Moje Jezioro Fallen Leaf - Jacek Potok - ebook + książka

Moje Jezioro Fallen Leaf ebook

Jacek Potok

1,0

Opis

Wyjazd Marka i Ani na wymarzony urlop nad jeziorem Fallen Leaf, krwawy koszmar, nawiedzający sny dziewczyny i tajemnicze zatonięcie, którego świadkiem jest chłopak, zapoczątkowują lawinę nieprzewidywalnych, wydarzeń. Jak puzzle układają się one w metafizyczną układankę, w której mały motel gdzieś w Stanach, porośnięta tropikalną roślinnością posesja bossa kartelu narkotykowego i gra-labirynt w lesie pod Łodzią tworzą jeden sekretny świat. Spajająca go nić osnuwa się wokół Marka…
A może to on trzyma kłębek?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 475

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZDZIAŁ 1

Rozpaczliwy krzyk zmienił wszystko. Marek rozejrzał się w mgnieniu oka i po chwili już wiedział. W jeziorze Fallen Leaf ktoś się topił. Nie było czasu na myślenie. Teraz liczył się tylko instynkt, a ten nakazał mu biec na ratunek. Zostawił z tyłu Anię, która zdążyła za nim krzyknąć: „Co robisz?!”, i pędził tak szybko, jak tylko potrafił. Błyskawicznie przedarł się przez gęste zarośla, minął slalomem kilka sosen i znalazł się nad brzegiem jeziora. Z przerażeniem spojrzał przed siebie i zobaczył ręce wyciągnięte w niemym błaganiu tuż nad powierzchnią wody. Był blisko, coraz bliżej. Kilkanaście metrów po drewnianym pomoście i wreszcie daleki skok. Lodowata woda nie zrobiła na nim wrażenia. Nie mogła, miał zbyt ważne zadanie do wykonania. Zebrał wszystkie swe siły, by chwycić tonącego, ale właśnie teraz, w decydującym momencie, nie widział go. Z impetem natarł na wodę, zanurkował głęboko, wyprostowany jak struna. Nie było go. Ponownie sprawdził pod wodą, znowu bezskutecznie. Nie poddawał się, ale doskonale wiedział, że każda upływająca sekunda oddala go od sukcesu. Od uratowania życia. Jesteśmy tu tylko ty i ja – pomyślał. Muszę cię znaleźć. Wciąż desperacko szukał. I wciąż bez skutku. Usłyszał głos Ani, która stojąc na pomoście, wpatrywała się w poczynania Marka, śledząc je w nerwowym uniesieniu.

– Wracaj! – krzyczała z całych sił.

– Gdzie on jest? – w pytaniu Marka strach mieszał się ze zwątpieniem.

– Ale kto?

– Ten, który się topił.

– Nikogo nie widziałam. Wracaj!

Spojrzała na niego błagalnie. A on poczuł pustkę. W jednej chwili poczuł smak klęski jak ktoś, kto postawił wszystko na jedną kartę, by zaraz dowiedzieć się, że przegrał do cna. Jego myśli błądziły po najczarniejszych zakamarkach duszy, spijając natarczywie krople bezbrzeżnego cierpienia. Na domiar złego potwornie się zmęczył, dał o sobie znać gwałtownie narastający ból mięśni, który wzbierał w jego wnętrzu z siłą niszczycielskiej fali. Z trudem dopłynął do pomostu, z dużym wysiłkiem i przy wydatnej pomocy Ani wspiął się do góry, by zaraz upaść na deski. Przez chwilę był zamroczony, widział jak przez mgłę pochyloną nad nim twarz ukochanej, która coś do niego mówiła. Jej głos nie docierał do niego. Marek poczuł się jak widz seansu filmowego, odtwarzanego w zwolnionym tempie, z niewyraźnym obrazem i wyłączonym dźwiękiem. Nie znalazł w sobie dość siły, by wstać. Z każdą sekundą stawał się coraz słabszy. Było mu przeraźliwie zimno, trząsł się jak galareta, nie mogąc wypowiedzieć choćby jednego słowa. Ania musiała działać szybko. Wyjęła komórkę ze skórzanej torebki, wystukała numer alarmowy i poprosiła o pomoc. Teraz ponownie mogła skupić swoją uwagę na Marku. A jemu bardzo się przydała obecność Ani. We dwójkę szybko sobie radzili ze zdejmowaniem kolejnych części przemokniętego ubrania: białej, a teraz poszarzałej koszulki, której barwny nadruk na wysokości piersi siłą rzeczy wyraźnie utracił swój blask, czarnych, sportowych butów, a zaraz potem skarpetek i dżinsów, tak że pozostały na nim tylko czarne slipy. Było ciepło i słonecznie, ale ciało Marka jakby się zamknęło na działanie powietrza. Czuł, że straszliwy ziąb jeszcze długo nie ustąpi. Póki co wciąż wykręcał mu stawy. Młodzieniec nie mógł zebrać paru najprostszych myśli. Na szczęście miał przy sobie Anię. Pomogła mu ułożyć się na boku, podłożyła torebkę pod jego niemiłosiernie zmoczoną głowę i trzymając go mocno za rękę, cały czas do niego mówiła, zapewniając, że będzie dobrze. Marek z wolna dochodził do siebie.

– Tak bardzo chciałem mu pomóc – mówienie przychodziło Markowi z najwyższym trudem. Wypowiedzenie kilku słów było nie lada wyczynem.

– Porozmawiamy później, gdy ta sprawa się skończy.

– Ta sprawa nigdy się nie skończy. On się utopił, a ja nie zdołałem mu pomóc.

– Nikogo nie zauważyłam. Zobaczyłam, że biegniesz w stronę jeziora. Dopiero, gdy wskoczyłeś do wody, zrozumiałam, że stało się coś bardzo złego.

– Nawet teraz słyszę jego krzyk. Nigdy w życiu tak bardzo się nie bałem.

– Niczego nie słyszałam.

– Musiałaś słyszeć. Na pewno sobie przypomnisz.

Jeszcze przez kilkanaście minut byli tylko we dwoje. Potem na leśną, wydeptaną drogę w najbliższym sąsiedztwie jeziora wjechał policyjny jeep, z którego pospiesznie wysiedli kapitan David Grant – wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna i porucznik Kelly Shanahan – dużo niższa od swego kolegi, o smukłej, wysportowanej sylwetce. Kilka minut później rozbłysły czerwone światła karetki. Kierowca zatrzymał pojazd i pozostał na swym miejscu, zza szyby obserwując zaistniałą sytuację. W stronę jeziora zmierzał natomiast doświadczony lekarz i troje młodych sanitariuszy – dwóch mężczyzn i kobieta. Policjanci uzyskali podstawowe informacje o zdarzeniu jeszcze przed przybyciem zespołu medycznego. Teraz wkroczył do akcji lekarz, jego polecenia skrupulatnie wykonywali sanitariusze. Wstępnie stwierdzono osłabienie i znaczne wychłodzenie organizmu Marka, na co zresztą wskazywały już wcześniej nie tylko okoliczności, ale i jego sina skóra. Zaaplikowano mu zastrzyk wzmacniający i starannie ułożono na noszach, pod grubą warstwą okrycia. Wykonując niezbędne czynności, sanitariuszka poczuła charakterystyczną woń. No fajnie, trafił mi się kolejny piwosz do ratowania, pomyślała gniewnie. Ja to mam szczęście do takich.

– Pił pan alkohol? – zapytała czysto retorycznie, tak naprawdę zdążyła już poznać odpowiedź.

– Tak. Wypiłem dwa piwa.

– Właśnie tyle obstawiałam – skwitowała z marsową miną.

Kapitan Grant też nie wyglądał na zaskoczonego tą informacją. Sprawiał raczej wrażenie kogoś, kto całkowicie kontroluje sytuację. Marek został przeniesiony do karetki, jednak zanim to nastąpiło policjanci przeprowadzili badanie alkomatem zarówno wobec niego, jak i Ani. Ambulans, który natychmiast stał się dla Marka więzieniem skutecznie odgradzającym go od najbliższej mu osoby, zawiózł go do pobliskiego szpitala, gdzie miał być poddany szczegółowym badaniom. Ania podążyła do zaparkowanego w pobliżu samochodu, jak najszybciej chciała być znów przy Marku. Usiadła za kierownicą srebrnego mercedesa, który po chwili wystrzelił z piskiem opon, pozostawiając za sobą chmurę popielatego pyłu. Mknął wąską, krętą ulicą, z której roztaczał się niesamowity widok na znajdujące się niżej jezioro, skąpane w ostatnich żółtoczerwonych promieniach słońca, łagodnie opadających na gładką taflę jeziora. Późnowiosenny dzień powoli dobiegał końca. Wkrótce zapadł zmierzch, zapaliły się pierwsze światła. Potężne góry majaczyły w oddali. Nad jezioro Fallen Leaf nadciągały ciemne chmury…

ROZDZIAŁ 2

David Grant był trzydziestoczteroletnim policjantem, który bardzo lubił swoją pracę. Każdego dnia pracował sumiennie, sukcesywnie pokonując kolejne szczeble zawodowej kariery. A kariera zapowiadała się obiecująco. Przed kilkoma tygodniami otrzymał awans na stopień kapitana, co sprawiło, że poczucie dumy rozpierało go jak nigdy dotąd. Będąc stróżem prawa, mimo młodego wieku dysponował pokaźnym bagażem doświadczeń, niejednokrotnie odbierając twardą lekcję pokory. Z pewnością zobaczył więcej, niż by sobie tego życzył, ale nigdy się nad sobą nie użalał. W pracy trudno byłoby go czymś zaskoczyć. Zupełnie inaczej wyglądało jego życie osobiste, w którym jakże często był zadziwiająco bezradny. Przeżywał kryzys wieku średniego trochę wcześniej niż inni. Niedawno rozwiódł się po jedenastu latach małżeństwa. Starał się z całych sił, by jego pociechom niczego nie brakowało. Dziewięcioletni syn Ryan i o dwa lata młodsza córka Michelle byli przez niego notorycznie rozpieszczani. Liczne grono przyjaciół Granta miało o nim jak najlepsze zdanie. Dla nich był po prostu porządnym facetem. Takim do rany przyłóż. I tylko często zachodzili w głowę, jak to się stało, że komuś takiemu przytrafił się rozwód, bo jego byłej też niczego nie można było zarzucić, a już na pewno nie można jej było posądzić o jakąś jędzowatość. Wytłumaczenia więc znaleźć nie mogli. No cóż, życie jest pełne niespodzianek, a to była właśnie jedna z nich. Decyzją przełożonych Grant otrzymał zadanie wyjaśnienia sprawy utonięcia w jeziorze Fallen Leaf. To właśnie na jego biurko miały trafić wszystkie raporty dotyczące tego zdarzenia, a on, zgodnie z oczekiwaniami kierownictwa, miał się z tą sprawą uporać błyskawicznie.

Marek Golecki dotarł punktualnie na umówione spotkanie. Nie lubił się spóźniać, więc nie zwykł tego czynić. David Grant poprowadził go przez imponujący labirynt wąskich korytarzy. Oj, można byłoby się tam zgubić. Ale nie z Grantem. W budynku panowała gorączkowa atmosfera, trudno byłoby zliczyć wszystkich policjantów, którzy mijali ich w pośpiechu zajęci służbowymi sprawami. Przyspieszony reżim pracy – ci, którzy byli tu zatrudnieni, chyba już do tego przywykli. Na pozór wyglądało to chaotycznie, ale nie trzeba było bacznej obserwacji, by stwierdzić, że każdy z nich wiedział, dokąd idzie i po co. Bo w murach tego budynku niewątpliwie dało się wyczuć zaprogramowaną sprawność działania. Celem krótkiej wędrówki Granta i Goleckiego był gabinet utrzymany w bladoszarej tonacji z niewielką ilością sprzętów, które w rozległym wnętrzu umykały uwadze, jakby koniecznie chciały być niewidzialne. Pokój znajdował się na drugim piętrze w czterokondygnacyjnym gmachu, który został wybudowany dwa lata wcześniej dużym nakładem policyjnych funduszy. Teraz byli sami, odseparowani od reszty świata dźwiękoszczelnymi ścianami i kuloodpornymi szybami.

– Napije się pan kawy? – Grant nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wielką radość sprawiło Markowi to pytanie.

– Z przyjemnością. Najlepiej, żeby była mocna.

Grant zajął się przyrządzaniem kawy, ani na moment nie przerywając rozmowy.

– Szybko postawili pana na nogi. – Policjant uśmiechnął się do Marka.

– Byłem w szpitalu przez dwa dni i muszę powiedzieć, że wcale się nie nudziłem. Grafik miałem wypełniony co do minuty. Dokładnie mnie przebadali, za każdym razem z zadowalającym wynikiem. Wczoraj dowiedziałem się, że jestem okazem zdrowia zbliżonym do ideału.

– Zaproponowali pomoc psychologiczną?

– Nalegali, żebym spotkał się z psychologiem, ale odmówiłem. Jestem już dużym chłopcem, na pewno sam sobie poradzę.

– Myślę, że powinien pan skorzystać z pomocy psychologa. – Grant podrapał się prawą ręką po głowie, nieco burząc ułożenie krótkich, czarnych jak sadza włosów. – Mogę to panu załatwić. Rzecz jasna bezpłatnie. Widziałem wystarczająco dużo dramatów wśród tych, którym tylko się wydawało, że są twardzielami. Słabość nie jest powodem do wstydu. Tragedia może złamać każdego.

– Dziękuję za troskę, ale nie zamierzam rozmawiać z psychologiem. Najgorsze już za mną, teraz może być tylko lepiej.

Albo taki hardy, albo taki głupi. A może i jedno, i drugie – pomyślał Grant. Wiedział jednak, że dalsze namawianie go po prostu nic nie da. Facet przyjął pozycję obronną i siła argumentów niestety nie zadziała.

– Jak pan zapewne wie, pańska koleżanka, Anna Milewska, już złożyła zeznania. Teraz kolej na pana. Myślę, że po naszej rozmowie nie będzie żadnych wątpliwości i jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, to bardzo szybko wyjaśnimy tę sprawę.

– Bardzo mnie to cieszy. Dotychczas słyszałem o tym, że nie znaleźliście ciała.

– To prawda, ale nie ma powodu do niepokoju. Jezioro jest przeszukiwane przez najlepszą ekipę płetwonurków w Kalifornii. Jesteśmy cierpliwi. Topielec z pewnością nam nie ucieknie. Bo niby gdzie miałby się udać?

Upewniwszy się co do słuszności swego rozumowania, zaparzył kawę, podając ją w eleganckich, nieskazitelnie białych filiżankach z cienkiej porcelany, z których wydobywał się aromat pobudzający zmysły z mocą ożywczego wiatru, gdy ten przyjemnie smaga policzki. Markowi przypadła do gustu ta policyjna gościnność. Przyszło mu nawet do głowy, że mógłby tu jeszcze kiedyś wpaść, byle tylko nie w związku z taką smutną sprawą. Grant postawił jedną filiżankę przed Markiem, a drugą po przeciwległej stronie stołu. Trzecia filiżanka była przeznaczona dla tłumacza Briana Talcotta, który właśnie szybkim, zdecydowanym ruchem dłoni przeciągnął plastikową kartę po kilkucentymetrowej, pionowej szczelinie czytnika w drzwiach, by po chwili znaleźć się w środku. Marek ujrzał młodego, wysokiego mężczyznę o głowie okrągłej jak piłka, spoglądającego zza okularów w czarnych oprawkach, które kontrastowały z krótko przystrzyżonymi włosami w kolorze blond. Mimo wyraźnej nadwagi poruszał się sprawnie. Jego obecność była nieodzowna. Wprawdzie Marek posługiwał się angielskim niemal równie dobrze jak mową ojczystą, niemniej jednak rygor policyjnego przesłuchania wymagał precyzji językowej najwyższego stopnia. Grant poinformował obecnych, że złożone zeznanie zostanie utrwalone w formie zapisu audiowizualnego. I przystąpił do działania.

– Proszę podać swoje imię, nazwisko i wiek. – Słowa Granta zostały przetłumaczone przez Talcotta z angielskiego na polski.

– Marek Golecki. Mam dwadzieścia siedem lat.

Talcott ponownie zapewnił natychmiastowe tłumaczenie. Tak to już miało wyglądać do końca przesłuchania.

– Jakie jest pańskie obywatelstwo?

– Jestem Polakiem.

– Czy jest pan dodatkowo obywatelem innego państwa?

– Nie.

– W jakim charakterze i kiedy przybył pan do Stanów Zjednoczonych?

– Przyleciałem do USA razem z Anną Milewską. Jesteśmy turystami. Wylądowaliśmy w San Francisco trzeciego czerwca bieżącego, 2012 roku.

– Panie Golecki, proszę opowiedzieć o okolicznościach, które mogą mieć związek z przypadkiem utonięcia w jeziorze Fallen Leaf dnia ósmego czerwca 2012 roku. Mamy naprawdę dużo czasu, więc proszę się nie spieszyć. Chodzi o to, by przypomniał pan sobie wszystko to, co może być istotne dla prowadzonych czynności śledczych.

– Razem z Anią Milewską wypoczywałem nad jeziorem Fallen Leaf. I było doprawdy cudownie. Któż mógł przypuszczać, że nasz pobyt zamieni się w koszmar? Na pewno nie ja. Tego feralnego dnia wybraliśmy się na dłuższy spacer. Nareszcie mieliśmy dla siebie dużo czasu. Nic nie mogło tego zakłócić, tak mi się wtedy zdawało. Teraz wiem, jak bardzo się pomyliłem. Nagle usłyszałem przerażający krzyk. Był to męski, donośny głos. Po chwili zobaczyłem mężczyznę, który ostatkiem sił walczył o życie. Niestety, nie dałem rady mu pomóc.

Grant patrzył uważnie na swego rozmówcę, wyławiając każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Sinostalowe, wszystkowidzące oczy znowu go nie zawiodły. Zauważył, że Golecki nie potrafi, a może nie stara się ukryć emocji. Poczerwieniał, jego oddech był urywany, płytki. Głos drżał mu niemiłosiernie, utrudniając mówienie. Mężczyzna był przy tym jakby nieobecny, zatopiony w swych niedających wytchnienia myślach. Najwyraźniej nieodległe wspomnienia powodowały olbrzymi ból.

– Czy w trakcie spaceru, bezpośrednio przed tym tragicznym zdarzeniem, spotkaliście kogoś? Może z kimś rozmawialiście?

– Spotkaliśmy kilka osób, które już wcześniej zdążyliśmy poznać. To fajni, młodzi ludzie. Należeli do dużej grupy pracowników firmy informatycznej z Phoenix, którzy przyjechali na szkolenie połączone z obozem integracyjnym. Mieszkali w ośrodku wypoczynkowym Stanford Sierra, nad samym brzegiem jeziora. Możliwe, że utonęła właśnie któraś z tych osób.

– Sprawdziliśmy, wszystkie te osoby mają się dobrze. Co więcej, nikt w okolicy nie zgłosił przypadku zaginięcia. Czy spotkaliście kogoś jeszcze?

– W pewnym momencie zatrzymaliśmy się, Ania musiała zawiązać sznurówki. Popatrzyłem na okolicę i zwróciłem uwagę na pewną dziwną osobę, która znajdowała się w pobliżu.

– Dlaczego dziwną?

– Miała na sobie dziwny ubiór, czarną pelerynę sięgającą do stóp, z kapturem narzuconym na głowę. Ale było jeszcze coś. Nagle straciłem tę osobę z oczu, wyglądało to tak, jakby zapadła się pod ziemię. Widziałem ją tylko przez chwilę, poruszała się szybko między drzewami. W tym miejscu las jest przerzedzony, a widoczność całkiem dobra, więc trudno byłoby się ukryć. Gdy ten człowiek zniknął, poczułem trudny do wytłumaczenia strach, mimo że nie należę do osób strachliwych.

Grant i Talcott spojrzeli na siebie, by po ułamku sekundy przenieść wzrok z powrotem na Marka.

– Podzielił się pan tymi uwagami z panią Milewską?

– Wtedy nie zdążyłem, bo rozległ się krzyk tonącego. Rozmawialiśmy o tym dopiero w szpitalu. Ania nie zauważyła osoby w pelerynie, widocznie była zajęta zawiązywaniem buta.

– Czy później jeszcze pan zobaczył tę tajemniczą osobę?

– Nie. Zresztą później byłem zaabsorbowany tym, co zdarzyło się w jeziorze.

– A więc usłyszał pan krzyk…

– Zgadza się. Krzyknął: „Ratunku!”.

– Rozumiem, że krzyknął po angielsku? – Pytanie Granta zaskoczyło Goleckiego bez reszty, co z kolei wprawiło śledczego w zdumienie, liczył wszakże na natychmiastową odpowiedź. Tymczasem twarzą Goleckiego zawładnęło narastające zdziwienie, a następnie przerażenie, uzupełnione kropelkami potu, które pojawiły się na czole.

– Krzyknął po… polsku – wydusił, będąc pod wrażeniem wypowiedzianych przez siebie słów. Był zdumiony odkryciem, które przed chwilą poczynił.

– Ma pan stuprocentową pewność?

– Tak – tym razem odpowiedź Goleckiego była zdecydowana, nie pozostawiała wątpliwości.

– Wcześniej pan o tym nie pamiętał?

– Widocznie ta wiadomość, w jakiś dziwny sposób, znalazła się poza moją świadomością. Być może wciąż jestem w szoku…

– Ale pomocy psychologa pan nie potrzebuje?

– Ciągle mnie pan straszy tym psychologiem – prychnął Marek. – A ja po prostu nie sądzę, bym potrzebował jego wsparcia.

– Czy widział pan tonącego z bliska?

– Widziałem go tylko z daleka. Mimo to myślę, że udało mi się zapamiętać, w którym miejscu się znajdował. Problem polegał na tym, że straciłem go z oczu z chwilą, gdy znalazłem się w wodzie. Sprawdziłem nad i pod wodą, ale bez efektu.

– Czy potrafiłby pan opisać wygląd mężczyzny, który się topił? Jakieś cechy szczególne, które pozwolą na sporządzenie rysopisu?

– Nie sądzę, żebym mógł pomóc w tej sprawie. Dzieliła nas duża odległość, a tempo zdarzeń było zawrotne.

– Zreasumujmy więc to, co już wiemy. A wiemy tyle, że szukamy ciała Polaka. Czy w ciągu ostatnich dni spotkał pan rodaków?

– Nie widziałem nikogo z Polski. Poza moją dziewczyną Anią, rzecz jasna.

Dalszą wymianę zdań uprzedził dźwięk telefonu. Słuchawka znalazła się natychmiast przy uchu Granta, tak szybko, jakby ten ćwiczył refleks. Dzwonił sierżant Donahue, urzędujący piętro niżej. Rozmowa trwała krótko, w tym czasie Golecki zdążył jedynie wypić ostatni łyk kawy, która już wcześniej wystygła. Grant musiał usłyszeć to, na co liczył, bo uraczył rozmówcę słowami: „Dzięki, dobra robota!”. Odłożył słuchawkę powoli, jakby celebrując ten ruch, i głęboko odetchnął.

– Mamy ciało – oznajmił, po czym dodał z nutą triumfu w głosie: – Panowie, zbliżamy się do finału!

ROZDZIAŁ 3

Ciało zostało przewiezione do zakładu medycyny sądowej w Sacramento, gdzie przeprowadzono sekcję zwłok. Jej wyniki wprawiły śledczych w osłupienie. Okazało się bowiem, że wyłowiony denat nie był tym, którego szukali. Oto mieli do czynienia z ciałem mężczyzny, który wydał ostatnie tchnienie ponad rok wcześniej, a przyczyną jego zgonu nie było utonięcie. Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że został zabity pojedynczym strzałem z przyłożenia w potylicę, w rezultacie jego głowa została przedziurawiona na wylot. Ciało uległo rozkładowi tylko w nieznacznym stopniu ze względu na bardzo niską temperaturę wody w jeziorze. Teraz należało jak najszybciej ustalić tożsamość ofiary. Nieoceniona w tym względzie okazała się, jak to często bywało w przypadku trudnych spraw, komputerowa baza danych Federalnego Biura Śledczego. Po kilkugodzinnym intensywnym przeszukiwaniu jej gigantycznych zasobów śledczy natrafili na nazwisko, do tej pory spowite gęstą mgłą tajemnicy. Odpowiedź brzmiała: Javier Avirol. Informacja ta wywołała niemałe zamieszanie i wymowny szmer podniecenia, ze względu na swą wagę została przekazana lotem błyskawicy do wiadomości szefostwa FBI. David Grant, jako szeregowy policjant, nie miał szans na dalsze prowadzenie śledztwa (zresztą było to już, można by rzec, całkiem nowe śledztwo), które nieoczekiwanie zyskało status rangi państwowej. A wszystko przez Javiera Avirola, niegdysiejszego wpływowego gangstera, który znajdował się na top liście osób ściganych przez amerykański wymiar sprawiedliwości. Był prawą ręką Luisa „Rzeźnika” Hermosillo – bossa potężnego kartelu narkotykowego z Tijuany.

Problem przemytu narkotyków przez granicę meksykańsko-amerykańską i ich dystrybucja na terenie Stanów Zjednoczonych, głównie w Kalifornii, nie był niczym nowym, jednak w ostatnich latach urósł do niebotycznych rozmiarów przede wszystkim ze względu na wyjątkowo brutalną walkę o wpływy między największymi zorganizowanymi grupami przestępczymi w Meksyku, a także z uwagi na ich wzmożoną śmiałość działania. Narkotykowi mafiosi najzwyczajniej mieli poczucie, że są bezkarni, a brutalna rzeczywistość, zbierająca swe żniwo na ulicach meksykańskich miast, zdawała się przyznawać im rację. Kartel z Tijuany wprowadził na amerykański czarny rynek olbrzymie ilości kokainy, heroiny i marihuany, działając bardzo sprawnie dzięki świetnie zorganizowanej siatce przemytników i dilerów. Hermosillo ubił intratny interes z Kolumbijczykami, co zaowocowało utworzeniem stałego kanału przerzutowego dla przemycanej kokainy. Wzrost wpływów kartelu z Tijuany wiązał się jednak przede wszystkim z przejęciem kontroli nad polami uprawy maku opiumowego w górach Sierra Madre. To posunięcie pozwoliło produkować heroinę na masową skalę. Przemyt coraz częściej odbywał się pod ziemią, na głębokości około sześciu metrów, z wykorzystaniem umiejętnie budowanych podziemnych chodników, w których zadbano o oświetlenie i wentylację. Kluczowym elementem działania była szybkość dostarczenia towaru, dlatego niektóre z tuneli służyły do transportu narkotyków minikolejką. Amerykańscy pogranicznicy często namierzali działania narkokartelu, zatrzymywali jego członków, rekwirowali narkotyki ważone w tonach i odnajdywali podziemne korytarze, tyle tylko, że była to mozolna praca, która zawsze pozostawiała niedosyt. Bo życie nie znosiło próżni. Na miejsce aresztowanych gangsterów pojawiali się nowi, częstokroć bardziej agresywni od swych poprzedników, przejęte narkotyki stanowiły jedynie niewielką część całego przemytu, a likwidacja tunelu oznaczała, że w nowym miejscu już powstawał następny.

Kartel z Tijuany szybko się rozrastał, nie mając najmniejszych problemów z rekrutowaniem nowych członków, wiernych, oddanych sprawie żołnierzy wykonujących rozkazy Hermosillo, który rządził niepodzielnie i nie tolerował choćby cienia sprzeciwu. Szeregi narkokartelu zasilali głównie młodzi ludzie, którzy już dawno przestali marzyć o lepszej przyszłości. Tacy jak dziewiętnastoletni Ignacio Vasquez, który mieszkał wraz z matką Lucią na przedmieściach Tijuany, w niewielkiej ruderze, która groziła zawaleniem. Uśmiech na jego twarzy pojawiał się rzadko, bolesne wspomnienia z dzieciństwa dręczyły go nieustannie, w dzień i w nocy. Postarał się o to jego ojciec, który bił na przemian to żonę, to syna, wyładowując w ten sposób dławiące go frustracje. Córki już nie mógł skrzywdzić, bo zmarła w szpitalu, tuż po urodzeniu. Poród nastąpił przedwcześnie i to wywołało bardzo poważne komplikacje. Od razu stało się jasne, że niewydolność oddechowa zagraża bezpośrednio życiu dziecka. Ale malutka córeczka Conchita walczyła do końca. Ta śliczna kruszynka tylko przez moment była przy mamie, bo lekarze zaraz ją zabrali, by ratować jej życie. Pięć godzin później serduszko Conchity Vasquez przestało bić. Zdruzgotana matka zmarłej dziewczynki przebywała w szpitalu jeszcze przez trzy dni, a potem wróciła do domu, nie mając pojęcia, co odtąd począć z resztą swojego życia. W przeciwieństwie do niej Antonio Vasquez wcale się śmiercią córki nie przejął. I na pewno nie zamierzał się zmienić. W dalszym ciągu gnębił żonę i syna. Mały Ignacio był dla swego oprawcy jak worek treningowy, obijany z każdej strony i gotowy na przyjęcie kolejnego ciosu. Jego ciało było krzykiem cierpienia, jednym wielkim siniakiem, który przynosił nie tylko ból, ale także upokorzenie. Wybawieniem był czas spędzany poza domem w towarzystwie niezawodnych kolegów. Przy każdej okazji kopali piłkę, z każdym kolejnym strzelonym golem Ignacio oddalał się od czarnych myśli o celi tortur, do której nieustannie wpędzał go ojciec. Wraz z kolegami uwielbiał wypady nad ocean, na rozpaloną do czerwoności plażę, gdzie urządzali biegi sprinterskie, walcząc zaciekle o najdrobniejszy skrawek piasku, zapewniający przewagę nad przeciwnikiem. Liczyło się tylko zwycięstwo. A potem, zmęczeni i ubrudzeni, wskakiwali do oceanu z pasją skoczka, który po odbiciu od trampoliny niecierpliwie szuka kontaktu z wodą. I patrzyli daleko przed siebie, czasem zdołali dostrzec błyszczący w kaskadzie promieni słonecznych luksusowy statek pasażerski, który z wolna znikał za horyzontem. Był dla nich namiastką sukcesu, którego oni nigdy nie dotkną, choćby nie wiem jak mocno wyciągali ręce. Tam, na statku, bogaci ludzie byli otoczeni przepychem. Tutaj oni z wolna dogorywali, mimo że był to dopiero początek ich życiowego biegu. Ignacio doświadczał całym sobą różnych, często sprzecznych uczuć. W jego głowie ciągle krążyła myśl, która nakazywała mu uciec z domu, zrzucić krępujące go kajdany i nareszcie odzyskać upragnioną wolność. Co tutaj jeszcze robisz, głupku? Uciekaj stąd, natychmiast! Ale inny głos przemawiał do niego jeszcze mocniej. Szeptał mu do ucha, by jeszcze poczekał, karmił go nadzieją, która wciąż jeszcze się tliła. Nadzieja… Ona jedna w nim nie umarła. Była dla niego jak znicz, którego płomień powoli dogasał, a mimo to nie pozwalał zapomnieć o zmarłym. Jemu ta nadzieja nie pozwalała zapomnieć o tym, że jest jeszcze ta druga, lepsza strona życia. Z całych sił liczył na to, że ten ogień nigdy się w nim nie wypali. Że pozwoli mu przetrwać. Nie chciał zostawić matki, z którą rozumiał się bez słów. Wystarczyło jedno przelotne spojrzenie, jeden ledwie dostrzegalny gest. Nie chciał zostawić kolegów, to dzięki ich wsparciu nie załamał się w najtrudniejszych chwilach. Nie chciał opuścić Tijuany, miasta jego życiowej amplitudy, w którym doświadczał licznych wzlotów i jeszcze liczniejszych upadków.

Sytuacja rodzinna Ignacia Vasqueza zmieniła się diametralnie pewnej upalnej, lipcowej nocy, gdy próg jego domu przekroczyło dwóch policjantów, informując o śmierci ojca chłopaka. Antonio Vasquez zmarł ponad dwie godziny wcześniej i został znaleziony, gdy leżał martwy w brudnej toalecie na tyłach miejscowej spelunki. Ostatnie chwile jego życia były wypełnione stanem totalnego zamroczenia. Miał wrażenie, że porusza się po omacku pośród gęstej, nieprzeniknionej mgły, która napierała na niego z całą mocą, zamykając drogę ucieczki. Czuł jak straszliwe, trujące opary przenikają jego ciało i wdzierają się do wnętrza, pokonując wszystkie napotkane przeszkody, zdobywają kolejne przyczółki, by następnie zaatakować mięśnie i obezwładnić zmysły. Oczy przeszklone łzami wyrażały niemy krzyk duszy, który zastygł na ustach wykrzywionych z bólu. Już wcześniej zdarzało mu się balansować na krawędzi, ale jak dotąd zawsze powracał do żywych. Teraz jednak miało być inaczej. Z nosa popłynęły strużki krwi, które wyglądały jak czerwone wstążki na ostatniej stronie księgi życia. Tego życia, z którym nie zdążył się pożegnać. A zresztą, po co miałby się żegnać, skoro o życiu nie lubił myśleć. On przecież wolał niszczyć, zamieniać ład w gruzowisko, upadlać tych, którzy na niego liczyli. A teraz przedawkował kokainę. Nie było dla niego ratunku.

Minęło kilka trudnych lat, wypełnionych po brzegi walką o utrzymanie się na powierzchni, ale Ignacio i jego matka Lucia nie narzekali, bo ich los w końcu przestał być deformowany ciężką ręką tyrana. Nareszcie mogli rozmawiać, nie ściszając głosu. Wreszcie mogli oddychać pełną piersią i posmakować wolności w swoim własnym domu. Ale było też coś, co stopniowo zaczęło naruszać fundament relacji łączących matkę i syna. Między nimi zarysował się blady cień niepewności, która początkowo przybierała niewinne szaty, ale z biegiem czasu systematycznie zwiększała swą zdradziecką moc. Działała podstępnie, po cichu niczym złodziej skradający się pod osłoną nocy. Coraz częściej dochodziło do sporów. Spędzali ze sobą coraz mniej czasu. Ignacio wychodził z domu o świcie, wracał, gdy noc rozgościła się już na dobre. Ich długie rozmowy, a później nawet krótkie pogawędki stały się rzadkością. Ukochany syn coraz bardziej oddalał się od matki, a przecież ona nie mogła go stracić.

Pewnej pamiętnej dla obojga nocy Ignacio przystanął przed drzwiami, sięgnął do kieszeni po klucze, po chwili otworzył drzwi tak delikatnie, jak tylko potrafił. Za każdym razem usilnie się starał, by nie obudzić matki. Musi się porządnie wyspać – pomyślał. Jutro znów będzie harowała do upadłego, by później przynieść to, co dumnie nazywa wypłatą, a co nie daje szans na godne życie. Uchylił drzwi i nagle poczuł lodowate ukłucie gdzieś na dnie duszy. Na popękanej ścianie, rozjaśnionej blaskiem nieśmiało promieniującym z pobliskiej latarni, ukazał się złowrogi cień. Ignacio bez wahania wyciągnął pistolet zza paska, dłoń przylgnęła do rękojeści, palec instynktownie odnalazł spust. Obrócił się błyskawicznie i z furią docisnął lufę glocka do czoła intruza. Najpierw usłyszał zduszony krzyk, który nasycił powietrze do maksimum, stał się wręcz namacalny, mimo że dobiegał jakby z zaświatów. Po chwili zobaczył oczy rozszerzone do granic możliwości, z których wyzierało przerażenie zmieszane z niedowierzaniem. Schował pistolet niemal tak samo szybko, jak go wyjął. Przez kilka długich sekund stał jak wryty, nie wiedząc, co ze sobą począć. Jego matka wbiła w niego przeszywające spojrzenie, którego on niezdarnie unikał. Raz po raz zadawała piorunujące, niewypowiedziane pytania. A on, czerpiąc z najgłębszych pokładów swej woli, odwrócił się od niej i z ulgą ukrył się w domu. Przez chwilę był sam, nerwowo porządkował rozbiegane myśli. Podniósł wzrok i ponownie ujrzał matkę. Jej twarz wyglądała jak maska wyrażająca tęsknotę za życiem, które przed chwilą bezpowrotnie się ulotniło.

– Chyba chciałbyś mi coś powiedzieć – odezwała się słabym głosem. Ignacio odniósł wrażenie, że matka zaraz się przewróci.

– Niby co?

– Nie zamierzał ułatwiać jej zadania. Grunt to nie tracić rezonu – pomyślał. Bądź sobą i daj odpór narzekaniom, które zaraz usłyszysz.

– Myślę, że powinieneś skomentować to, co się zdarzyło.

Nagle odzyskała pewność siebie. Sytuacja, w której się znalazła, przestała ją onieśmielać. Uświadomiła sobie z całą mocą, że nie może się poddać. Nie teraz, gdy ważą się losy jej syna. Przecież ktoś musi mu uświadomić, że może zniszczyć swoje życie. Ktoś musi go sprowadzić na właściwą drogę, póki nie jest za późno. A kto ma to zrobić, jeśli nie ona? Przecież to jej syn. Musi się z nią liczyć, nawet jeśli dotąd bywało z tym różnie.

– Co robiłaś przed domem o tak późnej porze?

– Więc to ja jestem winna i powinnam się wytłumaczyć… Oczywiście mogę to zrobić, bo w przeciwieństwie do ciebie nie mam nic do ukrycia. Wyobraź sobie, że chciałam zobaczyć syna. Chciałam wreszcie z nim porozmawiać. Dowiedzieć się, czemu przede mną ucieka. Może byłam naiwna, ale myślałam, że nasza rozmowa coś zmieni. Na lepsze, a nie na gorsze.

– Ale o czym mielibyśmy rozmawiać? – spytał, nie kryjąc rozdrażnienia. Przecież jest już dorosły i nie musi słuchać matki.

– Możesz zacząć od tego, dlaczego nosisz broń.

– Czasy są niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, co może człowieka spotkać.

– A może to ty jesteś niebezpieczny? Coś nawet o tym słyszałam…

– Po prostu wziąłem swój los we własne ręce. Nie oglądam się na innych. Nareszcie jestem wolny i korzystam z tej wolności. Niektórym może to przeszkadza, ale to już nie mój problem.

– To może wreszcie mi powiesz, co robisz całymi dniami? I jak zarabiasz na życie?

– Najważniejsze, że jestem samowystarczalny. I bardzo cię proszę, nie zaglądaj do mojego portfela.

– Mam prawo wiedzieć!

– Ale się nie dowiesz. Tak będzie dla ciebie lepiej.

– Więc zamierzasz mnie chronić, tak? A może po prostu wstydzisz się tego, co robisz?

– Niczego się nie wstydzę. I niczego nie żałuję. Jestem w pełni świadomy tego, co robię. I jestem dobrze traktowany. Nikt mną nie pomiata jak tobą, w tej twojej fabryce. Dzień w dzień pakujesz w pocie czoła ten elektroniczny szajs i co z tego masz? Chyba tylko nerwicę.

– Przynajmniej pracuję uczciwie. A ty? Wysługujesz się gangsterom, prawda? Pomagasz mordercom, handlarzom narkotyków! Nie bądź tchórzem! Przynajmniej miej odwagę to przyznać!

– Nawet jeśli tak jest, to co w tym złego?

– Co w tym złego? – powtórzyła jak echo, wpatrując się w syna z niepohamowanym zdumieniem. – Nie po to cię wychowałam, żeby teraz spokojnie się przyglądać, jak marnujesz sobie życie. Nie pozwolę na to, słyszysz?! Naprawdę nie odróżniasz dobra od zła? To dla ciebie aż tak trudne?

– A ty, mamo, kiedy zauważyłaś, że dobro różni się od zła? Przed czy po ślubie? Bo z wyborem męża jakoś sobie nie poradziłaś. Naprawdę nie zauważyłaś zła w swoim przyszłym małżonku?

– Kiedyś był inny… – powiedziała cicho, wbijając wzrok w podłogę.

– Na pewno – zadrwił Ignacio. – Pozwól jednak, że ci nie uwierzę. Może i był trochę inny, ale nie całkiem inny. Nie mógł się przecież zmienić z niewiniątka w potwora. To po prostu niemożliwe.

– Mówisz, że nie można się zmienić, a przecież sam się zmieniłeś – wytknęła mu ze złością. – I nawet nie wiem, kiedy to się stało.

– Ja się nie tyle zmieniłem, co dojrzałem – odparł oschle, uciekając wzrokiem od spojrzenia matki, która nie mogła uwierzyć w to, co syn do niej mówił. – Dokonałem świadomego wyboru. Już nie mogę i nie chcę się cofnąć.

– Posłuchaj, twój ojciec wyrządził nam ogromną krzywdę i już tego nie zmienimy – mówiła głośno i pewnie, z uniesioną głową, wpatrzona w syna. – Niestety, musimy żyć z tym piętnem. Nie cofniemy czasu, ale możemy rozpocząć nowy, dużo lepszy rozdział życia. Jesteś młody, inteligentny i naprawdę możesz dużo zdziałać, tylko musisz w to uwierzyć. Zasługujesz na szczęście i wierzę, że będziesz szczęśliwy, jeśli nie zmarnujesz swojej szansy.

– Może trudno ci w to uwierzyć, ale ja naprawdę jestem szczęśliwy. Tu i teraz.

– Skoro jesteś taki szczęśliwy, to śmiało, opowiedz o tym. Podziel się ze mną swoim szczęściem. Pobiłeś kogoś? A może masz już na koncie zabójstwo?

– Nie zajmuj się moimi sprawami! Nie wtrącaj się do tego, co robię, bo i tak nie będziesz miała na to wpływu. Daremny twój trud. Mam wszystko pod kontrolą i nikt mi tego nie zburzy. Niech zostanie tak, jak jest. Pracuję z ludźmi, którzy doceniają to, co robię. Zależy im na mnie. Mamy cel, który nas połączył na zawsze. Tworzymy jedność, jeden pomaga drugiemu. Wiem, że tego nie zrozumiesz, ale nareszcie żyję tak, jak lubię.

– Nie opowiadaj bajek. Mówisz o ideałach, a jesteś zwykłym kryminalistą. Czy kiedykolwiek zastanowiłeś się poważnie nad swoim życiem? Czy chociaż raz zdarzyło ci się pomyśleć o tym, dokąd zmierzasz? Czego ty właściwie chcesz?

Ignacio poczuł, że musi znaleźć ujście dla gwałtownie wzbierającej w nim złości. Wymierzył siarczystego kopniaka w stare, nadwyrężone krzesło, które koziołkując, przeleciało na drugi koniec pomieszczenia i roztrzaskało się z hukiem o krawędź szafy.

– Chcę, żeby mnie szanowano – wypalił w histerycznym uniesieniu. – Chcę, by traktowano mnie jak człowieka, a nie jak szczura, którego można bezkarnie zatłuc. Ciągle widuję młodych Amerykanów, którzy rzucają plikiem dolarów, machają kartą kredytową rodziców, piją, ćpają, rozbijają luksusowe auta, nawet nie muszą się starać, by poderwać najładniejsze dziewczyny. A przy tym wszystkim jesteśmy dla nich jak śmieci, które brudzą ich drogie buty. Ale ja nie zamierzam być śmieciem. Nie ugnę się przed nikim. Mam takie same prawa jak ci, którzy tutaj włażą ze swoimi buciorami i chcą dominować.

– Jak możesz tak mówić? Nie widzisz, że ta agresja cię wyniszcza?

– Ta agresja wcale mnie nie wyniszcza. Ona mnie uskrzydla. I powiem ci coś jeszcze: niewolnictwo wcale nie odeszło do lamusa. Tak naprawdę szerzy się jak zaraza. Widzę wokół mnie całe tabuny niewolników. Ludzi, których życie sprowadza się jedynie do wykonywania rozkazów. Ja też wykonuję rozkazy, ale przynajmniej stoję po właściwej stronie i nikt mnie do niczego nie zmusza. – Ignacio kontynuował z werwą swój występ. Nareszcie mógł się wygadać. W tym momencie, w jego odczuciu, matka odgrywała rolę teatralnego audytorium. Była jak wszyscy ci, co z zapartym tchem i szeroko otwartymi oczami chłoną przekaz płynący ze sceny niczym wysuszona gąbka, którą ktoś raczył nasączyć. Naprawdę chce słuchać? Niech zatem posłucha! Przecież sama się prosi. – Chce mi się rzygać na widok ludzi, którzy doświadczają wyzysku i potulnie się na to godzą. Każdego dnia proszą o wymierzenie im kary. Wysoki sądzie, zawiniłem tym, że żyję. Zasługuję na surową karę, bo ośmieliłem się prosić o więcej. Tak właśnie wygląda codzienność w Tijuanie, w całym Meksyku. Ale ja jestem inny. Na szczęście jestem ulepiony z innej gliny. Nauczyłem się walczyć o swoje. Tak, używam siły, bo jestem silny. Ludzie boją się, gdy mnie widzą. I wiesz co? Bardzo mnie to cieszy. Upajam się tym bez końca. Bo jestem człowiekiem z krwi i kości. Ignacio Vasquez to facet, którego nie można złamać.

Patrzyła w milczeniu na syna, który mówił jak w transie, zasypując ją gradem bolesnych słów. Tak bardzo ją bolało, że już nie liczył się z jej zdaniem. Przegrałam tę bitwę, a może i całą wojnę – pomyślała. Podeszła do syna i przytuliła go z całej siły.

– Obiecaj, że się zmienisz – wykrztusiła błagalnie.

– Nie mogę – jego szorstki szept był dla niej jak wyrok śmierci.

Następny dzień zdecydowanie się różnił od poprzednich. Ignacio został w domu, ale nie było mowy o odpoczynku. Uwijał się jak w ukropie, robiąc przegląd swojego stanu posiadania, znacznego co do ilości, skromnego co do jakości. Po przeszło dwóch godzinach wysiłku, który zdawał się nie mieć końca, wreszcie udało mu się wybrać trochę rzeczy, które spakował do dużej torby sportowej. Teraz mógł usiąść na stołku, żeby odsapnąć. Był z siebie bardzo zadowolony, bo nareszcie miał to za sobą. Poczekał na powrót matki z pracy, by powiedzieć jej, że odchodzi oraz zapewnić, że wkrótce się odezwie po czym odjechał w nieznane starym, wbrew pozorom białym (choć wyglądał jak szary), pożyczonym chevroletem. „Przyjedź jak najszybciej, koniecznie” – prosiła go na odchodne matka. Jak się jednak okazało, to właśnie wtedy rozmawiali po raz ostatni. Kilka miesięcy później nadeszła wiadomość o jego śmierci…

***

Ignacio Vasquez szybko zyskał uznanie w przestępczym światku, z jego rąk ginęli kolejni wrogowie kartelu z Tijuany. Był maszynką do zabijania. Swym okrucieństwem zadziwił nawet tych, którzy dysponowali długoletnim stażem w narkobiznesie. Lojalny i dyskretny, a do tego bezbłędny. Ulubieniec szefa i jego niezawodny cyngiel – taki, któremu ręka nigdy nie zadrżała. Należał do wąskiego grona egzekutorów, którzy zabijali na osobiste zlecenie Luisa Hermosillo. Śmierć, wcale nie nagła, dopadła go w Ciudad Juárez, gdzie krzyżowały się wpływy najpotężniejszych grup przestępczych, które walczyły zaciekle o kontrolę nad kluczowym kanałem przerzutu heroiny do Stanów Zjednoczonych. Tutaj gra toczyła się o najwyższą stawkę. Mroczne ulice miasta zostały zbrukane rzeką krwi i łez, która utworzyła rozlewisko głębokiego cierpienia, uchodząc do morza bezdennej żałoby. Ignacio miał zastrzelić jednego z bossów potężnego kartelu Sinaloa – Miguela Gallardo, który przybył do Ciudad Juárez, by w rozmowie z szefem miejscowego gangu przypieczętować nowy podział strefy wpływów. Do zamachu nie doszło, bo ludzie ze świty Gallardo, którzy zabezpieczali jego ryzykowną wizytę, spisali się bez zarzutu. Ignacio został schwytany, a to, wiedział o tym doskonale, było gorsze niż śmierć. I rzeczywiście, wycierpiał się tyle, że już nie mógł się doczekać śmierci. Jego ciało, zmasakrowane na skutek wielogodzinnych tortur, miało jeszcze do spełnienia pewną istotną funkcję. Zostało wyrzucone na ulicę w centrum miasta, gdzie przez kilka godzin każdy mógł je obejrzeć, ale nikt, włącznie z policjantami, nie miał prawa go ruszyć. Miało odstraszyć przyszłych śmiałków przed powtórzeniem niewybaczalnego błędu.

***

Luis Hermosillo właśnie skończył pić wybornego drinka na rozległym tarasie delikatnie ocienionym szpalerem palm. Ostatnio rozsmakował się w napitku chimayo łączącym tequilę z sokiem jabłkowym i limonkowym. Teraz przydałoby się trochę ruchu. Nie lubił długiego przesiadywania, bo działało na niego usypiająco. A usypiało go jeszcze bardziej w połączeniu z długim czytaniem. Odłożył więc gazetę i jak to miał w zwyczaju późną popołudniową porą, wybrał się na krótki spacer po swej posiadłości. To było jego ulubione zajęcie. Żwawym krokiem podążył w stronę uroczej, wąskiej alejki z kostki granitowej, która znajdowała się u podnóża szerokich na kilkanaście metrów, kilkunastostopniowych schodów z marmuru. Droga prowadziła między starannie przystrzyżonymi żywopłotami z bukszpanu, przecinając wypielęgnowane trawniki, które wyglądały jak luksusowe dywany, utkane z soczystej zieleni. Po kilku minutach marszu dotarł przed bogato zdobioną mozaiką, strzelistą bramę, otwieraną elektronicznie. Była przepustką do innego świata. Ta myśl zawsze wprawiała go w zachwyt i dumę. Dokładnie tak jak w tej chwili. Oto widział przed sobą dzieło swojego życia. Znowu dane mu było patrzeć na to, co najmocniej ukochał. Bajeczny świat rozpościerał się na dziesięciu hektarach ogrodu tropikalnego, szczelnie ogrodzonego kilkumetrowym murem. Królestwo olbrzymich palm ogoniastych, kolumnowych kaktusów i dostojnie górującej nad otoczeniem wielkiej paproci tropikalnej. Bogactwo roślin cytrusowych z pomarańczami, limonkami, grejpfrutami i pompelami na czele. Licznie reprezentowane drzewa owocowe, wśród których brylowały bananowce, brzoskwinie i oliwki. A wszystko w towarzystwie wszędobylskich, zaskakujących zróżnicowaną kolorystyką tropikalnych pnączy. Centralne miejsce w ogrodzie należało do okazałej plantacji kokosów, z której roztaczał się widok na wypełniający nieckę staw i przerzucony nad nim wiszący most. Do stawu spływał miniwodospad, wytwarzając przyjemny dla ucha szum spienionej wody. Niewielką część ogrodu zajmował teren bagienny, delikatnie przyobleczony ornamentalną trzciną cukrową. Hermosillo ogarnął okolicę krótkim spojrzeniem i natychmiast zauważył aligatora, który znieruchomiał w leniwej pozie na rozgrzanym piasku przy stawie, zażywając kąpieli słonecznej. Chropowata skóra gada połyskiwała w palącym blasku słońca. Hermosillo uśmiechnął się, gdy pomyślał o swych drogocennych nabytkach – czterech aligatorach, których sprowadzenie kosztowało go wprawdzie górę pieniędzy, ale które w zamian przynosiły tak dużo radości… Uwielbiał patrzeć, jak walczą, wgryzając się w ciało rywala i uderzając go swym zabójczo silnym ogonem. Naga siła natury zawsze go pociągała. Czuł, że on też każdego dnia musi walczyć o przetrwanie, o poszerzanie granic swojego imperium. Musiał odpierać ataki drapieżników i czekać na odpowiedni moment, który pozwoliłby mu dorwać się do gardła wroga. To moje przeznaczenie – pomyślał. Jeszcze przez chwilę chciał się nasycić wspaniałym krajobrazem. Podziwiał jego nieskończone piękno jak koneser dzieł sztuki zachwycony obrazem namalowanym ręką mistrza. Jeszcze przez chwilę pragnął chłonąć ulubione dźwięki. Delektował się pełnym ekspresji śpiewem egzotycznych ptaków, który dobiegał z umieszczonych w ogrodzie głośników. Będąc tutaj, czuł się jak spełniony autor wiekopomnej kreacji. Owszem, korzystał z pełnej gamy umiejętnych poczynań speców od geologii, biologii i ogrodnictwa, ale przecież wszyscy oni realizowali jego głęboko przemyślane idee. Tu nie było miejsca na przypadek. Wszystko zostało dokładnie zaplanowane i perfekcyjnie wykonane. Często więc myślał o tym, jakim to jest szczęściarzem, bo przecież jego największe marzenie się ziściło. I tylko raz na jakiś czas nachodziła go złowroga myśl, mówiąca o tym, że każda dobra passa kiedyś się kończy. Potrafił ją jednak ujarzmić, bo miał wyuczoną odpowiedź. Kiedyś, jak wszyscy, pójdę do piachu, ale zanim to nastąpi, namieszam tak, że tych na świeczniku będą ciągle napierdalać głowy.

Gdy Hermosillo wrócił do swej okazałej, dwupoziomowej willi w stylu kolonialnym, czekał już na niego ochroniarz z przesyłką odebraną od kuriera. Była to przenośna lodówka, która została dokładnie sprawdzona przez ochronę, tak samo jak każda inna rzecz, docierająca pod ten adres. Niebezpieczeństwo zamachu, chociażby z użyciem środków wybuchowych, było aż nadto realne… Ochroniarze musieli przy tym pilnować, by ich pracodawca był pierwszą osobą, która zobaczy taką przesyłkę. Często bowiem w pobliżu czaiła się pani Hermosillo, która nie ustawała w poszukiwaniu dowodów małżeńskiej zdrady. Miała już serdecznie dość tego tak zwanego małżeństwa, życia z palantem zdradzającym ją na prawo i lewo, i czasem myślała o tym, by w końcu opuścić swego niewiernego męża, ale tak naprawdę sama w to nie wierzyła. Bo od Luisa Hermosillo nie można było tak po prostu odejść. A w każdym razie nie bez jego zgody… Gdy dwa lata wcześniej wyfrunął jako ostatni z domowych pieleszy trzeci, najmłodszy syn, ona poczuła się przeraźliwie samotna. Na pocieszenie zostało jej to, że żaden z synów nie poszedł w ślady taty, czym zresztą tata się nie martwił, bo dobrze synom życzył. Hermosillo odgadł bez trudu, jaka jest zawartość lodówki, a ochroniarz tylko potwierdził jego przypuszczenia. Teraz trzeba było obejrzeć przesyłkę, najlepiej w ukryciu. Mafioso powędrował do swojego gabinetu, zamknął drzwi na klucz i położył lodówkę na antycznym biurku z przedniego drewna mahoniowego. Z największą ostrożnością, powoli wyciągnął głowę Ignacio Vasqueza. Chwycił ją oburącz i wpatrywał się w nią natarczywie. Starał się z niej wydobyć najdrobniejszy detal tak, jakby miała mu do przekazania jakąś głęboko skrywaną tajemnicę. Liczne podskórne wylewy uformowały brunatno-czerwone wybrzuszenia. Zapadnięte i rozerwane usta, dwie małe kreski w miejscu oczodołów oraz potargane i pozlepiane krwią włosy. Hermosillo wyszczerzył zęby w bezczelnym uśmiechu. – Nie jesteś już tak przystojny jak dawniej – wycedził. Nagle poczuł, że w jego wnętrzu wzbiera nieposkromiona złość. Miał wrażenie, że jego naczynia krwionośne pękają, a wydostająca się z nich krew, znajdując się poza krwiobiegiem, jest i tak, choć nie wiadomo jak, pompowana z olbrzymią siłą przez mięsień sercowy, zalewając płaty czołowe. Na chwilę pociemniało mu w oczach. Czuł, że ciśnienie rozsadza mu czaszkę. Musiał coś zrobić, i to natychmiast. Cisnął głową Vasqueza o posadzkę, po czym kopnął ją z całej siły jak piłkarz, którego uderzenie ma sprawić, że futbolówka nie tylko wpadnie między słupki, ale jeszcze przy okazji przedziurawi siatkę. – Miałeś wykonać zadanie! – wrzasnął, aż zadudniło w pomieszczeniu.

***

Javier Avirol był synem meksykańskiej aktorki i amerykańskiego dewelopera. Ona nie zdołała się przebić w świecie hollywoodzkiego blichtru. Wszystko co zdziałała, to udział w kilku niskobudżetowych produkcjach. On zrobił za to zawrotną karierę w biznesie, budując luksusowe domy na kalifornijskim wybrzeżu. Do ślubu nie doszło, bo on tego nie chciał. Regularnie posyłał pieniądze na utrzymanie syna i opiekującej się nim matki. W zamian liczył na to, że raz na zawsze się od niego odczepią. I się nie przeliczył… Javier Avirol ukończył ekonomię na Uniwersytecie Stanowym w San Diego, to właśnie w tym mieście spędził czas dzieciństwa i wkraczania w dorosłość, mieszkając z matką, która poświęciła się dla stworzenia domowego ogniska. Dorastał w cieplarnianych warunkach i nawet zbytnio nie odczuwał braku obecności ojca. Zresztą w domu się o nim nie rozmawiało. Uczelnia dobrze go wykształciła, ale i tak studencki okres życia zapamiętał przede wszystkim jako niekończące się pasmo imprez. Znamienne w tym względzie były jego wiosenne wypady wraz z innymi przedstawicielami braci studenckiej do Palm Springs. W trakcie tych wypadów działali według zasady: „A niech zatrzęsie się ziemia” – w końcu byli w Kalifornii, więc jeszcze jedno trzęsienie ziemi nie powinno nikomu zaszkodzić. Nie byli zainteresowani fenomenalną panoramą, roztaczającą się z kolejki linowej, zmierzającej do szczytu San Jacinto. Zupełnie ich nie obchodził nieskalany pędzącą cywilizacją, zadziwiający surowością pustynnego pejzażu Park Narodowy Joshua Tree. Turystykę zostawili turystom. Oni byli imprezowiczami. Tak więc nie mogło być mowy o oszczędzaniu sił. Bo liczyła się balanga bez krzty opamiętania. Tequila wiodła prym o każdej porze dnia i nocy. Przebić mogło ją tylko łapczywe odkrywanie nowych doznań seksualnych pod wpływem kokainy, najlepiej w miejscu publicznym. Wielu emocji dostarczał skok z hotelowego balkonu do znajdującego się kilkanaście metrów niżej basenu. Tę ostatnią rozrywkę trzeba było skreślić po tragicznym zdarzeniu z udziałem studenta ostatniego roku prawa, który skoczył tak nieszczęśliwie, że pozostawił po sobie dużą plamę krwi i dobre wspomnienie, przypieczętowane potokiem łez wylanych w trakcie pogrzebu. Imprezowicze dokonywali prawdziwego spustoszenia. Wiedziała o tym najlepiej Meksykanka Luiza Hernandez – sprzątaczka, która musiała doprowadzić hotelowe pokoje do stanu ponownej używalności. Naprawdę dużo w swym życiu widziała, ale tylko po wyjeździe tej wesołej grupy młodych ludzi obejmowała klozet jak ukochanego, bo usuwanie porozrzucanych nieczystości przyprawiało ją o silne mdłości. Fala torsji poważnie ją osłabiała, po czymś takim ledwo trzymała się na nogach. Dzielnie jednak trwała na posterunku, bo o inną pracę byłoby ciężko, a do Meksyku wracać nie chciała. Jak można się było spodziewać, amerykańscy studenci nie należeli do jej ulubieńców, ale to z pewnością by ich nie zmartwiło. W polu rażenia nieprzyjemnych konsekwencji tych odjazdowych hulanek znalazł się także Javier Avirol. Bo choć wybierał się tam w celu wybitnie relaksacyjnym, to jak się później okazywało, dopiero po powrocie do domu jego ciało i umysł rzeczywiście wymagały regeneracji.

Beztroski okres studiów musiał się jednak kiedyś skończyć. Avirol opuścił rodzinny dom wraz z podjęciem pracy w dziale analitycznym dużego banku w Los Angeles. W Mieście Aniołów rozwinął skrzydła. Poczuł, że jest naprawdę mocny. Szybko awansował, jeszcze szybciej powiększało się jego konto bankowe, ale to właśnie wtedy zdał sobie sprawę, że czegoś mu w życiu brakuje. A chciał żyć w zgodzie ze swoją naturą. Pociągało go ryzyko, nagły przypływ adrenaliny, która uderzała do głowy jak bąbelki najlepszego szampana. Nienawidził rutyny, która wbijała go w fotel, wysysając energię do dalszego działania. Zapragnął nowych wyzwań. Jego podwójne obywatelstwo umożliwiało nawiązywanie licznych kontaktów zarówno w Meksyku, jak i na terenie Stanów Zjednoczonych. A Avirol wiedział, jak to wykorzystać. Miał smykałkę do robienia interesów. Coraz więcej czasu spędzał w Tijuanie, kupił tam po okazyjnej cenie duży, stary budynek, wymagający natychmiastowego remontu. Avirol nie szczędził pieniędzy, by uczynić z niego najlepszy klub taneczny w mieście. Lokal ten znali wszyscy miłośnicy nocnych i mocnych wrażeń w okolicy. Przed wejściem do klubu zazwyczaj kłębił się kolorowy tłum modnie ubranych ludzi, dużą część klienteli stanowili młodzi Amerykanie. Niezależnie od narodowości, płci czy wieku – klubowicze spod flagi armii hardkoru. Przychodzili, by dać upust kipiącej w nich energii, do utraty tchu, bez opamiętania. Wiedzieli, po co przychodzą, i dostawali to, po co przyszli – house i techno w najlepszym wydaniu i w ogłuszającej przeplatance. Wieść o całonocnych, szalonych imprezach z czasem urosła do miana legendy. Pulsujące, futurystyczne wizje świata i jego zadziwiających architekturą miast, projektowane za sprawą milionów diod, hektolitry wypitej margarity, skąpo przyodziane, zmysłowe tancerki w czterech narożnych, złotych klatkach, rozmaite części garderoby fruwające nad głowami tańczących i odważne sceny miłosne w gigantycznej fontannie to tylko niektóre z atrakcji tego miejsca. Wszystko to, co tam się działo, a działo się wiele, było rejestrowane przez ukryte kamery, klubowicze mogli natychmiast siebie odnaleźć w relacjach pokazywanych „na żywo” na olbrzymich, superpłaskich ekranach HD, zawieszonych na ścianach w kilku newralgicznych miejscach w klubie. Ten luksusowy lokal dla spragnionych dzikiej rozkoszy był usytuowany dogodnie w samym sercu Tijuany, na Avenida Revolución – reprezentacyjnej ulicy, tętniącej zabawą po zmierzchu, z licznymi, barwnymi neonami krzyczącymi, że Meksyk jeszcze nie zginął. Prowadząc interesy w Tijuanie, trudno byłoby nie spotkać na swej drodze Luisa Hermosillo, który był powszechnie znany pod wiele mówiącym pseudonimem „Rzeźnik”. Z biegiem czasu Avirol zaczął dla niego pracować. Robił to, na czym znał się najlepiej – wykonywał niezliczoną ilość operacji finansowych, mających umocnić pozycję narkokartelu. Pranie brudnych pieniędzy umożliwiało ich późniejsze, legalne inwestowanie w nieruchomości, przede wszystkim w Kalifornii, w mniejszym stopniu w Arizonie. Kartel z Tijuany przodował w przemycie narkotyków do Los Angeles, teraz zaś miał możliwość ekspansji w kierunku północnym, co mogło pozwolić na dyktowanie warunków w San Francisco. Właśnie ten projekt od dłuższego czasu zaprzątał głowę Hermosillo, który konsekwentnie dążył do jego sfinalizowania. Sukces był już na wyciągnięcie ręki, należało dopracować końcowe posunięcia. W tym celu Hermosillo umówił spotkanie z Avirolem w jednej z wielu restauracji, które znajdowały się pod ich kontrolą. Przy wykwintnym kreolskim jedzeniu i jeszcze lepszych francuskich trunkach rozmawiali o najbliższej przyszłości kartelu. Podano kraby morskie, małże i langustę. Zaserwowano białe wina z Alzacji. Miejsca przy sąsiednich stolikach zajęli barczyści ochroniarze „Rzeźnika”. Kilku innych drągali z obstawy patrolowało teren wokół lokalu. Maksymalnie skupieni, nigdy nie lekceważyli swoich obowiązków. Wystarczyło przelotne spojrzenie na ich twarze, jakby zastygłe w gniewie, by zdać sobie sprawę, że nie lubili żartów, nawet tych w najlepszym wydaniu. W każdej chwili byli gotowi oddać życie za swojego szefa. Opanowali do perfekcji posługiwanie się bronią palną w każdej sytuacji, także wtedy, gdy trzeba się było wykazać talentem iście ekwilibrystycznym. Teraz wypatrywali z najwyższą uwagą każdego, choćby najdrobniejszego zagrożenia, któremu należałoby przeciwdziałać.

– Te gnidy z DEA[1] nie dają nam spokoju – wypalił Hermosillo. – Ciągle za nami węszą i wkrótce mogą coś wywęszyć.

– Jak bardzo są mocni? – Avirol był żywo zainteresowany oceną sytuacji dokonaną przez „Rzeźnika”, gdyż ten miał w zwyczaju określać przeszkodę w jej rzeczywistych proporcjach, nie lekceważąc jej, ale też nie wyolbrzymiając.

– Powoli rezygnują ze współpracy z naszymi krajanami. Przestają ufać naszym władzom. Akurat temu nie można się dziwić. Wiedzą, że jesteśmy silni nie tylko wśród biedoty, ale też na wysokim szczeblu. W końcu się zorientowali, że pracują dla nas także politycy i gliniarze. Dlatego poszli po rozum do głowy i zmienili taktykę.

– I co teraz robią nasi przyjaciele Amerykanie?

– To, co powinni robić od samego początku. Liczą głównie na siebie. Założę się, że mają na naszej ziemi sporo swoich agentów, i to dobrze umiejscowionych. Dużo złego można o nich powiedzieć, ale na swoim fachu się znają.

– I tak jesteśmy o kilka kroków przed nimi. Po prostu trzeba utrzymać tempo. Najważniejsze, żebyśmy nie mieli wpadki. Musimy być czujni. – Mówiąc to, Avirol się zawahał. Do tej pory mówił twardym, zdecydowanym głosem, ale teraz jakby utracił dotychczasową pewność siebie. Kąciki jego ust nagle zaczęły drgać pod naporem emocjonalnego napięcia.

– A jeśli mają swoją wtyczkę u nas? – wydukał.

Hermosillo ściągnął brwi, zmarszczył czoło i przechylił się nad stołem w stronę swojego rozmówcy, patrząc mu prosto w oczy z najbliższej odległości. Spojrzenie „Rzeźnika” obezwładniało przenikliwością, przywodząc na myśl połyskujący szpikulec do kruszenia lodu.

– Jeśli znajdzie się ktoś na tyle głupi, to skończy u Jimeneza.

Nazwisko to zawisło nad nimi jak karząca ręka kata. Juan Antonio „Chirurg” Jimenez budził w nich upiorne odczucie, łączące przerażenie z obrzydzeniem. Wykonywał wyroki śmierci na najbardziej znienawidzonych wrogach kartelu z Tijuany, wskazanych osobiście przez Luisa Hermosillo. Były to przypadki sporadyczne, gdyż „Rzeźnik”, mimo całej swej bezwzględności, mało komu życzył aż tak źle, by wysyłać go do „Chirurga”. Egzekucje były przeprowadzane w jednym z pomieszczeń dużego, kwadratowego magazynu ulokowanego na obrzeżach Tijuany. Jimenez rozpoczynał torturowanie więźnia po uprzednim upewnieniu się, że w miejscu jego działań jest sterylnie czysto. Można było odnieść wrażenie, że nawet mikroskop najnowszej generacji nie wychwyciłby tam choćby najmniejszej cząstki kurzu. Maksymalna czystość powodowała, że Jimenez osiągał stan pełnego skupienia. A tylko wtedy korzystał ze swego arsenału – narzędzi chirurgicznych z różnego typu skalpelami na czele oraz instrumentów większego kalibru w postaci chociażby wiertarki, siekiery czy różnych odmian tasaka. Ofiarami „Chirurga” byli zazwyczaj najgorsi z najgorszych. Oni nie bali się nikogo i niczego. Do czasu spotkania z „Chirurgiem”, bo wtedy ich odporność psychiczna ulegała błyskawicznemu rozkładowi. Wybujała pewność siebie nie miała szans w starciu z olbrzymią bojaźnią. W głowie hulał strach chłostający wszystko to, co jeszcze mogło podnieść na duchu. A „Chirurg” po prostu zaczynał robić swoje. Uwielbiał realizować tę misję, i jeszcze go za to sowicie wynagradzano – koniecznie w dolarach, bo peso meksykańskie miało u niego, zresztą nie tylko u niego, nad wyraz mizerne notowania. Skrępowany nieszczęśnik wił się, jęczał, błagał o litość, ale Jimenez dopiero się rozkręcał. Zaspokajał swoje najskrytsze żądze widząc, że leżący przed nim bezbronny, nagi człowiek jest przenoszony do innej rzeczywistości, której granice wyznaczało apogeum bólu i tryskająca naokoło krew. Gdy więzień tracił przytomność, a jego życie miało zaraz bezpowrotnie zgasnąć, wcale nie kończyło to jego niewyobrażalnego cierpienia. „Chirurg” potrafił bowiem znacząco wydłużyć życie swej ofiary, wstrzykując jej swoisty koktajl – mieszankę, którą wcześniej pieczołowicie przygotowywał na bazie leków i związków chemicznych. Gdy było już po wszystkim, pomieszczenie wyglądało jak obraz krwawej sceny z najgorszego koszmaru, a wrażenie to i tak nie oddawało ogromu zła, które tam się dokonało.

– Naprawdę musimy mówić o Jimenezie? – Avirol nawet nie usiłował ukryć niesmaku, gdy mówił o „Chirurgu”.

– Nie musimy. Pogadajmy o interesach.

– Sprawa z Gomezem jest już dogadana. Trzeba tylko parafować.

– Pieprzyć to! On kręci na boku.

– Z kim?

– Z Sinaloa. Jest z nimi dogadany tak samo jak z nami. Gnojek myśli, że nas wykiwa. A ja w taki układ nie wejdę. San Francisco interesuje mnie tylko na wyłączność. Trzeba go postraszyć, to zmięknie.

– A jak się wycofa?

– To zrobimy z niego befsztyk i nakarmimy świnie.

– I stracimy San Francisco…

– Do tego nie dopuszczę. Ale martwi mnie to, że Gomez nas kiwa. Powinien już wiedzieć, z kim ma do czynienia. I jeszcze ten jego długi jęzor. Ktoś może wiedzieć zbyt dużo… A wtedy nie zdążymy posprzątać… Pogadasz z nim za kilka dni i załatwisz sprawę do końca. Mamy dobre rozpoznanie. Gomez chce być przykładnym mężem i ojcem. Podobno nie bardzo mu to wychodzi, ale przynajmniej się stara. Powiesz mu, że jeśli się wycofa, to my się nie wycofamy. Rozpoczniemy od jego dzieci, wiemy, do której szkoły chodzą. A później zajmiemy się jego uroczą żoną, wiemy, gdzie pracuje. Upewnisz go w przekonaniu, że będą umierali powoli.

– Powiedz, że blefujesz.

– Na twoim miejscu nie założyłbym się o to.

– Nie wciskaj mi kitu. Przecież nie chcesz pójść na wojnę z Gomezem.

– Poszliśmy razem na niejedną wojnę i dobrze na tym wyszliśmy.

– Ale teraz mówimy o działaniach na terenie USA. Dobrze wiesz, co to oznacza. Chcesz mieć na karku zastępy federalnych?

– Chyba mi się tu zaraz nie rozbeczysz, ty moja panienko – powiedział Hermosillo z udawanym przejęciem w głosie i mimice. Poziom jego irytacji niebezpiecznie się podwyższył. – No, nie becz już. Przecież dronów za nami nie wyślą, bo nie jesteśmy terrorystami. A w każdym razie do tej pory nimi nie byliśmy. – Jadowity uśmiech świadczył o tym, że w razie potrzeby to się może zmienić. – Od federalnych to już teraz nie możemy się opędzić, więc twoje pieprzone gderanie nic nie wnosi do sprawy. Będziesz działał według mojego planu. Jak zawsze.

Avirol miał bardzo złe przeczucia. Gdyby jego twarz mogła w pełni wyrazić stan ducha w przełożeniu na prognozę pogody, to przypominałaby krajobraz, którym zawładnęła burza tropikalna z rozjaśniającymi niebo błyskawicami. Musiał jednak spasować. Po prostu nie miał wyjścia.

– À propos federalnych – kontynuował „Rzeźnik”. – Są pewne sygnały, że robią się nerwowi, jakby mieli sraczkę. Dlatego musimy być jeszcze bardziej ostrożni. Pamiętaj, żadnych szaleństw. Mogą cię inwigilować. W Stanach nigdy nie jesteśmy bezpieczni, ale teraz to może być coś więcej…

– Wcale bym się nie zdziwił, gdyby za mną chodzili. Ale i tak jestem czysty. Amerykanie nie pójdą do sądu z poszlakami. Muszą mieć twarde dowody. A ja nie mam zamiaru ich dostarczać.

– Gomez to przede wszystkim twój problem…

– I niech tak zostanie. Dobrze wiesz, że gdy się za coś biorę, to prowadzę tę sprawę do pomyślnego końca. Teraz też tak będzie.

– Tracisz kontrolę…

– Nic z tych rzeczy. Wykonam plan.

– To twoje ostatnie słowo?

– Przedostatnie.

– Mnie nie oszukasz.

– Nie mam zamiaru. Ale wiedz jedno: to moja gra i nie dam się wykosić.

– Cieszy mnie twój optymizm, ale potrzebuję konkretów. Pojedziesz do Kalifornii i dogadasz się z Gomezem. Najpóźniej za tydzień chcę widzieć efekt tych rozmów.

Avirol skinął głową, choć najchętniej zwymyślałby okrutnie swego pryncypała. Hermosillo zaś pomyślał, że na koniec przydałoby się coś, co zmotywuje podwładnego do skutecznego działania.

– Wiesz, że bardzo cię lubię. – Avirol był zaskoczony łagodnym tonem, który pobrzmiewał w ostatnich słowach szefa. Bo nagle „Rzeźnik” przeobraził się w baranka, wprawdzie nie takiego, który byłby prowadzony na rzeź, ale jednak. Dla Avirola było to coś nowego. Przesłyszał się, czy co?

– I niech już tak zostanie – dodał po chwili Hermosillo, nie zmieniając ani o jotę ciepłej barwy głosu. – Postaraj się. Chcę widzieć, że jesteś ze mną i że pracujesz dla mnie. Naprawdę bym nie chciał, by przydarzyło ci się coś złego. Bo co ja bym począł na tym świecie bez ciebie? Bez mojego kochanego księgowego, który tylko od czasu do czasu mnie wkurwia. Mówię ci, bez ciebie to już by nie było to samo. Tylko bym siedział i ryczał jak jakaś panienka. Rozumiesz, byłbym taką załamaną, bezbronną osóbką. Po prostu, byłbym taki jak ty. A przecież ja nie mogę taki być.

Następnego dnia wczesnym rankiem, Avirol pędził jak na złamanie karku swoim białym, sportowym lexusem w stronę jak zwykle zatłoczonego przejścia granicznego San Ysidro. Kiedy w końcu znalazł się w Kalifornii, pomyślał o całej rzeszy Meksykanów, którzy błagali o amerykańską wizę jak o jałmużnę, a odchodzili z kwitkiem. Ojczyzna nie dała im szans, by mogli zrobić ze swoim życiem coś sensownego, Ameryka zaś była dla nich niedostępnym rajem na ziemi, pięknym snem, zadającym ból tuż po przebudzeniu, gdy znowu trzeba jakoś sklecić domowy budżet, tyrając w dalszym ciągu u siebie – w Meksyku. Pomimo swoich silnych związków ze Stanami, Avirol czuł się jednak przede wszystkim Meksykaninem. Czasem zastanawiał się, jakie powody miały na to wpływ, ale nie potrafił udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Może po prostu lubił kibicować słabszym, tak jak to często robił w czasie oglądania meczów piłkarskich.

Dotarł do San Francisco krótko po zachodzie słońca i odebrał wiadomość, że do spotkania z Gomezem dojdzie dopiero za trzy dni. No trudno. Nie przejął się tym. Nieco później pomyślał nawet, że dobrze się składa. Ciągle gdzieś gnał, a teraz wreszcie mógł złapać oddech. Postanowił wykorzystać ten czas na odpoczynek, który przynajmniej na chwilę zrzuci z niego brzemię zmęczenia, ustawi blokadę przed napierającym pochodem stresu. Przenocował w trzygwiazdkowym, schludnym hotelu, a po śniadaniu ruszył w stronę jeziora Tahoe, by ukoić oczy w kalejdoskopie wyszukanych barw natury i oczyścić płuca krystalicznie czystym, górskim powietrzem. Zamieszkał w hotelu Harveys – kolosie z niebieskiego szkła i początkowo sądził, że postawi na czas błogiego lenistwa, wypełnionego wylegiwaniem się w wygodnym łóżku i snuciem się po pokoju. Ale zwyciężyła natura żądna rozrywki i ryzyka. Nie mógł sobie odmówić tego, co lubił najbardziej. A gdy już przekroczył próg kasyna, od razu poczuł się jak w domu. Efektowny, wzorzysty dywan ze smokami ziejącymi ogniem, przyjemnie przyciemnione światło, w którym można się było rozpłynąć, i kuszące swym blaskiem stoły do gry. Uśmiechnięte kelnerki w czarnych, wyjątkowo krótkich minispódniczkach oraz w białych, wysadzanych mieniącymi się, kosztownymi kamieniami bluzkach na ramiączkach. Poruszając się na wysokich obcasach, nosiły drinki, zachwycając pełną gracji płynnością swych ruchów. Krupierki, od których nie można było oderwać wzroku, raz po raz rzucały w jego stronę zalotne spojrzenia, zdające się mówić: „Rozpocznij grę, a nie pożałujesz”. Javiera Avirola nie trzeba było namawiać. Pragnął tego bardziej niż czegokolwiek innego. Nie był zapalonym karciarzem – stoły do blackjacka i pokera z reguły zostawiał w spokoju. Do jednorękich bandytów to już w ogóle nie podchodził, a o grze w kości nawet nie myślał. Ale było tutaj coś, co przyspieszało bicie jego serca. Uwielbiał ruletkę i wszystko to, co jest z nią związane. Gdy krupierka wprawiła w ruch ruletkowe koło i wrzuciła do niego kulkę, on wreszcie poczuł przenikający go powiew ekstazy. A gdy po chwili, łącząc sprawnie subtelność ze stanowczością, oznajmiła: „Koniec zakładów”, jego podniecenie sięgnęło zenitu. Mała, biała kulka pochłaniała całą jego uwagę. Z zapartym tchem śledził, jak sunie po zewnętrznej stronie koła, następnie podąża sobie znanym torem w stronę jego wnętrza, odbija się kilka razy to od czarnej, to od czerwonej powierzchni, by podskakując nad szczelinami, wytracić prędkość i w końcu odnaleźć miejsce swego przeznaczenia. Ten krótki rytuał, zmierzający do ustalenia szczęśliwej liczby, wprowadzał Avirola w krainę niewysłowionej rozkoszy. Jego oczy wyglądały tak, jakby były naładowane elektrycznością, drżące dłonie oblewał zimny pot, a serce waliło z siłą młota pneumatycznego. Wygrana wcale nie była najważniejsza. Liczyło się to, że był na absolutnym haju. Żaden znany mu narkotyk nie działał na niego z podobną mocą.

Pobyt