Morfirion - Paweł Skrobanek - ebook + książka

Morfirion ebook

Paweł Skrobanek

0,0

Opis

Somya to 16-letnia, z pozoru normalna dziewczyna. Chodzi do szkoły, ma przyjaciół, kochających rodziców. Jest ziemianką zamieszkującą Dragon City – miasto położone w zachodniej części kontynentu Ultimus. Podobnie jak jej rodzice jest pasjonatką nowoczesności oraz eksploratorką nieodkrytych zakątków wszechświata. I choć jej życie diametralnie różni się od tego na Ziemi, w swej pamięci zachowała ułamek wspomnień, miała również kilka pamiątek z niej przywiezionych, które darzyła wielkim sentymentem. Posiadała również niezwykły pierścień, otrzymany w dniu 15-tych urodzin, z mocy którego nie zdawała sobie sprawy. To za jego sprawą w życiu Somyi wydarzy się wiele niespodziewanych zwrotów akcji. Nastolatka nie spodziewa się, że życie planety spocznie w jej rękach, a tocząc walki z Narranami, którzy ją opanowali, będzie musiała nagle wydorośleć. Na szczęście może liczyć na pomoc najbliższych – przyjaciół i nauczycieli. Co wyniknie z tych przygód? Czy Somyi uda się ocalić planetę i jej mieszkańców? Czy przetrwa krwawą olimpiadę? Odpowiedzi na te pytania można znaleźć w lekturze „Morfiriona” – debiutanckiej powieści Pawła Skrobanka, autora licznych publikacji naukowych oraz miłośnika literatury fantasy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 442

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paweł Skrobanek "Morfirion"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © by Paweł Skrobanek, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki: © forplayday – Fotolia.com

ISBN: 978-83-7900-144-6

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

Paweł Skrobanek
Morfirion
Wydawnictwo

Ukochanej żonie

i

Z lekcji fizyki …

Istnieje kilka podstawowych rodzajów oddziaływań. Znacie grawitację, elektromagnetyzm. Będziecie się uczyć o oddziaływaniach silnych i słabych. Istnieją też różne teorie opisujące nasz wszechświat. Jedną z nich jest teoria strun, która mówi, że nasz wszechświat budują drgające struny. We wszechświecie takim jak nasz niektóre wymiary i oddziaływania mogą nie występować.

Mogą jednak istnieć takie wszechświaty, gdzie wymiarów jest więcej i działają jeszcze inne siły. Czy takimi oddziaływaniami można by powstrzymać grawitację, zatrzymać reakcję jądrową, sprawić by prąd przestał płynąć? Na to pytanie nie można jednoznacznie odpowiedzieć.

Z lekcji astrofizyki …

Inna teoria wieloświatów pokazuje nam wszechświaty jako swego rodzaju puste całości leżące blisko siebie. Jeśli się „dotkną”, powstaje ogromna kosmiczna katastrofa, podobna do wielkiego wybuchu, który stworzył materię w naszym wszechświecie. Jeśli tak było, to miało to miejsce ponad 13 miliardów lat temu.

Z legend wymarłego ludu …

I przybyli ludzie z gwiazd. Osiedli na Ziemi, uciekając przed wielkim złem. Nie mówili skąd przybyli. Potrafili tworzyć rzeczy z niczego, leczyć chorych, rozmawiać w myślach. Mówili, że to tylko nauka, ale wierzcie mi – to byli czarownicy.

Rozdział I Katastrofalny zbieg okoliczności

Misja dobiegała końca. Komputer zasygnalizował początek procedury wyjścia z nadprzestrzeni. Somya obserwując migające kontrolki, przeciągała się w fotelu pilota.

Jeśli ktoś mógłby teraz przyjrzeć się pilotowi, to zobaczyłby młodą, całkiem zgrabną nastolatkę w skafandrze kosmicznym, dość wysoką jak na swój wiek, której ciemnokasztanowe włosy opadały swobodnie sięgając ramion. Biologicznie Somya miała szesnaście lat i była w tej chwili bardzo zmęczoną nastolatką. Zmęczoną, ponieważ misję rozpoczęła dzień wcześniej, późnym popołudniem i ponieważ wiele zaskakujących zdarzeń i zwrotów akcji nie pozwoliło jej nawet na maleńki odpoczynek… aż do teraz.

”Wytrzymaj jeszcze trochę! Już niedługo to się skończy” – pocieszała się w myślach, starając się jednocześnie przyjąć w miarę wygodną pozycję w fotelu najnowocześniejszego statku szpiegowskiego klasy „gamma”. Niestety, całe ciało bolało potwornie. Próbując rozmasować ścierpnięty kark, obserwowała wyjście statku z nadprzestrzeni. Pomieszczenie tonęło w półmroku, a cichy pomruk urządzeń wywoływał bardzo senną atmosferę. Somya musiała bardzo się starać, żeby nie zasnąć.

Spojrzała poprzez iluminator na wyostrzający się obraz planety, za którą powinien znajdować się niewielki księżyc – cel jej misji. Księżyc obiegał jedną z dwóch bliźniaczych planet, które z kolei krążyły wokół jasnej gwiazdy widocznej teraz na granicy horyzontu. Gwiazda była kilka razy większa i jaśniejsza od słońca - jak podawał raport, ale odległość planet była na tyle duża, że pozwalała na przeprowadzenie kolonizacji, którą rozpoczęto budową bazy technicznej właśnie na wspomnianym księżycu.

Detektory pokładowe milczały - w przestrzeni kosmicznej panował niczym nie zmącony spokój i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek mogło zakłócić harmonię tego zakątka wszechświata.

”Ciekawe, czy mogłoby na takich planetach samoistnie powstać życie?” – pomyślała, ale zaraz skoncentrowała się na tym, co będzie musiała zrobić.

Zgodnie z raportem, a te rzadko się myliły, było wysoce prawdopodobne, że agenci wroga dowiedzieli się o kolonistach na kilka godzin przed nią. Jeśli tak było, to mimo iż posiadała jeden z najszybszych i najnowocześniejszych statków Sojuszu, mogli pojawić się lada moment. Sama kolonia nic dla nich nie znaczyła, ale miała jedną wartościową rzecz - centralny komputer z bezcennymi dla nich bankami danych. Raport z Orbitium (stacji kosmicznej, gdzie spotkała kuriera) podawał: „za wszelką cenę nie dopuścić do przejęcia”. „Za wszelką cenę” oznaczało również „poświęcając kolonistów”, a Somya wolałaby tego uniknąć. Myślała o alternatywnym rozwiązaniu - nawiązaniu kontaktu i nakazaniu zniszczenia newralgicznych danych.

Wszystkie główne komputery posiadały zabezpieczenie z ładunkiem dezintegrującym banki danych. Taki ładunek automatycznie detonował systemy obronne po wykryciu wrogich jednostek w przestrzeni kosmicznej. Problemem był ich brak - nie zostały jeszcze ukończone, a bez nich, wróg mógł się teleportować na planetę i przejąć banki danych zanim ktokolwiek zdążyłby zareagować, a wówczas zagrożone byłoby bezpieczeństwo Sojuszu. Jedynym wyjściem było ich zniszczenie. Osadnicy odczują pewne niedogodności, jak problemy z korygowaniem pogody, łącznością nadprzestrzenną, czy brakiem map znanych obszarów kosmosu, ale zyskają bezpieczeństwo. W tej wojnie nie zbijano nikogo bez wyższej konieczności.

- Komputer, raport – powiedziała.

Odpowiedział jej metaliczny głos:

- Procedury wyjścia – zakończone. Stacja w zasięgu komunikacyjnym za pięć minut.

Mając chwilę, wróciła pamięcią do momentu spotkania z kurierem…

Był już późny wieczór i panował półmrok. Szła nabrzeżem stacji Orbitium, wzdłuż stalowoszarych hangarów okalających ją pierścieniem. Znajdowała się w części przeznaczonej dla mniejszych statków kosmicznych. Po swojej prawej stronie miała krawędź. Jeżeli ktoś spojrzałby w dół, o ile można tutaj było mówić o górze i dole, zobaczyłby lekko drgające gwiazdy. Drgania wywoływało pole energii stanowiącego granice lokalnej ekosfery - dalej była już tylko próżnia. Stacja Orbitium nie była duża - miała wielkość małego, kilkutysięcznego miasteczka. Obrona standardowa: pole siłowe, wyrzutnie antymaterii i konwencjonalna obrona naziemna.

Pierwszą niespodziankę stanowił kurier. Był to niewysoki, jak na Centaurosa, chyba chłopak – tego nie była pewna, zawsze miała problemy z odróżnieniem ich płci. Zaraz po przekazaniu jej zaszyfrowanego opisu misji, nagle, tak po prostu, umarł. Jak to zwykle bywa z kurierami po ich śmierci - kilka sekund po zaniku pulsu jego ciało rozerwała lekka eksplozja, a następnie implodowało ono znikając zupełnie. Ledwo zdążyła schować się za hangar.

Kilkanaście uderzeń serca później, zanim zdążyła się otrząsnąć, rozpoczął się atak na Orbitium. Rakiety uderzyły w pole ochronne. Eksplozje były na tyle mocne, że drżała cała stacja. Po jednym z takich uderzeń, Somya upadła w pył potrącona jakąś odpadającą częścią hangaru. Podnosząc się zauważyła, jak pierwsze pociski trafiają w centrum stacji. Nie mogła uwierzyć, że tak szybko zniszczono pole. Pomyślała, że może ktoś pomagał od wewnątrz. Na szczęście sztuczna grawitacja jeszcze utrzymywała atmosferę przy stacji.

Zasypywana drobnymi odłamkami metalowych konstrukcji, przebiegła dwie przecznice, dopadając trapu prowadzącego na jej statek i nagle straciła grunt pod nogami – znak, że grawitacja właśnie przestała działać. Na szczęście była już w zasięgu pola ochronnego statku. Odlatując, widziała jeszcze kilka rozbłysków i ostatecznie stacja rozpadła się na tysiące kawałków, powoli ulatujących w przestrzeń. To, co się zdarzyło, nie było normalne i na pewno nie był to zbieg okoliczności. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziała. Miała wielkie szczęście uchodząc z życiem. Niestety, załadunek i uzupełnienie zasobów jej statku, nie zostało zakończone. Nie miała wystarczającej ilości ergonitanium, żeby dolecieć do celu znajdującego się kilka galaktyk dalej – jak wyczytała z raportu.

Pomimo że starała się lecieć ekonomicznie, bez gwałtownych zwrotów, przyspieszeń i z optymalną prędkością, zdołała dotrzeć zaledwie do sąsiedniej galaktyki, prawie wyczerpując cały zapas paliwa. Co gorsze, musiała nawet wyłączyć kamuflaż i zredukować moc osłon. Jak się nie trudno domyślić, spowodowało to kolejne, jeszcze większe problemy.

Została wykryta przez nieprzyjacielskie ścigacze klasy titanium. Znowu cudem uniknęła zestrzelenia – myślała wówczas, że jakoś zbyt wiele tych zbiegów okoliczności jak na jedną misję. Kiedy ją zaatakowano, starała się lecieć, jak to często mawiał jej przyjaciel Deri, jak ”dziki wąż” - pozornie bezładnie, zygzakiem, co utrudniało jej namierzenie. Na szczęście lubiła i umiała latać jak mało kto. W pobliżu miejsca, gdzie została zaatakowana, odnalazła rój meteorów. Pamiętała któryś z kolejnych re-make’ów „Gwiezdnych Wojen”, więc zrobiła to samo, co zrobił wtedy Jedi, a może łowca nagród – nie pamiętała dokładnie. Wylądowała na jednej z asteroid, wyłączyła wszystkie urządzenia i modliła się, żeby jej nie zobaczyli. I znowu miała szczęście.

Potem było tankowanie na kolejnej, tym razem wojskowej, stacji kosmicznej. Wyjątkowo przebiegło bez problemów. Sądziła, że wreszcie zdoła odpocząć, ale gdy tylko skoczyła w nadprzestrzeń, problemy dopiero się rozpoczęły. Najpierw z silnikami, potem z akceleratorami. Nie pamiętała nawet, ile było tych „potem”. Na końcu naprawiała system podtrzymywania życia. I znowu, można powiedzieć, że cudem dotarła aż tutaj. Cieszyła ją myśl, że niedługo dokończy misję i będzie się mogła odpocząć. Spojrzała na zegar. Zostały dosłownie dwie minuty, ale problem męczący ją od kilku godzin stał się na tyle poważny, że nie mogła go dłużej ignorować. Musiała po prostu iść do toalety. Tak wiele się działo, że nie miała czasu pomyśleć o tym wcześniej. Teraz natomiast dosłownie skręcała się w fotelu. Albo pójdzie, albo będzie większy problem...

”Nie wytrzymam już dłużej!” – pomyślała i z rozpaczą poderwała się z fotela.

Wróciła za… niecałe dwie minuty i wiedziała, że coś jest nie tak. Wszystkie kontrolki ostrzegawcze migały. Statki wroga pojawiały się jeden po drugim. Na szczęście kamuflaż działał i nie została jeszcze wykryta. Wiedziała już, że nie zdąży uratować ludzi i że właśnie teraz przejmowane są newralgiczne dane.

- Za wszelką cenę – wyszeptała dodając sobie odwagi, zamknęła oczy i zrobiła to, co musiała – wystrzeliła głowicę z antymaterią. Zaraz potem skoczyła w nadprzestrzeń.

Zginęło około trzystu ludzi, ale wróg nie zdobędzie informacji, na których mu zależało. Sojusz będzie bezpieczny. Osiągnęła cel misji, ale za jaką cenę!

”No i nie będzie premii” – pomyślała.

Przez głupią toaletę straciła najcenniejsze dwie minuty i to wystarczyło.

”Swoją drogą, co za dureń zaprojektował grę, w której nie można włączyć pauzy!” - wściekała się w myślach.

Wyłączyła komputer i wyszła z holokabiny. Postanowiła, że potem zdecyduje, czy powtórzy tę misję. Teraz była zbyt zmęczona, by jasno myśleć. Zależało jej wprawdzie na jak najlepszym wyniku. Z drugiej strony zdawała sobie sprawę z tego, że niedługo skończą się wakacje i nie będzie już czasu na granie, a jeśli już, to nie na wielogodzinne misje. Więc albo teraz, albo nigdy…

- Jak zwykle rodzice pozwolą mi grać raz, góra dwa razy w tygodniu. Muszę skończyć w ciągu najbliższych kilku dni – postanowiła zbliżając się do łóżka. Położyła się tak jak stała. Nim jej głowa dotknęła poduszki, była już w objęciach Morfeusza.

Tydzień później, drugiego września i zarazem pierwszego dnia nowego roku szkolnego…

- Homid, błagam, błagam! – prosiła swojego domowego androida.

- Nie będzie żadnych piętnastu minut… ani nawet pięciu… – zaśmiał się.

– Wyraźnie powiedziałaś: „Nieważne, co będę mówiła rano, pamiętaj, punktualnie o szóstej”. – Tłumaczył ściągając z niej nakrycie, niewrażliwy na żadne prośby, czy błagania.

Z perspektywy poranka musiała przyznać, że jej umysł nie pracował chyba zbyt dobrze wieczorem, gdy prosiła o pobudkę o tak wczesnej porze, choć rozpoczęcie zaplanowano na dziewiątą. Bardzo zależało jej na tym, by się nie spóźnić, ale trochę przesadziła z tą szóstą. Teraz żałowała…

- Najwyraźniej nie myślisz jeszcze jasno – powiedział rozbawiony android. – Za chwilę wrócę sprawdzić, jak sobie radzisz.

Oboje wiedzieli, że nie będzie musiał.

Przetarła senne oczy i przeciągnęła się rozglądając po pokoju - wyglądał tak, jak to zaplanowała w Cenkomie (Centralnym Komputerze Domowym). Ściany przybrały jasnozielony kolor, a sufit pokazywał fragment nieba rozświetlany pierwszymi promieniami wschodzącej gwiazdy, które wypełniały pokój całą gamą ciepłych barw.

Somya, jak większość kolonistów, posiadała tylko kilka niezbędnych mebli jak łóżko, biurko, czy szafogenerator. Nieczęsto zastanawiamy się nad tym, jak niewiele rzeczy jest nam potrzebnych do codziennego funkcjonowania, oraz ile jest takich, które potrzebne są tylko okazyjnie - na wakacje czy imprezę, nie wspominając nawet o zalegających w piwnicach i na strychach „przydasiach”. Jeśli zdołalibyśmy sobie wyobrazić, że mamy możliwość wyprodukowania prawie wszystkiego, co potrzebne „na życzenie”, to ile z całej tej zbieraniny musiałoby pozostać?

A koloniści mieli taką możliwość i byli przyzwyczajeni do spartańskiego trybu życia. Wymusiła to na nich długotrwała podróż przez kosmos. W trakcie tej podróży, uśpieni w hibernatorach, nie potrzebowali i nie mogli wziąć prawie niczego. Potem większość dobytku wytwarzano już w generatorach materii wtedy, gdy były potrzebne, i zaraz po wykorzystaniu likwidowano poddając recyklingowi, poza nielicznymi, jak niektóre elementy garderoby.

Na blacie stojącego pod oknem biurka w kolorze czereśni leżała tylko jedna rzecz - książka domowa, która, jak to książki domowe, zmieniała swoją zawartość zgodnie z życzeniem użytkownika. Słowo „książka” nie najlepiej jednak opisywało urządzenie przypominające dość dużą, wodoodporną jakby kartkę z tworzywa, sterowaną głównie głosem właściciela. Urządzenie można było składać do rozmiarów dawnych ziemskich telefonów komórkowych. Co ciekawe, posiadało ono również funkcję komunikatora, a ponadto przystosowane zostało do współpracy z różnymi systemami, również z Cenkomem - z całym jego oprogramowaniem i wszystkimi bazami danych. Książka domowa działała wówczas jak terminal komputerowy, a właściwie monitor, gdyż wszelkie operacje wykonywał Cenkom.

W trybie książki wyświetlało jedną z wybranych pozycji z domowej biblioteki, przerzucając strony wtedy, gdy ostatnia linijka kartki została przeczytana – urządzenie sprytnie śledziło wzrok czytającego. Somya wielokrotnie zastanawiała się, dlaczego ciągle jeszcze uczą ich pisania ręcznego, chociaż wszystkim steruje się poleceniami głosowymi i odpowiednią gestykulacją, a teksty po prostu się dyktuje. Gdyby nie szkoła, nawet biurko nie byłoby potrzebne.

Minęło dziesięć minut, a ona wciąż leżała w swoim wygodnym łóżku, przyglądając się niedawno zamontowanemu dodatkowemu wyposażeniu, które zgodnie z najnowszymi trendami mody, stanowiły mruczące do snu zasłonki.

Tak bardzo nie chciało jej się z niego podnieść…

Nieopodal łóżka znajdowała się jej prywatna holokabina, która choć przestarzała, to do ukończonej zaledwie dwa dni temu gry o nazwie „Wojownicy Sojuszu” - wystarczająca. Był jeszcze szafogenerator przesłaniający prawie całą przeciwległą ścianę, połączony z podziemnymi zasobnikami materii i generatorami energii. Teraz milczący i cichy.

Nazwa tego wynalazku opracowanego przez androidy podczas podróży kosmicznej pochodziła, jak nie trudno zgadnąć, od szafy i generatora. Po podłączeniu do domowych zasobów materii, można było wybrać prawie dowolny rodzaj materiału i kroju, a generator produkował żądaną odzież. Do przechowywania garderoby służyła druga część tego urządzenia, która działała już tak, jak zwykła szafa: element garderoby układało się na wysuwanym blacie, a następnie znikał on we wnętrzu, gdzie po oczyszczeniu i wyprasowaniu był pakowany i na żądanie użytkownika mógł zostać dostarczony ponownie. Ilość wolnego miejsca oraz rodzaj i wygląd przechowywanych strojów, można było sprawdzić na wyświetlaczu.

W pokoju Somyi znajdował się jeszcze jeden, bardzo nietypowy jak na pokoje młodych kolonistów sprzęt - regał z pamiątkami. Na jednej z jego półek znajdował się jeszcze bardziej zagadkowy przedmiot – medalion z zamierzchłych czasów. A ponieważ wszystko, co związane z Ziemią, było zamierzchłymi czasami, należałoby powiedzieć – zamierzchłych już nawet wówczas, gdy w dwudziestym wieku ludzie wysyłali pierwsze rakiety w kosmos.

Sam regał stanowił efekt pracy Somyi, a właściwie element jej dodatkowej edukacji prowadzonej przez Homida. Powstał w tym okresie nauki, gdy z zaciekawieniem chłonęła wiedzę techniczną, pomagając w domowym laboratorium. I choć wygląd na to nie wskazywał, bo trzeba przyznać, że nie był najpiękniejszy, to posiadał własny niewielki generator pola separującego, wyłączany hasłem znanym tylko jej i Homidowi. Mebel ten powstał z takim trudem, że sam w sobie stanowił dla niej pamiątkę tak wielką, jaką dla każdego artysty jest jego pierwsze udane dzieło.

Somya, choć nigdy by się do tego nie przyznała, w głębi duszy była marzycielką. Marzycielką i eksploratorką nieodkrytych zakątków wszechświata. Często w myślach podróżowała w nieznane obszary planety, a nawet kosmosu i z wypraw tych przywoziła unikatowe pamiątki. Na razie jednak marzenia pozostawały tylko w sferze fantazji, więc regał-pamiątka był prawie pusty. Jedyną ozdobę stanowiło kilka okazów muszli i kamieni – niewielka kolekcja umieszczona na jednej z półek, pamiątka z lokalnych wojaży oraz trzy zaskakujące przedmioty umieszczone w centralnym miejscu regału. Pierwszym była świnka-przytulanka, którą miała od zawsze i która jeszcze czasem zmieniała miejsce z niewygodnej półki na mięciutką podusię. Drugim było jedyne zdjęcie przywiezione z Ziemi, z pierwszej wycieczki szkolnej, na którym stała razem z Derim, przyjacielem z sąsiedztwa. Tak się złożyło, że z sąsiedztwa zarówno na Ziemi, jak i na tej planecie.

Najcenniejszym eksponatem na regale był jednak wspomniany medalion, prezent urodzinowy – srebrny łańcuszek o dużych, grubych ogniwach, z misternie zdobionym wisiorkiem, w którym osadzono kamień przypominający czarną perłę. Właściwie to nikt nie potrafił określić rodzaju owego kamienia, więc „perła” było określeniem umownym. Istniały przekazy rodzinne mówiące o tym, że na przestrzeni wieków podejmowano próby rozwikłania zagadki osobliwego „czegoś” nazywanego umownie perłą, zlecając to zadanie w wielkiej tajemnicy najznamienitszym jubilerom. Ostatnią próbę podjęto pod koniec XX wieku. Co zadziwiające, osadzonego kamienia nie dało się ukruszyć, zarysować, ani nawet przeskanować przy pomocy najnowocześniejszych wówczas urządzeń, gdyż powodował on niewyjaśnione zakłócenia, sprawiające, że nie był w ogóle przez nie dostrzegany, jakby nie istniał.

Otrzymując go w prezencie, dowiedziała się również o tym, że zgodnie z legendami przekazywanymi w jej rodzinie z pokolenia na pokolenie, ta bardzo stara pamiątka stanowi potężny amulet. Jeśli nawet tak było, to dawno już zapomniano nie tylko, jak go używać, ale nawet do czego służył. Jedno tylko było pewne, był przekazywany z pokolenia na pokolenie jednemu i tylko jednemu z dzieci i to dokładnie w dniu piętnastych urodzin, podczas specjalnego rytuału. Somya była jedynaczką, więc jej rodzice nie musieli decydować, kto go otrzyma.

Zawsze, gdy miała go w dłoni, czuła dziwną emanację… czegoś, co sprawiało, że dostawała gęsiej skórki. Nie potrafiła jednak określić natury owej emanacji – nie przypominała żadnego znanego jej odczucia. Zdarzyło się też pewnego dnia, gdy wpatrywała się dość długo w osadzony kamień rozmyślając nad tym, jaką sekretną tajemnicę może skrywać, że dostrzegła dziwne wyładowanie - czarną błyskawicę, a właściwie błyskawicę stanowiącą jakby przeciwieństwo światła. Uznała jednak, że musiało to być jedynie złudzenie, gdyż nigdy później czegoś podobnego nie zaobserwowała. Niezmącona czerń kamienia pozostawała jedynie niezmąconą czernią.

 ”Jak się nie podniosę, to będę tego żałować” – pomyślała, a następnie z dużym ociąganiem zeszła z łóżka uruchamiając tym samym program składania pościeli.

Usłyszała, jak ktoś tłucze się w holu. To mógł być tylko tato, bo w poniedziałki mama wcześniej wyjeżdżała do pracy, a Homid, jak to android, prawie nie hałasował.

Dom rodzinny Somyi - budynek o dwóch poziomach ponad gruntem i dwóch pod, kształtem przypominający walec zwieńczony okazałą kopułą, zbudowano nieopodal skraju wysokiego, malowniczego klifu nad brzegiem oceanu. Stał ledwo widoczny wśród zieleni, którą po części stanowiła rodzima roślinność, a po części rośliny produkujące mikro i makroskładniki dla generatorów materii. Żadne słowa nie były wstanie oddać wszystkich subtelności, a szczególnie swoistego uroku miejsca oraz kunsztu projektanta.

Właśnie usłyszała odgłos zamykanych drzwi, to pewnie tato opuszczał łazienkę udając się do holu, a potem spiralnymi schodami na piętro – do salonu. Choć zarówno jej pokój, jak i rodziców, posiadały własne łazienki, to rodzice i Somya często korzystali z przestronnej, bogato wyposażonej łazienki przeznaczonej dla gości, która właśnie ze względu na owo wyposażenie była tak chętnie odwiedzana. Bo któż z nas nie uległby pokusie poopalania w plażo-solarium, wygrzania obolałych mięśni w saunie, czy oddania się rozkoszom masaży wodno-energetycznych z opcją drapania pleców. Pokoje Somyi i rodziców ulokowane były od strony klifu. Pomiędzy nimi znajdowała się wspomniana, niesamowita łazienka dla gości, a obok każdego z nich, po drugiej stronie – dwa dodatkowe pokoje gościnne.

Na parterze, vis a vis łazienki, znajdowała się śluza, która choć stanowiła główne wejście do budynku, to używana była tylko przez gości – domownicy parkowali swoje pojazdy w podziemnym garażu i stamtąd transporterem docierali na parter. Transporter, przypominający trochę windę, choć działający na zupełnie innych zasadach, znajdował się na lewo od śluzy i nie można nim było dostać się wyżej. Dom zaprojektowano tak, że do salonu prowadziły jedynie spiralne schody znajdujące się na prawo od śluzy.

Somya z wielkim trudem podniosła się i powoli weszła do łazienki, aktywując tym samym swoją projekcję holograficzną. Od kiedy zamieszkali w tym domu, przypatrywała się sobie w trzech wymiarach i za każdym razem czuła się dziwnie - nie mogła się przyzwyczaić. Zdawała sobie sprawę, że niektórzy tak ustawiają Cenkoma, żeby ujął trochę wagi, zmniejszył brzuszek lub pokazywał ustaloną projekcję „z lat młodości”. Należała jednak do tej grupy, która wolała swój rzeczywisty wygląd.

Przejrzała dostępne fryzury, wybierając jedną z nich. Przypomniała sobie, jak pewnego dnia coś się zepsuło z projekcją i musiała, o zgrozo, sama się uczesać, sama wybrać sobie ubranie i to bez możliwości uprzedniego obejrzenia, jak się będzie na niej prezentowało! To było straszne, szczególnie to przebieranie i przymierzanie - zamiast ruchu ręki i podglądu projekcji. Na końcu tego horroru było najgorsze – szarpanie włosów.

Do końca życia będzie pamiętała, jak mama wygenerowała z niemałym trudem dziwnie wyglądający przyrząd z wystającymi bolcami. Tym czymś przejeżdżała później po jej włosach. Strasznie bolało, ale było skuteczne – po pewnym czasie włosy wyglądały normalnie. Mama śmiejąc się twierdziła, że często używały tego czegoś, co nazwała „szczotką”, na Ziemi. Somya na szczęście nie potrafiła odnaleźć tego w zakamarkach swej pamięci, jak i wielu innych rzeczy, co było efektem wpływu długotrwałej hibernacji na młody organizm, jak im ciągle powtarzano.

Wróciła myślami do rzeczywistości. Pozostało tylko wybrać kolor włosów - ustawiła ciemny blond, swój naturalny. Lubiła, jak wszyscy w jej wieku, testować różne kolory i fryzury, nawet odcienie czerwieni, zieleni, czy różu. Dzisiaj jednak chciała wyglądać naturalnie. Spojrzała na zmieniającą się projekcję – włosy harmonizowały z resztą ubioru. Mimochodem przyjrzała się sobie dokładniej. Była szczupła, ostatnio trochę ćwiczyła, więc kondycja nie była najgorsza, ale wolałaby, żeby brzuch był bardziej płaski – chociaż mama twierdziła, że jest całkiem w porządku. Piersi nie były za duże, ale w wieku 16 lat chyba miała szansę, żeby jeszcze urosły. Taką miała przynajmniej nadzieję. Zawsze zastanawiała się, czy chłopcy wolą duże…

”Nie myśl teraz o głupstwach, czas ucieka!” – zganiła się w myślach. – ”Pora wybrać strój na dziś”.

Kilkoma ruchami ręki, wybrała zgodnie z wymogami szkoły: granatowe podkolanówki, granatową sukienkę zakrywająca kolana, jasnoniebieską koszulę, granatowy krawat. Następnie: sweter z dekoltem w kształcie litery V i naszytym emblematem szkoły, który uczelnia przesłała do Cenkoma, toteż wystarczyło tylko zaznaczyć na projekcji jego lokalizację, a szafogenerator zrobi swoje. Ponieważ był to pierwszy dzień szkoły, ubranie musiało zostać wygenerowane w całości, co zabierało około kwadransa. Przyjrzała się jeszcze raz projekcji sprawdzając, czy niczego nie przeoczyła i uruchomiła program.

Pomieszczenie wypełniło ciche buczenie maszyny i prawie natychmiast poczuła przyjemne ciepło wody spływającej po jej gładkiej skórze. Proces mycia obserwowała na projekcji. Miała szczupłą twarz, brązowe oczy i długie rzęsy. Mama zawsze powtarzała, że lubi jej uśmiechniętą, radosną buzię. Spojrzała w bok, gdzie Cenkom wyświetlał jej parametry. Wzrost 165 cm, waga 55,4 kg, obwód bioder 90 cm, wolała nie patrzeć ile ma w pasie i biuście…

Kiedy mycie dobiegło końca, rozpoczęło się suszenie i układanie włosów. Zawsze zaskakiwał ją ten proces – samoistnie przemieszczające się włosy. W rzeczywistości to manipulator używał pola do przemieszczania pasemek i zaplatania warkoczy – takie uczesanie wybrała. Kiedy już wszystko zostało ustalone, przeszła do pokoju czekając na zakończenie generowania odzieży. Kiedy już założyła na siebie strój szkolny, ruszyła niespiesznie do salonu.

Wchodząc na górę rozejrzała się po pomieszczeniu, ale nie zastała nikogo. Ktoś musiał jednak już tutaj być, bo na stole czekało na nią śniadanie.

Spojrzała w górę obserwując niebo, co było możliwe, gdyż salon nie posiadał sufitu. Znajdował się bezpośrednio pod przezroczystą kopułą osłoniętą z zewnątrz specjalnymi, rozsuniętymi teraz powłokami. Podobnie wykonane były ściany – również przezroczyste z osłonami zewnętrznymi, choć dodatkowo mogły przybierać dowolną teksturę lub kolor, a nawet wyświetlać dowolną projekcję – na przykład widoki wybranych miejsc tworząc niesamowite iluzje. Dodatkowo, dwie z nich – od strony oceanu oraz od południa, można było wsunąć, co stwarzało możliwość obserwacji rozgwieżdżonego nieba w pachnącym morzem powietrzu lub wypoczynku w promieniach słońca z popołudniową bryzą rozwiewającą włosy. Somyi wydawało się w takich chwilach, jakby czas się zatrzymywał – tylko ona, rodzina i bałwany toczące spienioną wodę na szeroką plażę u stóp klifu. Spoglądając ku horyzontowi, zastygała wówczas w bezruchu wsłuchana w muzykę oceanu. Czuła się wtedy taka szczęśliwa…

Powoli podeszła i usiadła przy stole delektując się smakiem ciepłego kakao.

Salon splatał ze sobą dwa światy. W zachodniej część - od strony klifu, ustawiono cztery holokabiny, choć historyczna nazwa tych urządzeń mogłaby wprowadzać w błąd. Obecna generacja nawet w najmniejszym stopniu nie przypominała tych, które niektórzy pamiętali z początków podróży. Obecnie były to bardzo wygodne fotele dopasowujące się do kształtu ciała i posiadające bogate wyposażenie, jak okulary, rękawice, kaski, słuchawki i inne gadżety służące do podłączenia do wirtualnej rzeczywistości. Potrafiły również wibrować – masując zbolałe mięśnie siedzącej osoby, co było ulubioną funkcją Somyi, a której niestety nie posiadało urządzenie starszego typu, które miała w pokoju. Nie mniej jednak, najczęściej służyły do udziału w interaktywnych filmach i serialach, rzadziej grach. Pełniły również funkcję zwykłych leżaków podczas wypoczynku przy schowanych ścianach. Somya uwielbiała, jak robili coś całą rodziną, nawet jeśli odbywało się to tylko w wirtualnej rzeczywistości.

Wschodnią część salonu podobno wzorowano na irlandzkim salonie ich dawnego domu, gdzie się urodziła, ale tego już nie pamiętała – skutki długotrwałej hibernacji. Mimo wszystko podobała jej się ta część z kominkiem, ławą, wygodną i zmiennokształtną kanapą i dwoma fotelami, jakby samym wyglądem gwarantującymi fantastyczny wypoczynek. Oczywiście nie było potrzeby ogrzewania pomieszczenia, gdyż właściwą wilgotność, temperaturę, ciśnienie i inne parametry kontrolowało specjalne oprogramowanie Cenkoma. Kominek pełnił głównie rolę dekoracyjną i rekreacyjną. Cudownie było wypoczywać w gronie najbliższych, przy trzaskającym drewnie i płonącym ogniu. Należy tu zaznaczyć, iż bliscy oznaczało także Homida, który mimo, że nie był istotą ludzką, to bezspornie stanowił członka rodziny. Somya, choć nigdy o tym nie mówiła, z utęsknieniem wspominała Ziemię, miejsce do którego wiedziała, że nigdy już nie powróci, a w którym zdawało się, że pozostawiła cząstkę siebie.

W sytuacjach, gdy jedna część rodziny, którą stanowiła przeważnie Somya z tatą, korzystała z symulatorów, a druga - czyli mama i Homid, wypoczywała przy kominku, korzystano z możliwości ich odgrodzenia małym wodospadem. Najczęściej był to jednak wodospad z bardzo gęstej, powoli opadającej ku podłodze mgły, gdyż wodny robił zbyt wiele hałasu. Takie rozwiązanie nie byłoby możliwe na Ziemi, przed wynalezieniem pól separujących, za to teraz nie stanowiło ono najmniejszego problemu.

Ponieważ nikt nie nadchodził, Somya zaczęła powoli jeść śniadanie. Połykając jeden z kęsów, spojrzała mimochodem ku dwóm regałom – jedynym dekoracyjnym meblom, jakie ustawiono przy północnej ścianie. Tak jak i w pokojach, tak też i w salonach koloniści nie potrzebowali mebli. Stanowiły one jednak jakby łącznik z dawnym życiem i już same w sobie będąc zazwyczaj dekoracją. Koloniści nie posiadali zbyt wielu pamiątek z tej to prostej przyczyny, że nie mogli ich ze sobą zabrać w podróż, która ich tutaj doprowadziła. Na tej planecie przebywali z kolei zbyt krótko, by je zgromadzić – niespełna dwa lata. To tak, jakby pozbyć się wszystkiego z szaf, szafeczek, piwnic i strychów i zacząć życie od zera w pustym mieszkaniu.

Państwo Erena zdecydowali się na zbytek w postaci regałów ze względu na zamiłowanie do książek. Obecnie tylko jeden z mebli był ich pełen - zarówno wielkich dzieł literackich, jak i mało znanych, ale mających wartość sentymentalną. Rodzice Somyi twierdzili, że prawdziwa książka to nie to samo, co obecne urządzenia. Nie potrafili tego przekazać córce. „Ten zapach, szeleszczące kartki…” – powtarzali, ale Somya, przyzwyczajona od małego do technologii, nie potrafiła ich zrozumieć. Drugi z regałów przeznaczono na pamiątki, jeśli pamiątką można nazwać porcelanową zastawę przywiezioną z Ziemi i bogatą kolekcję muszli o zadziwiających kształtach zebraną na plaży u stóp klifu.

Będąc w połowie śniadania, Somya usłyszała głośne kroki. Głośne, więc wiadomo czyje. Nie musiała długo czekać.

- Cześć Mysza! – mówiąc to, tato delikatnie zmierzwił jej włosy, dodając: - Ciekawy kolor dzisiaj.

- Daj spokój tato… i tak się nie znasz na kolorach – odpowiedziała z uśmiechem.

- Widzę, że rodzina w dobrym nastroju – dołączył do nich jak zwykle bezszelestnie Homid.

- Co my tu mamy... jajecznica, chlebek pieczony... kawusia… czyli… nic interesującego – zaśmiał się, udając jednocześnie awersję do tego typu pożywienia.

Homid posiadał własne generatory. Jeden zagadkowy, który skonstruowano bardzo dawno temu i nawet Homid nie potrafił powiedzieć, jak działa, oraz drugi - standardowy, który musiał co pewien czas doładowywać. Unikatowa konstrukcja androida umożliwiała mu spożywanie posiłków, co często czynił jedynie w celach towarzyskich.

- Nic interesującego dla ciebie, mój drogi, ale my ludzie musimy od czasu do czasu coś jeść - jak zwykle tato Somyi podkreślił „my ludzie”, zawsze lubili się przekomarzać.

- Wy ludzie, moglibyście jeść coś bardziej wyszukanego.

- Czyli co na przykład?’ – zapytał podejrzliwie Maren.

 - No nie wiem, może chapati z piklami lub szpinakiem? – powiedział wesoło Homid widząc, jak pan Maren krztusi się, przypominając sobie wczorajsze nadzwyczaj pikantne śniadanie.

- Wody? – zapytał android z przekąsem.

- Nie…khm, wody będziemy mieli pod dostatkiem w weekend, khm… – odparł mężczyzna krztusząc się.

Wspominając o wodzie, miał mając na myśli zaplanowaną w rzeczywistości wirtualnej zabawę z rodziną Derima.

Tradycją stały się już wspólne „wypady” ich rodzin w każdy pierwszy weekend miesiąca. Ostatnio poszukiwali pirackich skarbów, odpoczywając na jakiejś wyspie Morza Śródziemnego – nie wiedziała, czy istniała taka naprawdę, czy to tylko wytwór czyjejś wyobraźni. Tym razem postanowili wcielić się w różne postacie na statku Tytanic, na kilka minut przed tragedią i spróbować uratować jak najwięcej pasażerów po zderzeniu z górą lodową. Już od tygodnia dyskutowali, spotykając się przy wspólnej kawie i herbacie, o tym, z czego można by zrobić tratwy ratunkowe, jak pokierować ewakuacją, a przede wszystkim, kto kim ma zostać – o dziwo, nikt nie pałał zapałem do roli kapitana.

- Dobrze, że jestem wodoodporny – słowa Homida wyrwały ją z zamyślenia.

- A jak wasze wczorajsze spotkanie w kawiarence? – zapytał tato Somyę.

Oczywiście spotkanie miało miejsce w wirtualnej kawiarence, choć potem impreza przeniosła się nad wzburzony ocean, o czym Homid dobrze wiedział i mimo jej niemej prośby, by nic nie mówił, nie omieszkał dodać:

- Chyba mieli tam jakiś huragan połączony z potopem.

- Homid! – zaprotestowała, ale było już za późno.

- Tak?’ – zaciekawił się Maren. – Nowa symulacja pogody w salonie dobrze działa?

- Dobrze – odparła zdawkowo, choć mimowolnie przeszedł ją dreszcz na wspomnienie o przemarznięciu, co najwyraźniej nie uszło uwagi taty i Homida, wywołując ich rozbawienie i porozumiewawcze spojrzenia.

- Szkoda, że już spałeś Maren, i że Cenkom wygłuszał wam dźwięki. – Homid powiedział to takim tonem, jakby jej rodzice przespali najwspanialszą zabawę. – Mało nam piętra nie urwało, a woda lała się strumieniami na zewnątrz. No i ta zawieja śnieżna na koniec. – podkreślił.

- Nie przypominaj mi proszę… – błagała na próżno.

- To dobrze! Znaczy się, niedobrze, że przemarzłaś, ale dobrze, że wszystko działało.

- No cóż, następnym razem musisz powiedzieć kolegom, że twoja symulacja jest teraz bardziej realistyczna, niż w zwykłej holokabinie… – instruował Homid. – I musisz zabierać ze sobą cieplejsze ubranie, choć z drugiej strony, jak trafisz na pustynię, to też nie będzie… – w tym miejscu Homid gwałtownie przerwał, co mu się rzadko zdarzało.

- Coś się dzieje? – zapytała.

- Cenkom zasygnalizował odbiór priorytetowej wiadomość szyfrowanym kanałem z Instytutu Badań Przestrzeni Kosmicznej – odparł niemal jednym tchem. – Właśnie ją dekoduję.

Sposób wypowiedzi sygnalizował, że sprawa jest naprawdę ważna. Pan Erena wydawał się zaskoczony, czekając, aż Homid skończy przetwarzać informacje.

Somya zamyśliła się obserwując androida i tatę.

”Ile to już czasu?” – zastanawiała się.

A upłynął prawie rok od niesamowitego dnia piętnastych urodzin.

Tradycja rodzinna, jak się wówczas dowiedziała, czyniła ją tego dnia pełnoprawnym członkiem rodziny, czyli z dziecka przeistaczała się w osobę dorosłą, choć to może nie najlepsze słowo. Oczywiście według przepisów prawa musiała jeszcze trochę poczekać do uzyskania takiego statusu.

 Tamtego dnia została po raz pierwszy zabrana do ukrytego, tajemnego pomieszczenia. Po krótkiej, oficjalnej części imprezy urodzinowej, rodzice zaprowadzili ją do laboratorium znajdującym się na najniższym poziomie, gdzie czekał już Homid z dziwnym urządzeniem. Gdy stanęli blisko siebie, coś cicho kliknęło w jego rękach i rzeczywistość wokół zaczęła się zmieniać. Miała wrażenie, że laboratorium rozpływa się, a w jego miejsce materializują się skały. Nie mogła nawet drgnąć do czasu, gdy cała transformacja otoczenia dobiegła końca.

Nie miała pojęcia, co się stało, ani gdzie się znaleźli. Sądziła, że jest w rzeczywistości wirtualnej, że do czegoś się podłączyli – dopiero później zrozumiała, jak mało jeszcze wie i jak bardzo się myliła.

W rzeczywistości znaleźli się głęboko pod ich domem, w samych trzewiach planety, w naturalnej jaskini przystosowanej do przechowywania wiedzy wielu pokoleń. Urządzenie też nie zostało skonstruowane przez nich – pochodziło od przodków i pozwalało przemieszczać się w przestrzeni na niewielką odległość, do znacznika, jak to później określił Homid.

Pokazano jej wówczas zbiory rodzinne. Nie miała pojęcia, jak to było możliwe, że przywieźli to wszystko, choć limit bagażu na osobą wynosił kilkanaście kilogramów. Zbioru zawierały informacje o jej rodzinie, a były to głównie zdjęcia i małe portrety oraz zapiski dotyczące bardzo wielu pokoleń – obejrzeli tylko niektóre z ostatnich kilkuset lat. Była taka oszołomiona, jakby znalazła się nagle w krainie czarów. Wtedy też po raz pierwszy Homid zaczął zachowywać się jak człowiek – wcześniej nigdy nie okazywał emocji i nigdy nie widziała, by brał udział w dyskusjach, bynajmniej nie w jej obecności.

Od tego dnia wszystko się zmieniło. Do końca życia będzie pamiętała jak ją, lekko przestraszoną i zaskoczoną dziewczynę, wziął za ręce, jak uśmiechnął się patrząc prosto w jej wielkie zdziwione oczy, i jak po raz pierwszy ją przytulił. On - android! Powiedział wówczas, żeby się niczego nie obawiała, i że jego zadaniem jest chronienie właśnie takich małych księżniczek jak ona. Do tamtej chwili nie wiedziała, że androidy mogą okazywać emocje i nawet teraz, gdy już bacznie obserwowała inne, to nigdy niczego nie zauważyła – Homid najwyraźniej stanowił wyjątek.

Tamtego pamiętnego dnia przekazano jej także niezwykły prezent stanowiący najcenniejszy skarb rodzinny - tajemniczy naszyjnik z czarnym kamieniem, który spoczywał teraz na regale w jej pokoju. Niestety, na przestrzeni wieków utracono wiedzę, czym on tak naprawdę jest. Drugi podarunek stanowił zadziwiający pierścień z herbem rodowym - smokiem oplatającym galaktyki. Lubiła go nosić, bo choć był równie stary jak naszyjnik, to nie było na nim widać upływu czasu.

Niestety, stanie się pełnoprawnym członkiem rodziny, wiązało się również z obowiązkami. Jednym z nich była nauka dochowywania tajemnicy. Oczywiście umiała dochować tajemnicę. To było chyba to, czego rodzice nauczyli jej najszybciej i wolała nie wspominać jak to robili, gdy była mała. Wtedy przynajmniej dowiedziała się dlaczego. Ćwiczenia obejmowały umiejętności panowania nad niewerbalnym ujawnieniem tego, co ujawnionym być nie powinno – jak mawiał Homid, który został jej mentorem. Od piętnastych urodzin, to on ją uczył tej trudnej sztuki.

Pierwsze ćwiczenia polegały głównie na kontroli oddechu, umiejętności wyciszenia się i opróżnienia umysłu oraz „odsunięcia” od siebie wszystkiego – czyli, według Homida, na wyłączeniu myślenia. Było to coś podobnego do medytacji na jawie. Często porównywał to także do cennej umiejętności pokerzystów, polegającej na kontroli mimiki. Podobno najlepsi potrafili zapanować nad tym do tego stopnia, że nawet źrenice im się nie rozszerzały, mimo posiadania dobrej karty. Jeśli zaś tego nie potrafili, to starali się, by podobne objawy miały miejsce także przy złej karcie.

Początkowo ćwiczyli naukę koncentracji. Zaczęli od tego, że uczyła się koncentrować umysł na czymś – prostej rymowance, wierszu, który mogłaby powtarzać jak mantrę, by nie myśleć o niczym innym. Długotrwałe ćwiczenia miały umożliwić jej później także wyłączać emocje – by chłodno i logicznie oceniać trudne sytuacje.

- Masz wyglądać jak Spock – tłumaczył często Homid, pokazując jakieś prehistoryczne filmy, ale kiedy zaczęło jej się wreszcie coś udawać, to rozpoczęli z kolei naukę wywoływania emocji, głównie wzruszenia się na życzenie. Wszystko to miało na celu ukrycie prawdziwych uczuć i wprowadzenie w błąd urządzeń oceniających, czy określonym odpowiedziom towarzyszą silniejsze uczucia. Urządzenia takie wymagały jakiegoś odniesienia, a nie byłoby to możliwe, gdyby potrafiła być Spock’iem czy dyskretnie manipulowała stanem emocjonalnym.

Ćwicząc panowanie nad emocjami, Somya potrzebowała jakiegoś obrazu. Wybrała widok bałwanów w promieniach zachodzącego słońca, rozbryzgujących pianę u podnóża klifu. Właściwie to nie sam widok, ale uczucia towarzyszące tej chwili. Po wielu miesiącach i z nie małą pomocą Homida, nauczyła się osiągać coś przypominającego wewnętrzną harmonię – stan, do którego według mentora, powinna dążyć. To wszystko stanowiło jednak zaledwie preludium do prawdziwych ćwiczeń.

Początkowo pozwalano się jej wyciszać. Dopiero wówczas Homid starał się wyciągnąć od niej tajemnicę powierzoną przez mamę lub tatę. Zadając szereg pytań starał się rozpoznać, kiedy coś ukrywa lub pomija – niestety, zawsze mu się udawało, choć trwało to coraz dłużej. Za każdym razem powtarzał, że jemu jest łatwiej, bo zna ją od dziecka i może porównać jej reakcje z tymi przechowywanymi w pamięci. Nie miała jednak pewności, czy w prawdziwej sytuacji poradziłaby sobie w takim samym stopniu, jak na ćwiczeniach.

Wiele miesięcy później Homid w końcu stwierdził, że jest gotowa rozpocząć kolejny etap. Tym razem wyciąganie tajemnicy miało mieć miejsce bez przygotowania. Kiedy pierwsze próby okazały się fatalne, Homid zmienił taktykę – uczyła się szybkiego osiągania wewnętrznej harmonii. Ćwiczyli tak długo, aż potrafiła to robić niemal odruchowo. To był fundament. Równolegle odbywały się też inne ćwiczenia, jak na przykład oszukiwanie wykrywacza kłamstw. Najpierw nauczyła się nie kłamać. Była to trudna sztuka, ale jak się okazało - możliwa.

Pamiętała, jak Homid męczył się, tłumacząc jej, że prawda, a właściwie sposób przedstawiania prawdy jest subiektywny, a postrzeganie rzeczywistości może być różne. Podał jej skrajny przykład. Zabójca uśmiercił ofiarę rzucając sztyletem. Jeśli zostałby przesłuchany i padłoby pytanie: „Czy ty zbiłeś?”, to mógłby odpowiedzieć „tak” lub „nie” i obie odpowiedzi byłyby zgodne z prawdą. W drugim przypadku musiałby być jednak wewnętrznie przekonany, że to na przykład zbieg okoliczności lub sztylet uśmiercił ofiarę, a on był tylko inicjatorem zdarzeń, które doprowadziły do śmierci. Podobno niektórzy psychopaci mordujący swoje ofiary nie uważali się za winnych – winą obarczali na przykład społeczeństwo. Trochę to było dla niej pokrętne, ale im głębiej się nad tym zastanawiała, tym bardziej rozumiała, co Homid miał tak naprawdę na myśli. Dużo zależało od psychiki i wewnętrznego przekonania o tym, co dostrzegamy.

Pamiętała wielogodzinne dyskusje o tym, czym jest prawda i jej postrzeganie oraz jakim się jest tak naprawdę. Do dziś pamiętała pewną sentencję przytoczoną niegdyś przez Homida[1]: „Jest się takim, jak myślą ludzie, nie jak myślimy o sobie my, jest się takim, jak miejsce, w którym się jest” i długie dyskusje, czy tak jest naprawdę.

Równolegle poznawała wybrane elementy psychologii. Bardzo zaskoczyło ją to, jak ludzie w tłumie mogą ulegać innym, jak łatwo mogą robić i myśleć zupełnie inaczej od własnych przekonań, ulegając zbiorowości. Pamiętała, jak tłumaczył jej wówczas, że tłumu nie da się łatwo opanować, i że najlepiej z nim nie walczyć, a w każdym razie, że nie jest to proste. Oczywiście teraz, gdy można było połączyć się myślowo ze swoim androidem, korzystając z wbudowanego układu do ośrodków myślenia w mózgu, było prościej, niż na Ziemi. Dla Somyi wszystko to było nowe i fascynujące.

Kolejną umiejętnością do nauczenia, było stosowanie określonych technik pozwalających na ukrycie czegoś. Pamiętała, jak Homid męczył się, tłumacząc:

- Jeśli na przykład wyjedziesz z domu i spóźnisz się do szkoły przez to, że miałaś tajne spotkanie i nie chcesz, żeby ktoś o tym wiedział lub cię wypytywał o powód spóźnienia, to możesz coś zrobić, by temu zapobiec. Jeśli na przykład wiesz, że zwykle są korki na ulicach, wystarczy, że powiesz: „Bardzo przepraszam za spóźnienie.” Potem odczekasz chwilkę i rzucisz dla ciebie luźną uwagę: „Trudno dzisiaj przejechać przez miasto”, to ktoś pomyśli, że korki uliczne spowodowały twoje spóźnienie. Tak działa ludzki umysł.

Zapytała wtedy:

- Co jeśli nie ma korków?

Odpowiedział, śmiejąc się:

- Zatrzymasz się wówczas przed lub po takim spotkaniu na chwilę, powiedzmy, podziwiając ocean lub wyłączysz pojazd, odłączysz jakiś przewód i podłączysz z powrotem. W pierwszym przypadku powiesz, że ocean był taki piękny, że zatrzymałaś się, żeby go podziwiać, tracąc rachubę czasu i obiecasz, że to się nigdy więcej nie powtórzy. W drugim – powiesz, że pojazd przestał działać i że musiałaś naprawić rozłączony przewód, żeby pojechać dalej. To, co powiesz, będzie prawdą – nawet wykrywacz by to potwierdził.

- Czy nie jest to celowe wprowadzanie kogoś w błąd?

- Oczywiście, że jest – odpowiedział. - Dlatego nie uczysz się tego, żeby tak robić. Uczysz się po to, żeby w razie potrzeby móc mówić bez wahania prawdę, ukrywając jednocześnie istotne tajemnice. Musisz nauczyć się jeszcze nie myśleć przy tym zbyt dużo i nie emocjonować się, gdy coś chcesz ukryć.

- Wiem, wewnętrzna harmonia – wymamrotała wówczas.

- Jeśli wiesz, że ktoś cię będzie wypytywał o tajemnicę, którą ktoś inny chce ci powierzyć, to poproś, żeby ta osoba nie mówiła ci tej tajemnicy. Niech ją na przykład zapisze – odczytasz w odpowiednim momencie. Pamiętaj, najważniejsze jest myślenie i odpowiednie planowanie. Kiedyś będziesz lekarzem, sędzią, może prezydentem, ale pamiętaj, że zawsze stanowisz jedność z rodziną. Taka już nasza rodzinna tradycja. Zawsze możesz poradzić się w sprawach wagi państwowej, sumienia czy etyki lekarskiej i mieć pewność, że pozostanie to w gronie rodzinnym. Nigdy nie mieliśmy przed sobą tajemnic i zawsze to, co powinno pozostać w gronie rodzinnym, pozostawało. Nie znaczy to jednak, że o wszystkim sobie mówimy – uśmiechnął się wówczas jakby tracąc koncentrację na ułamek sekundy, do dziś nie wiedziała, o czym wówczas rozmyślał.

Wszystko to służyło budowaniu zaufania. Od kiedy zakończyła pomyślnie pierwszy etap (drugi cały czas trwał), była uczestniczką wszystkich istotnych narad. Tradycją rodzinną było omawianie trudnych spraw. „Co cztery głowy, to nie jedna” - mawiali rodzice. Poszukiwali więc wspólnie rozwiązania problemów natury politycznej z mamą, czy możliwych kierunków dalszych badań w tajnych projektach naukowych taty. Mogła też pytać o różne tajemnicze dla niej sprawy – jak na przykład możliwość odczuwania i wyrażania uczuć przez Homida. Nie mogła jednak nikomu o tym mówić, ani o ich androidzie, ani o tajemnicach rodzinnych. Zawsze zadziwiało ją to, jak Homid potrafił przemieniać się w zwykłego, pozbawionego emocji, gdy tylko ktokolwiek pojawiał się w domu.

- Znowu się zawiesiliśmy? – usłyszała przywracający ją do rzeczywistości szept przechodzącego obok Homida ze swoją książką domową, który zwrócił się do jej taty:

- Zobacz Maren na te odczyty z czujników. Zauważono szybko zbliżający się obiekt do naszej planety. Jest mniej więcej wielkości połowy naszego kontynentu, a kształtem przypomina wydłużony dysk. Będzie tutaj za jakiś miesiąc. Instytut odebrał również przekaz, który mówi, że są to mieszkańcy sąsiedniego układu, i że przybywają w celach pokojowych. Poprosili o pozwolenie zatrzymania się na orbicie stacjonarnej i przysłania swoich przedstawicieli w celu nawiązania kontaktów gospodarczych.

- Czy wykonałeś standardowe procedury bezpieczeństwa? - zapytał Maren.

- Oczywiście, ale nie wykryły żadnej broni.

- Co to są standardowe procedury bezpieczeństwa? - zapytała Somya.

- Mamy urządzenie skanujące, które pozwala na dość dużą odległość zbadać wybrany obiekt, taki jak na przykład wspomniany statek obcych – wyjaśnił tato.

- Wiesz, coś mi się tu nie podoba – powiedział Homid. - Wszystko wygląda zbyt dobrze. Poza tym, nie wydaje ci się dziwne, że statek obcych nie posiada żadnej broni, nawet do obrony przed asteroidami?

- Może korzystają tylko z jakiegoś rodzaju pól ochronnych, jak nasze. Od dawna sądziliśmy, że w naszym wszechświecie istnieją inne miejsca, w których rozwinęło się życie. Widocznie trafiliśmy na jedno z nich - uśmiechnął się Maren, choć jego mina świadczyła o tym, że mimo wszystko podziela obawy Homida.

- Może, jak skorzystacie ze skanera w instytucie, to dowiecie się czegoś więcej? – Somya starała się pomóc.

Homid i tato wymienili spojrzenia.

- Widzisz myszko… – zaczął Homid - to nie jest takie proste. W naszym pomieszczeniu (tak nazywali ów „pokój” skryty głęboko pod ziemią) mamy urządzenia, które są znacznie lepsze od tych w instytucie. Jeśli chcesz, to ci je pokażę w wolnej chwili.

Niestety, na dalsze wyjaśnienia nie wystarczyło już czasu. Tato podziękował i pożegnał się z nią idąc w stronę schodów, a Homid podążył za nim kierując się do laboratorium. Schodząc po schodach, jeszcze o czymś dyskutowali. Niebawem usłyszała cichy dźwięk dobiegający z zewnątrz.

”Tato już pojechał” – pomyślała. – ”Na mnie też czas”.

Dokończyła śniadanie i odłożyła naczynia do generatora, obserwując, jak znikają wędrując do urządzeń recyklingowych – koloniści nie myli naczyń, generowali je wraz z posiłkami i zaraz potem poddawali recyklingowi. Potem udała się do pokoju, poczekała, aż szafogenerator poda jej niewielką torebkę, do której włożyła książkę domową, a potem weszła do transportera, ruszając bezgłośnie w dół.

W drodze do swojego pojazdu minęła pierwszą podziemną kondygnację, którą zajmowała sala gimnastyczna lub mały basen - funkcję pomieszczenia zmieniało się poprzez wysunięcie lub zwinięcie podłogi w centralnej części. Z transportera do sali wchodziło się poprzez niewielkie pomieszczenie – zaplecze ze sprzętem takim jak piłki czy zestawy do nurkowania - basen mógł mieć nawet kilkanaście metrów głębokości przy maksymalnym opuszczeniu dna. Ponieważ lubili kąpać się i nurkować w oceanie, rzadko z niego korzystali. Najczęstszą formą rozrywki były mecze flyobstaball’u.

Dla postronnego obserwatora, rozgrywki te wyglądały niesamowicie. Na salę wnoszono dziwne przeszkody w postaci mniejszych i większych kul, stożków, sześcianów i wielu innych brył o dziwnych kształtach, które były bardzo miękkie, ale zawierały odpowiednio skonstruowany magnetyczny rdzeń. W zmiennym polu magnetycznym wytwarzanym przez szereg elektromagnesów umieszczonych w ścianach, podłodze i suficie, sterowanych przez Cenkoma, bryły poruszały się prawie swobodnie, z różną prędkością i w przypadkowych kierunkach, to odbijając się od ścian, to przewracając grającego, odzianego również w miękki strój zapobiegający wprawdzie kontuzjom, ale nieco ograniczający ruchy i zmuszający do zwiększonego wysiłku. Zawodnicy grali, a raczej usiłowali grać w klasyczną piłkę nożną, przewracając się, skacząc przez przeszkody, a nawet przemierzając boisko na jednej z nich i starając się strzelić gola do niewielkiej bramki. Jednak piłką, która dzięki specjalnej konstrukcji, jakby nie podlegała grawitacji, latając tylko tam, gdzie została kopnięta i odbijając się od wszystkiego po drodze, osiągając przy tym dużą prędkość.

Najśmieszniejsze było to, że nie dało się faulować będąc otulonym materiałem pochłaniającym energię uderzenia, rękawicami bez palców i stosownymi skarpetkami na nogach. Zatem dozwolone było na przykład stukanie z przeciwnikiem, choć nadal nie można było używać rąk, ani do odbijania piłki, ani by odpychać przeciwnika. Nowszą wersją tej gry, która powoli wchodziła również na boiska sportowe, była odmiana rozgrywana w stanie nieważkości.

Po chwili Somya dotarła na najniższy poziom przeznaczony na urządzenia wytwarzające jedzenie, materiały oraz na generatory energii i pola separacyjnego. Tutaj również zaparkowane były pojazdy oraz znajdowały się magazyny i laboratorium. Poziom ten był dwa razy większy od pozostałych i bardziej rozległy – trochę przypominał grotę w skale, w której został zbudowany.

Jej ciemnoczerwony pojazd stał zaparkowany nieopodal wyjazdu – tunelu prowadzącego na zewnątrz, którego koniec skrywała automatycznie otwierana śluza. Wyjazdu nie sposób było zlokalizować z zewnątrz – śluza niczym nie odróżniała się od powierzchni. Podobno tak się je konstruuje ze względów bezpieczeństwa, choć wszyscy wiedzieli, że to zwyczaj przywieziony z Ziemi. W tak małym społeczeństwie jak ich, gdzie praktycznie wszystkie obszary aktywności człowieka były monitorowane, włączając tereny przyległe do rezydencji, nie zdarzały się kradzieże czy włamania. Zresztą osoba, która popełniłaby zbrodnię, musiałaby przejść korektę mózgu i więcej już do przestępstw nie byłaby zdolna. Samo to odstraszało potencjalnych opryszków, zwłaszcza, że efektem ubocznym owej korekty, mogła być nadmierna wrażliwość i empatia.

Wsiadła do grawilotu – niewielkiego, ale nowoczesnego pojazdu, z góry trochę przypominającego bolid ze skrzydłami. Przeznaczony był dla dwóch osób, ale posiadał też trochę dodatkowego miejsca z tyłu, głównie na bagaże, chociaż, korzystając z rozsuwanego fotela, mogła się tam zmieścić jeszcze jedna osoba. Ster grawilotu przypominał połączenie kierownicy i steru z samolotu, ponieważ grawiloty, w odróżnieniu od pojazdów magnetycznych, mogły w nieznacznym zakresie regulować wysokość - mniej więcej do kilku metrów w górę.

Na desce rozdzielczej znajdowały się standardowo: prędkościomierz, miernik pola separacyjnego, wskaźnik zapasu energii (pojazdy ładowało się z generatorów domowych) oraz kilka innych kontrolek. Na kursie pilotażu bardzo uczulano ich na to, by zwracali uwagę na znajdujący się z lewej strony miniaturowy, trójwymiarowy model grawilotu i jego najbliższego otoczenia. Jeśli coś złego działoby się z pojazdem lub coś zagrażającego bezpieczeństwu pojawiłoby się na drodze, to właśnie tam zostałoby to zasygnalizowane.

Jej pojazd posiadał dwa niespotykane usprawnienia wprowadzone przez Homida: kamuflaż upodabniający pojazd do otoczenia i czyniący go niewykrywalnym oraz dodatkowy generator dostarczający dużych ilości mocy. Oba przyciski opatrzone były napisem: „używać tylko w ostatecznej potrzebie”. Szczerze wątpiła, czy taka kiedykolwiek się zdarzy.

Położyła rękę na kierownicy. Niezmąconą ciszę kabiny zaburzył cichy pomruk kilkusetkonnego silnika. Znak, że pojazd rozpoznał strukturę molekularną dłoni kierowcy. Somya z utęsknieniem wyczekiwała każdej przejażdżki, uwielbiała jeździć, podobnie jak i latać w symulatorze. Wsłuchana w pomruk maszyny, rozlokowała się wygodnie w fotelu, ruszając powoli na przód, w głąb tunelu. Z reguły panował tu półmrok, rozświetlany od czasu do czasu ekranami informującymi o pozostałym dystansie do śluzy. Uruchomiła przycisk otwierający właz - mogła zaprogramować automatyczne otwieranie, ale tego nie zrobiła. Większość czynności lubiła wykonywać samodzielnie. Zastanawiała się, co by się stało, gdyby tego nie wykonała. Pewnie nic. Homid powiedział jej kiedyś, że Cenkom analizuje prędkość grawilotu i jeśli właz nie zostanie otwarty odpowiednio szybko, to powinien włączyć automatyczne hamowanie, ale przestrzegł ją jednocześnie przed tym, żeby podczas wyjeżdżania, nie używała dodatkowego generatora. Jeśli to zrobi, to moc jej grawilotu może być zbyt duża, żeby mógł zostać zatrzymany nawet polem separacyjnym generatorów domowych i wówczas mogłaby zniszczyć właz, a nawet wyczerpać generatory. Korciło ją, by kiedyś sprawdzić, czy tak jest.

Tymczasem znalazła się na powierzchni.

Był piękny, słoneczny dzień. Mimo automatycznego przyciemnienia szyb, przez krótką chwilę musiała przyzwyczajać wzrok do światła. Kabina była klimatyzowana, ale widok był tak wspaniały, że niemal odczuwała ciepło wrześniowego dnia. Skierowała pojazd na północny zachód, do centrum miejscowości będącej zarazem stolicą kontynentu, do Dragon City. Na niewielkim wyświetlaczu u góry, który pokazywał przestrzeń za pojazdem, zauważyła jeszcze zamykającą się śluzę.

Rozdział II Dragon City

Somya miała do przejechania niewiele ponad 20 km wzdłuż wybrzeża. Droga prowadziła początkowo zboczem klifu, skąd rozpościerały się fantastyczne widoki na wybrzeże i ocean, opadając potem łagodnie w kierunku szerokiej w tym rejonie plaży.

Myśląc droga, powinniśmy wyobrazić sobie równy, płaski i szeroki na dziesięć metrów pas zieleni, porośnięty specjalną roślinnością przypominającą trawę o intensywnej zielonej barwie. Ponieważ grawiloty unosiły się w powietrzu, zrezygnowano z klasycznych, bitumicznych nawierzchni. Roślinność porastająca drogę też nie była zwyczajna - została tak ukształtowana genetycznie, że nigdy nie rosła powyżej kilku centymetrów, nie rozsiewała się i nie rozrastała dalej, a co ciekawe, nie pozwalała na zakorzenienie innych roślin. Słowem, jeśli drogi nie uszkodzono mechanicznie, nie wymagała ani napraw, ani konserwacji. Wypadki zaś nie zdarzały się często, gdyż przyrządy nawigacyjne pojazdów wspomagane urządzeniami rozmieszczanymi w pewnej odległości od drogi, potrafiły już ze znacznej odległości wykryć zbliżającą się zwierzynę lub osoby, a nawet odpowiednio spowolnić lub wyhamować pojazd – jeśli taka opcja systemu pokładowego była włączona.

Somyi zawsze droga kojarzyła się z trawnikiem, idealnym trawnikiem, bo niewymagającym koszenia.

Jej pojazd zaczął lekko opadać w dół – dotarła do miejsca, gdzie klif kończył się przechodząc w szeroką plażę. Lekko zwolniła, ciesząc oczy malowniczym widokiem wysokich gór z trzema ośnieżonymi szczytami i z ledwie widoczną linią przecinającą masyw - Przełęczą Odkrywcy.

”Ciekawe miejsce wybrano na założenie miasta. Po lewej Ocean Atlantycki, tak nazwano go na pamiątkę Ziemskiego, a po prawej Góry Wysokie, z jedną, niewielką przełęczą, którą biegnie droga do farm położonych po wschodniej stronie kontynentu” - pomyślała, a potem jej wspomnienia pobiegły ku ubiegłorocznym lekcjom geografii, na których poznawała ukształtowanie i biosferę czterech zasiedlonych kontynentów, z których zamieszkały przez nią, był najmniejszym i najbardziej wysuniętym na zachód. Nazwano go Ultimus. Trzeba przyznać, że lekcje były naprawdę niesamowite, gdyż poprzedni rok nauki odbywała w wirtualnej klasie wirtualnej szkoły, czyli wszyscy uczniowie uczyli się w symulatorach. Stolicę Ultimusa stanowiło Dragon City– jedyne miasto i zarazem najbardziej wysunięta na zachód miejscowość.

Pogoda w tym rejonie planety była bardzo zmienna. Prawie każdego dnia można było zmoknąć, a następnie wysuszyć się w promieniach gwiazdy. Zazwyczaj było ciepło, a bliskość oceanu łagodziła wahania dobowe temperatur, które prawie cały ubiegły rok oscylowały w granicach 19 – 26 stopni. Przypomniała sobie, jak kiedyś dyskutowali o pogodzie. Rodzice twierdzili, że przypomina ona pogodę w Irlandii, z tą drobną różnicą, że jest znacznie cieplej.

Na horyzoncie pojawiły się pierwsze miejskie zabudowania.

”Trochę szkoda” – pomyślała, bo oznaczało to, że zbliża się do celu podróży, a bardzo cieszył ją dzisiejszy poranek.

Wszystko mieniło się niesamowitą rozmaitością kolorów, skąpane w promieniach wschodzącej gwiazdy. Ciągle jeszcze trwały dyskusje, jaką nadać jej nazwę, co przypomniało Somyi Krzysztofa Columba i jego odkrycia omawiane na zajęciach. Zastanawiała się, czy odkrywcy minionych czasów mieli podobne problemy z nazwaniem tego, co odkrywali, a przede wszystkim - skąd czerpali pomysły.

Wjechała pomiędzy pierwsze, niewysokie zabudowania ciągnące się wzdłuż drogi. Niektóre wyglądały jak baraki, inne, bardziej solidne, przypominały prostokątne garaże. Tutaj mieściły się małe sklepiki i stacje naprawcze. Bardziej okazałe budowle oraz budynki mieszkalne znajdowały się bliżej centrum. Wynalezienie generatorów materii, które z podstawowych substancji, mikro i makroskładników dostarczanych przez farmy, wytwarzały większość materiałów oraz żywność na podstawie wzorców, skutkowało brakiem zapotrzebowania na podstawowe dobra konsumpcyjne. Ludzie potrzebowali jednak zakupów, więc zmieniły one tylko formę. Ze względu na ochronę praw autorskich, handel w dużej mierze przekształcił się w nabywanie wzorców produktów. Kupowano więc nie wino, ale jego recepturę, nie danie z polędwiczek, ziemniaków, sosu beszamelowego i duszonych warzyw, ale przepis na wykonanie potrawy, nie sukienkę, ale opis procesu jej wytworzenia i nie rzadko, z prawem na wyłączność – co gwarantowało, że nikt inny w takiej samej sukni nie pojawi się nagle na balu maturalnym czy zabawie karnawałowej. Łatwiej było także pożyczyć taką sukienkę komuś bliskiemu – wystarczyło przesłać dane.

Istniał też jeszcze jeden istotny powód zakupów: możliwość spotkania znajomych, obejrzenia w rzeczywistości produktów, skosztowania próbek potraw. Z tego też powodu, że nie wszystko można było uzyskać w generatorach domowych. Większość z nich była zbyt mała, by wytworzyć skomplikowane urządzenia o dużych gabarytach. W obawie o skutki ewentualnych błędów, domowe urządzenia nie wytwarzały również roślin produkujących materię dla generatorów. Tym mogły zajmować się tylko certyfikowane przedsiębiorstwa. Somyi nie dotyczyły wszystkie te problemy. Ze względu na pracę jej ojca, posiadali generatory zarówno odpowiedniej jakości, jak i gabarytów oraz wszystkie możliwe certyfikaty.

Mimo to, Somya również wybierała się od czasu do czasu z Derim do nadmorskiej, północnej części miasta. Przypominała jej ona w pewnym stopniu długi deptak, podobny do tego, jaki czasem oglądała na nielicznych zdjęciach przywiezionych z ziemskich wakacji spędzanych w rejonie morza Śródziemnego, z dużą liczbą lokali oferujących nawet najbardziej wyszukane potrawy. Czasem próbowali przysmaków kuchni chińskiej, czasem śródziemnomorskiej lub afrykańskiej. Najbardziej ciekawiły ich stragany, jeśli tak można było nazwać małe sklepiki, zachęcające klientów wyszukaną formą i lokalizacją.