Moment zwrotny. Jak kobiety rosną w siłę i zmieniają świat - Melinda Gates - ebook

Moment zwrotny. Jak kobiety rosną w siłę i zmieniają świat ebook

Melinda Gates

4,4

Opis

Debiut pisarski Melindy Gates, aktualne i potrzebne wezwanie do wzmocnienia roli kobiet

Kiedy pomagamy osiągnąć moment zwrotny kobietom, pomagamy całej ludzkości.

Melinda Gates

Od dwudziestu lat Melinda Gates prowadzi misję, której celem jest znajdowanie rozwiązań dla ludzi pilnie potrzebujących pomocy, bez względu na to, gdzie żyją i kim są. Podczas tej podróży coraz wyraźniej zaczęła zdawać sobie sprawę z jednej rzeczy: Jeśli chcesz, by całe społeczeństwo dążyło ku lepszemu, nie możesz traktować gorzej kobiet.

W tej poruszającej książce dzieli się mądrością zdobytą dzięki spotkaniom z inspirującymi ludźmi, których poznała podczas swej pracy i podróży po całym świecie. Sama najlepiej wyjaśnia swoją motywację we wstępie: „Dlatego właśnie musiałam napisać tę książkę – by podzielić się historiami ludzi, którzy pozwolili mi znaleźć życiowy cel i siłę do działania. Chcę, byśmy wszyscy zobaczyli, jak możemy wspomóc kobiety tam, gdzie żyjemy”.

Melinda wspiera swą narrację alarmującymi danymi, prezentując kwestie, które w największym stopniu wymagają naszej uwagi – od małżeństw dzieci przez brak dostępu do środków antykoncepcyjnych po nierówne traktowanie ze względu na płeć w miejscu pracy. Pisze też o swoim życiu osobistym oraz o drodze do równouprawnienia w małżeństwie. Jednocześnie stale udowadnia, że nigdy dotąd nie mieliśmy dogodniejszych warunków do zmieniania świata – i samych siebie.

Pisząc z pasją, szczerością i wdziękiem, przedstawia nam niezwykłe kobiety i pokazuje moc, jaką daje wspólne działanie.

Kiedy my dźwigamy innych, oni dźwigają nas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (81 ocen)
44
24
11
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
cuniek

Z braku laku…

Po lekturze książki 'Niewidzialne kobiety' czy 'Factfulness', ta pozycja wydaje się być zbyt pobieżna: za mało tu danych, za dużo opowiadania o szczytach czy przemyśleniach autorki, wychowaniu, jakie przyjęła itd. Przyznam, że przebrnęłam przez 1/3, potem było mi szkoda czasu
00
urszulka6

Nie oderwiesz się od lektury

Książka, która powoduje, że człowiek staje się bardziej świadomy
00

Popularność




Melinda Gates Moment zwrotny. Jak kobiety rosną w siłę i zmieniają świat Tytuł oryginału The Moment of Lift ISBN Copyright © 2019 by Melinda Gates Published by arrangement with Flatiron Books. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2019 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019All rights reserved Redakcja Paulina Wierzbicka Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Jenn, Rory’ego i PhoebeNajbardziej lękamy się tego, że jesteśmy niewyobrażalnie silne. Marianne Williamson

Wstęp

Kiedy byłam dzieckiem, ogromnie fascynowały mnie starty rakiet kosmicznych. Wychowałam się w Dallas, w stanie Teksas, w katolickiej rodzinie. Mnie oraz troje rodzeństwa wychowywała mama, która zajmowała się domem, a tata — jako inżynier techniki lotniczej i kosmicznej — pracował nad programem Apollo.

W dniu startu wszyscy wciskaliśmy się do samochodu i jechaliśmy do domu jednego z przyjaciół taty — również inżyniera z programu Apollo, aby wspólnie oglądać kosmiczne przedstawienie. Do dziś czuję dreszczyk emocji, jaki towarzyszył odliczaniu.

— Dwadzieścia sekund. Do startu piętnaście sekund. Przechodzimy na nawigację bezwładnościową. Dwanaście, jedenaście, dziesięć, dziewięć, rozpoczynamy sekwencję zapłonu, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero. Wszystkie silniki działają. Start! Statek startuje!

W takich chwilach byłam zawsze ogromnie podekscytowana, szczególnie wtedy, gdy uruchamiały się silniki, trzęsła się ziemia, a rakieta zaczynała startować. Niedawno natknęłam się na określenie „moment oderwania”* w książce Marka Nepo, jednego z moich ulubionych pisarzy i doradców duchowych. Mark opisuje w ten sposób chwilę przemiany, moment zwrotny w zmaganiach z jakimś problemem. Coś „uniosło się jak chusta na wietrze”, pisze, jego smutek zniknął, a on poczuł się całością.

Obraz przedstawiony przez Marka jest wypełniony zdumieniem, które ma tutaj dwa znaczenia: jedno to podziw połączony z zachwytem, a drugie — zaciekawienie. Noszę w sobie wiele podziwu i zachwytu, ale równie dużo ciekawości. Chcę wiedzieć, jak dochodzi do momentu oderwania! Jak doprowadza się do momentu zwrotnego!

Co jakiś czas zdarzało się, że wszyscy siedzieliśmy w samolocie, który wyjątkowo długo rozpędzał się po pasie startowym, a my czekaliśmy z niepokojem, aż oderwie się od ziemi. Kiedy nasze dzieci były małe i także siedzieliśmy w startującym samolocie, mówiłam do nich „koła, koła, koła”, a gdy tylko maszyna odrywała się od ziemi, wołałam: „Skrzydła!” Kiedy dzieci były nieco starsze, zaczęły powtarzać te słowa ze mną i razem bawiliśmy się w ten sposób jeszcze przez długie lata. Jednak co jakiś czas powtarzaliśmy „koła, koła, koła” dłużej, niż się spodziewaliśmy, a ja myślałam wtedy: „Dlaczego on jeszcze nie odrywa się od ziemi?”

Dlaczego czasami trwa to tak długo? I dlaczego kiedy indziej dzieje się tak szybko? Co prowadzi do tego momentu zwrotnego, gdy siły wypychające samolot do góry przezwyciężają siły ciągnące go w dół, dzięki czemu odrywamy się od ziemi i zaczynamy lot?

Od dwudziestu lat podróżuję po świecie, realizując działania fundacji, którą założyłam z moim mężem, Billem. Wielokrotnie zastanawiałam się więc: Jak możemy doprowadzić do momentu zwrotnego w przypadku ludzi, a szczególnie kobiet? Bo poprawiając sytuację kobiet, działamy dla dobra całej ludzkości. I jak możemy doprowadzić do tego punktu zwrotnego w sercach ludzi, by wszyscy chcieli poprawić sytuację kobiet? Czasami do tego, by kobiety oderwały się od ziemi i rozpoczęły lot ku lepszemu, wystarczy przestać ciągnąć je w dół.

Podczas moich podróży poznałam prawdę o setkach milinów kobiet, które same chcą decydować o tym, czy i kiedy mieć dzieci, ale nie mogą. Nie mają dostępu do środków antykoncepcyjnych. Jest jeszcze wiele innych praw i przywilejów, których odmawia się kobietom: prawa do decydowania o tym, czy wyjdą za mąż i kogo chcą poślubić. Prawa do edukacji. Do regularnych zarobków. Do pracy poza domem. Do wyjścia z domu. Do wydawania własnych pieniędzy. Do kształtowania własnego budżetu. Do zakładania własnej firmy. Do zaciągania pożyczki. Do posiadania nieruchomości. Do rozwodu. Do wizyty u lekarza. Do prowadzenia biura. Do jazdy na rowerze. Do jazdy samochodem. Do studiowania. Do pracy na komputerze. Do szukania inwestorów. Wszystkich tych praw odmawia się kobietom w niektórych częściach świata, czasami w świetle prawa. Ale nawet tam, gdzie prawo nie odbiera im takich swobód, czyni się to ze względu na uprzedzenia kulturowe wobec kobiet.

Moja podróż w charakterze publicznej orędowniczki kobiet zaczęła się od planowania rodziny. Później zaczęłam się wypowiadać również w innych kwestiach. Szybko jednak uświadomiłam sobie — powiedziano mi o tym — że nie wystarczy zabierać głosu w sprawie planowania rodziny ani nawet na temat wszystkich tych kwestii, które wymieniłam powyżej. Musiałam przemawiać w imieniu kobiet. Wkrótce też zrozumiałam, że jeśli chcemy być traktowane na równi z mężczyznami, nie wystarczy zdobywać naszych praw krok po kroku: będziemy je zdobywać znacznie szybciej, jeśli staniemy się silniejsze, wzmocnimy naszą rolę. Właśnie tego nauczyłam się od niezwykłych ludzi, których chciałam Wam przedstawić. Niektórzy sprawią, że serce będzie krwawić ze smutku, inni dodadzą Wam skrzydeł. Ci bohaterowie budują szkoły, ratują życie, kończą wojny, wzmacniają rolę kobiet i zmieniają różne kultury. Myślę, że Was zainspirują, tak jak zainspirowali mnie. Pokazali, co się dzieje, gdy kobiety osiągną moment zwrotny, gdy oderwą się od ziemi — i chciałabym, żeby wszyscy to zobaczyli. Pokazali, co mogą zrobić ludzie, by wywrzeć realny wpływ na współczesny świat — i chciałabym, aby wszyscy to wiedzieli.

Dlatego właśnie napisałam tę książkę: by podzielić się historiami ludzi, którzy nadali mojemu życiu cel i natchnęli mnie do energicznego działania. Chcę, byśmy wszyscy zobaczyli, jak możemy pomagać sobie nawzajem i doprowadzać swoje życie do rozkwitu. Silniki już działają, ziemia się trzęsie, odrywamy się od ziemi. Dziś dysponujemy pełniejszą niż kiedykolwiek wiedzą, większą energią i dokładniejszym oglądem moralnym, które pomogą nam rozbić schematy narzucone przez historię. Potrzebujemy pomocy każdego orędownika takich zmian. Kobiet i mężczyzn. Nikogo nie powinniśmy pomijać. Wszyscy powinni brać w tym udział. Naszym celem jest doprowadzenie sytuacji kobiet do momentu zwrotnego, do decydującej zmiany. Gdy razem podejmiemy taki wysiłek, my będziemy tą zmianą.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

*W oryginale określenie to brzmi „the moment of lift”. W tłumaczeniu na język polski termin ten i jego pochodne używane w różnych kontekstach przybierają odpowiednio formy: moment zwrotny, moment oderwania albo punkt zwrotny (przyp. red.).

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Początki wielkiej idei

Zacznijmy od kilku ogólnych informacji. Uczęszczałam do Ursuline Academy, szkoły katolickiej dla dziewcząt w Dallas. W ostatniej klasie zwiedziłam kampus Uniwersytetu Duke’a i byłam zachwycona wydziałem informatycznym tej uczelni. Wtedy też podjęłam decyzję, która zaważyła na mojej przyszłości. Podjęłam studia na Uniwersytecie i ukończyłam je pięć lat później z tytułem licencjata informatyki i magistra ekonomii. Potem dostałam ofertę pracy z IBM, gdzie pracowałam przez kilka lat, w końcu jednak zrezygnowałam z tej posady, by przenieść się do małej firmy produkującej oprogramowanie, zwanej Microsoft. Spędziłam tam kilka lat na różnych stanowiskach i w końcu zostałam menadżerem odpowiedzialnym za produkty informatyczne. Dziś zajmuję się działalnością filantropijną i poświęcam większość czasu na poszukiwanie rozwiązań, które mogą poprawić ludzkie życie — a często również na martwienie się o ludzi, których zawiodę, jeśli nie zrobię tego, jak należy. Jestem również żoną Billa Gatesa. Pobraliśmy się w Nowy Rok 1994 roku. Mamy troje dzieci.

Tyle podstaw. Teraz opowiem nieco dłuższą historię — o mojej drodze do wzmacniania roli kobiet i o tym, jak praca nad wzmacnianiem innych ubogaciła mnie samą.

Jesienią 1995 roku, gdy Bill i ja byliśmy małżeństwem już od prawie dwóch lat i mieliśmy właśnie wyjechać w podróż do Chin, odkryłam, że jestem w ciąży. Wyprawa do Chin była dla nas bardzo ważna. Bill rzadko pozwalał sobie na urlop, a poza tym mieliśmy jechać z kilkoma innymi parami. Nie chciałam psuć tego wszystkiego, więc zastanawiałam się, czy nie powiedzieć Billowi o ciąży dopiero po powrocie. Przez półtora dnia myślałam: „Na razie zachowam tę wiadomość dla siebie”. Później jednak uświadomiłam sobie: „Nie, muszę mu powiedzieć, bo co zrobię, jeśli coś mi się stanie?” A także, co równie istotne: „Muszę mu powiedzieć, bo to też jego dziecko”.

Pewnego ranka, nim Bill wybrał się do pracy, kazałam mu usiąść i powiedziałam o dziecku. Zareagował na dwa sposoby: był bardzo podekscytowany wiadomością, że będziemy mieli dziecko, ale spytał mnie też ze zdumieniem:

— Zastanawiałaś się, czy mi o tym powiedzieć? Żartujesz?

Jak widać, nie potrzebowałam dużo czasu, by wpaść na swój pierwszy kiepski pomysł wychowawczy.

Pojechaliśmy do Chin i była to naprawdę fantastyczna podróż. Moja ciąża w niczym nam nie przeszkodziła, z wyjątkiem jednego przypadku, gdy byliśmy w starym muzeum w zachodnich Chinach, a kustosz otworzył skrzynię ze starą mumią. Zapach był tak okropny, że musiałam natychmiast stamtąd uciekać, by nie poddać się fali porannych mdłości — które, jak się przekonałam, mogą nadejść o każdej porze dnia! Widząc, jak pędzę do toalety, jedna z moich przyjaciółek powiedziała do siebie:

— Melinda jest w ciąży.

W drodze powrotnej z Chin Bill i ja oddzieliliśmy się od reszty grupy, by pobyć trochę we dwoje. Podczas jednej z rozmów zszokowałam Billa, oznajmiając:

— Posłuchaj, po urodzeniu dziecka nie będę już dłużej pracować.

Bill spojrzał na mnie w osłupieniu:

— Jak to?

— Mamy to szczęście, że nie potrzebujemy mojej pensji — odpowiedziałam. — Chodzi więc o to, jak zamierzamy wychowywać dziecko. Ty na pewno nie ograniczysz czasu pracy, a ja nie wyobrażam sobie, jak miałabym znaleźć dość czasu, by dobrze wykonywać swoją pracę i zajmować się jednocześnie rodziną.

Przedstawiam Wam tutaj wierny opis tej rozmowy z Billem, by na samym początku podnieść ważny argument. Kiedy po raz pierwszy stanęłam przed wyzwaniami i problemami, jakie wiążą się z rolą matki i jednocześnie pracującej kobiety, musiałam jeszcze zrozumieć kilka spraw. Wyobrażałam sobie wtedy — i nie wydaje mi się, żebym świadomie obrała ten model — że kiedy pojawiają się dzieci, mężczyźni pracują, a kobiety zostają w domu. Prawdę mówiąc, uważam, że to wspaniałe, gdy kobiety chcą zostać w domu, ale powinna to być kwestia wyboru, a nie coś, co robimy w przekonaniu, że nie mamy innego wyjścia. Ja nie żałuję swojej decyzji. Dziś postąpiłabym tak samo. Jednak w tamtym czasie zakładałam, że kobiety po prostu tak robią.

Gdy pierwszy raz spytano mnie, czy jestem feministką, nie wiedziałam, co odpowiedzieć — nie uważałam się za feministkę. Nie jestem nawet pewna, czy wiedziałam wtedy, kim jest feministka. Było to mniej więcej w czasie, gdy nasza córeczka Jenn miała niewiele ponad rok.

Dwadzieścia dwa lata później jestem zagorzałą feministką i nie mam najmniejszych problemów ze zdefiniowaniem tego pojęcia. Być feministką to wierzyć, że każda kobieta powinna mieć możliwość decydowania o samej sobie i realizowania swojego potencjału, że kobiety i mężczyźni powinni współpracować, by likwidować bariery i uprzedzenia, które wciąż ograniczają kobiety. Nie jest to coś, co mogłabym powiedzieć z pełnym przekonaniem jeszcze dziesięć lat temu. Doszłam do tego po wielu latach słuchania kobiet, często straszliwie doświadczonych przez los. Ich historie pozwoliły mi zrozumieć, co prowadzi do nierówności i jak można sprawić, by ludzie mogli prawdziwie rozkwitać. Jednak do wszystkich tych wniosków doszłam znacznie później. W 1996 roku widziałam wszystko przez pryzmat znanych mi wówczas ról społecznych przypisanych płciom, powiedziałam więc Billowi:

— Nie wracam do pracy.

Bill nie wiedział, co ma o tym sądzić. Moja praca w Microsoft była znaczącą częścią naszego wspólnego życia. Bill współzałożył firmę w 1975 roku, ja zatrudniłam się tam w 1987 roku i byłam wówczas jedyną kobietą w pierwszej grupie pracowników z tytułem MBA. Poznaliśmy się wkrótce potem, na imprezie firmowej. Jechałam wtedy do Nowego Jorku jako przedstawiciel Microsoft, a moja współlokatorka (dzieliłyśmy wtedy pokój, by zaoszczędzić na kosztach) kazała mi przyjść na kolację, o której wcześniej nie miałam pojęcia.

Przyszłam dość późno, więc wszystkie stoliki były już zajęte, z wyjątkiem jednego, przy którym stały dwa puste krzesła. Usiadłam na jednym z nich. Kilka minut później pojawił się Bill i usiadł na drugim. Sporo rozmawialiśmy tego wieczora przy kolacji i wyczuwałam, że Bill jest zainteresowany, ale potem przez jakiś czas nie miałam z nim kontaktu. W końcu, pewnego sobotniego popołudnia, wpadliśmy na siebie na parkingu firmowym.

Rozpoczął rozmowę i zaproponował randkę za dwa tygodnie od najbliższego piątku. Roześmiałam się i odparłam:

— To dla mnie zbyt mało spontaniczne. Wybierz jakąś bliższą datę.

Po czym dałam mu swój numer telefonu. Zadzwonił dwie godziny później i zaprosił mnie na wieczór.

— Czy to dla ciebie wystarczająco spontaniczne? — ­spytał.

Okazało się, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Oboje uwielbiamy zagadki i rywalizację. Urządziliśmy więc sobie turniej łamigłówek i gier matematycznych. Chyba go zaintrygowałam, gdy pokonałam go w grze matematycznej i wygrałam pierwszą partię Clue — gry planszowej, w której należy odgadnąć, kto dokonał morderstwa, w którym pokoju i jaką bronią. Bill namawiał mnie, bym przeczytała Wielkiego Gatsby’ego, jego ulubioną powieść, a ja przeczytałam ją już wtedy dwukrotnie. Może wtedy zrozumiał, że spotkał właśnie swoją wybrankę. Swoją romantyczną wybrankę, jak lubił powtarzać. Ja wiedziałam, że trafiłam na właściwego człowieka, gdy zobaczyłam jego kolekcję płyt — mnóstwo Franka Sinatry i Dionny Warwick.

Kiedy się zaręczyliśmy, ktoś spytał Billa:

— Jak czujesz się przy Melindzie?

— To zadziwiające, ale przy niej czuję, że chcę się ożenić.

Bill i ja wierzyliśmy również w moc i znaczenie oprogramowania. Wiedzieliśmy, że software przeznaczony do komputerów osobistych da zwykłym ludziom możliwości, jakimi dotąd dysponowały tylko instytucje, a demokratyzacja informatyki zmieni świat. Dlatego byliśmy tak bardzo podekscytowani codzienną pracą w Microsoft i tworzeniem nowego oprogramowania.

Jednak z naszych rozmów o dziecku jasno wynikało, że czasy naszej wspólnej pracy w Microsoft dobiegają końca — i że nawet gdy dzieci będą już starsze, prawdopodobnie nigdy tam nie wrócę. Zmagałam się z tą myślą, nim jeszcze zaszłam w ciążę. Rozmawiałam o tym z moimi przyjaciółkami i koleżankami z pracy, ale gdy Jenn była w drodze, podjęłam ostateczną decyzję. Bill nie próbował mnie od tego odwodzić. Powtarzał tylko bez końca:

— Naprawdę?!

Gdy zbliżał się już termin narodzin Jenn, Bill zaczął mnie wypytywać:

— Więc co zamierzasz robić?

Tak bardzo uwielbiałam pracować, że nie wyobrażał sobie, bym mogła zrezygnować z tej części mojego życia. Przypuszczał, że gdy tyko Jenn pojawi się na świecie, rozpocznę coś nowego. I nie mylił się. Szukałam jakiegoś odpowiedniego ujścia dla mojej energii i kreatywności, a gdy odchodziłam z Microsoftu, najbardziej interesowała mnie kwestia wciągnięcia dziewczyn i kobiet w świat nowoczesnych technologii, bo właśnie dzięki nim osiągnęłam tak wiele w szkole średniej, na studiach i później.

Moi nauczyciele w szkole średniej sporo nauczyli nas o sprawiedliwości społecznej i zmuszali do pilnej nauki, ale szkoła nie radziła sobie z uprzedzeniami związanymi z płcią, które wówczas tam dominowały i niestety do dziś odgrywają w niej ważną rolę.

Przedstawię prosty przykład. Niedaleko znajdowała się katolicka szkoła średnia dla chłopców, Jesuit Dallas, którą uważano za braterski odpowiednik naszej placówki. My, dziewczynki, chodziłyśmy to Jesuit Dallas na lekcje arytmetyki i fizyki, a chłopcy przychodzili do Ursuline Academy, by uczyć się pisania na maszynie. Nim rozpoczęłam naukę w ostatniej klasie, moja nauczycielka matematyki, pani Bauer, zobaczyła na konferencji matematycznej w Austin komputery Apple II+. Po powrocie do szkoły oznajmiła:

— Musimy kupić takie komputery dla dziewcząt.

Dyrektorka, siostra Rachela, spytała:

— I co z nimi zrobimy, skoro nikt nie wie, jak ich używać?

— Jeśli je kupimy, nauczę się tego, a potem nauczę dziewczynki — odparła pani Bauer.

Szkoła sięgnęła więc głęboko do budżetu i dokonała pierwszego zakupu komputerów osobistych — pięciu na szkołę liczącą sześćset uczennic — oraz jednej drukarki termicznej.

Pani Bauer poświęcała swój czas i pieniądze, by jeździć na North Texas State University i nocami uczyć się tam informatyki, a rano przekazywać nam zdobytą wiedzę. W końcu uzyskała tytuł magistra, a my dzięki temu mogłyśmy rozwinąć skrzydła w tej dziedzinie. Pisałyśmy programy do rozwiązywania zadań matematycznych, konwertowałyśmy dane, tworzyłyśmy prymitywną grafikę animowaną. Realizując jeden z projektów, zaprogramowałam kanciastą, uśmiechniętą buzię, która poruszała się po ekranie w rytm piosenki Disneya It’s a Small World. Oczywiście był to bardzo prosty program — grafika komputerowa dopiero wtedy raczkowała — ale ja oczywiście nie wiedziałam, że jest prosty czy wręcz prymitywny. Byłam z niego dumna!

Właśnie tak dowiedziałam się, że uwielbiam komputery — za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności i dzięki wspaniałej nauczycielce, która powiedziała: „Musimy kupić takie komputery dla dziewcząt”. Była pierwszą orędowniczką kształcenia technicznego kobiet, jaką poznałam, a następne lata miały pokazać, jak bardzo potrzebujemy kolejnych. Na studiach pisałam programy z chłopcami. Na zajęciach MBA w Microsoft byłam jedyną kobietą. Gdy trafiłam na rozmowę o pracę do Microsoftu, spotkałam tylko jedną menadżerkę — poza tym na szczeblu kierowniczym pracowali wyłącznie mężczyźni. Nie podobało mi się to. Chciałam, żeby kobiety miały takie same możliwości rozwoju i to właśnie stało się celem moich działań filantropijnych, do których przystąpiłam wkrótce po urodzinach Jenn. Wydawało mi się, że najprostszym rozwiązaniem będzie współpraca z ludźmi z miejscowego okręgu szkolnego, która pozwoli wprowadzić komputery do szkół państwowych i przybliżyć je dziewczętom. Zaangażowałam się w tego rodzaju działania w kilku szkołach i udało mi się je skomputeryzować. Jednak im dłużej się tym zajmowałam, tym wyraźniej zdawałam sobie sprawę, że udostępnienie komputerów wszystkim szkołom w kraju będzie się wiązało z ogromnymi kosztami.

Bill jest przekonany, że technologia powinna być dostępna dla wszystkich, a w tym czasie Microsoft pracował nad zakrojonym na niewielką skalę projektem, który miał zapewnić ludziom dostęp do Internetu za pośrednictwem komputerów przekazywanych bibliotekom. Gdy projekt dobiegł końca, jego autorzy mieli spotkać się z Billem i przedstawić mu wyniki.

— Hej, powinnaś tam przyjść i posłuchać tych ludzi — powiedział Bill. — To może zainteresować nas oboje.

Kiedy oboje poznaliśmy konkretne liczby, powiedzieliśmy do siebie:

— Wow, może powinniśmy to rozszerzyć na cały kraj. Co o tym sądzisz?

Nasza fundacja była wtedy jeszcze bardzo skromną instytucją i istniała raczej w sferze planów niż w rzeczywistości. Uważaliśmy, że każde życie jest równie ważne, wiedzieliśmy też jednak, że świat nie funkcjonuje w ten sposób i że bieda oraz choroby dotykają niektóre części globu w znacznie większym stopniu niż inne.

Chcieliśmy stworzyć fundację, która będzie walczyła z tymi nierównościami, ale nie mieliśmy nikogo, kto mógłby ją prowadzić. Ja nie mogłam tego robić, bo dopóki miałam małe dzieci, nie zamierzałam wracać do pracy na cały etat. Jednak w tym właśnie czasie Patty Stonesifer — najwyższa rangą kobieta w Microsoft i ktoś, kogo oboje z Billem podziwialiśmy i szanowaliśmy — postanowiła odejść z firmy. Znaleźliśmy w sobie dość śmiałości, by podejść do niej podczas pożegnalnego przyjęcia i spytać, czy nie zechciałaby prowadzić tego projektu. Zgodziła się i została pierwszą pracownicą fundacji — kierowała nią za darmo, z maleńkiego biura nad pizzerią. Tak właśnie rozpoczęliśmy naszą działalność filantropijną. Zdążyłam po części się w nią zaangażować, kiedy byłam jeszcze w domu z Jenn, bo nasze następne dziecko, Rory, urodził się trzy lata po Jenn.

Spoglądając teraz wstecz, zdaję sobie sprawę, że w tych pierwszych latach stanęłam przed pytaniem, które ukształtowało resztę mojego życia: „Czy chcesz robić karierę, czy też zostać mamą, która opiekuje się dziećmi w domu?” Moja odpowiedź brzmiała: „Tak!” Najpierw kariera, potem opieka nad dziećmi w domu, później powrót do kariery. Miałam więc okazję realizować dwie kariery oraz opiekować się moją wymarzoną rodziną dlatego, że byliśmy w komfortowej sytuacji i nie potrzebowaliśmy moich zarobków. Był też inny powód, choć z jego pełnego znaczenia zdałam sobie sprawę dopiero po latach: Mogłam korzystać z małej pigułki, która pozwalała mi wybierać miejsce i czas moich ciąż. Teraz dostrzegam pewną ironię losu w fakcie, że gdy później zaczęliśmy szukać z Billem różnych sposobów naprawy świata, nie potrafiłam dostrzec ścisłego związku między naszymi próbami wspierania najbiedniejszych ludzi oraz środkami antykoncepcyjnymi, z których korzystałam, by mojej rodzinie żyło się jak najlepiej.

Planowanie rodziny stanowiło jeden z pierwszych celów działalności naszej fundacji, ale wtedy jeszcze nie docenialiśmy jego wartości, a ja nie miałam pojęcia, że właśnie ta kwestia wprowadzi mnie w życie publiczne.

Najwyraźniej jednak zdawałam sobie sprawę ze znaczenia środków antykoncepcyjnych dla mojej rodziny. Nieprzypadkowo zaszłam w ciążę dopiero po dziesięciu latach pracy w Microsoft, gdy oboje z Billem byliśmy na to gotowi. Nieprzypadkowo Rory urodził się trzy lata po Jenn, a nasza córka Phoebe przyszła na świat trzy lata po Rorym. Zdecydowaliśmy o tym wspólnie z Billem. Oczywiście i w tym przypadku sprzyjał nam los. Miałam to szczęście, że mogłam zajść w ciążę, gdy tego chciałam. Ale mogłam też nie zachodzić w ciążę, gdy tego nie chciałam. To wszystko pozwoliło nam stworzyć taką rodzinę i prowadzić takie życie, jakiego chcieliśmy.

Szukanie ważnej przeoczonej idei

Oficjalnie założyliśmy Fundację Billa & Melindy Gates w 2000 roku. Nowa organizacja powstała z połączenia Gates Learning Foundation oraz William H. Gates Foundation. Zawarliśmy w nazwie fundacji oba nasze imiona, bo miałam odgrywać dużą rolę w prowadzeniu jej działalności — większą niż Bill w tamtym czasie, bo wtedy wciąż był pochłonięty pracą w Microsoft i nie zmieniło się to przez kolejne osiem lat. W tamtym okresie mieliśmy dwoje dzieci — Jenn miała cztery lata i zaczęła chodzić do przedszkola, a Rory skończył dopiero roczek, lecz ja byłam podekscytowana perspektywą pracy przy realizacji nowych zadań. Od początku jednak dałam wszystkim wyraźnie do zrozumienia, że chcę pracować za kulisami. Chciałam badać różne problemy, jeździć po świecie, by poznawać je na miejscu oraz przygotowywać strategię działania, lecz przez długi czas nie zamierzałam zajmować publicznego stanowiska w fundacji. Widziałam, jak sława i działalność publiczna wpływają na Billa i wcale nie wydawało mi się to kuszące. Jednak co istotniejsze, nie chciałam spędzać zbyt dużo czasu z dala od dzieci. Chciałam im zapewnić na tyle normalne wychowanie, na ile było to możliwe. Miało to dla mnie ogromne znaczenie. Wiedziałam też, że jeśli zrezygnuję z własnego życia prywatnego, trudniej będzie mi chronić prywatność dzieci. (Zapisując je do szkoły, podawaliśmy moje panieńskie nazwisko, French, by zapewnić im anonimowość). Poza tym chciałam trzymać się z dala od pracy publicznej, bo jestem perfekcjonistką. Zawsze czułam, że powinnam znać odpowiedź na wszelkie pytania związane z moją pracą, a uważałam, że wiem jeszcze zbyt mało, by zabierać głos w imieniu fundacji. Uprzedziłam więc, że nie będę wygłaszać przemówień ani udzielać wywiadów. Te zadania należały do Billa, przynajmniej początkowo.

Od samego początku szukaliśmy problemów, którymi nie zajmowały się rządy ani rynki, albo też rozwiązań, których nie próbowali stosować. Chcieliśmy odkrywać wspaniałe, przeoczone idee, pomysły i spostrzeżenia, które pozwalałyby stosunkowo niewielkim nakładem środków wprowadzać wielkie zmiany na lepsze. Nasza edukacja rozpoczęła się podczas podróży do Afryki w 1993 roku, rok przed ślubem. Wtedy nie prowadziliśmy jeszcze fundacji i nie mieliśmy pojęcia, jak inwestować pieniądze, by podnosić standard życia ludzi najbardziej dotkniętych przez los.

Widzieliśmy jednak obrazy, które na zawsze pozostały w naszej pamięci. Przypominam sobie, jak wyjeżdżając z pewnego miasteczka, zobaczyliśmy matkę, która niosła jedno dziecko na brzuchu, drugie na plecach, a na głowie wiązkę chrustu. Najwyraźniej przeszła już długą drogę i to na bosaka, podczas gdy tamtejsi mężczyźni chodzili w klapkach, palili papierosy i nie nosili ani dzieci, ani chrustu na głowach. Potem widzieliśmy kolejne kobiety niosące ciężkie ładunki, a ja chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o ich życiu.

Po powrocie z Afryki wydaliśmy w naszym domu małe przyjęcie dla Nana Keohane’a, wówczas rektora Uniwersytetu Duke’a. W tamtych czasach prawie nigdy nie urządzałam tego rodzaju imprez, ale cieszyłam się, że wtedy podjęłam taki krok. Jeden z badaczy powiedział nam przy kolacji o ogromnej liczbie dzieci umierających w biednych krajach na biegunkę i o tym, że doustne płyny nawadniające mogły uratować im życie. Wkrótce po tym wydarzeniu kolega z pracy zasugerował, byśmy przeczytali Raport o rozwoju świata 1993. Z raportu dowiedzieliśmy się, że wielu ludzi można uratować tanim kosztem, ale nikt nie podejmuje tego rodzaju interwencji.

Nikt nie uważał tego za swój obowiązek. Potem przeczytaliśmy w „The New York Times” rozdzierający serce artykuł Nicholasa Kristofa o biegunce, która jest przyczyną śmierci milionów dzieci w krajach rozwijających się. We wszystkim, co słyszeliśmy lub czytaliśmy, przewijał się ten sam temat — dzieci w biednych krajach umierały z powodu złych warunków, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych już od dawna nie umarło z tego powodu ani jedno dziecko.

Czasami nowe fakty i wiadomości nie przebijają się do świadomości, dopóki nie dowiesz się o nich z kilku różnych źródeł — a wtedy wszystko zaczyna się układać w jedną całość. Czytając kolejne teksty o umierających dzieciach, które można by stosunkowo łatwo uratować, Bill i ja zaczęliśmy myśleć: „Może moglibyśmy coś z tym zrobić”.

Najbardziej zdumiewał nas fakt, że takim tragediom poświęca się niezwykle mało uwagi. W swoich przemówieniach Bill odwoływał się do przykładu katastrofy lotniczej. Jeśli rozbija się duży samolot pasażerski i ginie trzysta osób, to ogromna tragedia dla ich rodzin, a we wszystkich gazetach ukazują się artykuły na ten temat. Ale tego samego dnia umiera trzydzieści tysięcy dzieci, co dla ich rodzin również jest ogromną tragedią, ale nie pisze się o tym w żadnej gazecie. Nie wiedzieliśmy o śmierci tych dzieci, bo działo się to w biednych krajach, które rzadko kiedy przyciągają uwagę obywateli bogatych państw. To właśnie było dla mnie największym szokiem. Miliony dzieci umierały dlatego, że były biedne, a my nic o tym nie wiedzieliśmy — ponieważ były biedne. Wtedy też zaczęliśmy zajmować się globalną opieką zdrowotną. Uświadamialiśmy sobie już, jak możemy coś zmienić.

Ratowanie życia dzieci było pierwszym celem naszych globalnych działań, a pierwszą dużą inwestycję przeznaczyliśmy na szczepionki. Byliśmy przerażeni, dowiedziawszy się, że szczepionki opracowane w Stanach Zjednoczonych dotrą do biednych dzieci w krajach rozwijających się za piętnaście do dwudziestu lat, a choroby, które zabijają tamtejsze dzieci, nie są przedmiotem zainteresowania badaczy zajmujących się szczepionkami w tych krajach. Po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy wyraźnie, co się dzieje, gdy nie ma żadnych skutecznych zachęt rynkowych do ratowania biednych dzieci.

Miliony dzieci umierają — to była dla nas najważniejsza lekcja. Połączyliśmy więc siły z rządami i innymi organizacjami, aby stworzyć GAVI, Vaccine Alliance (Sojusz na rzecz szczepień) i wykorzystując mechanizmy rynkowe, pomóc w udostępnianiu szczepionek wszystkim dzieciom na świecie. Wiele razy uświadamialiśmy sobie również, że problemy biedy i chorób zawsze są ze sobą powiązane — żaden z nich nie występuje w oderwaniu od pozostałych.

*

Podczas jednej z moich pierwszych podróży związanych z pracą dla fundacji pojechałam do Malawi. Byłam głęboko poruszona widokiem tłumu matek, które stały w upale w długich kolejkach, by zdobyć zastrzyki dla swoich dzieci. W trakcie rozmów z nimi dowiedziałam się, jak długą drogę musiały przebyć, by dostać się do tego miejsca. Niektóre przeszły 15 czy 20 kilometrów. Przyniosły ze sobą jedzenie na cały dzień. Musiały zabierać ze sobą nie tylko dzieci poddawane szczepieniu, ale i pozostałe. Był to naprawdę trudny dzień dla kobiet, którym i bez tego żyło się bardzo ciężko. Staraliśmy się skrócić i ułatwić tę podróż, a jednocześnie namówić do niej te matki, które jeszcze nie podjęły tego zadania.

Pamiętam pewną młodą kobietę z małymi dziećmi, którą spytałam:

— Prowadzisz te piękne dzieci na zastrzyk?

— A co z moim zastrzykiem? — odparła. — Dlaczego muszę iść 20 kilometrów w tym upale, żeby dostać lekarstwo?

Nie mówiła o szczepionce, lecz o Depo-Provera — zastrzyku antykoncepcyjnym o długim działaniu, dzięki któremu nie zajdzie w ciążę. I tak miała już więcej dzieci, niż mogła wykarmić. Bała się kolejnych ciąż. Jednak perspektywa całego dnia marszu z dziećmi do odległej kliniki, gdzie być może wcale nie było jej zastrzyku, była dla niej głęboko frustrująca. Była tylko jedną z wielu matek, które spotkałam podczas moich pierwszych podróży i które zmieniały temat naszej rozmowy ze szczepionek dla dzieci na planowanie rodziny.

Pamiętam podróż do pewnej wioski w Nigerze i wizytę u kobiety zwanej Sadi Seyni, matki szóstki dzieci, które walczyły o jej uwagę podczas naszej rozmowy. Powiedziała mi to samo, co słyszałam już od wielu innych matek:

— Postąpiłabym nie fair, rodząc kolejne dziecko. Nie mam z czego wykarmić tych, które już tutaj są!

W dużej i bardzo biednej dzielnicy Nairobi o nazwie Korogocho poznałam Mary — młodą matkę, która sprzedawała plecaki uszyte z kawałków niebieskiej dżinsowej tkaniny. Zaprosiła mnie do domu, gdzie szyła i pilnowała dwójki swoich małych dzieci. Używała środków antykoncepcyjnych, bo jak stwierdziła: „Życie jest ciężkie”. Spytałam, czy mąż popiera jej decyzję.

— On też wie, że życie jest ciężkie — odparła.

Coraz częściej podczas moich podróży, bez względu na ich cel, zaczęłam dostrzegać potrzebę stosowania środków antykoncepcyjnych. Odwiedzałam społeczności, gdzie każda matka straciła dziecko i każdy znał matkę, która zmarła podczas porodu. Poznawałam też kolejne matki, które bardzo się starały nie zajść w kolejną ciążę, bo nie mogły należycie opiekować się swoimi dziećmi. Choć nie przyjechałam tam rozmawiać o środkach antykoncepcyjnych, zaczęłam rozumieć, dlaczego kobiety ciągle wracały do tego tematu. Doświadczały w swoim życiu czegoś, o czym wcześniej czytałam w danych. W 2012 roku w 96 najbiedniejszych krajach świata 260 milionów kobiet używało środków antykoncepcyjnych, a ponad 200 milionów chciało z nich korzystać, ale nie mogło ich zdobyć. Oznaczało to, że miliony kobiet w krajach rozwijających się zachodziły w ciążę zbyt wcześnie, zbyt późno lub zbyt często jak na ich fizyczne możliwości.

Kiedy kolejne porody kobiet w krajach rozwijających się dzieli co najmniej trzy lata, każde z dzieci ma niemal dwukrotnie większe szanse na przetrwanie pierwszego roku ich życia — i o niemal 35% większe na dożycie piątych urodzin. To wystarczający powód, by ułatwić dostęp do środków antykoncepcyjnych, ale znacznie mniejsza śmiertelność dzieci to tylko jeden z argumentów. Jedno z najdłużej prowadzonych badań związanych z ochroną zdrowia trwa od lat 70., kiedy połowa rodzin w kilku wioskach w Bangladeszu otrzymała środki antykoncepcyjne, a druga nie. Dwie dekady później matki korzystające ze środków antykoncepcyjnych były zdrowsze, a ich dzieci lepiej odżywione. Rodziny były bogatsze, kobiety otrzymywały wyższe pensje, a synowie i córki byli lepiej wykształceni. Przyczyny są proste: gdy kobiety mogły decydować o tym, kiedy urodzą kolejne dziecko, mogły zająć się też zdobywaniem wykształcenia, zarabianiem, wychowaniem zdrowych dzieci i zapewnieniem im utrzymania, opieki i edukacji. Kiedy dzieci osiągają swój potencjał, nie muszą się obawiać biedy. Tak właśnie całe rodziny i kraje wydobywają się ze strefy ubóstwa. Właściwie w ciągu ostatnich 50 lat żaden kraj nie wydostał się z tej strefy, nie rozszerzywszy wcześniej dostępu do środków antykoncepcyjnych.

Antykoncepcja stała się jednym z pierwszych elementów działalności naszej fundacji, ale inwestycje wydawały się nieproporcjonalnie duże w stosunku do zysków. Potrzebowaliśmy wielu lat, by zrozumieć, że środki antykoncepcyjne to najskuteczniejszy w historii wynalazek ratujący życie, wydobywający z ubóstwa i wzmacniający rolę kobiet.

Kiedy zobaczyliśmy, jaką siłę ma planowanie rodziny, wiedzieliśmy już, że środki antykoncepcyjne muszą być dla nas priorytetem. Nie chodziło jednak tylko o wypisywanie czeków na coraz większe sumy. Musieliśmy sfinansować nowe środki antykoncepcyjne, które z jednej strony będą tańsze, a z drugiej będą działały dłużej i miały mniej efektów ubocznych. Chodziło też o to, aby kobiety mogły dostać je w swoich wioskach lub zażywać same w domu. Musieliśmy podjąć ogólnoświatowy wysiłek — przy współudziale rządów, agencji o międzynarodowym zasięgu i firm farmaceutycznych współpracujących z lokalnymi partnerami, dzięki któremu planowanie rodziny trafi do kobiet w miejscu ich zamieszkania. Potrzebowaliśmy znacznie więcej sojuszników przemawiających w imieniu kobiet, których nie słyszał bogaty świat. Do tego czasu poznałam już wielu wspaniałych ludzi, którzy od dziesięcioleci pracowali w organizacjach działających na rzecz planowania rodziny. Starałam się dotrzeć do jak największej liczby tych działaczy i pytać, jak nasza fundacja może im pomóc, co mogę zrobić, by ich głos nabrał mocy i znaczenia.

Wszyscy, którym zadawałam to pytanie, robili się dziwnie milczący, jakby odpowiedź była oczywista, a ja wciąż jej nie dostrzegałam. W końcu kilka osób powiedziało mi wprost:

— Najbardziej pomożesz orędownikom planowania rodziny, stając się jednym z nich. Musisz do nas dołączyć.

Nie takiego rozwiązania oczekiwałam. Jestem osobą, która ceni sobie prywatność — pod pewnymi względami jestem nieco nieśmiała. W szkole podnosiłam rękę, by wypowiedzieć się w klasie, podczas gdy inne dzieciaki wykrzykiwały właściwą odpowiedź z tylnych ławek. Lubię pracować poza sceną — badać dane, obserwować postępy prac, spotykać się z ludźmi, opracowywać strategię i rozwiązywać problemy.

W tamtym czasie przywykłam już do wygłaszania przemówień i udzielania wywiadów. Nagle jednak przyjaciele, współpracownicy i aktywiści zaczęli się domagać, bym została publicznym orędownikiem planowania rodziny, a to poważnie mnie zaniepokoiło. Pomyślałam: „Wow, mam się publicznie zaangażować w coś równie upolitycznionego jak planowanie rodziny, występując przeciwko swojemu kościołowi i wielu konserwatystom?”

Kiedy Patty Stonesifer była szefową naszej fundacji, ostrzegała mnie:

— Melindo, jeśli fundacja kiedykolwiek zajmie się tym na dużą skalę, ty staniesz się jej najbardziej kontrowersyjną postacią, bo jesteś katoliczką. Wszystkie pytania będą kierowane do ciebie.

Wiedziałam, że to będzie dla mnie duża zmiana. Ale wydawało mi się też oczywiste, że świat musi zrobić więcej w kwestii planowania rodziny. Pomimo trwających już od wielu dekad działań ludzi szczerze oddanych tej sprawie postępy były naprawdę minimalne. Planowanie rodziny nie należało do priorytetów globalnych działań na rzecz ochrony zdrowia. Stało się tak po części dlatego, że Stany Zjednoczone upolityczniły ten temat, a kampanie na rzecz walki z AIDS i upowszechnienia szczepionek odciągnęły uwagę od problemu środków antykoncepcyjnych. (To prawda, że walka z AIDS zaowocowała znacznie większą niż dotychczas dostępnością prezerwatyw, ale z powodów, które wyjaśnię później, dla wielu kobiet prezerwatywy nie były pomocnym środkiem antykoncepcyjnym).

Wiedziałam, że zostając orędownikiem planowania rodziny, narażę się na krytykę, do której nie byłam przyzwyczajona, a do tego będę musiała zrezygnować z wielu innych działań na rzecz fundacji. Zaczęłam jednak nabierać przekonania, że jeśli cokolwiek warte jest takich kosztów, to właśnie to. Czułam to w instynktowny, bardzo osobisty sposób. Planowanie rodziny stanowiło nieodzowny element jej utrzymania. Pozwalało mi pracować i opiekować się należycie każdym z dzieci. Było proste, tanie, bezpieczne i skuteczne — nie rezygnowała z tego żadna ze znanych mi kobiet, a tymczasem setki milionów kobiet na całym świecie wciąż nie mogło korzystać z tego dobrodziejstwa. Ten nierówny dostęp był po prostu niesprawiedliwy. Nie mogłam przymykać oczu na fakt, że kobiety i dzieci umierały z powodu braku dostępu do powszechnego w bogatych krajach narzędzia, które mogło uratować im życie. Uważałam to również za obowiązek wobec moich dzieci. Miałam okazję zabrać głos w imieniu kobiet, które nie miały takiej możliwości. Czy odrzucając tę szansę, mogłabym być nadal wzorem do naśladowania dla moich dzieci? Czy chciałabym, aby w przyszłości odrzucały trudne zadania i mówiły mi potem, że szły za moim przykładem?

Istotny wpływ na tę decyzję miała również moja matka, choć może sama o tym nie wiedziała. Kiedy dorastałam, powtarzała mi zawsze:

— Jeśli sama nie ustalisz sobie programu działania, ktoś zrobi to za ciebie.

Gdybym nie wypełniła swojego życia rzeczami, które sama uważałam za ważne, inni ludzie wypełniliby je rzeczami, które były ważne dla nich.

Poza tym mam w pamięci twarze wielu kobiet, które poznałam, i fotografie tych, które poruszyły mnie najmocniej. Jaki sens miałyby nasze rozmowy oraz ich odwaga, która pozwoliła im otworzyć przede mną serce i opowiedzieć o swoim życiu, gdybym nie pomogła im, mając taką możliwość?

Ten ostatni argument przesądził sprawę. Postanowiłam stawić czoła swoim obawom i opowiedzieć się publicznie za planowaniem rodziny. Przyjęłam zaproszenie od rządu Wielkiej Brytanii, który poprosił mnie o współfinansowanie szczytu poświęconego planowaniu rodziny. Szczyt miał się odbyć w Londynie i zgromadzić tylu przywódców państw, ekspertów i aktywistów, ilu tylko zdołamy przyciągnąć. Postanowiliśmy, że podwoimy działania naszej fundacji na rzecz planowania rodziny i uczynimy z tej kwestii nasz priorytet. Chcieliśmy przywrócić globalne działania zmierzające do udostępnienia środków antykoncepcyjnych wszystkim kobietom na całym świecie, by mogły same decydować, czy i kiedy chcą mieć dzieci.

Nadal jednak musiałam ostatecznie postanowić, na czym będzie polegała moja rola i co musi zrobić fundacja. Nie wystarczyło zwołać ogólnoświatowego szczytu, debatować o środkach antykoncepcyjnych, podpisać deklaracji i rozjechać się do domów. Musieliśmy wyznaczyć sobie cele i ustalić strategię.

Dołączyliśmy do rządu Wielkiej Brytanii w wyścigu z czasem, by zorganizować londyński szczyt w lipcu 2012 roku, na dwa tygodnie przed tym, zanim uwaga całego świata skupi się na otwarciu Igrzysk Olimpijskich.

Zbliżający się szczyt sprowokował całą serię historii przedstawianych w mediach i podkreślających ogromne znaczenie planowania rodziny. Brytyjskie czasopismo medyczne „The Lancet” opublikowało wyniki badania finansowanego przez rząd Wielkiej Brytanii i naszą fundację, z których wynikało, że dostęp do środków antykoncepcyjnych zmniejszyłby o jedną trzecią liczbę przypadków śmierci matek podczas porodu. Raport przygotowany przez Save the Children dowodził, że każdego roku w trakcie porodu umiera lub odnosi obrażenia około miliona nastoletnich dziewczyn, co oznacza, że ciąża jest najczęstszą przyczyną śmierci w tej grupie wiekowej. Te oraz inne dane pomogły przygotować odpowiedni grunt.

Na szczycie pojawił się tłum uczestników, w tym wielu przywódców państw. Przemówienia wypadły bardzo dobrze, z czego byłam zadowolona. Wiedziałam jednak, że prawdziwym miernikiem sukcesu będą rzeczywiste działania poszczególnych krajów i kwota, jaką uda nam się zebrać. A jeśli przywódcy państw nie poprą naszej inicjatywy? A jeśli nie zwiększą finansowania? Te obawy nie dawały mi spokoju od wielu miesięcy — przypominały lęk, że nikt nie pojawi się na przygotowanym przez nas przyjęciu, choć w tym wypadku na pewno pojawiłyby się media, aby opisać naszą klęskę.

Nie powiem, że nie powinnam się martwić. Dzięki takim obawom pracuję ciężej. Lecz wielkość dodatkowych funduszy i zaangażowanie przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Wielka Brytania dwukrotnie zwiększyła wydatki na działania związane z planowaniem rodziny. Prezydenci Tanzanii, Rwandy, Ugandy i Burkina Faso oraz zastępca prezydenta Malawi brali udział w konferencji i odegrali kluczową rolę w zebraniu wśród krajów rozwijających się dwóch milionów dolarów. Do tego grona należały również Senegal, który podwoił swoje zaangażowanie, oraz Kenia, która zwiększyła budżet przeznaczony na planowanie rodziny o jedną trzecią. Wspólnie zobowiązaliśmy się udostępnić środki antykoncepcyjne 120 milionom kobiet, realizując do końca dekady plan, który nazwaliśmy FP 2020. Była to zdecydowanie największa w historii kwota, jaką postanowiono przeznaczyć na ułatwienie dostępu do środków antykoncepcyjnych.

To dopiero początek

Po konferencji moja najlepsza przyjaciółka ze szkoły średniej, Mary Lehman, która poleciała ze mną do Londynu, spotkała się na kolacji ze mną oraz kilkoma wpływowymi kobietami, które również uczestniczyły w szczycie. Piłyśmy wino, zadowolone z sukcesu naszych działań, a ja czułam ogromną ulgę, że mam to za sobą. Po wielu miesiącach planowania i obaw mogłam się w końcu zrelaksować. Wtedy właśnie wszystkie te kobiety zaczęły mi tłumaczyć:

— Melindo, nie rozumiesz? Planowanie rodziny to tylko pierwszy krok dla kobiet! Musimy sobie wyznaczyć znacznie większe cele!

Jako jedyna przy stole byłam na tyle naiwna, by przyjąć tę deklarację z zaskoczeniem — i prawdę mówiąc, byłam nią zdruzgotana. Nie chciałam o tym słyszeć. Rozmawiając z Mary po kolacji w samochodzie, powtarzałam wielokrotnie:

— Mary, one tylko żartują, prawda?

Bliska płaczu myślałam: „Nie ma mowy. Przecież robię, co do mnie należy. To i tak więcej, niż jestem w stanie znieść, a czeka mnie jeszcze masa pracy związanej z planowaniem rodziny, jeśli chcę zrealizować cele, które właśnie sobie wyznaczyliśmy, więc możemy zapomnieć o jakichś innych, większych celach”.

Wezwanie do realizacji kolejnych zadań wydawało mi się szczególnie trudne do przyjęcia po pełnej wzruszeń podróży do Senegalu, którą odbyłam kilka dni wcześniej. Siedziałam w małej chacie z grupą kobiet i rozmawiałam z nimi o kobiecym obrzezaniu. Wszystkie zostały poddane tego rodzaju okaleczeniu. Wiele z nich trzymało swoje córki, gdy je okaleczano. Kiedy o tym opowiadały, moja współpracownica Molly Melching, która pracowała w Senegalu od dziesięcioleci i tego dnia pomagała mi jako tłumaczka, powiedziała:

— Melindo, niektórych rzeczy nie będę ci tłumaczyła, bo przypuszczam, że nie zniosłabyś tego.

(Kiedyś muszę się zebrać na odwagę i spytać, co przemilczała).

Wszystkie te kobiety mówiły, że teraz są przeciwne temu zabiegowi. Gdy były młodsze, bały się, że jeśli nie poddadzą swych córek obrzezaniu, te nigdy nie znajdą męża. Kiedy dziewczynki wykrwawiały się na śmierć, ich matki były przekonane, że to sprawka złych duchów. W końcu jednak zrozumiały, że to kłamstwa, i zakazały obrzezania w swojej wiosce. Uważały, że opowiadają mi o postępie, jaki dokonał się w ich społeczności, i w istocie tak było. Aby jednak zrozumieć, jak wielki był to postęp, trzeba sobie uświadomić, jak okrutna i wciąż szeroko rozpowszechniona była ta praktyka. Opowiadały, jak daleko odeszły od tego barbarzyństwa i jak okropna była nadal rzeczywistość dla dziewcząt w ich kraju.

Ta historia mnie przerażała i doprowadziła niemal do załamania. Podejmowanie prób zmiany tej sytuacji postrzegałam jako beznadziejne i niekończące się zadanie, znacznie przekraczające mój zasób sił i środków. Pomyślałam wówczas: „Poddaję się”.

Przypuszczam, że większość z nas czasami ma ochotę zrezygnować. I często przekonujemy się, że ta „kapitulacja” to tylko bolesny krok na drodze do większego zaangażowania. Gdy kobiety przy stole w londyńskiej restauracji powiedziały mi, jak wiele trzeba jeszcze zrobić, nadal byłam na etapie rezygnacji po ostatniej podróży do Senegalu. Powtórzyłam więc „Poddaję się” drugi raz w ciągu tygodnia. Spojrzałam w otchłań dzielącą to, co należało zrobić, od tego, czego byłam w stanie dokonać i powiedziałam sobie w duchu: Nie!

Choć jeszcze z nikim nie podzieliłam się tą decyzją, naprawdę tak myślałam. Dopiero później, gdy zaczęłam dopuszczać do siebie inne rozwiązania, zrozumiałam, że ten sprzeciw był tylko chwilowym buntem przed dalszymi zmaganiami. Musiałam pogodzić się z faktem, że nie jestem w stanie uleczyć ran dziewcząt poznanych w Senegalu ani zaspokoić potrzeb wszystkich kobiet na świecie. Uznać, że muszę robić to, co do mnie należy, współczuć wszystkim kobietom, którym nie możemy pomóc i mimo wszystko zachować optymizm. Z czasem przezwyciężyłam własną rezygnację, a to pozwoliło mi pojąć, o czym mówiły kobiety w londyńskiej restauracji. Planowanie rodziny było pierwszym krokiem, bo nie chodziło jedynie o zapewnienie dostępu do środków antykoncepcyjnych — to był krok ku wzmocnieniu roli kobiet. Planowanie rodziny to coś więcej niż możliwość decydowania o tym, czy i kiedy mieć dzieci — to klucz do przełamania wielu różnych barier, które od zawsze ograniczały kobiety.

Moja ważna przeoczona idea: inwestycja w kobiety

Kilka lat temu podczas wizyty w Indiach odwiedzałam grupy samopomocowe kobiet i dostrzegłam, że w ten sposób naprawdę wzmacniają się nawzajem. Razem zbliżają się do momentu zwrotnego. Zrozumiałam wówczas, że wszystko zaczyna się wtedy, gdy kobiety zaczynają ze sobą rozmawiać.

Na przestrzeni lat fundacja tworzyła grupy samopomocowe kobiet z myślą o różnych zadaniach, takich jak powstrzymanie epidemii AIDS, pomaganie rolniczkom w zakupie lepszych nasion, pomaganie kobietom w uzyskaniu pożyczek. Istnieje wiele powodów, dla których warto tworzyć takie grupy. Jednak bez względu na okoliczności działa ten sam mechanizm — gdy kobiety otrzymują odpowiednie informacje, narzędzia, finanse i świadomość wsparcia, osiągają moment zwrotny i zabierają całą grupę tam, dokąd chce ona dotrzeć.

W Indiach spotykałam się z rolniczkami z grupy samopomocowej, które zakupiły nowe nasiona, dzięki czemu uzyskały większe plony w swoich gospodarstwach i szczerze o tym opowiadały.

— Melindo, kiedyś mieszkałam w oddzielnym pokoju. Nie mogłam przebywać w domu nawet z teściową. Mój pokój znajdował się na tyłach budynku, nie miałam dostępu nawet do mydła, więc szorowałam się popiołem. Teraz mam własne pieniądze, więc mogę sobie kupić mydło. Moje sari jest czyste, a teściowa bardziej mnie szanuje i wpuszcza do domu. Mogłam nawet kupić synowi rower.

Chcecie porozmawiać o szacunku ze strony teściowej? Kupcie synowi rower! Dlaczego to buduje szacunek innych? Nie ze względu na miejscowe zwyczaje, to rzecz uniwersalna. Teściowa szanuje teraz synową, bo jej zarobki podniosły jakość życia całej rodziny. Kiedy my, kobiety, możemy wykorzystać nasze talenty i energię, zaczynamy mówić własnym głosem, walczyć o swoje wartości, a to czyni lepszym życie wszystkich naszych bliskich.

W miarę jak kobiety zdobywają należne im prawa, rodziny prosperują coraz lepiej, a wraz z nimi całe społeczeństwa. To powiązanie opiera się na prostej prawdzie: przywrócenie praw należnych grupie, która dotąd była wykluczona, sprawia, że wszyscy na tym korzystają. A działanie w skali globalnej, mające na celu przywrócenie praw należnych kobietom i dziewczynom — stanowiącym połowę ludzkości — sprzyja wszystkim członkom wszystkich społeczności. Równość płci przynosi korzyść wszystkim. Wyższy poziom edukacji, zatrudnienia i wzrostu gospodarczego przekłada się na mniejszą liczbę nastoletnich matek, ograniczenie przemocy domowej i przestępczości. Przywrócenie praw należnych kobietom i podniesienie ich statusu społecznego zapewnia więcej oznak zdrowego społeczeństwa. Prawa kobiet oraz zdrowie i zamożność społeczeństwa są ze sobą sprzężone. Kraje zdominowane przez mężczyzn ponoszą szkody nie tylko dlatego, że nie wykorzystują talentów swoich kobiet, ale i dlatego, że rządzący nimi mężczyźni czują potrzebę wykluczania. Dopóki tacy przywódcy nie ustąpią miejsca innym lub nie zmienią poglądów, państwa te nie będą należycie się rozwijać.

Zrozumienie zależności między wzmocnieniem roli kobiet oraz bogactwem i zdrowiem społeczności jest kluczowe dla rozwoju ludzkości. Choć w ciągu minionych dwudziestu lat dostrzegliśmy wiele problemów i uświadomiliśmy sobie wiele kwestii do rozwiązania, to właśnie była ważna przeoczona idea. Moja ważna przeoczona idea. Jeśli chcesz poprawić sytuację ludzkości, musisz wzmocnić pozycję kobiet. To najpełniejsza, największa i najskuteczniejsza inwestycja w ludzką społeczność, jakiej można dokonać.

Chętnie opowiedziałabym Wam, kiedy dokładnie dokonałam tego spostrzeżenia, ale nie potrafię. To było jak promienie wschodzącego słońca, które powoli coraz mocniej mnie oświecało — część przebudzenia, które dzieliłam z innymi. Wszyscy dochodziliśmy wspólnie do tego przeświadczenia i nabieraliśmy rozpędu, by dokonać zmiany w świecie.

Jedna z moich najlepszych przyjaciółek, Killian Noe, założyła organizację o nazwie Recovery Café, która służy ludziom bezdomnym, uzależnionymi i dotkniętym problemami ze zdrowiem psychicznym oraz pomaga im budować życie, które daje radość. Killian inspiruje mnie do szukania głębszego zrozumienia różnych rzeczy i stawia pytanie, które stało się już słynne wśród jej przyjaciół:

— Co rozumiesz teraz głębiej niż kiedyś?

Uwielbiam to pytanie, bo odnosi się do naszego rozwoju i wzrastania. Mądrość nie polega na gromadzeniu książkowej wiedzy czy zapamiętywaniu faktów: to kwestia głębszego zrozumienia wielkich prawd. Rok po roku, dzięki wsparciu i doświadczeniu przyjaciół, partnerów i ludzi, którzy kroczyli tą drogą przede mną, widzę coraz wyraźniej, że główne przyczyny biedy i chorób to kulturowe, finansowe i prawne ograniczenia, które nie pozwalają kobietom robić tego, co mogą — o czym one same są przekonane — dla siebie i swoich dzieci.

W ten sposób prawa kobiet i dziewczynek stały się dla mnie najważniejszym elementem i obszarem działania pośród wielu barier, które nie pozwalają ludziom wydobyć się z biedy. Kwestie opisywane w poszczególnych rozdziałach tej książki powiązane są nieodmiennie z równością płci — zdrowie matek i noworodków, planowanie rodziny, edukacja kobiet i dziewcząt, praca bez wynagrodzenia, małżeństwa dzieci, kobiety w rolnictwie, kobiety w miejscu pracy. W każdym z tych obszarów istnieją bariery blokujące rozwój kobiet. Po ich zniesieniu pojawiają się nowe szanse i możliwości, dzięki którym kobiety nie tylko mogą wydobyć się z biedy, ale i zrównać z mężczyznami w każdej kulturze i na dowolnym szczeblu hierarchii społecznej. Żadna inna pojedyncza zmiana nie może w większym stopniu poprawić sytuacji na świecie.

Ta korelacja jest doskonale widoczna, o czym możecie się przekonać, przeglądając dane statystyczne. Badając obszary biedy, znajdziecie kobiety pozbawione władzy. Badając obszary bogactwa, znajdziecie kobiety, które mają władzę i z niej korzystają.

Gdy kobiety będą mogły decydować czy i kiedy chcą mieć dzieci; gdy będą mogły decydować, czy, kiedy i kogo poślubić; gdy będą miały dostęp do opieki zdrowotnej; gdy będą pracowały za darmo tylko wtedy, kiedy to konieczne; gdy będą mogły zdobywać takie wykształcenie, jakiego pragną; gdy będą samodzielnie podejmowały decyzje finansowe; gdy będą traktowane z szacunkiem w miejscu pracy; gdy będą miały takie same prawa jak mężczyźni; gdy będą rozwijać się z pomocą innych kobiet oraz mężczyzn, którzy uczą nas, jak przewodzić innymi i pomagają nam zdobyć wysokie stanowiska — wtedy kobiety zaczną rozkwitać… a wraz z nimi nasze rodziny i społeczności.

Możemy potraktować każdą z tych kwestii jako mur lub drzwi. Ja już chyba wiem, jak to widzimy. W naszych sercach, w sercach i umysłach silnych, równouprawnionych kobiet „każdy mur jest drzwiami”.

Razem rozbijmy te mury i otwórzmy drzwi.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki