Moje szerokie tory - Anna Szuszek - ebook + książka

Moje szerokie tory ebook

Anna Szuszek

3,5

Opis


Na pierwszy rok filologii rosyjskiej zakwalifikowało się dziewięć dziewcząt, pochodzących z różnych stron Polski. Wzorowe uczennice uczestniczące w olimpiadach przedmiotowych, społecznice lub córki wysokich osobistości partyjnych. Zanim jednak tam dotarły musiały zdać egzamin za znajomości języka i ukończyć trzytygodniowy kurs przygotowawczy.

Lata 80-te to ciekawe czasy – Polacy zmieniali ustrój polityczny, spontaniczni, pełni nadziei i ufności grupowali się w strukturach nowego nurtu społeczno-politycznego „Solidarności”. Wspomnienia bohaterki przelane na papier przenoszą nas do Rosji, do miejscowości Miasto. Wraz z kobietą rozpoczynamy trudny a jednocześnie ekscytujący okres. Pierwszy rok studiów – kierunek filologia rosyjska.

Anna była ambitna, chciała zrozumieć sens zachodzących zjawisk, być użyteczną społecznie i nie wypaść za burtę, dlatego nastawiła się na ciągłe samodoskonalenie, przekwalifikowywanie, permanentne uczenie się. Zrobiła karierę, z której wcale nie jest dumna, gdyż na dnie duszy ciągle czuje niedosyt.

Interesująca powieść przepełniona różnymi historiami, których bohaterami są młodzi ludzie ze wszystkich stron świata, wśród których Anna stara się odnaleźć miłość i szczęście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Anna Szuszek
Moje szerokie tory

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Anna Szuszek „Moje szerokie tory”

Copyright © by Anna Szuszek, 2018

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Tomaszewska

Redakcja i korekta: Marlena Rumak

Korekta: Dominika Urbanik

Projekt okładki: Grzegorz Malinowski, Jakub Kleczkowski

Skład: Jacek Antoniewski

Skład epub i mobi: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-062-6

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Ludzie, którzy w naszym życiu odegrali wielką rolę –

pozostają.

Całkiem nie odchodzą nigdy.

[Bogdan Rutha, „Lawendowe Wzgórze”]

Basi, 

w dowód wdzięczności książkę tę poświęcam.

Autorka

CZĘŚĆ PIERWSZA

SZEROKIE TORY

Jej młodość zaczęła się na Dworcu Centralnym w Warszawie. Siedziała już w pociągu, wyglądała przez okno i machała ręką zatroskanej, załzawionej mamie. Łzy ją wzruszały, sama miała wilgotne oczy, chociaż nie rozumiała, dlaczego mama tak się martwi. Przecież była młoda, rwała się do przygody, do samodzielnego, dorosłego życia, wszystko było dla niej proste, łatwe, ciekawe, słoneczne. A mama wyglądała, jakby przeczuwała jakieś kłopoty, nieszczęścia, jakby ją traciła. Później okazało się, że niestety spracowana kobieta z mazowieckiej prowincji miała rację. Tam, dokąd jechała jej córka, istniał zupełnie inny świat, nieznany, niebezpieczny i obcy. Nie chciała tracić dziecka, oddawać go na pastwę nielubianych od pokoleń sąsiadów z wielkiego mocarstwa, ale córka się uparła, zdała egzaminy i z wielkim entuzjazmem wyruszyła w podróż ku swojej przyszłości. Tam poznała prawdziwe życie, miłość, ale też cierpienie. Dorosła, stała się kobietą i wyzbyła się złudzeń.

Były to ciekawe czasy, Polacy zmieniali ustrój, spontanicznie, pełni nadziei i ufności  grupowali się w strukturach nowego nurtu społeczno-politycznego: „Solidarności”. Dziewczyna znajdowała się poza tym prądem, oddzielona silnie strzeżoną granicą i szerokimi torami (z tym wiąże się anegdota: Minister od infrastruktury, planując budowę kolei, pyta cara: „Kakoj sziriny dołżna byt' żeleznaja doroga? Kak w Jewropie ili szirie?”[1]  A car odpowiada: „Na chuj szirie!”.  Tory poszerzono o 20 centymetrów, dlatego przejazd przez wschodnią granicę trwa dwie godziny – tyle czasu zajmuje robotnikom zmiana podwozia wagonów).

Polskie gazety pojawiały się z dwudniowym opóźnieniem, sprzedawano je spod lady, nie było połączenia internetowego ani telefonów komórkowych. Jeśli ktoś chciał zadzwonić do domu, musiał wybrać się na pocztę i odczekać długie minuty lub nawet godziny na zamówione poprzedniego dnia połączenie o limitowanym czasie rozmowy. Listy szły dwa tygodnie, zanim dotarły do adresata, często z czerwoną pieczątką na kopercie: „Ocenzurowano”. Czasami ktoś przywoził z kraju sensacyjne informacje, którymi niechętnie się dzielił, zwłaszcza po incydencie odesłania do kraju studenta za organizowanie grupowych wyjazdów poza miasto, do kościoła. Studentka poznała interesujących ludzi, różne kultury, zwiedziła ciekawe miejsca. Obrała niewłaściwy kierunek studiów, co na długie lata wepchnęło ją do szuflady z ludźmi drugiej kategorii. W dużym stopniu sama się tak sklasyfikowała, gdyż uległa ogólnemu politycznemu i społecznemu nastawieniu. Ale jak tu nie ulec, gdy w Internecie na sławetnej „Liście Wildsteina” ujrzała swoje imię i nazwisko. Co prawda, nie jednemu psu Burek, ale w momencie odkrycia tej informacji strach sparaliżował ją całą, w szczególności zaćmił jasność myślenia. Jak to?! Czyżby miała być jakimś współpracownikiem?! Ale kiedy i jak to robiła?! Próbowała kojarzyć najdrobniejsze fakty, rozmowy, nawet własne myśli... Nie znajdowała racjonalnego wytłumaczenia, a mimo to strach, że jest złym obywatelem, pozostał. Dopiero długo potem przypomniała sobie, że przecież urzędniczka, u której meldowali się po przyjeździe do kraju, nazywała się tak samo jak ona, dlatego zawsze z nią miło rozmawiała. Takich urzędniczek mogło być więcej, ona nie miała nic na sumieniu, a jednak nie czuła się komfortowo, nie była u siebie. Tęskniła za pociągami – za spokojem, wytchnieniem, jaki dawała jej kiedyś atmosfera podróży.

Żołnierzy radzieckich stacjonujących w Polsce z czasem zamieniono na amerykańskich, ze szkół wyrzucono język rosyjski, mimo że brakowało nauczycieli znających język angielski, na siłę wciskany do szkolnych planów nauczania. Często nauczycielem zostawała osoba bez kwalifikacji, słabo znająca język, byle dyrektor triumfalnie mógł oznajmić rodzicom, że w jego szkole dzieci uczą się angielskiego. Etaty czekały również na katechetów, bo nauczanie religii przeniesiono z salek katechetycznych do szkół, ustalając wymiar przedmiotu na dwie godziny tygodniowo w każdej klasie. W wielu szkołach brakowało miejsca, z kolei salki świeciły pustkami, niektóre niszczały. Polityków nie obchodzili uczniowie, na których skupił się ciężar reform. Odpowiedzialna za wprowadzanie reformy oświatowej, doświadczona już nauczycielka usłyszała od ważnej osoby pracującej w ministerstwie, mającej duży wpływ na stan edukacji, że władza jest świadoma popełnionych błędów, ale trudno; tak być musi w przejściowym okresie reform. Czyli uczniowie uczęszczający do szkoły w przejściowym okresie reform mają lukę w edukacji – ale nic to, trudno. Ogólnie rozumiano, że demokratyzacja kraju jest zjawiskiem pozytywnym, nasza bohaterka włączała się do tego procesu z dużym zaangażowaniem i poświęceniem, jednak bolały ją ewidentne nieprawidłowości, niecne przepychanki polityczne i sarmackie kłótnie. Chciała zrozumieć sens zachodzących zjawisk, być użyteczną społecznie i nie wypaść za burtę, dlatego nastawiła się na ciągłe doskonalenie, przekwalifikowywanie, permanentne uczenie się. Zrobiła karierę, z której wcale nie jest dumna, gdyż na dnie duszy ciągle czuje niedosyt...

Teraz jest starsza panią, samotną i na emeryturze. Przegląda stare szpargałki, jakieś listy, fragmenty pamiętników – tych, które się zachowały - i zastanawia się, co w jej życiu było najważniejsze, jaki sens miało te kilkadziesiąt lat zmagań ze sobą, z innymi, z losem. Co przeoczyła, czego nie dopilnowała, jak powinna była pokierować czasem i wydarzeniami? Wróciła do wspomnień i zapragnęła spotkać swoje dawne koleżanki, z którymi dzieliła pięć lat najpiękniejszego okresu swojego życia: młodości, dorastania, wkraczania w dorosłość. Przypomniała je sobie wszystkie – było ich dziewięć na jednym roku, kilkanaście starszych i potem młodszych. Próbuje ogarnąć to wszystko...

Pierwsze tygodnie w obcym miejscu

Wpół do drugiej w nocy. Pochylona nad pamiętnikiem dziewczyna pisze, że na razie jest fajnie i że wcale nie tęskni za domem. Tylko od czasu do czasu widzi stojącą na peronie i długo machającą ręką na pożegnanie, zapłakaną mamę. Nie da się zapomnieć tego obrazu, jak i jeszcze innych, wcześniejszych, spowodowanych strachem mamy, obawą o przyszłe losy jej dziecka, wyruszającego w dalekie kraje. Kobieta, która w swoim życiu najdalej była w Częstochowie na pielgrzymce, a jej mąż w wojsku w Zgorzelcu, trzy dni przed wyjazdem dziecka chodziła jak nieżywa. Odprowadziła córkę aż do Warszawy, skąd pociąg zabrał jej hołubioną latorośl – rozradowaną, wtopioną w grupkę podobnych jej młodych ludzi – w nieznane.

* * *

Na pierwszy rok filologii rosyjskiej zostało zakwalifikowanych dziewięć dziewczyn, pochodzących z różnych miejscowości Polski. Były to osoby wybrane, zazwyczaj ze świadectwami z paskiem, uczestniczące w olimpiadach przedmiotowych, społecznice lub córki wysokich osobistości partyjnych. Zanim tu dotarły, musiały zdać egzamin ze znajomości języka, uczestniczyć w trzytygodniowym językowym kursie przygotowawczym oraz pozytywnie zaliczyć kolejny egzamin, którego obawiały się najbardziej: z polityki. Przeszły przez rekrutacyjne sito i po kilkunastu dniach spotkały się ponownie, tym razem w pociągu wiozącym je za pilnie strzeżoną granicę. Nie obawiały się niczego, nie przewidywały żadnych utrudnień mogących skomplikować ich światłe plany. A trudności pojawiły się od razu na granicy.

Pociąg przystanął ze zgrzytem, rozległy się trzaski, stukanie metalowymi narzędziami o żelazne podwozia kół, jakieś nerwowe nawoływania z użyciem urywanych, niezupełnie zrozumiałych słów, wypowiadanych potocznym językiem rosyjskim przez robotników w drelichowych kombinezonach, trzymających w dłoniach duże klucze francuskie. Mężczyźni bez uprzedzenia wchodzili do przedziałów i zachowywali się jak zaprogramowane roboty; nie odpowiadali na nieopatrznie zadane przez jakiegoś podróżnego pytanie, nie rozmawiali z nikim, jakby się czegoś obawiali.

Do przedziałów zaczęli wchodzić inni urzędnicy: pograniczniki (podobni naszym WOP-owcom), celnicy, przedstawiciele sanepidu sprawdzający, czy ktoś czasami nie przewozi zakazanych roślin, egzotycznych zwierząt czy niezdrowej żywności. Mężczyźni w mundurach kazali wyjąć paszporty, wnikliwie je oglądali i wstawiali pieczątki w czerwonych książeczkach potwierdzających tożsamość podróżującego, na przeznaczonych do tego stronach.

Jeden z jadących pociągiem studentów miał przeziębiony pęcherz, więc ciągle korzystał z toalety. Gdy w pewnej chwili po raz kolejny musiał udać się na koniec wagonu, gdzie znajdowała się ubikacja, zastał zamknięte drzwi. Konduktor wyjaśnił, że przez dwie godziny, póki pociąg będzie stał na granicy i nie zostaną zmienione podwozia, toaleta musi być zamknięta. Chłopak zaczerwienił się, następnie gwałtownie zbladł i wrócił do przedziału. Milczał, ale widać było, że walczy ze swoim organizmem i cierpi. Dziewczyny będące w radosnym nastroju, szczęśliwe, że są razem w grupie interesujących młodych ludzi, a przed nimi szeroki świat i przygoda, zaczęły naśmiewać się z sytuacji, w jakiej znalazł się kolega. Posypały się różne związane z tym żarty i przypuszczenia. Chłopak nie mówił nic, a twarz miał coraz to bledszą. Żarty umilkły, zaległa ciężka cisza. Ktoś coś poradził, inny go skrytykował. W pewnej chwili wszyscy wstali i opuścili przedział, zostawiając nieszczęśnika samego przy znajdującym się w pomieszczeniu niewielkim zlewie służącym do mycia rąk.

Były to najdłuższe dwie godziny w dotychczasowym życiu tych młodych ludzi.

Przyjechały do miasta przed północą. Taksówkami dotarły pod wskazany wcześniej adres, ale okazało się, że nikt na nie nie czekał. Usiadły – każda na swojej walizce, zastanawiając się, co dalej. Nie miały ochoty czuwać tak do rana, aż odpowiedzialna za nieporozumienie czy bałagan osoba rozpocznie pracę i znajdzie studentkom z Polski pokoje. Dozorca w końcu się do kogoś dodzwonił, po godzinie wymęczone i zestresowane dziewczyny mogły wreszcie odpocząć. Tak oto niefortunnie rozpoczęła się ich przygoda z przyszłością.

* * *

Bezpośrednio po przyjeździe do obcego im miejsca, dziewczęta starały się wszędzie bywać razem – całą dziewiątką. Spacerowały ulicami miasta, odwiedzały konsulat, chodziły do teatru, filharmonii oraz cyrku, robiły zakupy w domach towarowych podobnych do dzisiejszych supermarketów, ale uboższych, różniących się ilością i jakością oferowanych produktów. W akademiku komendantka odpowiedzialna za funkcjonowanie budynku rozmieściła je tymczasowo na różnych piętrach, ale tylko na czas trwania remontu. Wieczorami dziewczęta spotykały się razem przy herbatce, by omówić spostrzeżenia, pogadać „od serca”, pożartować, a zdarzało się też, że i popłakać z tęsknoty za domem rodzinnym i bliskimi.

 Janka – dziewczyna sympatyczna, inteligentna, elokwentna i energiczna lubiła podporządkować sobie innych. Rozweselała. Kryśka miewała chandry i ciągle wszystkim przytakiwała, zgadzała się z każdym stanowiskiem, nawet sprzecznym ze swoim. Na pierwszy rzut oka wyglądało, jakby nie miała własnego zdania (chodziło oczywiście o drobiazgi), ale to mylny pogląd. Była bardzo ambitna i pracowita, sprawiedliwa i uczuciowa.

Ance też nie brakowało ambicji, jednak głównie dbała o interesy całej grupy, o integrowanie jej. Akceptowała wszystkie dziewczęta, nawet nie próbowała z nimi rywalizować. Zastanawiała się tylko, z kim zamieszka w jednym pokoju? Trzymały się razem we trzy z Janką i Kryśką. Jeżeli odpadłaby od trójki zgodnych koleżanek poznanych wcześniej na językowym kursie przygotowawczym, wówczas pozostawało jej dzielić przestrzeń mieszkalną z Kaśką – sympatyczną i zabawną dziewczyną, śmiesznie mówiącą po polsku, trochę się jąkającą i wtrącającą w tok wypowiedzi słówko „tego”, za to po rosyjsku wypowiadającą się płynnie, lepiej od Rosjanek. Kasia potrafiła się wspaniale bawić, nie liczyła wówczas pieniędzy, co przy podobnych skłonnościach Ani mogło być niepokojące. Elka była miła i ładna; miała długie, ciemne, gęste włosy, pięknie śpiewała i malowała. I była dobra. Chłopcy nie mogli oderwać oczu od jej zalotnego spojrzenia. Zosia też dawała się lubić  – elokwentna i ciekawa wszystkiego, wrażliwa, empatyczna i trochę irracjonalna, a także pewna siebie, sympatyczna, energiczna Agata, zarażająca swoją krzykliwą, imperatywną wesołością i śmiechem. W cieniu całej studenckiej grupy trzymała się pracowita i mądra Stasia. Rodzice – wysocy urzędnicy partyjni w mieście wojewódzkim, wychowali ją na dziewczynę skromną i nieśmiałą, nieznającą słowa „egoizm”. Najbardziej tajemniczo wyglądała Dorota. Nie zdradzała się ze swoimi poglądami czy odczuciami, lecz kto zasłużył na jej zaufanie, temu udostępniała bogactwo swojej osobowości. Cała dziewiątka była wyjątkowa.

Przez pięć pierwszych dni dziewczęta robiły zakupy, by móc urządzić się w pokojach akademickich. W międzyczasie zwiedzały miasto i poznawały coraz to więcej osób zamieszkujących ich akademik; integrowały się z nimi przy muzyce i tańcach. Odwiedzili je też Polacy z politechniki, z kierunków technicznych. Niestety, okazało się, że lubili pić ogromne ilości alkoholu, czego dziewczęta absolutnie nie akceptowały i co nie sprzyjało zacieśnianiu znajomości.

List Janki do rodziców.

„Kochani! No więc jestem już na miejscu – w mieście niezbyt pięknym, chociaż trudno tak od razu oceniać, gdyż jeszcze mało widziałyśmy. Nikt nas nie oprowadzał, niczego nie pokazywał, wszystko musimy organizować sobie same, stopniowo. Na razie poznałyśmy dwa rejony miasta: okolice naszego akademika i kilka sąsiednich ulic.

Nie mogę wam jeszcze podać adresu do mnie, gdyż wszystko jest tymczasowe: jeszcze trwa remont, więc umieszczono nas w pokojach zastępczych. Teraz mamy posprzątane, ale jak weszłyśmy do pokoju, ujrzałyśmy jeden wielki bałagan. Mieszkamy we trzy. Rosyjscy studenci jeszcze się nie pozjeżdżali, jest tylko paru Afrykańczyków i osób chyba z południa, sądząc po ciemnym kolorze cery.

Pieniądze już mamy, wypłacono nam po 100 rubli od razu pierwszego dnia w konsulacie. Kupiłam sobie bardzo ładne, milutkie kapcie. Wybrałam zielone, a przy kasie przez pomyłkę zapakowano mi czerwone. Chyba wymienię.

My, Polki, trzymamy się razem. Przyjechali już polscy studenci ze starszych roczników, poznaliśmy się, złożyliśmy sobie wizyty i jest bardzo wesoło. Do poniedziałku mamy zostać zakwaterowane w pokojach na stałe, a teraz jesteśmy tak na wpół rozpakowane. Będziemy przenosić walizki z siódmego na ósme piętro, a winda jest czynna tylko do dwudziestej! Kto wieczorem pójdzie na spacer, będzie miał potem dodatkowy spacerek po schodach...”

List Elki do koleżanki w Polsce:

„Justynko droga! Już prawie tydzień tu jestem, w bardzo ładnym mieście ze wspaniałymi nowoczesnymi gmachami, ale też budynkami w starym stylu. Ta różnorodność gustownie współgra, tworząc ciekawą harmonię. Na pewno Tobie, tak uczulonej na piękno, miasto przypadłoby do gustu. A ludzie? Niestety, bardzo niekulturalni. Dziwne, że nie mają odruchu przeproszenia potrąconego przechodnia. W sklepach wszyscy torują sobie drogę łokciami. Początkowo takie zachowania były dla nas żenujące, teraz już przywykłyśmy na tyle, że patrzymy z góry, z lekceważeniem na przepychających się osobników. Po ulicach też każdy chodzi, jak chce, nie przestrzegając przepisów drogowych. Tutejsze dziewczyny przez pięć dni w tygodniu wyglądają na zaniedbane; są takie szare w swoich ubraniach o krzykliwych kolorach. Za to w sobotę i w niedzielę (w wychodnyje) – pełna gala! Kobiety w gustownie skomponowanych ubiorach przechadzają się powoli po ulicach i alejach parków, żadna się nie spieszy. Spacerują wszyscy; dopiero wtedy widać, jak dużo ludzi tu mieszka. Z modą są trochę „do tyłu”, jeszcze panuje tu wszechobecne mini. W sklepach mogą kupić niewiele ładnych rzeczy, a buty są okropne i strasznie drogie. Przyzwyczajeni do trudów, nauczyli się sobie radzić .

W akademikach też panuje prawo buszu; wszyscy kradną, co tylko się da. Właśnie teraz jest okres urządzania się w pokojach, więc chodzimy po piętrze i zaopatrujemy się w niezbędne przedmioty; potrzebna jeszcze jedna tumboczka (czyli nocna szafka)? No to zaglądamy do pustych pokoi i zabieramy najładniejszą. Uczymy się zaradności i przedsiębiorczości, np. wiemy, że koniecznie trzeba kupić zamek do drzwi, gdyż istniejące łatwo wyłamać, a kradzieże zdarzają się tu często.

Pewnie sobie myślisz, że my tu przeklinamy każdą minutę, że załamałyśmy się i jest nam źle… Skądże znowu! Po prostu, słabe strony zauważa się najwcześniej...”

Fragment listu Doroty do koleżanki Hani:

„...Muszę obiektywnie przyznać, że ludzie są tu serdeczni i mimo widocznych wad chyba ich polubiłam. Jest jedna rzecz, która mnie razi, oburza i denerwuje. Chodzi o odnoszenie się do ludzi odmiennych ras, zwłaszcza Afrykańczyków; panuje tu ukryty rasizm. Nie wolno rozmawiać z czarnoskórym, iść razem ulicą czy uśmiechnąć się do niego, gdyż sklasyfikują cię negatywnie, a niektórzy gotowi są nawet cię opluć. Takich studentów jest tu wielu, przyjechali z różnych krajów rozwijających się. Są na pewno interesujący, można się od nich wiele dowiedzieć o różnych obszarach kuli ziemskiej. Nie zawieramy jednak z nimi znajomości, gdyż nas ostrzeżono i zwyczajnie się boimy. Nie mogę tego zrozumieć. Z drugiej strony, rząd oficjalnie wyznacza zadania integrowania się wszystkich. Na piątym roku studiuje taka fajna Madzia, która w ramach praktyki ma pod opieką studentów z Afryki. Mówi, że jej podopieczni są mili i zabawni, ciągle cieszą się, tańczą, dziewczęta plotą sobie warkoczyki… Przykre, Haniu, że naród, któremu przypisywałam najbardziej demokratyczne poglądy potrafi w ten sposób postępować, myśleć takimi kategoriami. Boże, kiedy na świecie zapanuje równość? To chyba będzie najszczęśliwsza chwila w życiu ludzkości. Dopiero teraz rozumiem, co znaczy dyskryminacja (nikt nikogo nie obrzuca kamieniami, tylko bojkotuje się odmienne rasy – a to tak boli…). Najgorsze, że ja, buntując się przeciwko istniejącej sytuacji, ulegam ogólnemu nastrojowi i też się boję traktować Afrykańczyków, na równi z innymi...”

List Ani do wychowawczyni z liceum:

„… Prosiła Pani Profesor, bym napisała o urokach studenckiego życia. Otóż, siedzimy jeszcze na walizkach, dopiero jutro przydzielą nam pokoje na stałe. Remont wszystko opóźnił. Bałagan nie przeszkadza nam w składaniu sobie wizyt. Już dwukrotnie odwiedzili nas Polacy z politechniki, my – to znaczy dziewięć dziewczyn z pierwszego roku filologii rosyjskiej – też już byłyśmy z rewizytą. Obecnie jest nas więcej, gdyż zaczęły się zjeżdżać Polki ze starszych roczników. Poczułyśmy się raźniej, pewniej w większym gronie. Najbardziej lubię, kiedy zbieramy się wszystkie razem i rozmawiamy o różnych sprawach, przekazujemy sobie informacje, doświadczenia, wrażenia. To tak, jak gdyby rodzina usiadła przy wspólnym stole, jakby się zebrała nasza niedawna klasa czwarta „C”... Humory nam dopisują, śmiejemy się, dowcipkujemy. Oby tak było jak najczęściej...

Boję się nauki, odwykłam. Czytam bardzo słabo, zakres słownictwa też mam bardzo ubogi...”

Kartka pocztowa Zosi do przyjaciółki

„Co u Ciebie słychać, Anielko? Jak sobie radzisz beze mnie? Co porabiasz? Tęsknię za naszymi szczerymi rozmowami. Bardzo możliwe, że w listopadzie uda mi się przyjechać do kraju, może więc się zobaczymy? Chociaż podobno od tego roku ograniczono do minimum podróże do Polski…

Pisz, Anielko, koniecznie, nazbieraj plotek i przekazuj mi wszystkie. Pozdrów brać z DD, trzymaj się!”

Blok pierwszy: Janka i Kryśka, Zośka i Agata

Ich akademik był wysokim, dziewięciopiętrowym budynkiem. Na każdym piętrze wzdłuż niekończącego się korytarza, po obu stronach znajdowały się studenckie apartamenty, tak zwane „bloki”. Na jednym końcu korytarza udostępniono pokój do nauki („czytałkę”), na drugim zaś – kuchnię.

Dziewczęta nie rozumiały zasad, jakimi kierowała się administracja budynku. Przyznany im tymczasowo blok, czyli apartament, był w lepszym stanie, niż ten ostateczny. Obejmował dwa pokoje, łazienkę, ubikację i przedpokój. W jednej części zamieszkała Janka z Kryśką, w drugiej – Zośka z Agatą. Dziewczyny zdążyły się już do niego przyzwyczaić; nie myliły włączników – wiedziały, który kontakt należy nacisnąć, by w żądanym pomieszczeniu zabłysła żarówka. Uważały, że było tam ładnie, czysto.

Po kilku dniach musiały jednak zmienić apartament, przenieść bagaże na inne piętro i ponownie posprzątać, a pokoje, do których ostatecznie przeniesiono studentów, nie były wyremontowane. Studentki postanowiły sprawiedliwie rozwiązać sprawę przydziału komnat, więc rzucały monetą. Janka i Kryśka wylosowały mieszkanie z prawej strony, po Wietnamczykach. Ściany miały wytapetowane w kwiatuszki w azjatyckim stylu, co im absolutnie nie odpowiadało. Zastanawiały się, jak upiększyć pokój, by nie straszył tandetą. Zgłaszały różnorodne pomysły:

– Można powiesić jakieś obrazki – zaproponowała Krysia.

– Albo lepiej plakaty – dorzuciła Janka.

– Przesunąć szafę i przymocować na ścianie ładną zasłonę – wtrąciła pierwsza z dziewcząt.

– Tak, tak zróbmy! Jutro kupimy potrzebne materiały – zdecydowanym głosem zakończyła rozważania Janka.

* * *

 Lewa strona „bloku” – pokój Zosi i Agaty wyglądał schludniej, natomiast pomieszczenia sanitarne poprzedni studenci zostawili zarośnięte brudem. Dziewczyny cały dzień sprzątały nowy apartament ; Zosia myła podłogę, Agata szorowała łazienkę. Potem dokładnie obejrzały przydzieloną im mieszkalną przestrzeń. Okazało się, że zamek w drzwiach był zepsuty, jedyny zaś klucz, jaki otrzymały w administracji budynku nie pasował. Bały się spać w niestrzeżonym pokoju. Gdy tak siedziały przerażone, myśląc, co mają zrobić, usłyszały jakieś odgłosy na korytarzu. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich wysoka, szczupła dziewczyna. W ręku trzymała walizkę. Włosy miała jasne, uczesane w koński ogon, a ubrana była w ciemne spodnie i kwiecistą bluzkę.

– Zdrawstwujtie. Mienia zowut Luda, ja budu zdies' żit', w etoj komnatie[2] – przedstawiła się młoda przybyszka.

– Priwiet! Eto Zosia, a ja Agata. Naszi krawati u okna[3] – rzeczowo zabrała głos Polka.

Luda obejrzała pokój i stwierdziła, że należy wymienić zamek w drzwiach. Zasugerowała, żeby dziewczęta kupiły go w GUM-ie[4], a ona zajmie się resztą. Taka propozycja zadowalała obie strony.

Następnego dnia Rosjanka przyprowadziła trzech kolegów, którzy ochoczo zabrali się do działania. Przynieśli ze sobą potrzebne narzędzia: jakieś młotki, dłuta, gwoździe... Rozradowane szczęśliwym rozwiązaniem nieoczekiwanego problemu, wdzięczne dziewczyny przygotowały chłopakom kolację w polskim stylu: nakryły stół obrusem, ułożyły ładnie talerzyki i sztućce, w centralnym miejscu serwety postawiły półmisek zapełniony kanapkami z wędliną, pomidorami i plasterkami świeżych ogórków oraz drobno pokrojonym szczypiorkiem. Obok każdego talerza postawiły szklanki z torebkami ekspresowej herbaty; można ją było słodzić cukrem bądź miodem. Rosjanie udawali, że wszystko wygląda normalnie, ale byli skrępowani. Widocznie nie przywykli do tak eleganckiego serwowania posiłków. Zadziwiała ich nie tylko forma nakrycia, ale też przydawanie dużego znaczenia rytuałowi spożywania kolacji. Czuli, że sposób przygotowania posiłku przejawia szacunek dla gości, więc obliguje do grzecznego zachowania.

 Kolacja trochę się przeciągnęła. Potem jeszcze Zosia prasowała – i zeszło… do godziny trzeciej nad ranem.

Rano dziewczyna spieszyła się, chciała jak najprędzej przygotować się do wyjścia na zakupy, bo umówiła się z Anią, która już od kilkunastu minut niecierpliwie na nią czekała.

– Gdzie mój grzebień? Gdie moja czesałka? Nie znajesz, Luda? – spytała rozkojarzona Zosia.

– Nie „czesałka”, a „razczoska”. Nie znaju.[5] – odparła Rosjanka.

Dziewczyna zajrzała do łazienki, spojrzała na stojący przy lustrze kubeczek ze szczoteczką i pastą do zębów. Postanowiła jeszcze raz przed wyjściem zadbać o higienę jamy ustnej. Ania niecierpliwiła się coraz bardziej:

– Ależ się guzdrzesz! Kiedy w końcu będziesz gotowa?

– Sekundę, już kończę. Tylko się jeszcze uczeszę. Kurczę, gdzież się podziała ta szczotka do włosów?! Luda, ty nie widieła mojej priczoski?[6] – Zosia ponownie poprosiła o pomoc Rosjankę.

– Widieła, u tiebia na gołowie priczoska. Ty iszczesz „razczosku”.[7] – padła odpowiedź.

– Bądź tu człowieku mądrym i pamiętaj o takich niuansach, gdy tymczasem jesteś zaaferowany czymś ważnym! – gderała Polka.

– Ja też, gdy muszę na nocną lampkę powiedzieć „nocz'nik”, za każdym razem śmieję się do rozpuku – pocieszyła koleżankę Ania. Wyjęła z torebki swój mały grzebyk i podała koleżance.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

[1] Jakiej szerokości mają być tory? Jak w Europie, czy szersze? – Po chuja szersze! (ros.)

[2] Dzień dobry. Jestem Luda. Będę tu mieszkała, w tym pokoju. (ros.)

[3]Cześć! To jest Zosia, a ja Agata. Nasze łóżka są przy oknie. (ros.)

[4] Skrót od „Gosudarstwiennyj Uniwersal'nyj Magazin” – Państwowy Dom Towarowy. (ros.)

[5] Luda, nie wiesz, gdzie jest moja „czesałka”? Nie „czesałka”, tylko „razczoska”(grzebień). Nie wiem.(ros.)

[6] Luda, nie widziałaś mojej „priczoski”? (co po rosyjsku znaczy „fryzura”). (ros.)

[7] Widziałam, masz ją na głowie. Szukasz grzebienia. (ros.)

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok