Morderca nigdy nie śpi. 10 prawdziwych i poruszających historii kryminalnych - McSkyz McSkyz - ebook

Morderca nigdy nie śpi. 10 prawdziwych i poruszających historii kryminalnych ebook

McSkyz McSkyz

4,1

Opis

Wypad nad fińskie jezioro, który zakończył się tragicznie dla czworga nastolatków.

Tajemnicze zniknięcie dziewczynki sprzed supermarketu.

Zamordowanie trzyosobowej rodziny bez jakiegokolwiek powodu…

Zbiór dziesięciu wstrząsających historii true crime z różnych zakątków świata, które trafiały na pierwsze strony gazet.

Ta książka to nie tylko kronika spraw kryminalnych, z których część po dziś dzień pozostaje nierozwiązana. To przyprawiające o dreszcz przerażenia historie, opowiedziane przez kogoś, kto doskonale wie, jak oddać atmosferę zbrodni, i próbuje zrozumieć motywy.

Autor – youtuber, którego opowieści o prawdziwych zbrodniach fascynują prawie półtora miliona subskrybentów – odsłania przed nami dramatyczne szczegóły śledztw, przybliża sylwetki ofiar i oprawców i przytacza treść emocjonujących dyskusji podczas procesów.

„W domu unosi się przyjemny zapach. Zupa albo sos. Jakie to dziwne… i jak bardzo niepasujące do tego makabrycznego widoku. Czyżby ktoś spokojnie pichcił sobie obiad? To raczej niemożliwe. Ale Graham chce mieć czyste sumienie. Odwracając wzrok, przechodzi nad kałużą krwi, w której leży ciało z niemal odsłoniętymi jelitami, i wchodzi do kuchni. Rzuca krótkie spojrzenie w stronę kuchenki, na której faktycznie coś się gotuje. Stół jest zastawiony: dwa talerze z nałożonymi warzywami – ziemniaki, dynia, cukinia – i kawałkami mięsa. Nietknięte. Graham podejrzewa, co znalazło się w menu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 248

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (110 ocen)
49
30
23
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pparczy

Całkiem niezła

3,5/5 Książka była dla mnie o tyle ciekawa, że nie znałam wszystkich przedstawionych historii. Przypisy są, źródła są, choć nie lubię bezpośredniego zwracania się do czytelnika w książkach true crime. Zdania w stylu "nie uprzedzajmy faktów" są irytujące, tym bardziej że są stosowane do każdej sprawy. Generalnie czyta się płynnie, można się dowiedzieć więcej o nieznanych sprawach.
00
gabi2424

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawie napisana .
00
kaxbe1972

Całkiem niezła

Może i niezła lektura, ale... Trochę to nijakie jak dla mnie.
00
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

fajnie się czyta
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Kto przy­naj­mniej raz w życiu nie fascy­no­wał się jakąś sprawą kry­mi­nalną? Nazwi­sko Teda Bundy’ego z pew­no­ścią nie jest wam obce… Wpraw­dzie nie­które zbrod­nie cie­szą się więk­szą sławą niż inne, każda ma jed­nak wła­sny kli­mat, boha­te­rów i tajem­nice. Czy będzie to nie­wy­ja­śnione porwa­nie, krwawa jatka doko­nana przez seryj­nego mor­dercę, czy też rodzinny rejs, który zamie­nił się w kosz­mar – nie­które tematy po pro­stu wbi­jają w fotel. Intry­gują, spra­wiają, że serce przy­spie­sza, a po ple­cach prze­cho­dzą ciarki. Dzie­sięć histo­rii, które przy­ta­czam w tej książce, zro­biło na mnie wyjąt­kowo mocne wra­że­nie. Dla­czego? Po pierw­sze dla­tego, że inte­re­su­jący wydał mi się pier­wotny kon­tekst. Wyra­cho­wana kon­ku­bina, która w przy­pły­wie czy­stego sza­leń­stwa ćwiar­tuje kochanka, mimo że jesz­cze przed chwilą upra­wiała z nim seks… Nasto­lat­ko­wie, któ­rzy roz­bi­jają namiot nad jezio­rem i w środku nocy giną od bru­tal­nych cio­sów kamie­niem… Mała dziew­czynka, która idzie z kole­żanką kupić cukierki i znika na skle­po­wym par­kingu. W ułamku sekundy codzien­ność tych zwy­kłych ludzi zamie­nia się w tra­ge­dię. To mógł­bym być ja, to mogli­by­ście być wy. W efek­cie instynk­tow­nie budzi się w nas współ­czu­cie i zaczy­namy się zasta­na­wiać, jak by to było być na ich miej­scu. Być może to jeden z naj­istot­niej­szych ele­men­tów łączą­cych wszyst­kie te sprawy: uczu­cie empa­tii wobec ofiar, ale rów­nież ich rodzin, upo­mi­na­ją­cych się o spra­wie­dli­wość dla swo­ich bli­skich i popy­cha­ją­cych śledz­two do przodu wtedy, gdy docho­dze­nie utyka w miej­scu albo gdy poli­cja idzie złym tro­pem. Bo w przy­padku tego rodzaju spraw nic nie jest oczy­wi­ste i liczy się każdy punkt widze­nia – rów­nież ten, który wyro­bi­cie sobie pod­czas lek­tury. Kto wie, może dostrze­że­cie szcze­góły, które do tej pory uszły uwa­dze śled­czych?

Można by sądzić, że dzi­siaj, dzięki rewo­lu­cji tech­nicz­nej i postę­pom w obsza­rze kry­mi­no­lo­gii, rekon­struk­cja wyda­rzeń i wyja­śnie­nie nie­któ­rych zaga­dek powinny być prost­sze. Otóż nie­ko­niecz­nie. Na przy­kład pierw­sza pre­zen­to­wana przeze mnie histo­ria, doty­cząca rodziny Richau­dów, któ­rej zma­sa­kro­wane ciała odkryto na tere­nie ich gospo­dar­stwa pew­nej mroź­nej gru­dnio­wej nocy, wyda­rzyła się na początku XX wieku, a dokład­nie w 1928 roku. Nie trzeba chyba tłu­ma­czyć, że w owych cza­sach śled­czy musieli się obyć zarówno bez tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki, jak i nagła­śnia­ją­cych sprawę ekip tele­wi­zyj­nych. A jed­nak skru­pu­latna ana­liza miej­sca zbrodni, poczta pan­to­flowa oraz nad­zwy­czajna mobi­li­za­cja całej spo­łecz­no­ści i prasy ogrom­nie przy­czy­niły się do roz­wi­kła­nia zagadki. Ostat­nia zaś z opi­sy­wa­nych w tej książce spraw, doty­cząca Caro­line Cro­uch, którą zna­le­ziono udu­szoną w maju 2021 roku, tuż obok leżą­cego przy niej nie­mow­lę­cia, przez długi czas pozo­sta­wała nie­roz­wią­zana pomimo całej masy róż­nego rodzaju eks­per­tyz.

No i jest jesz­cze moja moja pry­watna obse­sja, pyta­nie, które sta­wiam sobie przy oka­zji każ­dej nowej histo­rii kry­mi­nal­nej: co popy­cha danego męż­czy­znę lub kobietę do popeł­nie­nia takich potwor­no­ści?

Prze­wra­ca­jąc kolejne strony tej książki, zoba­czy­cie, że zbrod­nie cechuje cza­sami nie­wy­sło­wione, szo­ku­jące okru­cień­stwo. Ale nie powiem nic wię­cej, sami się wkrótce prze­ko­na­cie… Naj­wy­raź­niej zbrod­nia­rze rozu­mują w spo­sób, który wymyka się naszemu rozu­mo­wa­niu. Nie­kiedy tym, co decy­duje, że mor­derca w pew­nym momen­cie prze­cho­dzi do czynu, są głę­bo­kie zabu­rze­nia psy­chiczne lub trudne doświad­cze­nia rodzinne. W każ­dym docho­dze­niu za ofia­rami, śled­czymi i spraw­cami stoją kon­kretne nazwi­ska, przy­jaź­nie, rodziny. To zło­żona i kru­cha mate­ria, poprze­ty­kana cier­pie­niem i poczu­ciem nie­spra­wie­dli­wo­ści. Witaj­cie w nie­ludzko ludz­kim jądrze ciem­no­ści…

Jatka w Valensole

Jatka w Valen­sole

Morder­stwo, w wyniku któ­rego śmierć ponio­sło pięć osób, miało miej­sce mroźną nocą 1928 roku w Valen­sole, spo­koj­nej miej­sco­wo­ści w regio­nie Alp Gór­nej Pro­wan­sji, otu­lo­nej nie­bie­ska­wymi polami lawendy i poły­sku­ją­cej zło­tem psze­nicy. Narzę­dziem zbrodni były broń palna, noga od krze­sła oraz, wyjąt­kowo maka­bryczny i wstrzą­sa­jący detal, cera­miczna wygrze­wal­nica – kafel, który wkła­dało się pod koł­drę przed wej­ściem do wyzię­bio­nego łóżka.

Wszystko wyda­rzyło się dokład­nie 2 grud­nia 1928 roku w gospo­dar­stwie des Cour­re­lys, zwa­nym potem „krwa­wym gospo­dar­stwem”. Upły­nął nie­mal wiek, ale można odnieść wra­że­nie, jakby to było wczo­raj… Na cmen­ta­rzu w Valen­sole z kamie­nia nagrob­nego do dzi­siaj spo­glą­dają na nas zasty­głe na owal­nych foto­gra­fiach twa­rze ofiar: Adrien Richaud, lat czter­dzie­ści sześć, o fine­zyj­nie pod­krę­co­nym wąsie; Anto­nia Richaud, lat czter­dzie­ści jeden, o cie­płym spoj­rze­niu; ich dzieci Clément i Roger Richaud, lat jede­na­ście i lat trzy; wresz­cie Augu­ste Amau­dric, lat pięć­dzie­siąt jeden, słu­żący.

Wszy­scy patrzą na nas z nie­mym pyta­niem w oczach: dla­czego my? Czym sobie na to zasłu­ży­li­śmy? Niczym. Abso­lut­nie niczym. Ta tra­ge­dia rów­nie dobrze mogła spo­tkać miesz­kań­ców sąsied­niego gospo­dar­stwa. Przy­pad­kowy cha­rak­ter tego mor­der­stwa jesz­cze przez długi czas będzie napa­wać lękiem lokalną spo­łecz­ność.

Ana­li­zu­jąc prze­bieg wyda­rzeń, nie­jed­no­krot­nie mia­łem wra­że­nie, że znaj­duję się w samym środku jakie­goś prze­ra­ża­ją­cego kosz­maru. Ale to nie sen, lecz fakty. To naprawdę się wyda­rzyło. A ja spró­buję wam o tym opo­wie­dzieć, nie szczę­ka­jąc zbyt­nio zębami.

PIERWSZE CIAŁO ODKRYTE POD PLANDEKĄ

5 grud­nia 1928 roku: pierw­szą osobą na miej­scu tra­ge­dii będzie Armand Mégy, chło­pak nie­wiele star­szy od pierw­szego z synów Adriena i Anto­nii, Clémenta; to on pod­nie­sie alarm.

Docho­dzi pięt­na­sta. Wpraw­dzie powie­trze jest prze­ni­kli­wie zimne, ale nad rów­niną roz­po­ściera się cudow­nie błę­kitne niebo. Nikt w Valen­sole nie nie­po­koi się tym, że od dwóch dni nie widziano Richau­dów. Nic dziw­nego: kiedy ści­ska tak siar­czy­sty mróz, ludzie zaszy­wają się w swo­ich domach i grzeją nogi przy kominku.

Zresztą kilka dni wcze­śniej Clément prze­zię­bił się i dostał przy­kaz leże­nia w łóżku. To dla­tego jego młody kuzyn, miesz­ka­jący w sąsied­nim gospo­dar­stwie Armad Mégy, posta­na­wia go odwie­dzić w porze pod­wie­czorku. Chce się oczy­wi­ście dowie­dzieć, jak się miewa Clément, przede wszyst­kim jed­nak ma nadzieję, że jeśli kuzy­nowi się popra­wiło, uda im się wspól­nie poba­wić. Zimą dni strasz­li­wie się dłużą. Pierw­sze, co ude­rza Armanda, kiedy docho­dzi do gospo­dar­stwa, to zamknięte okien­nice. Ochrona przed zim­nem? „Clément! Clément! Jesteś tam? Poba­wimy się razem?” – krzy­czy. Nikt mu nie odpo­wiada. Być może cała rodzina poszła do sadu mig­da­ło­wego, żeby doglą­dać drze­wek, z któ­rych uprawy czer­pie znaczne zyski. Tak, pew­nie tak, bo dom wydaje się opu­sto­szały. „Trudno – mówi sobie Armand w dro­dze powrot­nej – co ma wisieć, nie uto­nie. Wrócę jutro”.

Ale kiedy chło­pak wraca do gospo­dar­stwa kuzyna następ­nego ranka, okien­nice wciąż są zamknięte. I wciąż ta dziwna cisza, teraz jesz­cze bar­dziej doj­mu­jąca. Armand chce mieć czy­ste sumie­nie: bie­gnie w stronę sadu, żeby spraw­dzić, czy w oddali nie doj­rzy rodziny Richau­dów przy mig­da­łow­cach. Żywej duszy. W zagro­dzie zwie­rząt? Też nikogo.

Armand, z walą­cym ser­cem, jesz­cze raz obcho­dzi gospo­dar­stwo. Gdzież oni się wszy­scy podziali? Nagle zatrzy­muje go głu­chy, nie­okre­ślony dźwięk docho­dzący zza dru­giego budynku gospo­dar­czego. Co to? Armand podo­cho­dzi bli­żej. Na widok sta­rego psa stró­żu­ją­cego chło­pak czuje nie­mal ulgę. Sęk w tym, że zwie­rzę wygląda mizer­nie: popi­skuje i nie rusza się z miej­sca. Nor­mal­nie pies pod­biegłby do niego, mer­da­jąc ogo­nem, i wepchnąłby cie­pły pysk w jego dło­nie; teraz wydaje się dosłow­nie uzie­miony. Coś jest nie tak. Armand, który wycho­wał się na wsi, wie coś na ten temat. Zwie­rzęta mają nosa do kata­kli­zmów, wyczu­wają je, zanim jesz­cze ludzie się zorien­tują. To one pod­no­szą alarm. Wtedy Armand dostrzega plan­dekę leżącą tuż obok psa. Zwie­rzę wydaje się pil­no­wać jej kątem oka. Pod nią rysuje się jakiś kształt. Kształt, który do złu­dze­nia przy­po­mina… ludz­kie ciało? W jed­nej chwili przez głowę Armanda prze­wi­jają się obrazy jakby żyw­cem wyjęte z hor­roru. Chło­pak wpada w panikę. Nie potrafi się zdo­być na pod­nie­sie­nie plan­deki. Kto by potra­fił? Bie­gnie po pomoc.

Szybko natyka się na jed­nego z sąsia­dów, Guicharda, który idzie z Arman­dem zoba­czyć, co się stało. Kiedy męż­czy­zna pod­nosi plan­dekę, ugi­nają się pod nim nogi. Prze­ra­żony, szyb­kim gestem zasła­nia oczy chłopca. Pod pry­mi­tywną, zawil­go­coną plan­deką leży mar­twy Adrien Richaud. Ude­rze­nia były tak bru­talne, że znie­kształ­ciły głowę nie­szczę­snego męż­czy­zny. Jego twarz jest wręcz nie­roz­po­zna­walna. Ciało ukryto naprędce. Wszystko musiało dziać się bar­dzo szybko. Mię­dzy nogami trupa leży lampa: naj­praw­do­po­dob­niej męż­czy­zna został zamor­do­wany nocą. Może robił obchód po gospo­dar­stwie, bo usły­szał podej­rzane dźwięki? Wyszedł zanie­po­ko­jony obec­no­ścią nie­pro­szo­nych gości?

Docho­dzi połu­dnie, kiedy na poste­ru­nek żan­dar­mów w Valen­sole wpada roz­trzę­siony Guichard: „Szybko, stało się coś potwor­nego w gospo­dar­stwie des Cour­re­lys! Nie wiemy, co dokład­nie, ale nie wygląda to dobrze. Adrien Richaud został zamor­do­wany!”. Całe Valen­sole jest wzbu­rzone. Na miej­sce w pośpie­chu udają się żan­darmi, ale też mer, lekarz i sędzia.

NA MIEJSCU ZBRODNI KREW I NIEOPISANY BAŁAGAN

Żan­darmi zaczy­nają rekon­stru­ować prze­bieg tej prze­ra­ża­ją­cej tra­ge­dii od razu po wej­ściu na teren gospo­dar­stwa, odkryw­szy zmal­tre­to­wane zwłoki Adriena Richauda. Gospo­darz został postrze­lony w szyję, przy­pusz­czal­nie od tyłu, gdy wcho­dził na dra­binę pro­wa­dzącą na szczyt sto­doły. Pomimo rany musiał zacie­kle się bro­nić. Dowo­dzą tego liczne ślady ude­rzeń na jego twa­rzy oraz zerwany kape­lusz, wiszący teraz na dru­cie pobli­skiego ogro­dze­nia.

Ale co z resztą rodziny? Czy spo­tkał ją ten sam los? Nie ma ani sekundy do stra­ce­nia. Jeden z żan­dar­mów wybija szybę na par­te­rze domu. Wszyst­kich natych­miast ude­rza bijący z wnę­trza fetor. Pierw­szy z męż­czyzn, który wcho­dzi do środka, omal nie potyka się o trupa blo­ku­ją­cego przej­ście. To Amau­dric, słu­żący: leży sku­lony z rękami nad głową, jakby sta­rał się osło­nić dom przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Żan­darmi roz­po­znają stę­że­nie pośmiertne. To nie­za­wodny dowód kli­niczny, infor­mu­jący śled­czych o przy­bli­żo­nej godzi­nie lub dniu zbrodni. Stę­że­nie pośmiertne poja­wia się bowiem dopiero po dwóch do czte­rech dni po zgod­nie, kiedy zaczy­nają się natu­ralne pro­cesy roz­kładu. Wynika z tego, że do mor­der­stwa doszło w nie­dzielę, o czym świad­czą rów­nież odświętne ubra­nia domow­ni­ków. Ciała musiały zatem tutaj leżeć przez nie­mal cztery dni, porzu­cone na miej­scu kaźni.

Prze­szu­ki­wa­nie miej­sca zbrodni odbywa się w nie­mal reli­gij­nej ciszy, zakłó­ca­nej tylko tyka­niem sta­rego, sto­ją­cego w jadalni zegara. Zbro­czony u pod­stawy krwią, co pół godziny regu­lar­nie wydaje z sie­bie ponury dźwięk – jakby chciał dowieść, że tylko jemu udało się ujść z życiem. Ale w gospo­dar­stwie des Cour­re­lys czas jakby się zatrzy­mał. W domu panuje nie­opi­sany bała­gan: powyw­ra­cane meble, frag­menty poła­ma­nych krze­seł, leżące tu i ówdzie znie­ru­cho­miałe ciała z roz­trza­ska­nymi czasz­kami. Ponury detal: do nóg krze­seł, któ­rymi zaka­to­wano domow­ni­ków, poprzy­kle­jały się kępki wło­sów. Ciało matki, Anto­nii, leży obok kominka. Być może dorzu­cała do ognia, żeby pod­grzać zupę. Zostało jej jesz­cze tro­chę na dnie kociołka. Ona rów­nież – tak jak jej mąż i Amau­dric – została kil­ka­krot­nie postrze­lona. Jedna kula utkwiła w gło­wie kobiety. Jej twarz jest spuch­nięta, oczy zaś sze­roko otwarte, wytrzesz­czone w nie­mym wyra­zie prze­ra­że­nia. Tuż obok Anto­nii leży jej trzy­letni syn, malutki Roger. Kobieta praw­do­po­dob­nie sta­rała się ochro­nić chłop­czyka przed ban­dy­tami, bio­rąc go w ramiona. Na próżno. Trzy­la­tek ma roz­trza­skaną główkę. Leży na ple­cach ze skrzy­żo­wa­nymi ramio­nami, w roz­kroku. Clément, star­szy syn Richau­dów, leży nie­opo­dal młod­szego bra­ciszka, zwró­cony twa­rzą do pod­łogi, z zie­jącą dziurą w gło­wie. Na ścia­nie wid­nieją ślady poczer­nia­łej krwi.

Cho­ciaż ana­liza śla­dów krwa­wych wów­czas jesz­cze nie ist­niała, żan­dar­mom udaje się usta­lić, że w przy­padku matki i Amau­drika nogami od krze­seł posłu­żono się tylko po to, by dobić obie postrze­lone wcze­śniej ofiary. Nato­miast w przy­padku chłop­ców bez­po­śred­nią przy­czyną śmierci były ciosy zadane za pomocą krze­sła i cera­micz­nej wygrze­wal­nicy. „Masa­kra” to chyba naj­wła­ściw­szy ter­min na okre­śle­nie tej bar­ba­rzyń­skiej zbrodni. Jakie potwory mogły uśmier­cić bez żad­nych skru­pu­łów tych dwoje nie­win­nych dzieci?

Co to jest ana­liza śla­dów krwa­wych?

Ana­liza śla­dów krwa­wych to gałąź kry­mi­na­li­styki zaj­mu­jąca się inter­pre­to­wa­niem śla­dów krwi na miej­scu zabój­stwa, samo­bój­stwa lub wypadku. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych zacznie być trak­to­wana na poważ­nie w latach 50. wraz z publi­ka­cją badań dok­tora Shep­parda. Fran­cu­ska żan­dar­me­ria zain­te­re­suje się nią dopiero u schyłku lat 90. Wcho­dzi w zakres medy­cyny sądo­wej. W trak­cie docho­dze­nia dostar­cza cen­nych wska­zó­wek doty­czą­cych zda­rzeń, w wyniku któ­rych powstały ana­li­zo­wane ślady krwi. Kiedy jest to moż­liwe, pozwala rów­nież usta­lić chro­no­lo­gię tych zda­rzeń oraz pozy­cję poszcze­gól­nych uczest­ni­ków (ofiary, napast­nika, świadka…). Ist­nieje nawet uni­wer­salny atlas plam (jest ich wszyst­kich około pięć­dzie­się­ciu). Tech­nik ana­lizy śla­dów krwa­wych wkra­cza na miej­sce zbrodni w bia­łym kom­bi­ne­zo­nie i przy każ­dej pla­mie umiesz­cza znacz­nik. Tak ozna­czone plamy foto­gra­fuje i opi­suje pod kątem roz­miaru, wyso­ko­ści, wza­jem­nej odle­gło­ści i nakła­da­nia się. Stwo­rze­nie koń­co­wego raportu może wyma­gać nawet trzech mie­sięcy pracy. Dys­cy­plina ta znana jest sze­ro­kiej publicz­no­ści za sprawą ame­ry­kań­skich seriali Dexter – nawet jeżeli fabuła nie do końca oddaje realia zawodu – oraz CSI: Kry­mi­nalne zagadki Las Vegas.

Jak wyja­śnić zacie­kłość, z jaką pastwiono się nad cia­łami? Jak gdyby sprawca lub sprawcy znali ofiary i chcieli czym prę­dzej uciec przed ich wzro­kiem, uci­szyć je na zawsze. Z pew­no­ścią nie obyło się bez krzy­ków, bła­gań. Tak, to nie ulega wąt­pli­wo­ści. Stop­niowo śled­czy zaczy­nają na poważ­nie trak­to­wać tę hipo­tezę. Ofiary i sprawcy się znali. Wydaje się, że obec­ność osób trze­cich nie wzbu­dziła w domow­ni­kach podej­rzeń, wszy­scy spo­koj­nie jedli kola­cję, nie przy­pusz­cza­jąc, że za chwilę roze­gra się dra­mat.

Dla śled­czych nad­szedł moment otrzą­śnię­cia się z pierw­szego szoku. Muszą usta­lić motyw zbrodni, żeby zna­leźć te „potwory”, jak od tej pory będzie się nazy­wać spraw­ców. Muszą dzia­łać meto­dycz­nie.

We wszyst­kich pozo­sta­łych pomiesz­cze­niach panuje nie mniej­szy bała­gan: wycią­gnięte szu­flady, wywró­cone łóżka, wybe­be­szone mate­race. Każdy klu­czowy zaka­ma­rek domu został skru­pu­lat­nie prze­szu­kany. Czyżby szu­kano pie­nię­dzy? Splą­dro­wany został nawet miesz­czący się w osob­nym budynku pokój Amau­drika. To potwier­dza tezę o tym, że sprawca był znany domow­ni­kom. Dokład­nie wie­dział, gdzie szu­kać. Znał to miej­sce. Teraz motyw zbrodni wydaje się oczy­wi­sty: kra­dzież. Jedyny zgrzyt: poli­cjanci znaj­dują w pokoju Augu­sta Amau­drika czarny skó­rzany port­fel z 775 fran­kami, jego oszczęd­no­ściami. Jak rabuś mógł prze­oczyć taką sumę? Brak doświad­cze­nia? Panika? Jeżeli moty­wem rze­czy­wi­ście były pie­nią­dze, to wydaje się, że zło­dziej się nie obło­wił. Kim zatem mógł być? Sza­leń­cem? Mści­wym krew­nia­kiem, który – histo­ria, jakich na wsiach wiele – posta­no­wił defi­ni­tyw­nie roz­strzy­gnąć zawiły spór doty­czący spadku? A może zwy­kłym włó­częgą?

CZY GOSPODARSTWO DES COURRELYS ZOSTAŁO POMYLONE Z INNYM?

Wieść o masa­krze roz­nosi się po oko­licy lotem bły­ska­wicy. 7 grud­nia zaczyna się festi­wal świad­ków: „Widzia­łem, jak gospo­dar­stwo opusz­cza dwóch podej­rza­nych blon­dy­nów”, „Mówili po wło­sku i mieli ciemne włosy”, „Był tylko jeden – gruby”, „Chudy”, „Mówili z tutej­szym akcen­tem”, „Od dawna krę­cili się po oko­licy”, „Ni­gdy wcze­śniej ich nie widzia­łem” itd. W atmos­fe­rze roz­e­mo­cjo­no­wa­nia każdy chce wtrą­cić swoje trzy gro­sze. Jak zwy­kle w tego rodzaju spra­wach ludzie walą na komi­sa­riat drzwiami i oknami, wie­rząc, że ich zezna­nie może oka­zać się pomocne. Zada­niem śled­czych jest odsie­wa­nie plo­tek od poważ­nych tro­pów.

W trak­cie prze­słu­chań szcze­gólną uwagę śled­czych zwra­cają dwa istotne ele­menty. Miesz­kańcy mia­steczka dono­szą żan­dar­mom o zagi­nię­ciu roweru Amau­drika. Czyżby mor­derca ukradł jed­no­ślad, żeby szyb­ciej uciec z miej­sca zbrodni? Rower będzie łatwo roz­po­znać: wia­domo, że jest nie­bie­ski, marki Cha­mois, a numer seryjny wybity na błot­ni­kach to 4964 lub 4966. Skąd taka pre­cy­zja? Ano dzięki panu Chau­ve­towi, sprze­dawcy, u któ­rego Amau­dric go kupił!

Ale jest też nie­ocze­ki­wane zezna­nie zło­żone przez panią Mégy, matkę mło­dego Armanda, który odkrył ciało Adriena Richauda. Pani Mégy, wła­ści­cielka gospo­dar­stwa des Sivans, odle­głego o kilka kilo­me­trów od gospo­dar­stwa Richau­dów, twier­dzi, że w nie­dzielne popo­łu­dnie 2 grud­nia 1928 zja­wił się u niej bar­dzo młodo wyglą­da­jący męż­czy­zna, mło­kos o sta­lo­wych oczach i krą­głych policz­kach. Przed­sta­wił się jako pra­cow­nik rolny i spy­tał, czy nie znaj­dzie się dla niego jakieś zaję­cie. Uwagę kobiety zwró­cił jego „mocny, pół­nocny akcent”. Chło­pak był ubrany w „zwy­kłą szarą mary­narkę, spodnie khaki i san­dały”1. Pani Mégy odparła, że nic dla niego nie ma, więc odszedł szu­kać szczę­ścia gdzie indziej. Słowa pani Mégy znaj­dują potwier­dze­nie w innym zezna­niu, zło­żo­nym przez mar­syl­skiego przed­się­biorcę miesz­ka­ją­cego w Valen­sole, pana Blan­cheta, który rów­nież spo­tkał blon­dyna o bar­dzo wyraź­nym, pół­noc­nym akcen­cie. Według męż­czy­zny chło­pak nie był sam, lecz towa­rzy­szył mu inny mło­dzie­niec – nieco star­szy, może osiem­na­sto­letni bru­net. Zbież­ność jest co naj­mniej zasta­na­wia­jąca.

Te dwie tajem­ni­cze posta­cie, widziane w pobliżu gospo­dar­stwa des Cour­re­lys w dniu mor­der­stwa, od razu wzbu­dzają zain­te­re­so­wa­nie prasy, dla któ­rej zbrod­nia staje się pre­tek­stem do pod­su­wa­nia czy­tel­ni­kom nie­mal codzien­nej por­cji new­sów.

Rów­no­le­gle do zeznań napro­wa­dza­ją­cych śled­czych na trop dwóch pra­cow­ni­ków rol­nych pani Mégy dzieli się sen­sa­cyjną infor­ma­cją: gospo­dar­stwo Richau­dów zostało nie­dawno sprze­dane. Zaliczkę w wyso­ko­ści 200 tysięcy fran­ków prze­ka­zał, albo wkrótce miało to nastą­pić, nowy wła­ści­ciel, któ­rym jest nikt inny, jak… pan Mégy we wła­snej oso­bie! Czyżby mor­dercy dowie­dzieli się o tej trans­ak­cji, przez przy­pa­dek pod­słu­chu­jąc mał­żon­ków Mégy? Wie­dzieli, o jaką kwotę cho­dzi? I czy w związku z tym z pre­me­dy­ta­cją posta­no­wili wła­mać się do domu pań­stwa Mégy, będą­cych w posia­da­niu 200 tysięcy fran­ków w gotówce? W tam­tych cza­sach więk­szość gospo­da­rzy trzy­mała oszczęd­no­ści w domu, upy­cha­jąc je pod mate­ra­cem albo w kre­den­sie z podwój­nym dnem. Ban­dyci, sku­szeni wizją dużego łupu, być może naj­zwy­czaj­niej w świe­cie pomy­lili domy. Ciemną nocą, na poplą­ta­nych dróż­kach bez dro­go­wska­zów, nic bar­dziej nie przy­po­mina jed­nego gospo­dar­stwa niż inne gospo­dar­stwo!

Pierw­sza nagło­śniona medial­nie zbrod­nia

Prze­ra­ża­jąca zbrod­nia w Valen­sole z grud­nia 1928 roku sta­nie się pre­ce­den­sem, który zapo­cząt­kuje prak­tykę nagła­śnia­nia spraw kry­mi­nal­nych przez lokalną prasę. Od zwy­kłych wzmia­nek po obszerne arty­kuły publi­ko­wane dzień w dzień w regio­nal­nym dzien­niku „Le Petit Provençal”, począw­szy od pierw­szych hipo­tez po koń­cowy pro­ces, wszystko jest roz­kła­dane na czyn­niki pierw­sze, to znów skła­dane w jedną całość, przy każ­dej moż­li­wej spo­sob­no­ści ilu­stro­wane zdję­ciami i poda­wane do rąk czy­tel­nika. Roz­e­mo­cjo­no­wana opi­nia publiczna zaczy­tuje się tą kro­niką jak sen­sa­cyjną powie­ścią odcin­kową. Każdy zaj­muje sta­no­wi­sko, każdy iden­ty­fi­kuje się z tym lub tam­tym uczest­ni­kiem zda­rzeń. To tłu­ma­czy nie­by­wałe emo­cje naro­słe wokół całej sprawy, któ­rych kul­mi­na­cją będzie wybuch gniewu pod­czas wizji lokal­nej. Zgro­ma­dzony wów­czas tłum (co naj­mniej osiem­set osób) prze­rwie kor­don ota­cza­jący gospo­dar­stwo des Cour­re­lys, skan­du­jąc: „Stry­czek! Mor­dercy! Ban­dyci!”. Kapi­tan poli­cji będzie zmu­szony zagro­zić wzbu­rzo­nym gapiom uży­ciem bagne­tów, żeby przy­wró­cić porzą­dek.

Albo też inna praw­do­po­dobna opcja: ban­dyci myśleli, że trans­ak­cja doszła do skutku i 200 tysięcy fran­ków było już w posia­da­niu Richau­dów. Liczyli zatem, że wcho­dząc uzbro­jeni na teren gospo­dar­stwa des Cour­re­lys, znajdą tam wspo­mnianą sumę.

W oby­dwu przy­pad­kach kusząca wizja wej­ścia w posia­da­nie 200 tysięcy fran­ków mogła po czę­ści tłu­ma­czyć okru­cień­stwo wła­my­wa­czy. Nie znaj­du­jąc tego, czego szu­kali, i zde­rza­jąc się z mil­cze­niem rodziny Richau­dów, ban­dyci stra­cili cier­pli­wość i użyli prze­mocy. Wpraw­dzie trop jest jesz­cze mętny i przy­nosi sze­reg pytań, dostar­cza jed­nak poważ­nego i wia­ry­god­nego motywu. Do czasu poja­wie­nia się kolej­nej hipo­tezy…

NIEMOŻLIWA ŻAŁOBA

Jest 9 grud­nia 1928 roku, znaj­du­jemy się na głów­nej ulicy mia­steczka. Tego dnia języki, roz­grzane do czer­wo­no­ści spe­ku­la­cjami na temat dwóch mło­dych męż­czyzn podej­rza­nych o mor­der­stwo, milkną. Miesz­kańcy two­rzą szpa­ler po obu stro­nach jezdni. Twa­rze są poważne, a atmos­fera pod­nio­sła. Przez sza­cu­nek dla zmar­łych ludzie wbi­jają wzrok w zie­mię, a kur­tyny skle­powe wyjąt­kowo zostały opusz­czone.

Nad­szedł moment poże­gna­nia. Choć ofiar było pięć, ku cmen­ta­rzowi w Valen­sole zmie­rzają tylko cztery trumny. Obaj chłopcy leżą razem. Czy pró­bo­wano w ten spo­sób zła­go­dzić okrutny los, jaki stał się ich udzia­łem? Tym samym, na czas tej ostat­niej podróży, zostali złą­czeni w bra­ter­skim uści­sku. Ich trumna – mniej­sza niż pozo­stałe – jest nie­siona jako ostat­nia. Jej widok chwyta za serce. Ludzie powstrzy­mują emo­cje, wzru­sze­nie jest jed­nak nama­calne.

Dotarł­szy do głów­nego placu, kon­dukt zatrzy­muje się naprze­ciw pomnika ku czci żoł­nie­rzy pole­głych w I woj­nie świa­to­wej. Trumny są zło­żone na drew­nia­nych pode­stach. Wkrótce szes­na­stu mło­dych męż­czyzn prze­nie­sie je na cmen­tarz. Mer mia­steczka, sztywno opięty żałob­nym gar­ni­tu­rem, odchrzą­kuje. Oto frag­ment jego przej­mu­ją­cej mowy pogrze­bo­wej2:

Panie, Pano­wie,

sta­jąc pod tym nisko zawie­szo­nym nie­bem, któ­rego sza­rość tylko pogłę­bia mój smu­tek, z ser­cem pogrą­żo­nym w nie­opi­sa­nym bólu, chciał­bym, w imie­niu rady miej­skiej oraz wszyst­kich wstrzą­śnię­tych i zbul­wer­so­wa­nych miesz­kań­ców Valen­sole, oddać ostatni hołd nie­szczę­śli­wym ofia­rom bru­tal­nego mor­der­stwa, które zbru­kało krwią nasze spo­kojne mia­steczko.

Dwóch chłop­ców, dwóch smy­ków w wieku jede­na­stu i trzech lat, nie zasłu­żyło na łaskę w oczach zwy­rod­nial­ców. Przez długi jesz­cze czas będzie mnie prze­śla­do­wać prze­ra­ża­jący obraz – wspólny wszyst­kim, któ­rzy widzieli zwłoki – tej nie­szczę­śli­wej rodziny, zwłasz­cza zaś drob­nych cia­łek dzieci zma­sa­kro­wa­nych za pomocą kafla i nogi od krze­sła.

Taka zbrod­nia nie może ujść pła­zem i wymiar spra­wie­dli­wo­ści ni­gdy nie będzie dość surowy, by uka­rać podobny wystę­pek. Nie­stety, nie ma kary, która byłaby ade­kwatna do owej zbrodni, prze­ra­sta­ją­cej w swoim ohydz­twie wszystko, co wyobra­żalne.

Niech umilk­nie jed­nak wzbu­rze­nie, aby­śmy mogli prze­nieść się myślą do tych gro­bów, zbyt wcze­śnie wyko­pa­nych, i oddać cześć szcząt­kom ofiar tego bar­ba­rzyń­stwa.

Żegnaj­cie, przy­ja­ciele, żegnaj­cie!

Mowa ta zapi­sze się w pamięci wielu osób. Ze względu na jej emo­cjo­nal­ność, bez­po­śred­niość i pro­stotę. Ale rów­nież ze względu na apel o uka­ra­nie win­nych. Tak, całe mia­steczko żąda spra­wie­dli­wo­ści i, pomne tra­ge­dii Richau­dów, nie zamie­rza odpu­ścić!

„Żegnaj­cie, biedne malu­chy, led­wie żeście przy­szły na świat, a już żegna­cie się z nim w prze­ra­że­niu i trwo­dze!”

Mowa pogrze­bowa mera Valen­sole

ZDRADZENI PRZEZ ROWER I DWIE PARY NOWYCH BUTÓW

Nastę­puje więc wielka mobi­li­za­cja. Kanały komu­ni­ka­cyjne poczty pan­to­flo­wej są roz­grzane do czer­wo­no­ści, dzięki czemu infor­ma­cje roz­prze­strze­niają się lotem bły­ska­wicy. Nie­wy­sło­wione okru­cień­stwo zbrodni spra­wia, że w sprawę anga­żuje się każdy miesz­ka­niec regionu bez względu na to, czy pocho­dzi z Valen­sole, czy nie. Ludzie gor­li­wiej czy­tają prasę, bacz­niej zwra­cają uwagę na szcze­góły, uważ­niej słu­chają sąsia­dów. To wła­śnie dzięki temu Paul Saba­tier, wła­ści­ciel baru w odda­lo­nym o trzy­dzie­ści kilo­me­trów od miej­sca zbrodni mia­steczku Volx, nada śledz­twu nowy bieg. Męż­czy­zna jest dobrym obser­wa­to­rem – jak każdy sza­nu­jący się restau­ra­tor – i zapa­mię­tał markę roweru, który znik­nął z gospo­dar­stwa des Cour­re­lys. Ale Paul Saba­tier ma przede wszyst­kim sokoli wzrok.

Cof­nijmy się w cza­sie. Jest ponie­dzia­łek 3 grud­nia, dzień po zbrodni. Paul Saba­tier zastę­puje za barem swoją szwa­gierkę. Taki już jest, lubi poma­gać w pod­bram­ko­wych sytu­acjach. To zresztą nor­malne – kogo mamy wspie­rać, jeśli nie krew­nych? Około siód­mej rano do baru wcho­dzi młody, wynędz­niały chło­pak. Uwagę Paula Saba­tiera przy­cią­gają jego znisz­czone san­dały. Jak można cho­dzić w czymś, co nadaje się tylko na śmiet­nik? Nie­ważne. W chwili, gdy przy­cho­dzi do zapłaty za „małą czarną”, chło­pak wyciąga stu­fran­kowy bank­not. „Sto fran­ków o siód­mej rano?! Prze­pra­szam cię, kolego, ale będziesz musiał zna­leźć drobne, bo ina­czej nie będę mógł ci wydać”. Wów­czas mło­dzie­niec zaczyna prze­trzą­sać kie­sze­nie. Robi to jed­nak w podej­rzany spo­sób. Zmie­szany, spusz­cza wzrok, jakby bał się, że zosta­nie na czymś przy­ła­pany. Wresz­cie wygrze­buje kilka monet, wśród któ­rych Paul dostrzega jedną złotą. To go zasta­na­wia: złota moneta nie pasuje do tego chło­paka i jego ogól­nego wyglądu. Skąd ten szczyl ją wytrza­snął? Kiedy mło­dzie­niec wycho­dzi, Paul Saba­tier śle­dzi go wzro­kiem. Dostrzega rower. Uważ­nie przy­gląda się jed­no­śla­dowi: Cha­mois. Star­cza mu rów­nież czasu, żeby odszy­fro­wać imię na obo­wią­zu­ją­cej rowe­rzy­stów tabliczce infor­ma­cyj­nej: „Amau­dric”. Następ­nie widzi, jak chło­pak kie­ruje się do sklepu obuw­ni­czego. A potem traci go z oczu, bo musi wra­cać za bar. Kiedy jed­nak kilka dni potem dowia­duje się z gazet o zbrodni doko­na­nej w Valen­sole, wszystko w jego gło­wie natych­miast składa się w całość. Amau­dric to nazwi­sko słu­żą­cego, który oddał życie za rodzinę Richau­dów. To jego rower widział! Czyżby chło­pak, który zamó­wił u niego kawę, był mor­dercą?

Zezna­nia składa rów­nież sprze­dawca butów. Ow­szem, mło­dzie­niec wszedł do jego sklepu, żeby kupić dwie pary san­da­łów. Dla­czego dwie? Bo mor­der­ców było dwóch, teraz śled­czy mają pew­ność.

Dzięki świad­kom rysuje się coraz wyraź­niej­szy por­tret obu ban­dy­tów. Pierw­szy z podej­rza­nych ma mniej wię­cej dwa­dzie­ścia trzy lata, metr sie­dem­dzie­siąt wzro­stu, ciemne włosy, ogo­loną twarz, sma­głą cerę; nosi zwy­czajne, czarne spodnie w białe prążki, wyświech­taną brą­zową mary­narkę i nowe białe san­dały. Drugi, młod­szy, około sie­dem­na­sto­letni, jest Pola­kiem z pocho­dze­nia. Nosi szary gar­ni­tur i przy­pusz­czal­nie takie same, nowiu­sień­kie san­dały. Taki opis tra­fia tele­gra­mem do wszyst­kich regio­nal­nych pla­có­wek żan­dar­me­rii, szcze­gól­nie zaś do tej w Cava­il­lon, mie­ście, w któ­rym obaj podej­rzani mieli być widziani na początku tygo­dnia.

Minął tydzień od masa­kry. Śled­czy otrzy­mują tele­fon z żan­dar­me­rii w La Grand-Combe, miej­sco­wo­ści leżą­cej dwie­ście trzy­dzie­ści kilo­me­trów od Valen­sole: „Mamy waszych podej­rza­nych, chcieli uciec jak naj­da­lej stąd, do pół­noc­nej Fran­cji, ale w porę ich zatrzy­ma­li­śmy, w restau­ra­cji”.

Obaj są pocho­dze­nia wschod­nio­eu­ro­pej­skiego. Star­szy nazywa się Ale­xan­dre Ughetto i w rze­czy­wi­sto­ści ma osiem­na­ście lat. Uro­dził się 6 grud­nia 1910 roku w Lau­ris, w depar­ta­men­cie Vauc­luse. Jego wspól­nik jest zale­d­wie szes­na­sto­lat­kiem i nazywa się Ste­phan Mucha, ale każe na sie­bie mówić Joseph Wit­kow­ski. Przez kilka lat pra­co­wał jako gór­nik. Pusz­czeni samo­pas, dwaj chłopcy włó­czą się razem już od kilku tygo­dni.

Prze­py­tany przez śled­czych, młod­szy z nich, Joseph, przy­znaje, że feral­nej nie­dzieli 2 grud­nia 1928 roku prze­by­wał w gospo­dar­stwie Richau­dów: ow­szem, był świad­kiem całego zda­rze­nia, ale nikogo nie zabił. Potem komi­sarz Guib­bal wzywa na prze­słu­cha­nie Ughetta. Nie patycz­kuje się. Wrzesz­czy: „Na kolana, mor­derco! Proś o wyba­cze­nie! Proś o wyba­cze­nie spo­łe­czeń­stwo! Proś o wyba­cze­nie biedne dzieci, które tak bar­ba­rzyń­sko zabi­łeś!”.

Naj­wy­raź­niej Ughetto wpada w panikę. Zanosi się pła­czem i przy­znaje do wszyst­kiego. Nie chciał zabić… chciał tylko tro­chę pie­nię­dzy. Tak jak przy­pusz­czali śled­czy, chło­pak był znany Richau­dom, któ­rzy zatrud­nili go na osiem dni w grud­niu 1927 roku i na tydzień w marcu rok póź­niej. Kiedy więc Ughetto 2 grud­nia zja­wił się z Jose­phem, pań­stwo Richaud przy­jęli go z otwar­tymi ramio­nami – w końcu znali się tak dobrze. Na prośbę żony pan Richaud poszedł nawet po koł­drę, żeby dwóm robot­ni­kom było cie­pło, kiedy będą noco­wać w sto­dole. Wiemy już, co spo­tkało walecz­nego Adriena, kiedy wspi­nał się po dra­bi­nie… Pierw­szy akt tra­ge­dii.

Jak czę­sto bywa w tego rodzaju spra­wach, Ughetto zacznie klu­czyć. Następ­nego dnia przed­stawi cał­kiem inną wer­sję zda­rzeń. Być może po to, żeby zmi­ni­ma­li­zo­wać okru­cień­stwo doko­na­nej zbrodni. Czy ukradł dużą sumę pie­nię­dzy? Sam nie wie. Ow­szem, moty­wem zbrodni była kra­dzież – ale nie 200 tysięcy fran­ków pocho­dzą­cych ze sprze­daży gospo­dar­stwa, jak począt­kowo zakła­dali śled­czy. Czy to on zabił wszyst­kie pięć ofiar? Nie, osta­tecz­nie zabił „tylko” pana Richauda i jego żonę. To Joseph zajął się dziećmi i słu­żą­cym! To zresztą Joseph go do wszyst­kiego namó­wił. Zwrot o 180 stopni. Tym­cza­sem szes­na­sto­la­tek o sta­lowo-nie­bie­skim spoj­rze­niu wciąż wszyst­kiemu zaprze­cza: nic nie zro­bił, we wszystko został wma­new­ro­wany. Na jego korzyść prze­ma­wia dzie­cięca twarz nie­wi­niątka.

Ughetto ponow­nie zmie­nia zda­nie. Pomy­lił się, mówiąc, że ude­rzał kaflem, bo w rze­czy­wi­sto­ści to „zakrwa­wione ciała, upa­da­jąc, pobru­dziły owe leżące na pod­ło­dze wygrze­wal­nice”. Czy­ta­jąc te rojące się od prze­ra­ża­ją­cych detali i skła­dane bez­na­mięt­nym gło­sem zezna­nia, można zakła­dać, że gdyby wów­czas ist­niała prak­tyka spo­rzą­dza­nia por­tre­tów psy­cho­lo­gicz­nych, Ughetta uznano by za psy­cho­patę.

PRÓBA RZUCENIA ŚWIATŁA NA ZBRODNIĘ PODCZAS WIZJI LOKALNEJ

Jest 12 grud­nia 1928 roku. Do rekon­struk­cji zda­rzeń w gospo­dar­stwie Richau­dów docho­dzi zale­d­wie dzie­sięć dni po feral­nej nocy. Wizja lokalna, pole­ga­jąca na pre­cy­zyj­nym odtwo­rze­niu wszyst­kich czy­nów i gestów na miej­scu zbrodni, odbywa się na pole­ce­nie pro­ku­ra­tora celem skon­fron­to­wa­nia i wykla­ro­wa­nia męt­nych i sprzecz­nych wer­sji obu ban­dy­tów.

Oczy­wi­ście Ughetto i Wit­kow­ski nie skła­dają wyja­śnień jed­no­cze­śnie.

„To Joseph zabił dzieci i słu­żą­cego, nie ja!”

Ughetto

W gospo­dar­stwie des Cour­re­lys zbliża się godzina 8.30. Na miej­scu: dwóch mor­der­ców, pan Ber­nard, pro­ku­ra­tor okrę­gowy, dwóch sędziów śled­czych, Caron i Ter­rin, oraz żan­darmi i śled­czy, któ­rzy pro­wa­dzili docho­dze­nie; w sumie około pięć­dzie­się­ciu osób, nie licząc roz­wście­czo­nego tłumu, który stara się na wszel­kie moż­liwe spo­soby zaata­ko­wać – wer­bal­nie, ale też fizycz­nie – oskar­żo­nych.

Nie­któ­rzy uczest­nicy wizji są na tere­nie gospo­dar­stwa już drugi raz. Byli tutaj w momen­cie odkry­cia ciał. Ale tym razem na miej­scu obecni są rów­nież mor­dercy. Wyja­śnie­nia Ughetta, który mówi jako pierw­szy, pozwa­lają nam prze­śle­dzić ciąg zda­rzeń tej maka­brycz­nej opo­wie­ści. Ughetto wypo­wiada się w pro­sty, czę­sto nie­zdarny spo­sób3:

Richaud to był porządny czło­wiek. Muszę powie­dzieć, że poczę­sto­wał mnie szklanką wina. Potem usta­li­li­śmy, że będę spał w sto­dole. Sto­dole, która stoi przed kle­pi­skiem i sto­gami siana. Tam w ukry­ciu cze­kał na mnie Joseph. Kiedy pan Richaud sta­rał się otwo­rzyć wrota sto­doły, strze­li­łem do niego z rewol­weru. Nie wiem, dla­czego to zro­bi­łem! Nie potra­fię wyja­śnić, jakie powody kazały mi się­gnąć po broń! Tak naprawdę ule­głem wpły­wowi Jose­pha!

Stary nie żył, więc obsze­dłem podwórko i skie­ro­wa­łem się w stronę kuchni, w któ­rej znaj­do­wała się pani Richaud, jej dzieci i ich słu­żący.

Na progu uja­dał pies. Wsze­dłem do środka i popro­si­łem panią Richaud o koł­drę na noc. Nie usły­szała wystrzału.

Trzy­ma­jąc ręce w kie­szeni, opar­łem się o komi­nek, w któ­rym paliło się polano. Amau­dric sie­dział na krze­śle przy drzwiach wej­ścio­wych. Clément, star­szy z dwojga dzieci, leżał przy kominku na kana­pie. Młod­szy, Roger, trzy­mał się spód­nicy mamy.

Prze­cią­ga­jąca się nie­obec­ność męża wzbu­dziła nie­po­kój pani Richaud. Powie­dzia­łem jej, że pew­nie poszedł zała­twić jakieś sprawy. Czy zro­zu­miała, co się szy­ko­wało? Nie wiem. Nagle, zdjęta stra­chem, powie­działa mi i słu­żą­cemu, że pój­dzie poszu­kać męża u swo­ich krew­nych, pań­stwa Mégy, miesz­ka­ją­cych w gospo­dar­stwie zwa­nym des Sivans, odda­lo­nym o jakieś dwa lub trzy kilo­me­try od des Cour­re­lys. „Wyjdź­cie!” – powie­działa.

Usłu­cha­łem. Gdy tylko zna­la­złem się na zewnątrz, znowu chwy­ci­łem za rewol­wer i dwu­krot­nie do niej strze­li­łem. Krzyk­nęła i osu­nęła się na środku kuchni, upa­da­jąc głową w stronę okna.

Słu­żący, który nie był zbyt bystry ani zbyt silny, krzyk­nął tylko: „Richaud! Richaud!”.

W mię­dzy­cza­sie skie­ro­wa­łem się do małego budynku, zaj­mo­wa­nego przez Amau­drika. Tutaj dołą­czył do mnie Joseph, który, jak już mówi­łem, popchnął mnie do tej zbrodni. Dałem mu rewol­wer. Joseph miał w kie­sze­niach naboje. Zała­do­wał maga­zy­nek i, gro­żąc mi, naka­zał zabić słu­żą­cego. Wró­ci­łem więc do kuchni i strze­li­łem do słu­żą­cego z rewol­weru, który przed chwilą oddał mi Joseph. Stary zaczął ucie­kać, ale Joseph, który stał za mną, rzu­cił się na niego i go dobił.

Nie ude­rzy­łem dzieci! Nawet ich nie dotkną­łem, to Joseph miał w sobie tyle siły, żeby je zabić! Ja nie mógł­bym tego zro­bić, widząc wbity we mnie wzrok małego Clémenta. „Ale­xan­dre, dla­czego to zro­bi­łeś mamie?” – krzy­czał. Nie ośmie­lił­bym się, nie mógł­bym…

Ughet­towi zała­muje się głos. Chło­pak wybu­cha pła­czem. Za każ­dym razem, gdy mowa o dzie­ciach, Ughetto traci grunt pod nogami. Czyżby dowód winy? A może to tylko gra pozo­rów? Postawa chło­paka jest co naj­mniej para­dok­salna. Ughetto wyznaje bowiem jed­no­cze­śnie, że ukra­dli z Jose­phem zna­le­zione w poko­jach brzy­twy, które miały posłu­żyć do pode­rżnię­cia dzie­ciom gar­deł, w razie gdyby prze­żyły pobi­cie. Ten makia­we­liczny i bar­ba­rzyń­ski plan pod­waża auten­tycz­ność jego emo­cji.

Co do wer­sji Ste­phana Muchy, zna­nego jako Joseph Wit­kow­ski, nie różni się ona zna­cząco od tej, jaką przed­sta­wiał od samego początku. Pod­da­wał się tylko woli Ughetta. Przy­znaje się jedy­nie do dobi­cia słu­żą­cego.

Wizja lokalna nie pozwala zatem wyjść z impasu, każdy obstaje przy swo­jej wer­sji. Komu więc wie­rzyć?

NADCHODZI DZIEŃ PROCESU

Pro­ces zaczyna się 16 wrze­śnia 1929 roku. Trwa ponad 24 godziny i pozwala rzu­cić świa­tło na mroczną naturę obu oskar­żo­nych.

Dokład­nie o 9.00 rano obaj zaj­mują miej­sce na ławie oskar­żo­nych. Ale­xan­dre Ughetto i Joseph Wit­kow­ski sia­dają ramię w ramię, w jed­nym rzę­dzie, spę­dziw­szy w aresz­cie 9 mie­sięcy. Wyglą­dają na spo­koj­nych. Na sali jest rów­nież ojciec Ughetta, który dowie­dziaw­szy się o aresz­to­wa­niu syna, zgło­sił się do sądu jako świa­dek. Fakt godny odno­to­wa­nia: ma zezna­wać prze­ciwko wła­snemu dziecku, jak przyj­dzie nam odkryć w trak­cie pro­cesu.

Zacznijmy jed­nak od słów, jakimi pan Guérin, prze­wod­ni­czący składu sędziow­skiego, zwró­cił się w mowie otwie­ra­ją­cej pro­ces do Ale­xan­dre’a Ughetta4:

Oskar­żony już od naj­młod­szych lat prze­ja­wiał złe skłon­no­ści. Krótko mówiąc, ni­gdy dobrze nie roko­wał. W wieku trzy­na­stu lat już pra­co­wał. Jeden z jego prze­ło­żo­nych, pan James, wyznał, że oskar­żony był zdolny do wszyst­kiego. Wyka­zy­wał się okru­cień­stwem wobec zwie­rząt. W wieku pięt­na­stu lat zaczął roz­wa­żać moż­li­wość zabi­cia czło­wieka. Jeden z jego kole­gów stwier­dził, że oskar­żony czę­sto mówił o okra­da­niu i zabi­ja­niu. Wów­czas oskar­żony jesz­cze nie zabi­jał – ale kradł. Ów kolega poskar­żył się, że oskar­żony przy­własz­czył sobie nale­żącą do niego sumę trzy­dzie­stu fran­ków.

Ughetto zaprze­cza oskar­że­niu o kra­dzież.

Prze­wod­ni­czący kon­ty­nu­uje:

Oskar­żo­nego prze­śla­duje myśl o zabi­ja­niu. Ma coś, co można nazwać „pocią­giem do zbrodni”. Krążą nawet pogło­ski, że oskar­żony gro­ził jakiejś rodzi­nie.

Ughetto upar­cie odpiera te zarzuty. Prze­wod­ni­czący pyta go wów­czas, w jakich oko­licz­no­ściach poznał Jose­pha. Ughetto odpo­wiada, że spo­tkał go w restau­ra­cji 28 listo­pada 1928 roku. To Joseph miał zacią­gnąć go do gospo­dar­stwa Richau­dów, twier­dząc, że „jest coś do ugra­nia”. Pierw­sza oczy­wi­sta sprzecz­ność: Joseph nie mógł wie­dzieć o ist­nie­niu tego gospo­dar­stwa, bo pra­co­wał wów­czas w jed­nej z oko­licz­nych kopalń.

Potem prze­wod­ni­czący kre­śli mro­żący krew w żyłach por­tret tajem­ni­czego i mil­kli­wego Jose­pha.

Chło­pak ma dzie­sięć lat, gdy wraz z rodzi­cami przy­jeż­dża do Fran­cji. Szybko zaczyna wyróż­niać się agre­syw­nym uspo­so­bie­niem. Jest skory do bójki, ale nie do nauki – jego oceny są fatalne. W 1925 roku, w wieku zale­d­wie trzy­na­stu lat, tra­fia do zakładu popraw­czego za to, że dźgnął swo­jego kolegę nożem w plecy. Mimo że wyro­kiem sądu miał pozo­stać w zamknię­ciu aż do osią­gnię­cia peł­no­let­no­ści, Joseph ucieka, korzy­sta­jąc z prze­pustki. To wtedy zmie­nia toż­sa­mość. Ste­phan Mucha staje się Jose­phem Wit­kow­skim. Na fał­szy­wym nazwi­sku nie ciąży mło­dzień­czy wystę­pek.

Za fasadą zagu­bio­nego chłop­czyka, rze­komo wma­new­ro­wa­nego w mor­der­stwo przez star­szego Ughetta, odkry­wamy agre­syw­nego watażkę. Chło­pak nie dość, że potrafi dźgnąć nożem, to jesz­cze robi to zdra­dli­wie: wbija go w plecy.

Z kolei po połu­dniu powo­łany na świadka ojciec Ughetta wpra­wia wszyst­kich w zdu­mie­nie, oświad­cza­jąc krótko: „Sza­nowna ławo, z bólem muszę powie­dzieć, że mój syn jest potwo­rem i nie zasłu­guje na litość”. Nawet on wyrzeka się ban­dyty. Ran­kiem 17 wrze­śnia 1929 roku pro­ku­ra­tor Ber­nard wygła­sza surową mowę oskar­ży­ciel­ską5:

Jakiż odra­ża­jący czyn, jakiż abso­lutny cynizm, jakiż wstrzą­sa­jący brak emo­cji cechują mor­der­ców! „Posta­no­wi­li­śmy coś dla sie­bie ugrać!” – zeznał Ughetto. „Poszli­śmy zaba­wić się w ban­dy­tów!” – oświad­czył Joseph. Dowód jest zatem nie­zbity, dowód na pla­no­wa­nie zbrodni na długo przed tymi tra­gicz­nymi wyda­rze­niami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

„Le Petit Provençal”, 8 grud­nia 1928, s. 2. [wróć]

Tamże, 9 grud­nia 1928, s. 2. [wróć]

Tamże, 13 grud­nia 1928, s. 3. [wróć]

Tamże, 17 wrze­śnia 1929, s. 1. [wróć]

Tamże, 18 wrze­śnia 1929, s. 1. [wróć]