogły postawić maszty i popłynąć z wiatrem.

— Hime — zwróciła się Caledonia do niskiej dziewczyny. Jej oczy były niezwykle ciemne, a kolor skóry przypominał beż muszli. Długie, czarne włosy zakrywały jej poszarpane ucho i przewiązane były prostą niebieską wstążką. Jej splecione dłonie spoczywały na długim fartuchu powiewającym nad spodniami i butami. — Musisz zejść pod pokład.

— Chcę walczyć — odparła Hime, zręcznie poruszając dłońmi.

Czerwonozęba mruknęła z dezaprobatą.

— Niezbyt mądry pomysł, mała księżniczko. — Od niechcenia pocierała małą bliznę na ręce.

Policzki Hime zarumieniły się z gniewu lub irytacji — Caledonii nie obchodziło dlaczego, byle Hime usunęła się z pokładu i uniknęła nadchodzącej walki. Każdy we flocie Arica karmiony był szlamem. Nawet Kosy, które odpowiadały za barki transportowe. I chociaż Hime była czysta od niemal roku, nałogu niełatwo było się pozbyć.

Amina delikatnie położyła dłoń na ramieniu Hime, przekazując tak wiele zwykłym dotykiem. Hime podniosła ciemne oczy i spojrzała na kwiaty cierpiętnicy na horyzoncie, po czym odwróciła wzrok i skinęła głową.

Jeden statek na otwartym morzu i sto możliwych zasadzek czekających na nie w ukryciu. Barki z cierpiętnicą nigdy nie podróżowały same. W okolicy musiały znajdować się przynajmniej dwa okręty Pocisków, szukające okazji do ataku i gotowe powrócić, by chronić cenny towar, na pierwszy sygnał od załogi barki. Koszt bitwy był wysoki, ale jedynym sposobem na obalenie rządów Arica było osłabienie jego władzy nad Pociskami. Wymagało to poświęceń — amunicji, energii, krwi. Caledonia wiedziała co nieco o poświęceniach, ale wolała, by Arica kosztowało to więcej niż ją.

Obróciła się i spojrzała na załogę stojącą na pokładzie. Caledonia nalegała, by każda dziewczyna znała swoje mocne strony i umiała je wykorzystać. Niektóre, jak Daleka, stanowiły podczas walki większe obciążenie niż pomoc, ale nawet jeśli kilka z nich musiało zejść pod pokład, zostawało jej czterdzieści dziewięć wojowniczek. Wszystkie wpatrywały się w nią uważnie. Widziały barkę i trzymały pistolety i noże w gotowości. Na ich twarzach malowała się zawziętość i entuzjazm. Wiedziały dokładnie, co na nie czeka. Caledonia podniosła dłoń i zawołała:

— Jedyny dobry Pocisk…

— …to martwy Pocisk! — odkrzyknęły dziewczyny.

— Cała naprzód!

Silniki rozmieszczone wzdłuż kadłuba „Mors Navis” zaczęły mocno wirować. Za nimi uniosła się smuga wyrzucanej wody, a okręt ruszył naprzód.

Jak oczekiwała Caledonia, w górę uniosła się flara. Rozkwitła w powietrzu jak wielki fioletowy kwiat, po czym z sykiem zgasła. Oznaczało to, że niedługo przypłyną okręty Pocisków.

— Ty. — Caledonia wskazała palcem na Słodką Hime. — Pod pokład i nigdzie nie wychodź.

Hime skinęła głową i rzuciwszy jeszcze okiem na Aminę, zniknęła.

Czerwonozęba wyciągnęła małą szarą puszkę z zasznurowanej kieszonki przy nodze i uśmiechnęła się, włożywszy palce do środka. Pokryła usta czerwoną glinką, sprawiając, że wyglądały jak krwawiąca rana. Następnie zeskoczyła z mostku na pokład i zaczęła organizować swój oddział abordażowy.

Amina znajdowała się już w połowie drogi na pokład i krzyczała do swoich Węzłów, by podniosły maszty i weszły na takielunek. Gdy tylko maszty były gotowe, dziewczyny zaczęły wspinać się w górę z przytroczonymi do pleców karabinami. Zajęły pozycje pośród żagli i czekały z bronią w gotowości.

Załoga była dobrze przeszkolona. Blacha, najstarsza z sióstr Mary, wykrzykiwała listę rozkazów do załogi pokładowej, aż każda z dwudziestu dziewczyn miała w ręku broń.

— Przejmuję mostek, kapitano — oznajmiła Koronka, odgarniając wypłowiałe od słońca włosy. Była jasnym punktem załogi, lśniącym kamieniem cytrynu pełnym ciepła i światła. Cała promieniała radością, od wiecznego uśmiechu po postrzępione koronki, którymi owijała ręce przed walką. Pod nieobecność Caledonii dowodziła zawsze niewielką załogą mostka. Kapitana tylko Koronce ufała w tej kwestii na tyle, by powierzyć jej tę rolę.

— Masz mostek, Koronko — potwierdziła teraz, przechodząc przez wąski pokład dowodzenia tak, że stanęła na samym dziobie okrętu, by dobrze przyjrzeć się barce. Ręce trzymała na biodrach, a oczy skupiała na celu, z powiewającymi na wietrze jak śmiercionośna burza rudymi włosami. Tak jak jej matka, zawsze gdy czekało ich niebezpieczeństwo. Aby reszta widziała, że się nie boi.

U jej boku pojawiła się Pisces.

— Miny — stwierdziła, przesuwając tam i z powrotem wiszący na łańcuszku amulet.

Caledonia skinęła głową. Prawdopodobnie barkę otaczała sieć zanurzonych min przymocowanych do linek. Musiały je rozbroić albo zdetonować, zanim „Mors Navis” rozpocznie abordaż. Ale najpierw trzeba było je zlokalizować.

Teraz znajdowały się bliżej barki. Przez lornetkę widziała małe sylwetki pospiesznie zabezpieczające kwiecie.

— Uda ci się? — Odwróciła się do przyjaciółki, mając nadzieję, że odpowiedź brzmi zarówno „tak”, jak i „nie”.

— Tak. — Pisces puściła amulet. Wyraźnie wyczuwając chwilowe niezdecydowanie Caledonii, dotknęła palcami grotu strzały na jej skroni.

W odpowiedzi kapitana uniosła palce, by dotknąć tatuażu na skroni Pisces. Był czarny i nieco rozmyty na krawędziach. Miał postać prostego okręgu przeciętego po jednej stronie dwoma pionowymi liniami. Dla obu z nich znaki te stały się formą upamiętnienia zamordowanych braci. Symbolami rodziny, którą mściły podczas każdej z bitew.

Dziewczyny stały tak przez chwilę, zanim Pisces odeszła bez słowa jak powiew wiatru i zeskoczyła tam, gdzie czekał jej sprzęt do nurkowania. Caledonia przez chwilę obserwowała przyjaciółkę i wyobraziła sobie własne serce, przebite i dryfujące na falach. Troska o innych odróżniała je od ludzi pokroju Arica, ale w takich chwilach tylko je rozpraszała. Caledonia skupiła się na nadchodzącej walce.

— Pociski! — Usłyszała okrzyk ze szczytu takielunku.

Tam, gdzie przed chwilą była tylko woda i odbijające się w niej promienie słońca, teraz pojawiły się trzy czarne kropki, które wkrótce miały stać się okrętami. Nadpływały od sterburty, by pomóc barce.

— Śmigacz do wody! — zawołała Caledonia.

Śmigacz, mający kształt przerośniętej kuli z pistoletu, był obsługiwanym ręcznie urządzeniem mogącym wciągnąć człowieka pod wodę. Wyposażona w aparat oddechowy osoba mogła spędzić tam całe godziny. I osobą tą zawsze była Pisces.

Pisces zwykle zanurzała się i podpływała do łańcucha min, po czym detonowała je z bezpiecznej odległości za pomocą broni impulsowej. Była to najgorsza robota, ale dziewczyna przynajmniej na zewnątrz zachowywała stalowe nerwy. Założyła maskę, poprawiła elastyczny kombinezon i sprawdziła butlę.

— Trzymaj dystans, Pi. I wróć szybko.

Śmigacz był już w wodzie, a Pisces wyskoczyła za nim. Zniknęła pod powierzchnią.

— Dwie mile do zasięgu strzału! — zawołała z góry Amina, mająca na oku nadpływające okręty Pocisków. Dzieliły je od nich cztery mile, ale jeszcze dwie i mogłyby otworzyć ogień i trafić w „Mors Navis”.

Przy tej prędkości oznaczało to zaledwie minuty. Cenne minuty.

Na rozkaz Caledonii „Mors Navis” zwolniła, spoczywając ćwierć mili od barki. Załoga zawiązywała pancerze na ramionach i udach, sprawdzała amunicję i przyglądała się nadpływającym okrętom wroga: okręt szturmowy, niszczyciel i magnesowiec. Pierwszy z nich był szybki i ciężko uzbrojony, a drugi stworzony do śmiercionośnych uderzeń, ale Caledonię najbardziej martwił trzeci. Tego rodzaju okręty wyposażone były w systemy harpunów magnetycznych. Gdyby wylądowały na kadłubie „Mors Navis”, byłyby w stanie unieruchomić statek, czyniąc go łatwym celem dla reszty.

W wodzie otaczającej barkę rozległa się eksplozja. Pisces znalazła pierwszy cel i zrobiła niewielką wyrwę w sieci min. Teraz czekały na drugą, aby ocenić, jak daleko od siebie znajdują się miny, i upewnić się, że Pisces przetrwała falę uderzeniową. Na pokładzie barki Kosy wycelowały z karabinów do wody i zaczęły strzelać.

Były to ciężkie do zniesienia minuty. Caledonia oddychała powoli i przyglądała się załodze. Amina wisiała na takielunku wraz ze swoimi Węzłami i szeptała modlitwę, zwracając wzrok ku niebu. Czerwonozęba siedziała razem z grupą abordażową na jednej z łodzi wiszącej na sterburcie.

Drugi wybuch wyrzucił w górę wodę dziesięć stóp od pierwszej. Pisces żyła i właśnie zapewniła im bezpieczną ścieżkę.

Barka prawie należała do nich.

Rozdział trzeci

Wszystko ruszyło jednocześnie.

Czerwonozęba i jej łodzie z pluskiem uderzyły o taflę wody. Ich silniki zawyły i dziewczyny uniosły pancerne płyty wzdłuż sterburty, osłaniające je przed nadpływającymi okrętami.

— W głębiny z nimi! — Caledonia wbiegła do kabiny mostka, przejęła mosiężny ster od Koronki i ruszyła prosto na Pociski. Jej dziewczyny wzniosły okrzyk bojowy. Ich bitewny gniew przypomniał jej, że choć to ona była siłą, która łączyła je wszystkie, to były tu z własnej woli.

Okręt szturmowy wystrzelił. Niebo przecięły dwie cenne rakiety. Caledonia usłyszała głos Aminy, a następnie wystrzały. Węzły o sokolich oczach zestrzeliły każdą z rakiet w locie. Obie wybuchły w powietrzu, nie robiąc nikomu krzywdy.

Niedaleko barki pod wodą rozległa się kolejna eksplozja. Czerwonozęba miała teraz znaczne pole manewru — mogła podłożyć miny, które miały zatopić barkę. Zadaniem Caledonii było dać jej jak najwięcej czasu.

Nadpływające okręty Pocisków przyspieszyły. Wiatr wył przez zamontowane na pokładach leje zwane upiornikami, wydając niepokojący, przeraźliwy jazgot, od którego Caledonii przeszły ciarki po plecach. Wkrótce od reszty odłączył się magnesowiec, pędzący w stronę „Mors Navis”. Za nim podążał ciężki niszczyciel.

Stanowiło to standardową taktykę — magnesowiec miał przepłynąć za „Mors Navis” i uwięzić statek magnetycznymi kotwicami, podczas gdy niszczyciel uderzy z drugiej strony. „Mors Navis” była twarda jak jej załoga, ale miała niewielkie zanurzenie i mocne uderzenie mogłoby ją przewrócić. Caledo­nia znów odpaliła silniki i zwróciła statek w stronę magnesowca, aby ten miał za cel jak najmniejszą po­wierzchnię.

— Przygotować przecinaki! — Jej rozkaz powędrował dalej. Dziewczyny szykowały się na to, co nieuniknione. Wszystkie działały sprawnie i skutecznie.

— Ognia!

Wystrzeliły armaty i karabiny. Powietrze zrobiło się szare od dymu, ale wrogiego okrętu nawet to nie spowolniło.

Gdy od wroga dzieliły je ledwie stopy, magnesowiec wykonał nagły zwrot i zaczął okrążać „Mors Navis”. Niewielka załoga Pocisków przywitała ich obelżywymi okrzykami i kilkunastoma lufami karabinów. Dziewczyny uniosły ścianę tarcz, od której odbiły się kule. Zanim jednak się spostrzegły, okręt wystrzelił pięć harpunów magnetycznych.

Kadłub statku Caledonii stanowił mozaikę metalu i drewna, połączonych grubymi, wodoodpornymi spoinami ze smoły. Gdyby choć jeden z pocisków trafił w drewno, miałyby szanse. Ale Caledonia słyszała, jak jeden po drugim przyczepiają się do kawałków metalu, i wiedziała, że nie ma co liczyć na szczęście. Utrzymała stałą prędkość, ale zwróciła ster lekko w stronę barki, by kupić sobie choć parę sekund.

Nie miało to znaczenia. Podczas gdy jej załoga wymieniała ogień z załogą wroga, magnetyczne pęta się zaciskały.

„Mors Navis” zaczęła spowalniać.

Amina i jej Węzły skupiły ogień na magnesowcu, desperacko próbując oczyścić drogę dla dziewczyn przeskakujących przez reling, by przeciąć więżące je liny. Ale Pociski nieustęp­liwie strzelały. Kule iskrzyły o pokład i wkrótce trafiły w ciała. Po deskach polała się krew, a powietrze pełne było dymu, okrzyków i łkań. Caledonia czuła ukłucie w sercu. Na oczyszczenie drogi do przecięcia lin nie miały już czasu.

Naprzód ruszył teraz okręt szturmowy, kierujący się nie na „Mors Navis”, ale na barkę i łodzie Czerwonozębej. Oznaczało to, że niszczyciel ze śmiercionośnym klinem na dziobie skieruje się w stronę „Mors Navis”. Bezpośrednie uderzenie ze strony tego okrętu na pewno by je zatopiło.

Była to perfekcyjna pułapka, ale pułapki działały tylko wtedy, gdy myślało się, że przeciwnik niczym cię nie za­skoczy.

— Amina! — zawołała Caledonia. Jej przyjaciółka ześlizgnęła się po linach na pokład. — Czas wypróbować twoją nową siatkę.

Unikając kul, pospieszyły po najnowszy projekt Aminy — trzy ładunki tworzące elektryczną sieć. Każdy, kto znalazłby się między nimi, miał zostać śmiertelnie porażony. Wszystkie trzy musiały jednak wylądować w odległości dwudziestu stóp od siebie.

— Pracuj szybko — powiedziała Amina, spokojnie kalibrując ładunki i ładując je do wyrzutni. — Jeśli się odłączą, zanim wystrzelimy wszystkie trzy, nie zadziała.

Tymczasem do barki coraz bardziej zbliżał się okręt szturmowy. Caledonia czuła, że jej serce przyspiesza, ale wzięła głęboki oddech, założyła pierwszą wyrzutnię na ramię i wycelowała w pokład magnesowca. Amina zrobiła to samo.

— Trzy, dwa, jeden.

Wyrzutnie miały spory odrzut, ale oba pociski trafiły do celu. Amina natychmiast chwyciła za trzecią i wystrzeliła. Caledonia nie sprawdziła nawet, czy trafiła, i od razu wcisnęła przycisk na zdalnym detonatorze.

Białoniebieskie światło skakało od ładunku do ładunku, głaszcząc metalowe pancerze Pocisków. Ich ciała dygotały w powietrzu jak żagle na wietrze. Wybałuszyli oczy i zamarli z opadniętymi szczękami.

— Teraz! — krzyknęła Caledonia. Niszczyciel zbliżał się i jego dziób miał uderzyć prosto w środek „Mors Navis”. Pięć dziewczyn opuściło się po linach na burtę, by odciąć trzymające statek w miejscu magnetyczne pęta. Gdy w końcu był wolny, Caledonia pospieszyła do steru i uruchomiła maksymalną moc silników.

„Mors Navis” ruszyła naprzód, ale nie dość szybko. Niszczyciel drasnął statek i zerwał nieco metalu z rufy.

Okręt przechylił się na bok, przez co dziewczyny i armaty poleciały na drugi koniec pokładu. Caledonia mogła tylko trzymać ster i czekać. Z tej pozycji widziała, że wraca Czerwonozęba i jej łodzie. Wybuch tuż za nimi przepołowił barkę, wypełniając niebo pomarańczowymi płatkami kwiatów, które powoli opadały na taflę morza.

Dziewczyny wzniosły triumfalny okrzyk wypełniający serce Caledonii radością. Aric stracił dziś znaczny plon i to jej załoga mu go odebrała.

Niedaleko tonącej barki zauważyła, że na wodzie unosi się coś jeszcze. Ciemna sylwetka na drodze nadpływającego okrętu szturmowego.

Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że to Pisces, do której celowała właśnie załoga Pocisków. W momencie, gdy „Mors Navis” odzyskała równowagę, z wrogiego okrętu rzucono hak, który zagłębił się w ramieniu Pisces.

Caledonia bezradnie patrzyła, jak jej przyjaciółka wciągana jest na wrogi okręt.

Rozdział czwarty

Caledonia nie zdawała sobie sprawy, że krzyczy, zanim dziewczyny nie odpowiedziały własnym okrzykiem. Podskoczywszy, obrała kurs na Czerwonozębą, podczas gdy niszczyciel, teraz znajdujący się kilkaset stóp od nich, zawrócił. Magnesowiec dryfował, a okręt szturmowy, który zwolnił, by pojmać Pisces, nie był w stanie nadgonić. „Mors Navis” była szybsza i teraz była w stanie umknąć wrogom. Nie licząc Pisces. Caledonii ledwie udawało się panować nad sobą na tyle, żeby nie zmienić kursu, by podążyć przyjaciółce na pomoc, choć panika ściskała jej gardło.

Powracające łodzie przybiły do burt statku. Po trzech próbach udało się zawiesić obie na kadłubie. Dziewczyny sprawnie rozładowywały zdobycz, którą zebrano podczas abordażu, zanim barka zatonęła. Ich radość ze zwycięstwa szybko jednak przygasła.

To było na tyle. Zadanie zostało wykonane, barka z cierpiętnicą zniszczona, łupy zebrane. Po walce gotowe były do ucieczki. Musiały uciekać. Taką misję obiecała dziewczynom: szybkie uderzenia i odwroty, bez zbędnego ryzyka. Ręce Caledonii trzęsły się jednak, gdy odwracała wzrok od okrętu szturmowego.

— Caledonio. — Koronka stanęła obok niej. Wypowiedziała jej imię tak, jakby stanowiło rozkaz. Jak wiele razy zdążyła je już wypowiedzieć?

— Tak, Koronko?

— Co rozkazujesz? — Podeszła bliżej. — Idziemy po nią? Powiedz choć słowo, a to zrobimy.

Przez sekundę rozważała bezpośrednią walkę z dwoma okrętami Pocisków. Jej załoga była odważna i waleczna. Gdyby je o to poprosiła, poszłyby odbić Pisces choćby z piekła. I naprawdę chciała. Tak bardzo chciała podnieść głos i poprosić je o dalszą walkę. Ryzyko było jednak zbyt wielkie. Jak mogłaby usprawiedliwić możliwą stratę kilku z nich za ocalenie jednej osoby? Może gdyby ryzykowała tylko swoje życie. Sama poświęciłaby się za Pisces po tysiąckroć. Ale proszenie o to całej załogi było nieodpowiedzialne.

— Płyniemy do Kościanej Paszczy — oznajmiła sta­nowczo.

— Kapitano… — Koronka zaczęła protestować.

— Natychmiast, Koronko.

Silniki wirowały, a uszy Caledonii wypełniło wycie wiatru. Jakaś część jej szeptała, że to nie może być prawda, a inna część zawodziła, że to bardziej prawdziwe niż ster w jej ­rękach.

Zacisnęła zęby i ostatni raz rzuciła okiem na okręty Pocisków. Barka była już tylko plamą pomarańczowych płatków na wodzie, magnesowiec kołysał się bez mocy, a niszczyciel zawrócił i płynął w stronę znajdującego się teraz dwie mile dalej okrętu szturmowego. Dwie okropne mile dzielące ją od przyjaciółki, która stała się częścią jej rodziny. Poczuła w piersi ucisk, a w sercu ukłucie.

Utraciła Pisces.

Nigdy do tej pory nie straciła żadnej dziewczyny z bitwie. Ani jednej. I to Pisces jest pierwszą? Caledonia nigdy nie dopuszczała do siebie takiej myśli.

Nagle usłyszała okrzyk jednej z Węzłów.

— Śmigacz!

Caledonia zacisnęła mocniej dłonie na kole sterowym. Dopiero gdy znów usłyszała „śmigacz Pisces!”, zmniejszyła prędkość statku.

— Miejcie na oku Pociski! — zawołała do Węzłów, zdając sobie sprawę, że okręt szturmowy może wykorzystać to do wznowienia ataku.

Gdy Caledonia zeszła na pokład, panowało na nim ożywienie. Dziewczyny tłoczyły się przy relingu, patrząc na wodę pod nimi.

„Pisces”. Powtarzały to imię raz za razem, ale Caledonia nie wierzyła, nie mogła uwierzyć, do czasu aż zobaczyła przyjaciółkę, całą we krwi, nad głowami reszty załogi.

Przecisnęła się przez tłum z drżącymi rękami, spodziewając się najgorszego. I nagle ją zobaczyła. Połowa jej twarzy pokryta była krwią sączącą się z rany na czole. Jej koszula była czarna tam, gdzie okrywała zranione ramię. W skórzanej kamizelce widniała głęboka dziura w miejscu, gdzie schwytał ją hak. Ale żyła. Wciąż żyła.

Caledonia podbiegła do przyjaciółki i chwyciła ją w ramiona w otoczeniu wiwatującej załogi.

Zanim kapitana zdążyła coś powiedzieć, przez reling wciągnięto kolejną osobę. Chłopca.

Zapadła cisza.

Załoga instynktownie otoczyła Caledonię. Puściła przyjaciółkę i odwróciła się do chłopaka.

Był może o parę lat starszy od niej. Miał szerokie, brązowe oczy i wydatny nos. Ciemnobrązową skórę na bicepsie przecinały trzy poziome blizny. Grube, krzywe i nasycone tą samą pomarańczową barwą co kwiaty cierpiętnicy. Caledonia widziała wcześniej tylko jedną podobną bliznę z tak bliska. Stanowiły symbol lojalności wobec Arica i każda reprezentowała jakiś stopień śmiercionośnej służby tyranowi. To, że ten Pocisk miał ich trzy, oznaczało, że jego ręce nie raz splamiły się krwią. Był nie tylko groźny — był śmiertelnie niebezpieczny.

— Wyrzucić go za burtę — rozkazała.

Pisces uniosła rękę.

— Czekaj.

Caledonia widziała, jak kąciki ust przyjaciółki drżą z nadzieją.

— Ocalił mi życie. Proszę.

Pisces znała zasady tak samo dobrze, jak każda inna dziewczyna na pokładzie, ale nie wiedziała, w jaki sposób „Duch” stał się łupem wroga wiele lat temu. Straciły swoje rodziny przez to, że Caledonia zaufała Lirowi. Ten Pocisk był taki sam i nie zamierzała pozwolić, by jej przyjaciółka popełniła podobny błąd.

W oddali okręty Pocisków zmieniały kurs, być może postanowiwszy wznowić pościg za zwierzyną.

— Dobrze. — Caledonia wyjęła broń i odciągnęła kurek. Wycelowała prosto w szeroko rozwarte oczy chłopca. — Wyrzuć więc chłopaka za burtę i ocal go.

— Zaryzykował wszystko, by mnie uratować — protestowała Pisces. — Zabił swoich, żeby zabrać mnie z okrętu szturmowego, Cala. Nie wezmą go z powrotem.

Caledonia ufała słowom przyjaciółki, ale także swojemu instynktowi. Ona najlepiej wiedziała, jak podstępne potrafiły być Pociski. Poświęcenie jednego z własnych ludzi, by przemycić sabotażystę na pokład „Mors Navis”, byłoby prostą decyzją dla ich głodnych szlamu umysłów. Zrobiliby wszystko, by zadowolić Arica Athaira.

Caledonia krzyknęła:

— Pierwsza zasada!

Wokół nich rozległ się chór.

— Żadnych Pocisków!

Taka była ich pierwsza zasada od początku. Gdy rana Caledonii zaleczyła się i wraz z Pisces naprawiły statek, postanowiły zebrać nową załogę. Myśl o zemście na Lirze wciąż towarzyszyła Caledonii i gdy zażądała wyłącznie żeńskiej załogi, Pisces nie protestowała.

Teraz jednak jej przyjaciółka stanęła przed chłopcem, z głową przed lufą Caledonii.

— Uratował mi życie — powtórzyła, wyraźnie wypowiadając każde słowo.

Z rany na jej czole wciąż płynęła krew. Może chłopak uratował jej życie, ale to Caledonia zamierzała dopilnować, by je zachowała.

Za Pisces pojawiła się Czerwonozęba, na której szkarłatnej twarzy widać było strużki potu i popiół. Jednym spokojnym ruchem wykręciła chłopakowi ręce i zmusiła go do klęknięcia na pokładzie. Nie odzywał się ani nie próbował się opierać.

— Masz parę chwil na uratowanie go, Pi. — Caledonia opuściła broń i drugą ręką dała Koronce znak, aby przyspieszyła. — Jeśli odpłyniemy za daleko, na pewno utonie.

— Jeśli go tam odeślemy, i tak zginie — odparła cicho Pisces. — Chce uciec. Jeśli go porzucimy, nie jesteśmy lepsi od nich.

Przy pasie Caledonii wisiał sztylet. Niewielki, z drewnianą rękojeścią kryjącą się całkowicie w jej dłoni i krótkim, czarnym ostrzem, zaprojektowanym tak, by spoczywało między palcem wskazującym a środkowym. Gdy ostatnio skosztowało krwi, była to jej własna krew, a broń dzierżył Pocisk, który również mówił, że chce odejść. Na tym statku nie było miejsca dla kolejnego.

Pokład skrzypiał pod ich stopami, gdy składano maszty, niepotrzebne już Węzłom Aminy. Połowa załogi była w ruchu, ale nie spuszczała oka z chłopaka, Pisces i Caledonii. Powietrze między nimi pachniało wodą morską i miedzią. Pisces trzymała rękę na ranie, a spomiędzy jej palców wypływały strużki krwi. Powinna iść pod pokład razem z resztą rannych, aby Słodka Hime mogła ją opatrzyć, a nie walczyć tutaj o bezwartościowe życie jednego z Pocisków.

Zasady na ich statku były proste — żadnych Pocisków, działamy wspólnie albo wcale, słowo kapitany znaczy prawo. Jeśli któraś z nich była elastyczna, to ostatnia — dziewczyny Caledonii nie bały się wyrażać swoich opinii. Póki robiły to, szorując pokład, obierając ziemniaki albo opatrując rany, nie przeszkadzało jej to. Podobało jej się, że wykazywały inicjatywę. Ale tym razem rzucono jej wyzwanie, które groziło zniszczeniem wszystkiego, co do tej pory stworzyła.

Caledonia podeszła bliżej Pisces, rozdarta między chęcią uderzenia jej a przemówieniem jej do rozsądku.

— Nie ufamy Pociskom.

— Ufamy Hime — szepnęła Pisces tak cicho, że tylko Caledonia ją słyszała. — Czym to się różni?

— Dobrze wiesz czym.

— Nie, nie wiem. — Pisces wzdrygnęła się, przesuwając dłoń na ranie. — Przyjmujemy dziewczyny, które chcą uciec. Czemu nie jego? Czemu nie tego, który ocalił mi życie?

Smagał je zimny morski wiatr, ani trochę nie chłodząc ich emocji. To prawda, że Hime służyła kiedyś Aricowi i że ją przyjęły. Nawet to było ryzykowne.

— To nie negocjacje. — Caledonia czuła na sobie wzrok całej załogi. Podniosła broń i znów wymierzyła w chłopaka. — Żadnych Pocisków. Ani teraz, ani nigdy.

Chłopak się nie poruszał. Wyglądał tak, jakby ledwie zdawał sobie sprawę z wycelowanego w jego głowę pistoletu. Jego usta otworzyły się jednak i spojrzał na Caledonię z zaskoczeniem, ale bez strachu.

W końcu przemówił. Jedno słowo, które nie trafiło do serca kapitany.

— Łaski.

Uśmiech Caledonii był tak twardy jak jej serce.

— Nie na tym statku.

Nie był jasnookim chłopakiem, którego spotkała tak dawno temu i o którego zabiciu wciąż marzyła, ale pomyślała, że zastrzelenie go może przynieść jej niemal tyle samo satysfakcji.

— Zrobiłeś dobry uczynek, więc oszczędzę kulę i twoje życie. Jeśli skoczysz teraz, może twoja załoga też zrobi dobry uczynek.

Caledonia widziała na twarzy Pisces determinację, którą tak podziwiała u przyjaciółki. Nic nie mogło jej przekonać do wyrzucenia go za burtę, tak jak nic nie mogło przekonać Caledonii do zatrzymania go na statku.

— Mogę pomóc. — Łagodny głos chłopca zaburzył ciszę. Caledonia roześmiała się i otworzyła usta, by powiedzieć dokładnie, co o tym myśli, ale on kontynuował: — Proszę, wiem, jak oni myślą, mogę…

Czerwonozęba przerwała jego błaganie ciosem w tył ­głowy.

— Nieładnie tak przerywać — warknęła.

Wśród załogi rozległ się śmiech, gdy chłopak upadł na pokład. Czerwonozęba nie szczędziła pięści.

— Dwanaście mil odległości, kapitanie! Czyste niebo, na ogonie spokój! — zawołała Koronka.

Oznaczało to, że reszta floty Pocisków pozostała daleko za nimi, nie podejmując pościgu. Dobre wieści dla nich, złe dla chłopaka.

— Za burtę z nim — powtórzyła Caledonia.

Czerwonozęba podniosła go na nogi. Tym razem próbował się wyrywać.

— Zaczekajcie, proszę! Mogę pomóc! Chcecie zatapiać ich barki? Wiem, jak je znaleźć!

Nie liczyło się nic, co dochodziło z jego ust, i każda dziewczyna na pokładzie dobrze o tym wiedziała. Nie zaufałyby Pociskowi mówiącemu, gdzie znaleźć Arica czy jego narkotyki. Tym razem to Pisces zrobiła krok do przodu i skrzywiwszy się, uderzyła go pięścią w skroń. Po głośnym plaśnięciu całe ciało chłopaka zwiotczało.

Stracił przytomność i opadł na ręce Czerwonozębej. Jego głowa kołysała się, a kolana ugięły się pod dziwnymi kątami. Pisces też nie wyglądała najlepiej. Jej szerokie ramiona zwisały luźno, jakby miała niedługo zemdleć, ale jeszcze nie skończyła.

— Żadnych Pocisków — powiedziała głośno. — Wyrzucimy go na mieliznę przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Caledonia wiedziała, że nie było to może złamanie zasad, ale wciąż mocne ich nagięcie. Jej załoga była lojalna, a lojalność ta opierała się na zasadach i latach wspólnych ucieczek i bitew. Naruszenie zasady oznaczało naruszenie całego tego delikatnego splotu.

Caledonia podeszła na tyle blisko, by szepnąć przyjaciółce do ucha:

— Cieszę się, że żyjesz, ale trzymanie go na pokładzie nawet przez jakiś czas to ogromne ryzyko.

Wyraz twarzy Pisces był jednocześnie łagodny i sta­nowczy.

— Możemy z nimi walczyć tak długo, jak długo nie staniemy się tacy jak oni.

— Cholera. — Caledonia nie mogła się z tym kłócić. Sama wielokrotnie wypowiadała te słowa, ale nie należały do niej bardziej niż do Pisces. — Rhona byłaby z ciebie dumna.

— I z ciebie. — Pisces uścisnęła rękę Caledonii, znacząc ją krwią.

— Zakneblować go, związać i zamknąć — warknęła Caledonia. — Przy pierwszej okazji wyrzucimy go na mieliźnie.

Wśród załogi rozległy się szepty i pomruki. Caledonia wyprostowała się i spojrzała po dziewczynach.

— Wykonać — rozkazała spokojnie, ale stanowczo.

Czerwonozęba ułożyła chłopaka tak, by pozostałe mogły go zakneblować i związać. Zanim skończyły, odzyskał przytomność i mrugał bezradnie w świetle popołudniowego słońca. Jeśli zaskoczyło go, że nadal żyje, nie okazywał tego. Nie opierał się nawet, gdy Czerwonozęba zacisnęła sznur tak mocno, że wrzynał się w jego skórę.

— Kapitano — zawołała Amina, nadchodząca ze strony nadbudówki. Wywodziła się z Rzecznych Rąk, ludu żyjącego na Warkoczach. Mówiła z chropawym, ale melodyjnym akcentem. Na jej czerwonobrązowej skórze lśniły krople potu. Poruszała się jak prąd oceaniczny, z gracją widoczną w każdym ruchu. Choć była niższa od Caledonii, to robiła podobnie imponujące wrażenie. Boki głowy miała gładko wygolone, a włosy na czubku zaplotła w gęste warkocze. Załoga skwapliwie schodziła jej z drogi.

Caledonia wyprostowała się, zobaczywszy, jak Amina spogląda to na nią, to na chłopaka.

Amina zbliżyła się do niej, poruszając się jak mała burza.

— Mamy problem — oznajmiła.

Caledonia poczuła, że jej puls przyspiesza.

— Czy może poczekać?

— Nie. Dostałyśmy w żagiel słoneczny. Ponownie. Nie pobiera mocy, zostały nam jedynie rezerwy.

Po stoczonej walce poziom rezerw był niski. Sporo mocy straciły podczas ucieczki. Potrzebowały jej więcej, aby powrócić na wody Kościanej Paszczy. I to szybko, zanim skończy im się jedzenie.

— Co nam zostało? — spytała, obawiając się, że zna już odpowiedź.

Statek kołysał się pod jej stopami, coraz wolniej.

Amina wciąż wpatrywała się w jej oczy.

— Jeszcze dzień i utkniemy.

Rozdział piąty

Szczątki porwanego żagla słonecznego zwisały z masztu. Na pokład sypały się czarne łuski, niektóre popękane, inne lśniące w popołudniowym słońcu. Nadbudówka wyglądała jak wysadzana klejnotami. Niemalże piękny widok.

— Dasz radę to naprawić? — spytała Caledonia, przyglądając się resztkom.

Amina podniosła garść łusek i obróciła je w dłoni jak monety. Żeglowała razem z Caledonią i Pisces od trzech lat. Dziewczyny dopiero skończyły łatać statek i szukały części do naprawy tego właśnie żagla, gdy uratowały Aminę przed niewielką bandą Pocisków. Nie zdążyły ocalić jej towarzyszy i dołączyła do nich z furią w sercu. Prawie połowa pokładowego sprzętu działała tylko dzięki jej zmyślności. Lepiej niż ktokolwiek potrafiła odróżnić coś, co zepsuło się na dobre, od czegoś, co nie działa tylko chwilowo. Jeśli istniał sposób, by to naprawić, można było liczyć na to, że znajdzie go Amina.

Jedna po drugiej, łuski wypadały z jej dłoni na pokład z głuchym łoskotem.

— Nie. To koniec.

Słowa te brzmiały zwodniczo prosto, choć rzeczywistość była dużo bardziej skomplikowana. Koniec oznaczał, że musiały polegać na wiatrach, które ześlą w ich stronę duchy Aminy. Że nie mają już szans na przegonienie jakiegokolwiek okrętu Pocisków. Wciąż miały zasilanie. Pokład pokryty był niewielkimi płytkami słonecznymi przesyłającymi zasilanie i światło niżej. Cały dziób pomalowany był zaś warstwą farby słonecznej połączoną bezpośrednio z mostkiem. Ale bez żagla słonecznego ładującego silniki nie były w stanie wymknąć się żadnemu wrogiemu okrętowi.

— Jakie mamy możliwości? Możemy przekierować moc z płytek i dziobu? Jeśli wyłączymy światło w kajutach…

Dłoń Aminy zacisnęła się na przedramieniu Caledonii. Tu, z dala od załogi, Amina okazała w pełni swoją frustrację. Utrzymywała sprawność żagla przez trzy ciężkie lata, naprawiała go raz za razem i zapewniała działanie silników „Mors Navis”. A teraz rozsypał się u jej stóp jak łuski amunicji.

Pokręciła głową.

— Przykro mi, kapitano. Mogłabym to zrobić, ale to dałoby nam mniej niż poleganie na wietrze. — Podniosła wzrok i spojrzała na niebo, szukając nadziei lub znaków. Nie znalazł­szy ani jednego, ani drugiego, westchnęła ciężko. — To żadne rozwiązanie, ale obawiam się, że nie mam lepszego.

Na twarz Caledonii świeciły jasne promienie słońca, odbite od powierzchni morza. Słońce było potężne, dawało moc. Ale nie teraz.

— Znajdziemy sposób. — Choć nie lekceważyła sytuacji, pomyślała, że bywała już wcześniej w gorszych tara­patach.

Caledonia odwróciła się do załogi. Każda dziewczyna na pokładzie wiedziała, że coś jest nie tak. „Mors Navis” zawsze uderzała mocno i szybko się wymykała. Tak udawało im się przeżyć — nie czekając na to, aż wróg zdąży przysłać posiłki. Statek powinien poruszać się zawsze z jak największą prędkością, a nie płynąć leniwie naprzód. Nadal było jednak mnóstwo pracy do wykonania i dziewczyny krzątały się przy niej.

Ranni leżeli pod pokładem ze Słodką Hime. Załoga pokładowa, pod przewodnictwem Blachy i jej czterech sióstr, zbierała łuski naboi do ponownego użycia i śmieci do wyrzucenia, ładowała broń i zmywała plamy krwi. Kilka dziewczyn zawieszonych na relingu pozbywało się resztek magnetycznych pęt z burty. Z ich kawałków miała zapewne powstać kolejna nowa broń Aminy. Wkrótce nie było widać prawie żadnych śladów walki.

Chłopak trafił do celi, gdzie zaniosła go Czerwonozęba, do czasu aż Caledonia będzie mogła znów się nim zająć. Chwilowo nie przeszkadzało jej, że siedział w ciemnościach, zadręczając się myślami o tym, czy śmierć czeka go za kilka minut czy za kilka godzin.

To był zwycięski dzień. Zebrały tyle łupów, ile mogły, zatopiły barkę z cierpiętnicą i przeżyły atak. Pokład pod głównym masztem był czysty. Wszystkie dziewczyny przeżyły. Caledonia nie lekceważyła tego błogosławieństwa.

— To nie naszej krwi pragnął zabójczy wiatr — powiedziała Amina, podążając za jej wzrokiem.

— Niech zawsze tak będzie — odparła Caledonia, choć Amina dobrze wiedziała, że nie wierzy w duchy.

Caledonia zostawiła zbierającą łuski Aminę samą i wróciła na mostek, gdzie Koronka powitała ją ze stanowczym uśmiechem. Miała też dla niej raport. Poza Pisces reszta załogi doznała jedynie lekkich obrażeń. Dzięki atakowi na barkę uzupełniły zapasy jedzenia i amunicji, ale nie było tego wiele. Trzymały się kursu na Kościaną Paszczę.

— Dotrzemy tam w ciągu trzech dni przy obecnej prędkości — powiedziała Koronka pytającym tonem. — Oczywiście szybciej, jeśli rozwiniemy maksymalną prędkość.

— Utrzymaj kurs i prędkość — odparła Caledonia. Opuściła mostek i stanęła na dziobie.

Tak wiele zmieniło się w ciągu jednego dnia. Caledonia potrzebowała czasu, by uporządkować myśli. W obliczu zniszczenia żagla słonecznego cała reszta była drugorzędna — rana Pisces, Pocisk, ich tymczasowo uzupełnione zapasy. Nic nie miało znaczenia, jeśli nie były w stanie wygenerować mocy. To było jej zadanie. Znalezienie dość jedzenia, amunicji i mocy dla okrętu.

Caledonia znała imiona wszystkich pięćdziesięciu dwóch dziewczyn z załogi. Niektóre były uciekinierkami uchodzącymi z miast sprzedających dzieci w zamian za bezpieczeństwo. Inne, jak siostry Mary, uratowano z fortec pomniejszych tyranów Arica. Jeszcze inne wywodziły się z wyjętych spod prawa rodzin, jak ona i Pisces. Wszystkie skrzywdziło rosnące imperium Arica, więc nic dziwnego, że chciały zniszczyć je kawałek po kawałku. Nieważne skąd pochodziły, wszystkie chciały walczyć.

Ukrywały się wśród skalistych mielizn Kościanej Paszczy, rosły w siłę, zyskiwały na animuszu i do tej pory zatopiły siedem barek z cierpiętnicą. A teraz Caledonia musiała powiedzieć im, że to koniec. Zostały im wietrzne żagle. A wietrzne żaglowce nie były w stanie walczyć.

Słońce było już nisko na horyzoncie, gdy Caledonia wezwała w końcu Aminę.

— Kapitano? — spytała, dołączając do stojącej na pokładzie dowodzenia Caledonii. Z głównego pokładu „Mors Navis” wyrastały tylko dwa niewielkie dodatkowe poziomy. Pokład dowodzenia rozciągał się od mostka, na tyle daleko, by mogły rozmawiać bez obawy, że zostaną podsłuchane.

— Co, jeśli znajdę ci nowy żagiel?

Amina zmrużyła oczy.

— Jak?

— Jak zwykle. Jeśli skradniemy żagiel słoneczny, dasz sobie radę?

— Oczywiście — odparła, wyraźnie urażona pytaniem.

— Dobrze. Cała stop!

Silniki ucichły i smuga wody morskiej za „Mors Navis” opadła. Statek wciąż ślizgał się po wodzie, aż w końcu zatrzymały go muskające kadłub fale. Po raz pierwszy było to niepokojące uczucie. Niedługo osiągnięcie nawet niewielkiej prędkości miało przychodzić z trudem.

— Kapitano? — Przed nimi pojawiła się Koronka, której jasne loki lśniły od zachodzącego słońca.

Caledonia ruszyła w stronę głównego pokładu. Ciało zaczynało ją boleć od stłuczeń, których doznała podczas bitwy, o których zdążyła zapomnieć. Było to dobre uczucie, którym cieszyła się, wydając Koronce rozkaz zebrania załogi.

Jej słowa krążyły po statku, wyciągając spod pokładu Słodką Hime i jej tuzin rannych, załogę mostka z góry i nawet wywabiając Daleką, najstarszą kobietę na pokładzie, mającą czterdzieści dwa obroty, z jej miejsca w kambuzie, gdzie lubiła samotnie spędzać czas. Caledonia stanęła przy głównym maszcie, podczas gdy one gromadziły się wokół niej jak rekiny. Pisces znalazła się u jej boku. Pogładziła tył ręki Caledonii, by dać jej znać, że znajduje się blisko. Żadna z nich się nie odzywała.

Słońce krwawiło teraz na horyzoncie, rozpalając ocean na czerwono i nadając niebu kolor rybich łusek. Wkrótce pokład miały skąpać jedynie nikłe światła płytek słonecznych, wystarczające tylko, by przypominać dziewczynom, gdzie kończy się reling i zaczyna ocean, ale niepomagające im wypatrzyć okrętów Pocisków.

— Mamy na pokładzie chłopaka — powiedziała, gdy były już w komplecie. Otoczyły ją niespokojne szepty, czego się spodziewała. — Nie zostanie tu. Ale uratował życie Pisces i w zamian za to porzucimy go na mieliźnie w Kościanej Paszczy.

Zamilkła tylko na sekundę, po czym kontynuowała:

— Ale nie to jest naszym problemem. Problemem jest to, że straciłyśmy żagiel słoneczny.

Znów na chwilę zamilkła, czekając, aż ustaną szepty. Ukrywanie prawdy nie zdałoby się na nic. Jej dziewczyny musiały wiedzieć, jaka jest sytuacja, zanim przedstawi swój plan.

Wokół rozległo się kilka głosów jednocześnie.

— Straciłyśmy? — spytała Pippa z niedowierzaniem. — W takim razie już po nas.

Blacha odezwała się niskim głosem:

— Amina nie da rady go naprawić?

— Gdybym dała, właśnie to bym robiła — odparła Amina z irytacją.

Caledonia też odczuwała cały ich gniew i strach, ale starała się zachować pozory spokoju. Podniosła rękę i głosy ucichły.